poniedziałek, 25 marca 2024

25.03.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 113 dni.

WTOREK (19.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

W zdecydowanie lepszej kondycji fizycznej i psychicznej niż wczoraj.
Tedy do zaległości.
 
W sobotę, 16.03, wstaliśmy o 08.00. 
Ja półprzytomny, bo między 01.00 a 04.00 nie spałem. Żarła mnie zgaga. Powinienem był ją przewidzieć i jej zapobiec albo przynajmniej coś ze sobą zabrać na górę na wszelki wypadek, ale niestety... Żona miała pretensję, że jej nie obudziłem Bo przecież coś bym ci bez problemów podała!
Lekarka rano też się bardzo przejęła, bo jest Lekarką i lekarką I przecież gdybyś powiedział... No, ale nikomu nic nie powiedziałem i cierpiałem w milczeniu, jak przystało na mężczyznę. Do Justusa Wspaniałego moje nocne problemy nie dotarły, chyba, ale nawet jeśli je odnotował, to nie reagował, bo też jest przecież mężczyzną.
Od rana na dworze było ślicznie, więc długi spacer był tylko kwestią czasu. W cztery osoby i trzy psy poszliśmy w sobie znane tereny. Wszystko dość zachłannie obserwowałem, zwłaszcza Dom Dziwo, i notowałem zmiany. Akurat w jego przypadku od czasu naszej wyprowadzki niewielkie. Ale serce trochę pikało. Natomiast u Gruzina i Gruzinki było bez zmian, tak samo u Sąsiada Muzyka. Za to drewniany most nad Leniwą Rzeką sensownie wyremontowano na tyle, że można było swobodnie chodzić bez obawy złamania sobie nogi na jakiejś dziurze lub spróchniałej desce i uniknąć zabicia się przy potykaniu się o wystające zardzewiałe gwoździe. Dotarliśmy do Leśnego Jeziorka, jeszcze bardziej urokliwego niż poprzednio, a potem, ku naszemu zaskoczeniu, Nowi w Pięknej Dolinie pokazali nam drugie, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Równie urokliwe.

I w takim stanie ciała i ducha, w pewnym błogostanie, telefonicznie najpierw mnie dopadł Syn, a potem Córcia z wieścią, że wczoraj zmarł ich najlepszy wujek, Jacek, przyszywany co prawda, ale z nim właśnie od niemowlaka, czyli od zawsze się znali.
Jacka poznałem w 1973 roku poprzez Grażynę, przyjaciółkę I Żony, tę, która zmarła kilka lat temu po dwuletniej śpiączce (zasłabła w czasie kąpieli w Bałtyku). Był młodszy ode mnie o 2 lata. Ich dwóch synów do tej pory utrzymuje bliski kontakt z Synem i Córcią. Nic dziwnego, skoro przez 27 lat, do roku 2000, ich rodzice i my byliśmy ze sobą bardzo blisko. Wspólne urlopy (Polska i demoludy), różne wyjazdy, święta, imieniny, urodziny, w tym babć i dziadków z obu stron, sylwestry i wszelkie możliwe inne sytuacje, jakie zdarzają się w życiu, cotygodniowe spotkania w związku z różnymi okolicznościami, brydże, muzyka, podobne poglądy - taka wyliczanka nie jest w stanie oddać tej specyficznej więzi. Kontakt mój urwał się gwałtownie w 2000 roku, gdy rozstałem się z I Żoną. Ale, gdy widywaliśmy się od tej pory sporadycznie na różnych uroczystościach u Syna, fajnie się nam rozmawiało, a ich synowie nadal mnie traktowali jak swojego wujka. Bo cóż, pewnych rzeczy nie da się przekreślić i wyrzucić. Dwadzieścia siedem lat to kawał życia.
Jacek od lat cierpiał z powodu kręgosłupa. W ostatnich latach poruszał się wspomagany kulami. Jak mi przekazał Syn, trzy dni temu bodajże wrócił ze szpitala po kolejnej operacji i chyba zakrzep ulokowany albo w sercu, albo w mózgu spowodował zgon. Umarł spokojnie, w domu.
Tak więc Jacku, dziękuję Ci za te wszystkie lata. W ogromnej większości pozytywne i szczęśliwe. Mam w sobie tyle wspomnień związanych z Tobą, że gdy je przywołuję, to w zasadzie jestem w stanie reagować tylko jednym gestem - uśmiechem. 
Cześć Twojej pamięci!

Gdy wróciliśmy po spacerze, pogoda nadal się utrzymała, więc mogliśmy przy piwku, winie i cydrze zasiąść na tarasie i było fajnie, ale ja już wewnętrznie przygasłem.
Po południu odbył się cyrk z Pieskiem. Bertę ulokowaliśmy na czas pobytu na górze, w pokoju telewizyjnym, tuż obok naszej sypialni. Znając ją i pamiętając poprzedni pobyt wiedzieliśmy, że to odosobnienie, ta pewna izolacja od dolnego zgiełku będzie jej bardzo odpowiadać na stałej jej zasadzie Chcę mieć święty spokój! Rano przywoływana zeszła na posiłek, ale z przygodami. U Nowych w Pięknej Dolinie schody prowadzące na górę są bardzo podobne do naszych, bo ażurowe, drewniane i śliskie. Ale nasze są trochę szersze i mają głębsze stopnie. Mimo tego Pani już dawno wymyśliła, aby przykleić na każdym wykładzinowe podkładki, żeby Piesek miał przy schodzeniu przyczepność (pod górę jest łatwo) i oczywisty komfort. Te, u gospodarzy, dodatkowo miały w sobie bardzo  podejrzany dla Pieska zabieg tuż przy parterowej podłodze. Niby już na samym końcu, przy niedużej wysokości, raptem trzy, cztery stopnie, ale jakieś takie dziwne - z jednej strony płyciutkie, z drugiej głębokie ponad miarę, więc skąd Piesek miał wiedzieć, którędy się poruszać? Z tej niewiedzy się pośliznął, któraś z łap wpadła mu w ażur, a to nie mogło mu się spodobać. Wpadłszy w lekką panikę wykombinował jednak, że droga powrotna jest znacznie dłuższa, bo 3/4 schodów miał już za sobą, a poza tym wykombinował, że obracanie swojego cielska o 180 stopni, żeby nawrócić, ani chybi spowoduje jego zakleszczenie (długość cielska, nie wliczając ogona, przekraczała szerokość schodów) i kolejne wpadanie w ażury.
Zszedł więc w desperacji, a raczej zjechał z łomotem, wylądował na podłodze przy wielkim przerażeniu Pani i jej współczuciu, otrzepał się i mógł przystąpić do porannej konsumpcji, bo priorytety są, zwłaszcza przy tak dużej konkurencji.
I jakoś tak za chwilę majestatycznie i bez problemów z powrotem wlazł na górę, bo Chcę mieć święty spokój! Spokój trwał mniej więcej do następnego posiłku. I tu zaczęły się schody, nomen omen. Piesek, pomny poprzednich wydarzeń, żadną miarą nie chciał zejść. Nawoływany zbliżał się do schodowej przepaści i z dołu było widać delikatne ruchy jednej z łap, takie machanie nią w powietrzu, tam i z powrotem, z ostatecznym wycofywaniem jej na pewny grunt.
Próbowaliśmy wszyscy i czego to nie próbowaliśmy. Oczywiście zaczęła Pani. Poszła na górę, z czego Piesek się ewidentnie ucieszył, i łagodnym, starannie modulowanym głosem, jak do dziecka, tłumaczyła logicznie To nic takiego, zobacz, jak Pani idzie... Piesek szedł ochoczo za Panią dopóki było płasko, by nad pierwszym stopniem natychmiast zahamować. Wielokrotne próby i namowy  nic nie dały. Pani więc wróciła na dół po smycz, bo z naszych doświadczeń wynika, że Piesek na smyczy całkowicie poddaje się woli prowadzącego na zasadzie Ok, ale bierzesz za wszystko odpowiedzialność! 
Rezultaty były zerowe. No może jedna łapa chwilowo oparła się na stopniu, ale na tyle bezpiecznie, że trzy pozostałe stojące na poziomie gwarantowały stabilność.
Za sprawę wzięła się Lekarka. Zastosowała tę samą metodę co Żona, tylko ze znacznie większą modulacją głosu, a ponieważ ma specjalność "pediatria" więc dało się słyszeć milutkie i ciepłe Niu, niu, niu! naprzemiennie z Dziu, dziu, dziu!, czy też Nio, nio, nio! lub Ciu, ciu, ciu!, co zwykle na małe bobasy działa, a nawet by zadziałało na mnie, gdybym był na miejscu  Berty. Na nią nie działało. Powtarzała tylko manewr z łapą.
To za sprawę wziąłem się ja, na pewniaka, bo jaki piesek oprze się kilku kawałkom pasztetu? Jeden trzymałem w ręce tuż pod nosem Pieska, a kolejne poukładałem na stopniach, co jeden, zaczynając od najwyższego. Efekt był taki, że Piesek z niesamowitą prędkością (nawet nie zdążyłem drgnąć) wyrwał mi pasztecik z ręki i go połknął i nawet spuścił dwie przednie łapy na pierwszy podest czując, że tylne ma na płaskim, co mu gwarantowało stabilność i poczucie bezpieczeństwa, błyskawicznie pożarł drugi kawałek i natychmiast przednie łapy ze swobodą przeniósł w bezpieczną pozycję. Do zejścia na drugi stopień nie dawał się namówić żadną miarą, więc się poddałem, zwłaszcza że pasztetowe zasoby gospodarzy były ograniczone.
Przyszła kolej na Justusa Wspaniałego. Nie bawił się w żadne infantylne modulacje, tylko do sprawy podszedł naukowo. Na górę zaprowadził Ziutka i Bruna i kilka razy za ich pomocą pokazywał Bercie, jak "normalne" pieski potrafią radośnie schodzić licząc na to, że zadziała efekt naśladownictwa, czyli że zadziała znana metoda pedagogiczna "przez naśladowanie uczymy się!" Tu nie zadziałała. Raz tylko spróbował lekko zasugerować Bercie kierunek ruchu w dół ciągnąc ją za obrożę, ale efekt był natychmiast odwrotny od zamierzonego, bo Masa się zaparła przednimi łapami i ani drgnęła.

No cóż, Pieska trzeba było znieść(!). Bardzo śmieszne, zwłaszcza że Żona kategorycznie zastrzegła, że  w tej akcji nie może brać udziału druga siła męska Bo to ją dodatkowo zestresuje!, czyli że musieli to zrobić Państwo. Czas był najwyższy, bo Piesek popiskiwał i biologiczny zegar wyraźnie mu mówił, że jest już pora posiłku. Pewnie, że mógł go dostać na górze, ale co potem?!
Pan wziął za dwie przednie łapy czując natychmiast bezwład przodu Pieska i szedł tyłem uważając, żeby się nie przewrócić, Pani zaś za tylne, ale bardziej za dupsko, równie bezwładne, co przód. Tylne łapy nie pracowały w ogóle, żaden ich mięsień, więc co rusz któraś z nich wpadała w ażur, często aż po pachy, i Pani daną łapę musiała wyciągać i ustawiać na stopniu jednoczenie ciepło przemawiając. I tak krok po kroku doszliśmy do zabiegu. Tu sprawa z tylnymi łapami stała się bardziej skomplikowana na tyle, że Pani nie mogła ich specjalnie dosięgnąć, więc Pieska trzeba było puścić samopas, zwłaszcza że przednie łapy zostały postawione na ostatnim stopniu.
Piesek postawiony wobec krytycznego momentu jakimś cudem wyciągnął zaklinowaną tylną łapę i bezwładnie, całym cielskiem, ze sporym łomotem ześliznął się na podłogę. Błyskawicznie się zebrał, otrzepał i było po wszystkim. A my błyskawicznie schody zastawiliśmy dwoma ciężkimi krzesłami i taboretem, bo było wiadomo, że, jak amen w pacierzu, Piesek od razu po posiłku majestatycznie powędruje na górę do swojego azylu. Natychmiast więc stworzyliśmy mu nowy, na parterze(!), a raczej w przyziemiu(!), gdzie nie było choćby jednego schodka. Legowisko zniosłem z góry i ulokowałem go w gabinecie, obok salonu. Piesek był wyraźnie zadowolony.
Co w tym czasie robił Justus Wspaniały? Filmował z dogadywaniem i komentarzem, czyli z nabijaniem się z Pieska i z Państwa ku oburzeniu Żony Ale jesteś świnia! Nie mogła znieść uwieczniania tego nieszczęścia Pieska (ona) i jego kompromitacji (ja). Pan zaś miał ubaw i był bardzo zadowolony, że cała akcja została uwieczniona.
 
Reszta dnia przebiegła spokojnie i bardzo sympatycznie. No może z wyjątkiem momentu, w którym przyszło do rozładowania Inteligentnego Auta i wykiprowania worków z ziemią.
- Co tak mało? - usłyszałem, gdy otworzyliśmy drzwiczki Inteligentnego Auta.
Nie zareagowałem i ostatecznie nic sobie z tego nie robiłem. Justus Wspaniały odrzucił moją pomoc Po co masz się pałować?! i sam przerzucił worki pod zadaszenie, żeby pokazać, że on pałować się też potrafi, a przede wszystkim że go na to stać! I dał mi zwrotnie pięć sztuk nowych worków do gruzu. Nawet wielobarwnych.
Cały wieczór praktycznie spędziliśmy w salonie - przy jedzeniu, wódce i winie. Dominującym jednak akcentem była muzyka - fajna, wybierana przez Justusa Wspaniałego i świetna, wybierana przez pozostałych, zwłaszcza przeze mnie.
Stosunkowo wcześnie poszliśmy spać. Piesek został na dole i ani mu było w głowie opuszczać swój nowy azyl.
 
Dzisiaj o 09.16 napisał Po Morzach Pływający.
Coś mnie obudziło o 0120 i nagle zacząłem o Was myśleć. Tak intensywnie myślałem, że dopiero po 3 zasnąłem. W międzyczasie otworzyłem Google Maps i zacząłem planować podróż. Wyszło , że 442 km przejedziemy w 5h25min.
Teraz czekam na poprawę pogody i ruszam do ogrodu robić drugą skrzynię.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

W niedzielę, 17.03, wstaliśmy o 08.00 bez moich sensacji. Rano, "jak zwykle", poszliśmy z Bertą na działkę. Było zimno i wietrznie, ale Piesek zrobił wszystko, co trzeba.
Znowu od rana długo siedzieliśmy przy stole w kuchni i przy kawach, i gadaliśmy. Ale od pewnego momentu nie miałem już w sobie luzu, bo "jechałem". W momencie, gdy Nowi w Pięknej Dolinie poszli na spacer z Ziutkiem i Brunem, położyłem się przed podróżą na pół godzinki. 
Po posiłku nadszedł czas rozstania. Co nieuniknione, to nieuniknione.
Wracaliśmy dość smętni, mimo że podróż była zupełnie niemęcząca i na dodatek trwała tylko 1 godzinę 56 minut. Chyba przez to, że nie było TIR-ów, no i jechaliśmy "pod prąd", bo po weekendzie wszyscy wracali do Metropolii.
Pod bramą Tajemniczego Domu czekał już na nas z kluczami Sąsiad Po Lewej, który po swojemu zameldował, że pod naszą nieobecność wszystko było w porządku.
Na domowym starcie mieliśmy sporo palenia, bo w chałupie się mocno ochłodziło. Oczywiście temperaturowych strat nie dało się do końca dnia nadrobić. Ale i tak mieliśmy dobrze, bo na dole oglądałem finał Indian Wells, w którym Iga rozgromiła Greczynkę Marię Sakkari 2:0 (drugi set 6:0), więc mogłem pilnować palenia w kuchni i w kominku.
W sypialni, której nie dało się przecież od razu ogrzać kominem z racji dużej bezwładności systemu, Żona sobie poradziła w ten sposób, że zasypiała w szlafroku.

W poniedziałek, 18.03, dopadła nas mocno obezwładniająca demoralizacja. Oczywiście przez wyjazd do Nowych w Pięknej Dolinie. Trzeba było uruchomić spore zapasy woli, żeby zabrać się do roboty.
Ale praca dała sporo satysfakcji, bo doklejane listwy przypodłogowe w salonie oraz różne, maskujące, w sypialni gości ładnie "podomykały" pomieszczenia.
W trakcie tych prac zadzwonił do mnie Po Morzach Pływający, a to rzadkość. Tej formy komunikacji używa sporadycznie, a jeszcze w stosunku do mnie?... Jako niedzielny kierowca, z czym się nie kryje i, jako marynarz, nie ma ambicji nim nie być, na 25 dni przed ich wizytą u nas mocno przeżywał całą podróż. Nieźle!
Zdziwiłem się, że już teraz opracowuje trasę dojazdu i rozpatruje różne warianty, wszystkie bez wyjątku zmierzające do tego, żeby poruszać się lokalnymi drogami, unikać esek, a przede wszystkim autostrady, którą jest obwodnica Metropolii. Zwłaszcza kością w gardle stała mu ta ostatnia Te piątkowe godziny szczytu, TIR-y!. Nie pomagały żadne moje tłumaczenia, że dzięki temu będą szybciej, i chyba pogorszyłem sytuację w dobrej wierze mu wyjaśniając, że tam są trzy pasy ruchu w jedną stronę i trzy w drugą. To dopiero według niego musiało się tam dziać! Dyskutował ze mną z kilka razy o alternatywnej drodze, która by mi w życiu nie przyszła do głowy, więc ostatecznie te jego 5 godzin i 25 minut będzie można sobie w buty wsadzić.

Po południu przyszedł sms od Syna. Pogrzeb Jacka odbędzie się we wtorek, 26 marca, czyli akurat w tym terminie, w którym zaplanowaliśmy mój pobyt u Wnuków. Można powiedzieć głupio, że dobrze się złożyło.
Pod wieczór Żona w laptopie pokazała mi niespodziankę. Wiedziała już o niej wczoraj, ale wtedy nie było atmosfery. Niemiec, Temat Na Zdjęć, wystawił... Wakacyjną Wieś ... na sprzedaż. Zdjęcia pokazywały spore zaniedbania terenu względem tego, jak ja dbałem i pewne rzeczy, z którymi w życiu się nie pogodzimy (betonowy płot dzielący działkę!!!), a tekst wyjaśniał decyzję.  Mogła być to i prawda, chociaż z Żoną mieliśmy swoją spiskową teorię, u której podstaw leżał charakter, a raczej jego przypadłości, Tematu Na Zdjęć.
Natychmiast w tej sprawie zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Znowu się zszokowali.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
Dzisiaj, we wtorek, 19.03, wyjechaliśmy do City bardzo późno, bo dopiero o 13.00. Wszystko przez zmywarkę, która się znarowiła. W nocy nie myła, mimo że Żona wczoraj wieczorem nastawiła jej mycie za 8 godzin. Rano nie dawała się nijak zresetować i ciągle "chciała" myć na bardzo długim programie trwającym 3 godziny 15 minut. Pod strachem bożym ją nastawiliśmy (jak nie ja włączyłem się w sprawę), a Żona nie chciała się nigdzie ruszać, dopóki to bydle nie skończy. Skończyło i umyło. Ale co dalej wywinie, nie wiadomo. 
Jedną trzecią citizańskiego czasu zajęły nam nieskomplikowane zakupy spożywcze i równie nieskomplikowane w Leroy Merlin, które umożliwiały dalsze remontowe cyzelowanie. Za to przez dwie trzecie szukaliśmy możliwości kupienia drewnianych kątowników i ćwierćwałków. Leroy Merlin i Castoramę odrzuciliśmy już czas jakiś z racji skromnej i do tego szablonowej oferty. Każdy kolejny sklep polecony przez poprzedni kierował nas do następnego i tak w koło Macieju. Drewna nigdzie, za to obrzydliwego plastiku w bród. Korzyść z poszukiwań była taka, że poznaliśmy kolejne zakątki City.
 
Do domu wróciliśmy późno. Na tyle, żeby zjeść już II Posiłek, zamarkować jakieś czynności dla spokoju ducha i pójść do łóżka. 
Obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin, po którym można było wreszcie usnąć. Piszę tak, bo zwłaszcza wieczorem byłem mocno niemrawy i chciałem, żeby było już jutro.
- Gdybyś pytała, czy coś mi dolega... - postanowiłem uprzedzić pytanie Żony, które było tylko kwestią czasu, bo mnie zna - ... to odpowiadam, że nic. - Fizycznie czuję się dobrze, a mój "podejrzany" stan wynika "tylko" z tego, że ciągle myślę o śmierci kolegi i o pogrzebie. - I nie da się z tym nic zrobić...
 
ŚRODA (20.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z łóżka zwlekałem się ciężko, bo by się jeszcze pospało.
Żona pojawiła się w kuchni grubo przed czasem. Opisałem jej mój poranny stan.
- To dlaczego jeszcze nie spałeś?! - Gdybyś spał, to ja też!... - miała małą pretensję. 
Ranek powitał nas temperaturą -4 st. Jak przystało na pierwszy astronomiczny dzień wiosny.
Po I Posiłku zabrałem się za drobiazgi w gościnnym salonie. Jeszcze raz wyszpachlowałem "dziury" w podłodze i podmalowałem te miejsca w położonych przeze mnie drewnianych cokolikach, które swoimi niepomalowanymi końcówkami kłuły w oczy. I gdy byłem w połowie przygotowawczych prac do dalszego działania około 13.00 przyszła na górę Żona.
- Zobacz, jaka piękna pogoda... - Nie wybrałbyś się z nami do Zdroju?
Zaprotestowałem w obliczu tego, co dzisiaj zaplanowałem zrobić i w obliczu prac bez liku w ogóle.
- Oczywiście mogę pójść sama z Pieskiem, ale zastanów się... - Odpoczniesz. - No i we troje to inny spacer...
Znowu protestowałem mówiąc, że na odpoczynek nie mam czasu A poza tym w łazience później nie będę miał dobrego oświetlenia!
- To pójdziesz?
- Pójdę.
- Ale będziesz zadowolony?
- Na 60 %.
Byłem na 100, a nawet na więcej. Nie spodziewałem się, że aż tak. Pomijając fakt pięknej pogody, fakt że do Zdroju lubimy chodzić, to przede wszystkim dobrze mi zrobiło wyjście do świata, do ludzi.
Więc po powrocie ze sporą energią zabrałem się za wieszanie karnisza w gościnnej łazience i dwóch specyficznych półek-regalików. Brak właściwego dziennego oświetlenia już mi nie przeszkadzał. Przy elektrycznym równie dobrze, żeby nie powiedzieć perfekcyjnie, wszystko zmontowałem.

Tuż po II Posiłku zadzwonili Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Już wczoraj chciałem z nimi podzielić się wiadomością o wystawieniu przez Temat Na Zdjęć na sprzedaż Wakacyjnej Wsi, ale do rozmowy nie doszło. Byli zaskoczeni.
- Nie wiem, czy widzieliście zdjęcia ohydnego betonowego płotu, który w poprzek posesji postawił Temat Na Zdjęć. - W ten sposób odgrodził swoją część prywatną od gościnnej umożliwiając gościom dotarcie do ogniska, Stawu i Rzeczki (kajaki).
Byli sporo zbulwersowani.
- I gdybyście rano, przed naszym przyjściem z góry, jak zwykle siedzieli przy kuchni i przy kawie tuż obok siebie, jak dwa gruchające gołąbki, nie moglibyście już zapuścić wzroku prowadzonego przez Brzozową Alejkę w fascynującą, ciągnącą się przestrzeń ze świadomością, że na jej niewidocznym końcu jest Staw i Rzeczka, tylko odbilibyście się od brutalnej betonowej przeszkody...
- Ale to chyba o czymś świadczyło, że nie patrzyliśmy sobie porannie w oczy, tylko w przestrzeń?... - Konfliktów Unikający z właściwą sobie zdolnością skomentował a propos.
- Nieważne jest patrzenie sobie w oczy, ani w przestrzeń, tylko wspólne patrzenie w jednym kierunku... - Żona dała się ponieść filozoficznym rozważaniom.
Widząc w którą stronę zmierza rozmowa, gwałtownie się pożegnałem i poszedłem na górę dokończyć robotę przerwaną przez II Posiłek. Temat, nomen omen, uważałem za skończony, bo przecież o żelaznych faktach poinformowałem. Żona mogła sama kontynuować rozmowę meandrując, być może, po wszelkich aspektach - żelaznych i filozoficznych.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
CZWARTEK (21.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Kwadrans przed czasem. Może dlatego, że to kalendarzowy pierwszy Dzień Wiosny. Dzień jest krótszy od najdłuższego o 4 godziny i 32 minuty i jest dłuższy od najkrótszego o 4 godziny i 32 minuty. I trwa już 12 godzin i 15 minut. Fajnie. 
Pierwszy raz od wielu dni nie bolały mnie plecy i nie czułem dogłębnego, organicznego zmęczenia.
- To przez ten wczorajszy spacer... - zażartowała Żona. - Ale oczywiście jest to suma różnych składników...  

To był taki dzień, że gdybym go wycisnął, to zostałoby niewiele. Przy II Posiłku musiałem się nieźle nagłówkować, żeby powiedzieć sobie na co poszedł mój dzisiejszy czas, bo wyglądało na to, że go zmitrężyłem. Wykonałem kilka prac, po których nawet ja wiedząc o nich, że były, nie mogłem powiedzieć, że wizualnie coś się ruszyło. Do nich należało szlifowanie zaszpachlowanych dziur w podłodze i sprzątnięcie tego miejsca, na co nikt nie mógłby zwrócić uwagi, skoro na tym miejscu postawiłem szafkę. Albo takie karnisze. Skróciłem cztery drążki, aby dwa karnisze nie odstawały tak debilnie od ściany i żmudnie, każdy ich zakamarek, wyczyściłem z kurzu. Natychmiast o tym zapomniałem, gdy tylko je w salonie gości zamontowałem. Ich widok był jedyną rzeczą, która zaświadczała, że coś tam dzisiaj zrobiłem. Może jeszcze całkowite sprzątnięcie salonu rzucało się w oczy i dwie komody, do których blatów z Żoną przykleiliśmy obszyte na wymiar dywaniki, ale i tu robota nie została skończona, bo do trzeciej zabrakło dwustronnej taśmy. O nieefektownym podklejaniu starej tapety na łączeniach pasów w sypialni oraz o podmalowaniu ubytków po malowaniu w łazience (powstały po odrywaniu taśmy) nawet nie ma co wspominać.
Wszystkie one zżarły czas, więc nic dziwnego, że wieczorem czułem się zmęczony, skoro nic nie zrobiłem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
PIĄTEK (22.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Znowu kwadrans przed terminem.
W trakcie porannego onanu sportowego dotarło do mnie, że wczoraj odbył się pierwszy barażowy mecz Polaków z Estonią. Wygraliśmy 5:1. Oczywiście dobrze, ale byłem w tej kwestii dziwnie i konsekwentnie nadal oziębły. Ostatni mecz barażowy, decydujący o wejściu do tegorocznych Mistrzostw Europy w Niemczech, rozegramy we wtorek z Walią na ich terenie. Będę oglądał u Wnuków, po raz pierwszy od dłuższego czasu, już z emocjami, ale sam nie wiem, czy jestem za tym, żeby nasi się zakwalifikowali. Bo trafią do grupy z Holandią, Austrią i Francją i będzie wielki smutek, i zęby mogą boleć. Bo wtedy przecież nie oprę się oglądaniu.

Dość wcześnie, bo zaraz po I Posiłku, pojechaliśmy do City. Więc rano z niczym się nie rozpędzałem. Błyskawicznie przelecieliśmy przez Castoramę, Leroy Merlin, Carrefour, Jysk i Biedronkę. Te sieci sklepów zestawiłem tak jednym tchem chyba po raz pierwszy i przez to dość brutalnie dotarło do  mnie, że nie masz w tym polskiego kapitału. Nie żebym wcześniej o tym nie wiedział.
Gdy wróciliśmy do domu, było na tyle wcześnie i jasno, że opłacało się zabrać za robotę. Zupełnie niespodziewanie otworzył mi się listwowy front robót, bo nagle w Leroy Merlin pojawiły się odpowiadające mi ćwierćwałki i stosowny kątownik. Wszystkie przyciąłem na wymiar i dwa razy pomalowałem. A jutro montaż. Nad kątownikiem spędziłem chyba z półtorej godziny (półtora!...), bo jeden jego bok szlifowałem i szlifowałem starając się dostosować do specyficznej ściany, do której miał przylegać. Ściana, nie dość że nie była pionowa, to w swoim środku miała wybrzuszenie, czyli że jej boczny rzut tworzył linię stanowiącą fragment jakiegoś sporego koła. A prościutki kątownik miał zamiar odgrywać rolę cięciwy i nijak nie chciał przylegać. Odkrył to już Szef Fachowców, ale ze względów finansowych zabroniliśmy mu jakiegokolwiek prostowania. A bo to w czymś przeszkadza?...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
SOBOTA (23.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Kolejny raz kwadrans przed terminem. Organizm się zaparł, czy co?
Już po ósmej byłem na górze, w pracy, co stanowiło mój poranny rekord w Uzdrowisku. Od razu zabrałem się się za klejenie ćwierćwałków w salonie gości i kątownika w ich sypialni. Sprawa wydawała się prosta i taka była, tylko że pobyt na górze się wydłużył z powodu cyzelowania. Nie mogłem przepuścić lipy.
Po II Posiłku na górze byliśmy oboje. Na kobyłkach przygotowałem Żonie stanowisko, na którym malowała sześć półeczek z łazienkowych regalików. A ja w sąsiedniej sypialni zacząłem montować pierwszą z wielu szafek, które będą ustawione albo zawieszone w kuchni.
Paczka zawierała niejasną specyfikację jej zawartości. A instrukcji montażu ani śladu. Ale byłem wdzięczny producentom, że zadbali o mój mózg. Nieźle musiałem go przećwiczyć korzystając oczywiście z wieloletnich zasobów pamięci, które się utrwaliły przy dziesiątkach montaży. 
Najbardziej się gimnastykowałem przy montażu szuflady. Nijak nie mogłem wymyślić, jak zamontować prowadnice. W sukurs przyszła Żona, która podobną znalazła w domu w jednym ze stolików i sprawa zrobiła się banalna.
Korzystając z rozpędu i wiedzy zacząłem montować drugą, identyczną do tej, którą już zmontowałem, a na której Szef Fachowców posadowił zlewozmywak. I na to rozległ się gong. Ktoś dzwonił przy furtce. Oboje z Żoną wyszliśmy na balkon. Przed furtką stała ta para, która odśnieżała mi swego czasu podjazd - Natalia, obecnie lat 13 i Krystian, lat 12.
- Proszę pana, jest coś do roboty?!
Spojrzeliśmy na siebie z Żoną, bo niczego sensownego tak gwałtownie nie potrafiliśmy wymyślić. A spotkawszy tych młodych ostatnio na spacerze obiecaliśmy im, że jakaś robota się znajdzie.
- Jeszcze nie mam... - Dam wam znać! - krzyczałem z balkonu.
- Ale, proszę pana, my musimy zarobić na wakacje!
Na takie dictum trzeba było się ugiąć.
- Poczekajcie, coś się znajdzie!
W szybkiej dyskusji z Żoną stwierdziłem, że przecież mogliby wyrywać kostkę ze szklarni i nosić ją koło nowej furtki Bo przecież musiałbym zrobić to sam, a wiadomo czas i siły!
Zszedłem na dół, wytłumaczyłem co i jak wydłubywać, gdzie składać i dałem kilof i łom. Z Natalią ustaliliśmy, że pracę rozpoczęli o 15.30, ale Krystian chciał się popisać i w swoim smartfonie nastawił stoper. Dusiłem się ze śmiechu.
- Proszę pana, a ile zarobimy? - zapytał Krystian po 10 minutach pracy, gdy zajrzałem kontrolnie.
- To zależy, ile czasu będziecie pracować i jak pracę wykonacie... - spokojnie tłumaczyłem nadal dusząc się ze śmiechu.
- Ale mnie boli kręgosłup!... - patrzył na mnie znacząco po 20 minutach, gdy znowu do nich zajrzałem.
Musiałem zachować powagę. Zaraz potem przyszedł na górę i mnie nękał o jakiś wózek Bo byłoby nam łatwiej! Wybiłem im to z głowy.
- Mam taczkę, ale ciekawe jak będziecie nią jeździć, taką obciążoną, gdy po drodze są progi i schody?!...
Dał sobie spokój. W którymś momencie z góry przyuważyłem, jak się męczył i ile to trwało, żeby dwie kostki nałożyć na szpadel, a potem z całym zestawem iść niezgrabnie manewrując w wąskich przejściach.
- Ale mówiłem wam, żebyście nosili po dwie sztuki naraz, a tym szpadlem to się pałujesz i pałujesz bez sensu!
Montowałem szafkę, gdy zastukał w szybę. Dostał się na górę po zewnętrznych schodach.
- Może pan zejść na dół, bo jednej linii kostek nie możemy wydłubać.
Chciałem im pokazać, jak to zrobić, ale faktycznie, nie dało rady. To te kazałem im zostawić.
- Może pan zejść na dół? - znowu dopadł mnie za chwilę. 
- Ale Krystian, nie możesz mnie tak co chwilę wołać! - Mam swoją robotę, montuję szafkę, a ty mnie rozpraszasz.
- Ale ja panu chciałem coś pokazać! - poinformował niezrażony.
I na miejscu zademonstrował, jak łomem zaczął z innej strony dłubać i poszło.
- O, to super! - pochwaliłem. - Ale Krystian, uważaj z tym łomem, bo mi wybijesz szyby w szklarni!... - zareagowałem widząc jak szeroko macha tym ciężkim żelastwem.
- Spokooojnie! - usłyszałem pewny głos nastolatka, co to już niejedno w życiu widział. 
Natalia kostki naruszone łomem wyrywała kilofem. Nawet oboje nieźle to zorganizowali.
Za jakiś czas usłyszałem, że Żona wpuściła go z tarasu do domu, do toalety. A za chwilę przyszła na górę.
- Kolega woła cię do szklarni. - Był w toalecie i wychodząc skomentował Ale fajny dom!
- Proszę pana, skończyliśmy! - To teraz możemy ciąć gałęzie!
Dałem im trzy worki, trzy sekatory, znowu wytłumaczyłem i wróciłem na górę.
- Znowu przyszedł twój kolega i cię woła.
- Proszę  pana, skończyliśmy! - Krystian z dumą pokazał mi smartfona. Na ekranie widać było 2 godziny, 2 minuty i 47 sekund. 
Przyszło do zapłaty.
- Liczę wam 10 zł za godzinę, więc każdy z was dostaje po 20 zł plus macie premii 10 zł do podziału.
- Ale co tak mało?! - zaprotestował Krystian. - To była bardzo ciężka praca!
- Ale to nie powinno być za godzinę, tylko za ciężką pracę! - Mama mówi, że za taką pracę należy się po 20 zł za godzinę i ona tyle bierze! - Natalia dołączyła do twardych negocjacji.
- Ale wy jeszcze nie jesteście dorosłymi i nie możecie zarabiać tak, jak oni! - Nie macie takich kwalifikacji!... - użyłem dość słabego argumentu starając się być twardym jak Roman Bratny.
- To niech pan jeszcze dołoży chociaż z dychę! - Krystian nie dawał za wygraną.
Byłem na to przygotowany. Z kieszeni natychmiast wyciągnąłem banknot. Byli zachwyceni.
- A wy jesteście rodzeństwem? - zapytałem.
- Nie! - odpowiedziała Natalia. - Ale się kumplujemy. - wyjaśniła najnormalniej w świecie. 
- To przyjdziemy jutro! - Krystian kuł żelazo póki gorące.
- Nieee! - zaprotestowałem. - Po pierwsze muszę dla was coś przygotować, a po drugie jutro jest niedziela!
- To w poniedziałek! - Krystian nie dawał za wygraną. Nie mogłem się od niego odczepić.
- Ty też musiałeś być taki w jego wieku! - skomentowała Żona moją relację. - Tak mi to wygląda sądząc po twoim charakterze.

Gdy wreszcie poszli, spokojnie dokończyłem montaż drugiej szafki. Pracę umilałem sobie ubawieniem, gdy przywoływałem różne scenki z pobytu małolatów. No i poza tym, naprawdę dużo dzięki nim byłem do przodu.
Cały dzień czekałem na mecz Igi. Termin ciągle przesuwano, bo w Miami lało i dezorganizowało zasrany sport! Ostatecznie nie doczekałem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
   
Dzisiejszy dzień, sobota, był dziwny. Nie czuliśmy jej. Najlepsze, że nie dość, że nie była sobą, to na dodatek nie była w naszych odczuciach żadnym innym dniem tygodnia. Więc czym była?...
 
NIEDZIELA (24.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Godzinę przed planem. Nie wiadomo dlaczego, bo nic specjalnego mi nie doskwierało. No może trochę myśli o jutrzejszym wyjeździe i o pogrzebie, a może to był przednówek pełni. Wstawałem w każdym bądź razie dość dziarsko.
Od rana czaiłem się na mecz Igi Świątek z Włoszką Camilą Giorgi. Z kolejnych transmisji nie mogłem dojść, czy się odbył, a jeśli tak, to czy będzie retransmisja? W końcu zajrzałem do najbardziej wiarygodnego źródła, a tam jak był stał wynik 6:1, 6:1 dla Igi. Retransmisja w końcu się pojawiła, więc bez emocji, ot tak dla zasranego sportu, sobie obejrzałem. Żeby zobaczyć też, jak Iga grała. Trudno było coś powiedzieć, bo Włoszka popełniała mnóstwo błędów i nie była dla Igi wyzwaniem.

Rano zacząłem robić zapasy drewna. Musiałem sprawę przeprowadzić w dwóch turach, dzisiaj i jutro, żeby się nie wykończyć. A zapas podczas mojej  nieobecności Żona musiała mieć.
W którymś momencie, gdy już było pięknie na dworze, wyszedłem, żeby przesiać trochę ziemi pod pomidory. I już długo nie mogłem wrócić do domu. Dwór mnie pochłonął, a zwłaszcza pytanie Żony A te maliny będą tak rosły? Wiele mi nie trzeba było. Z przyjemnością za nie się zabrałem wycinając lub wyrywając wyschnięte łodygi, a te które już zdążyły wypuścić listki miały z góry obcinane wyschnięte końcówki. Miałem w planie zrobić to już  dawno, a o dzisiejszych rodzajach prac i ich terminie nie miałem zielonego pojęcia, to znaczy, czy były wykonywane zgodnie ze sztuką. Ale zupełnie się tym nie przejąłem wiedząc, że malina to chwast i żebym nie wiem co, to i tak da radę. Niektóre wyciąłem całkowicie w miejscach, w których nie miały prawa rosnąć, bo tam planowałem ustawić permakulturowe skrzynie. Cały teren, przy wcześniejszej niemożliwości wstępu do niego bez przedzierania się przez chaszcze, pięknie przejrzał. A co miał, ..., nie przejrzeć?!
W trakcie pracy przyszła Żona.
- Twój kolega dzwonił do bramy i powiedział, że on mógłby teraz jeszcze pociąć gałęzie... - Przypomniałam mu, że ty do niego zadzwonisz, bo taka była umowa. - Mówię ci, on będzie taki, jak ty!...

Konsultacyjnie zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego.
- Na jaką głębokość siać pomidory i w jakich odstępach?
Nigdy tego nie robiłem, bo zawsze wsadzałem już gotowe sadzonki. Zareagował konstruktywnie, ale obśmiał się, gdy mu powiedziałem, że wszystkie nasionka od niego są wymieszane.
- Ale tam są różne gatunki!...
- A to czemuś przeszkadza?! - moja uwaga tylko wzmogła jego wesołość.
W końcu malin miałem dość i postanowiłem zdywersyfikować wysiłek. Zabrałem się za szafki, tym razem wiszące. Bardzo szybko przy pierwszej okazało się, że nie ma ona spodu. Wspólnie z Żoną nie mogliśmy dojść z rysunków i enigmatycznych opisów, o co może chodzić. Postanowiliśmy, że z tą szafką dajemy sobie spokój i że zamontujemy pozostałe dwie. Z pierwszą poszło mi błyskawicznie, ale już przy założeniu siłownika do podnoszenia drzwiczek miałem poważne problemy. A na ich rozwiązywanie najlepszy jest młotek. Byłem bliski uszkodzenia i gniazda, i główki waląc w nie z całej siły, gdy nagle zauważyłem taką małą pokryweczkę, która dała się łatwo zdjąć. Wsadzenie główki było banalne, a jej blokada, żeby nie wypadła, przez wciśnięcie tejże jeszcze banalniejsza. Byłem z siebie dumny. Teraz już będę wiedział, jak się obchodzić z siłownikami.
Po zmontowaniu połowy drugiej szafki miałem już dość, zwłaszcza że przemyślałem cały dzisiejszy wieczór. I wyszło mi dość buńczucznie:
- najpierw postanowiłem się trochę przespać i zregenerować siły,
- potem obejrzeć z Żoną kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin,
- następnie zejść na dół i pisać, i w ten sposób dotrwać do meczu Igi, który miał się rozpocząć o północy.
Po II Posiłku mi przeszło. Wróciło otrzeźwienie. 
- Ale przecież ty jutro wyjeżdżasz i będziesz miał przed sobą trudny czas! - Żona stała się drugim po posiłku katalizatorem otrzeźwienia.
Wieczór skończył się na serialu. Jedna trzecia planu została zrealizowana.

Dzisiejszej niedzieli nie czuliśmy. I znowu - nie było wiadomo, jakim właściwie jest dniem.
 
PONIEDZIAŁEK (25.03)
No i dzisiaj wstałem o 04.30.
 
Początkowo planowałem wstać o 05.00. Ale spora liczba spraw przed wyjazdem kazała mi poprawić sobie samopoczucie tą drobną półgodziną. Liczyłem, że dzisiaj zdążę ze wszystkim - z retransmisją meczu Igi, z zamknięciem wpisu, ze zrobieniem sporego zapasu drewna dla Żony, z posianiem pomidorów, z dokończeniem montażu szafki, wreszcie z odgruzowaniem się i z pakowaniem.
Co się udało zrobić?
- zamknąć wpis, 
- zamknąć temat drewna, 
- posiać pomidory. To było najprzyjemniejsze. Dostałem od Justusa Wspaniałego 61 nasionek. Skrupulatnie przeliczyłem ustawiając takie drobinki parami. A gad jeden mówił mi, że dał mi może z 20-30 chyba tylko po to, żeby usłyszeć moje kwękolenie Co tak mało?!
Całą prostokątną donicę ustawiłem na oknie, podlałem deszczówką o temperaturze pokojowej, żeby ziemia się łatwiej poddawała, porobiłem rowki oznaczone na dwóch końcach kijeczkami i z wielką czułością wkładałem po 6-7 drobinek. Żona podziwiała i aż zrobiła zdjęcia. Po czym delikatnie zasypałem ziemią i donicę ustawiłem przy kominie, żeby nasionka miały ciepło. Oczywiście już po 15. minutach korciło mnie, żeby pójść i zobaczyć, czy nie wykiełkowały.
Jakieś dwie godziny później Żona podeszła do mnie ze słoiczkiem, w którym Justus Wspaniały dał mi nasionka.
- Ale tu jest napisane - Luzem malinowe - w serwetce - serca!
Wybuchnąłem śmiechem. Już wczoraj widząc nasionka na dnie słoiczka byłem pewien, że się z serwetki wysypały i wymieszały. Dzisiaj wymieszaniu mogłem zapobiec, gdybym przeczytał. Tkwiąc w przekonaniu, że są wymieszane, serwetkę w słoiczku otworzyłem, żeby żadnemu nasionku nic się nie stało i wtedy naprawdę wymieszałem. Ale, jak napomknąłem Justusowi Wspaniałemu, Czy to czemuś przeszkadzało?!
- obejrzeć mecz Igi Świątek z Czeszką Lindą Noskovą, w którym Iga wygrała 2:1 po ciężkim boju i po festiwalu błędów z obu stron,
- odgruzować się,
- spakować się
A czego nie udało się zrobić?
- dokończyć montażu szafki. 

Do Wnuków wyjechałem około 15.30.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego rzeczowego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 13.40.
 
I cytat tygodnia:
Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest opcjonalne. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)








poniedziałek, 18 marca 2024

18.03.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 106 dni.
 
WTOREK (12.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Od razu zabrałem się za cyzelowanie ostatniego wpisu.
Dzisiaj jest dzień urodzin Hela. Gdyby żył, miałby 55 lat. Ciągle nam go brakuje.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za powtórne wycieranie na mokro ścian, sufitu i wykładziny podłogowej w sypialni gości. Dzisiaj, wcześniej niż zakładaliśmy, miało przyjechać łóżko. Dla całkowitego zamknięcia etapu usuwania kurzu jeszcze wytarłem porządnie trzy szafki, bo ich widok nie przystawał już ewidentnie do wysprzątanych pomieszczeń. 
Kurier przyjechał tuż po I Posiłku. "Tylko" dwie paczki plus materac zwinięty oddzielnie wyglądały podejrzanie, jakby czegoś brakowało. Stąd natychmiast zabrałem się za wypakowanie i montaż. Dobrze żarło, montaż wydawał się być prosty, bo przecież ileś łóżek w życiu się namontowałem. Ale do czasu. Okazało się, że nigdzie nie ma potrzebnych śrub i czterech nóżek, żeby łóżko przybrało ostateczną formę łóżka.
Producent najpierw sugerował mailowo dobrze przyjrzeć się paczkom i się upewnić, a gdy się okazało, że to nie igła w stogu (kto teraz z młodych wie, co to takiego?) siana, zapewnił, że braki dośle ekspresowo. Więc rozbabrane łóżko zostawiłem na środku sypialni i zabrałem się za montaż cokolików. Z sypialni zrobiło się kolejne pudełeczko. To określenie Żony, którego specjalnie nadużywałem, gdy tylko się pojawiała. Z przyjemnością się nabijałem, gdy widziałem nie tyle jej minę, co oczy wodzące z zachwytem po sypialni.

Zacząłem następny etap cyzelowania pomieszczeń dla gości. Z piwnic ściągnąłem kolejne listwy i kątowniki. Razem z Żoną je zinwentaryzowaliśmy i zdecydowaliśmy, gdzie mają być zamontowane, ze świadomością, że kilka trzeba będzie dokupić, po czym Żona w trosce o stan mojego zdrowia wygnała mnie na dwór.
- A nie poszedłbyś do sklepu?...
Poszedłem chętnie, na menela, po kilka drobiazgów i po paczkę. Nadspodziewanie dobrze zrobiła mi taka odskocznia i ujrzenie świata.
A po powrocie z każdej listwy wyciągałem gwoździe i wkręty i dokładnie je wycierałem z kurzu. Jednocześnie szykowałem sobie stanowisko na balkonie, aby tam na dwóch kobyłkach przytarganych z piwnicy ciąć, dopasowywać i malować.
W międzyczasie zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego potwierdzając nasz przyjazd do nich w najbliższy piątek. Rozmowa była króciutka, jak na nasze standardy, ale po wcześniejszych smsach ją przygotowujących widać było podejście gospodarzy do gości i różnicę ich charakterów. Lekarka bowiem pisała Fajnie, że przyjeżdżacie 😀, zaś Justus Wspaniały Ale z ziemią... mam nadzieję😟 Nie, żeby się nie cieszył z naszego przyjazdu.

Resztką sił czyściłem wąską, a wysoką boazeryjną ścianę w salonie gości, jedną z dwóch, tą, która wymagała najwięcej prac po remoncie i najwięcej zachodu. Musiałem znowu użyć drabiny wielosegmentowej. Na koniec, na oparach, pociąłem na małe kawałki olbrzymie kartony po łóżku, żeby wszystko zmieściło się do jednego worka na śmieci. Stały na chybcika porzucone na podeście między schodami skutecznie odcinając drogę Pieskowi między górnym a dolnym legowiskiem. Litościwa i pełna empatii Pani, jeden karton zniosła do holu i tak go sprytnie ustawiła, że pierwszy raz schodząc tam po coś i nie spodziewając się niczego, o mało się nie zabiłem. Ale za to Piesek mógł zejść na dół. Jednak na tyle mocno zapamiętał te niebezpieczeństwa komunikacyjne, że ani mu w głowie było wieczorem przyjść na górę, co zwykle ostatnio robi.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin.
 
ŚRODA (13.03)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Z powodu meczu Igi Świątek z Kazaszką-Ruską Juliją Putincewą. Organizatorzy zapowiadali, że jako ostatni w cyklu dziennym rozpocznie się on nie wcześniej niż o 04.00 naszego czasu. Mógł więc dobrze wystartować i o 05.00. Ale, jak się za chwilę okazało, rozpoczął się niedługo po czwartej. Wykorzystałem funkcję "oglądaj od początku" i całość bez problemów obejrzałem z czasowym przesunięciem o około godzinę i piętnaście minut. Iga wygrała 2:0.
Dzień więc rozpoczął się sympatycznie. Dla Pieska też, bo wszystko zapamiętał, ani razu nie przyszedł na górę i bez stresu mógł się wyspać.
Grubo przed I Posiłkiem zabrałem się za robotę. I powiem tak - jest prawie 19.00, jesteśmy po II Posiłku, a ja się zastanawiam, co właściwie przez cały dzień robiłem. Gdyby ktoś był u nas wczoraj i przyszedł teraz, nie zauważyłby żadnych zmian. Bo nie sposób zauważyć wielu listew zamocowanych albo mamutem, albo wkrętami, które wtapiają się w ścianę, sufit, w boazerię i pełnią swoją rolę, czyli wtapiają się.
Gdybym tak chciał wycisnąć ten dzień, co by pozostało?... Żona jednak uważała, że zrobiłem bardzo dużo. 
Oszacowałem, że gdybym miał do dyspozycji komplet materiałów, to "na listwach" spędziłbym jeszcze dwa dni. Taki to Tajemniczy Dom.
W planach miałem jeszcze napełnić chociaż ze dwa worki ziemią dla Justusa Wspaniałego, ale nie starczyło sił i czasu. 

Wczesnym wieczorem Żona mi zakomunikowała, że nasz burmistrz w wyborach nie ma kontrkandydata.
- To może ja bym się zgłosił? - A co?! - od razu zacząłem zaczepnie, bo reakcję Żony nietrudno było przewidzieć.
- Przyjeżdża taki oszołom z Metropolii, chodzi na menela i będzie od razu kandydował na burmistrza!...
- O, przepraszam bardzo, to tylko świadczy o tym, że znam życie!... - zripostowałem.
Nie chciałem wykłuwać żoninych oczu z powodu, że rozmijała się z prawdą - nie przyjechałem z Metropolii.
- Co ja bym powiedziała znajomym?!... - umilkła trawiąc temat i widocznie zastanawiając się, co by powiedziała znajomym. - Nie przyznałabym się! - Chodziłabym w masce, czy jak?!...
Na razie więc moja kandydatura nie wyszła poza Tajemniczy Dom. Jeszcze dobrze nie wykiełkowała, a już zdechła. Ale w następnych wyborach, gdy okrzepnę!...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin.

Dzisiaj o 20.02 napisał Po Morzach Pływający. Tytuł maila - 96.
Magiczna cyfra, ale czy po 3-4 miesiącach PUq będzie tak samo smaczny jak dzisiaj?
W pracy wstaję o 0340 i jestem radosny jak skowronek. W domu wstaję o 0745 i najchętniej natychmiast wróciłbym do łóżka gdyby nie świadomość ogromu wiosennych prac.
Robimy przemeblowanie ogrodu. Dzisiaj przekopałem około 30m2 ziemi usuwając wszystkie chwasty.
W tym miejscu powstanie kwietna łąka, a obecne grządki zostaną przeniesione w inne miejsce.
Jeżeli plan wypali to może i miejsce na szklarnię się znajdzie.
Wstępnie robimy grządki o wymiarach 120x200cm żeby sprawdzić " ich obsługę.
Jeżeli będą " poręczne" to jesienią powstaną podwyższone o takich samych wymiarach.
Wracając do tematu wizyty tylko 12-14  kwietnia nam pasuje .
Po pierwsze W Swoim Świecie Żyjąca ma wtedy wolne, a po drugie 2 tygodnie później wracam do pracy.
PMP (pis. oryg., zmiany moje)

Zaskoczył mnie tą liczbą, bo na jej magię nie zwróciłem uwagi. A przecież dokładnie pamiętam, jakie wrażenie na jedenastolatku, a w zasadzie na dziesięciolatku, zrobił zapis roku 1961. 
Nie wiem, czy się udało, ale w odpowiedzi starałem się rozwiać jego wątpliwości w kwestii Pilsnera Urquella. Chyba posługiwałem się dogmatem (poza kontekstem fachowym pod pojęciem dogmatu rozumie się pewnik przyjęty tylko na zasadzie autorytetu, bez poddania go badaniu krytycznemu co do prawdziwości i zgodności z doświadczeniem).
Żona o podanym terminie przyjazdu dwóch trzecich Grona z Głuszy Leśnej już wiedziała, ale je wspólnie jeszcze raz klepnęliśmy.

CZWARTEK (14.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Co z tego, skoro od piątej przewalałem się z powodu dwóch durnowatych snów. 
W jednym chodziło o Inteligentne Auto. Wyjechałem nim chyba na jakiś zjazd i mi go ukradli. Ale to do końca nie było jasne. Szczegółów tyle, idiotycznych i nawzajem sobie zaprzeczających, że szkoda się zagłębiać. Ale jeden był wyrazisty i paraliżujący - w aucie zostawiłem wszystko. Nie miałem na obcym terenie (wszyscy znajomi zdążyli wyjechać) niczego, przede wszystkim żadnych pieniędzy ani telefonu. 
W drugim byłem... skazany na śmierć przez powieszenie. Nie wiadomo za co i przez kogo. Do wyroku nie doszło, ale od piątej wisiał, nomen omen, nade mną i mnie męczył.
Paranoja! Może to syndrom przepracowania?...

O 08.04 napisał Po Morzach Pływający.
Cześć
Dzisiaj pobudka o 0745. Przyjeżdża ekipa po śmieci których trochę się nazbierało. Dalej kontynuacja ogrodu. W sobotę stawiam pierwszą eksperymentalną skrzynię. Tymczasowo z drewna, potem z innego materiału.
Jakoś mnie nie przekonuje tak długi trzymanie piwa. Zdaję sobie sprawę, że technologia produkcji poszła mocno do przodu,ale....
No to szykujemy się na 12 kwietnia.
Do zobaczenia
PMP (pis. oryg., zmiana moja) 
 
Jeszcze przed I Posiłkiem zapakowałem pięć worków ziemi. Pysznej - czarnej, wilgotnej i pachnącej.
Taczką zwoziłem koło drzwi klubowni, żeby jutro mieć blisko przy załadunku do biednego Inteligentnego Auta.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Zaliczyliśmy Carrefour i Biedrę, Leroy Merlin (tarcze do cięcia metalu i kamienia oraz do szlifowania drewna), sklep z wykładzinami (trzy obszyte na wymiar dywaniki na blaty trzech szafek) i Jysk, który stanowił dzisiaj główny punkt zakupowy i główny punkt zabierający mi resztki sił. Siadałem, gdzie się tylko dało (w takim sklepie o to nietrudno), a Żona wybierała. Po czym to wybrane znosiłem do kasy gromadząc całą górę przed kasowaniem i znów siadałem, gdzie się tylko dało. W ten sposób kupiliśmy 4 kołdry, 4 poduszki, 4 komplety pościeli bez prześcieradeł (4 jeszcze domówiliśmy), 8 ręczników dużych i 4 małe oraz 3 podkładki na stolik-ławę.
 
Po powrocie do domu sił dodała mi malutka paczuszka, którą w międzyczasie przywiózł kurier i zostawił w umówionym miejscu. Były w niej nóżki i śruby do montażu łóżka oraz... instrukcja.
Za taką pracę, mimo zmęczenia, zabrałem się ochoczo. Bardzo szybko okazało się, że tym razem dostaliśmy 8 śrub za dużo, a instrukcja uświadomiła mi dość boleśnie, że bez niej z jednym etapem  rozpędziłem się i że musiałem się cofnąć o krok, czyli zdemontować już zmontowane.
Żona, gdy przyszła zobaczyć efekty, namówiła mnie, żebym końcówkę zostawił sobie na jutro.
Musiałem mieć chociaż pół godziny na drobną regenerację, która miała wystarczyć na to, żebym dał radę w czasie meczu wysiedzieć przed laptopem.
Iga Świątek wygrała z Karoliną Woźniacką pierwszego seta 6:4, w drugim prowadziła 1:0 i mecz został przerwany z powodu kontuzji Karoliny. Dawno nie oglądałem tak dobrego tenisa, a gra Karoliny mi imponowała. Widać było u niej doświadczenie i każdy przemyślany ruch. W końcu była kiedyś rakietą nr 1.
 
PIĄTEK (15.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.30. 

Jeszcze przed I Posiłkiem skończyłem montować łóżko. Można było się kłaść, ścielić, itp. A potem sporo pracowałem w drewnie, żeby zrobić zapas na nasz niedzielny powrót, bo było wiadomo, że w domu będzie chłodno i że trzeba będzie temperaturowo nadrabiać. Dla spokoju ducha nie chcieliśmy zostawiać ogrzewania kotłem gazowym, więc go na amen wyłączyliśmy.
Na deser zostawiłem sobie pakowanie worków z ziemią. Inteligentnym Autem tyłem podjechałem pod Klubownię, żeby mieć jak najbliżej i wszystko zapakowałem na tylne pasażerskie miejsca. W ten sposób niczego nie ująłem Pieskowi z bagażnika.
O 11.00 przyszedł Sąsiad z Lewej. Miał być po klucze o 12.00, ale wiadomo było, gdy się pojawił, że źle zrozumiał.
Po I Posiłku zaczęliśmy się pakować, a ja równolegle się odgruzowywałem. Do Pięknego Miasteczka, do Nowych w Pięknej Dolinie wyjechaliśmy o 14.21. Mimo piątku, mimo dziesiątków TIR-ów i rozpoczynających się godzin szczytu, podróż przebiegła nadspodziewanie gładko i zajęła nam 2 godziny i 8 minut. Przed domem Lekarki i Justusa Wspaniałego byliśmy przed podanym czasem 8 minut wcześniej, stąd na miejscu i na miejscu było zadane przeze mnie gospodarzom pytanie Czy te 8 minut mamy poczekać w samochodzie?
Nie musieliśmy.
Nie było szans się rozpakować, bo tak gospodarze, jak i pieski w równym stopniu dokładali się do początkowego rozgardiaszu. Gospodarze musieli pochwalić się wszelkimi nasadzeniami i nasianiami (pomijam kwiatki, ale z ziemi wyszła już cebulka, a czosnek wystawał już swoim zielonym jakieś 20 cm nad ziemią), ale w końcu wszystkim udało się wyjść na sąsiednią działkę, idealnie ogrodzoną, która wytrzebiona z różnych chaszczy i krzaków stała się świetnym miejscem do wypuszczania Ziutka i Bruna. Działkę tę Lekarka w końcu kupiła i od zawsze uważaliśmy, że był to dobry krok, bo pomijając pieski, przestrzeń ta stworzyła naturalny bufor między ich domem a domem świeżo co wybudowanego sąsiada (tego od prądu). Nie wiem, jak to się stało, ale z ich pieskami wyszła Lekarka prowadząc je na smyczach, żeby nie stratowały grządek. Ledwo dała radę dojść do furtki i smycze musiała puścić, bo o mało się nie przewróciła, tak Ziutek i Bruno ciągnęli do działki i do Berty przede wszystkim.
Gdy pierwszy impet minął, można się było rozpakować, urządzić w przydzielonym pokoju na I piętrze i zasiąść w kuchni. I to okupowanie tego miejsca miało już trwać do końca wieczoru. Posiłek i wino uzupełniały wszelkie gadki.
Spać poszliśmy chyba około 10.00. Półfinałowego meczu Igi Świątek (planowano go na północ) z Ukrainką Martą Kostiuk nie oglądałem (Iga wygrała 2:0).

PONIEDZIAŁEK (18.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed alarmem. Nie mogłem spać z powodu natłoku gnębiących mnie myśli i wspomnień w związku z moim zmarłym kolegą, o czym szerzej w następnym wpisie. Fakt ten oraz pobyt u Nowych w Pięknej Dolinie spowodował we mnie poważną demoralizację. Nic mi się nie chciało robić, w tym pisać, jak widać. Stałem się oklapły, a takiego stanu u siebie nie cierpię, więc to niecierpienie dodatkowo mnie pogrążało. Siłą woli coś tam popchnąłem w pracach na rzecz przygotowania apartamentów.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy.  Oba na wyjeździe. Pierwszego dnia pobytu u Lekarki i Justusa Wspaniałego dwuszczekiem, gdy zobaczyła za szklaną taflą dzielącą salon od tarasu bezczelnie defilującego kota, co spowodowało ogólne zamieszanie, bo natychmiast dołączył Ziutek i Bruno. A drugiego dnia z tego samego powodu, ale gdy kolegów nie było, bo wyszli z państwem na spacer, trójszczekiem. Pięknym, głębokim, bez śladu lampucerowatości.
Godzina publikacji 19.24.

I cytat tygodnia:
Jak masz głupio myśleć, lepiej odpocznij. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)
Podsunąłem Żonie.

poniedziałek, 11 marca 2024

11.03.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 99 dni.

WTOREK (05.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.

Dziesięć minut przed planem.
Przy okazji cyzelowania ostatniego wpisu, Żona przypomniała mi przedostatni, ten o Profesorze Hudonie.
Chodziło o scenę z kiełbasą. Nie nazywał jej "robotniczą", jak pisałem, tylko "proletariacką", a to różnica. Więc, gdy ją ujrzał w naszej lodówce, wyraził się o niej z pogardą A to taka proletariacka?!..., co mu nie przeszkodziło całą w nocy pożreć.
Z innych drobnych uzupełnień - wczoraj Wnuk-III przysłał smsa. 
- Gorączki niema ucha też. Jest już tylko kaszel i bolące gardło:)
Smsowo współczułem mu, zwłaszcza z powodu tego ucha. Nie zareagował. Ale dobrze, że nie pojechałem.
I dla porządku faktograficznego - wczoraj wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka serialu Zawód:Amerykanin.
I jeszcze raz dla porządku - w Kalendarzu Świąt wyczytałem, że dzisiaj jest Dzień Teściowej.
 
Dzisiaj mieliśmy jechać do City po farby i po drobne spożywcze. Ale, gdy przetrzepałem piwnice i lodówkę, okazało się, że wszystko jest. Remanent wykazał, że co prawda farby nie o takich kolorach, jakimi by chciała Żona pomalować górne mieszkanie, ale też pasujące. Do tego było sporo gruntu, pędzli, wałków i wałeczków. Brakowało tylko malarskiej taśmy. A w spożywczych też było nieźle - wystarczało jedzenia nawet na trzy dni. Nie było sensu jechać.
Po I Posiłku korzystając z przymusu kupna  taśmy poszliśmy na spacer z Pieskiem, a przy okazji zobaczyliśmy postęp prac w Zdroju. Był wyraźny, ale nadal wszędzie siwy dym!
Po powrocie bez większej niechęci, ale wiedząc co będzie, zabrałem się za oklejanie wszelkich naroży, styków dwóch płaszczyzn - malowanej i niemalowanej. A było tak, że czynność ta zajęła mi tyle czasu, ile malowanie właściwe. Pisałem już o proporcjach między czynnością właściwą a pomocniczymi. Przy czym dodatkowo ten pokój był trudny, bo sufit i półtorej ściany (półtora - dziennikarze i PiS) pokrywa boazeria, dodatkowo są otwory na drzwi i na witrynę, a środkiem sufitu biegnie belka konstrukcyjna, chyba, więc zakamareczków do oklejania było mnóstwo.
To nie wszystko. Sufit jest dość stromy na tyle, że, żeby się dostać do jego najwyższego punktu, nie wystarczyła zwykła, normalna drabina, nawet ta wyższa (mam dwie, bo przez lata przeprowadzek dorobiłem się aż tylu) i potrzebowałem posiłkować się drabiną trzysegmentową. Na szczęście starczyły "tylko" dwa jej elementy (emelenty). Przy okazji kolejny raz zastanowiły mnie "nowe" anomalie Tajemniczego Domu, nad którymi do tej pory specjalnie się nie pochylałem, bo nie było potrzeby. Ale sprawa zaintrygowała mnie na tyle, że postanowiłem zadać sobie trud i rzecz zwizualizować. Wyszło ciekawie:
- poziom 0  - ziemia, klubownia, warsztat,
- poziom +0,25 - przedpokój, hol, dolne mieszkanie gości, taras gości,
- poziom +0,5 - salon, kuchnia, Bawialny, spiżarnia, taras,
- poziom +1,25 - górne mieszkanie gości (cztery pomieszczenia), dwa balkony,
- poziom +1,5 - sypialnia, łazienka, "biuro", balkon,
- poziom +1,75 - stryszek.
- poziom -0,25 - szklarnia, ogród,
- poziom -0,5 - piwnice, garaż.
Chyba nie przekłamałem, ale nadal się dziwuję. 

W końcu zabrałem się za gruntowanie tych kawałków ścian, których "dotknęli" fachowcy, i wreszcie za malowanie właściwe. Pokój zaczynał "wyglądać". Jutro zaszpachluję drobne dziurki, które na jednolitej płaszczyźnie natychmiast "powyłaziły", przetrę je i pomaluję drugi raz. Nawet myślałem o tym etapie z przyjemnością.
- Bo widać efekt... - Dlatego... - Żona potwierdziła moje odczucia.
Schodziłem na dół z postanowieniem, że jeszcze przed II Posiłkiem zadzwonimy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Mieliśmy to zrobić w weekend, ale w sobotę miałem sporo pracy (eufemizm i odkrycie Ameryki!), a w niedzielę mieliśmy wizytę Bratanicy z rodziną. Postanowiliśmy więc spokojnie zadzwonić dzisiaj, we wtorek, bo z kolei 
W poniedziałki mam zawsze w plecy z racji 
Zbyt obszernych najczęściej publikacji.
Justus Wspaniały jakby to złośliwie wyczuł, bo w punkt wysłał smsa, gdy byłem jeszcze na schodach. 
- Podziwiam spanie na db-. A za pamięć wystawiam pełny niedostateczny.
W tym lakonicznym komunikacie zawarł wszystko. Dopasowanie się do szkolnej konwencji, ośmieszenie oceny mojego snu oraz wytyk, że mieliśmy... Nie zawiodłem się, ale na wszelki wypadek wysłałem smsa do Lekarki z pytaniem, czy jest w domu, bo ona łagodzi i łatwiej by się nam w tej sytuacji rozmawiało. Była. Odważyłem się i zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Z miejsca go ubawiłem tłumacząc się, że właśnie za chwileczkę mieliśmy dzwonić. Nadal wyraźnie tkwił w szkolnej konwencji i wiedział, co to są uczniowskie wymówki.
Rozmowa była konstruktywna o tyle, że prawie udało się nam ustalić konkretny termin naszego przyjazdu do nich.
- Bo Emeryt obiecał, że będziecie z początkiem marca!... - zgodnie oboje twierdzili, a Żona potwierdzała, że tak, ale, podkreślała, że to ja obiecywałem, a ona jeszcze nie wiedziała.
Ze strony Nowych w Pięknej Dolinie wynikało, że dwa ostatnie weekendy marca odpadają, bo są Święta i Lekarka musi je przygotować, a w jej przypadku żartów ze świętami nie ma, zwłaszcza że będzie je szykować na 9 osób. Gdy zaprotestowałem, że można by przecież brać również pod uwagę  weekend 22-24, w jej obronie stanął Justus Wspaniały Przecież ona pracuje i musi mieć czas na spokojne w miarę przygotowania! Faktycznie, nie pomyślałem.
Z kolei z naszej strony odpadał najbliższy weekend, a praktycznie i następny, bo żeby rzucić w Internet pełną ofertę, trzeba było ostro zabrać się za robotę. Żona na pewno, a i ja trochę też, nie miałaby żadnej przyjemności z wyjazdu.
- Ja bym chciała wiedzieć, że na ten wyjazd czasowo możemy sobie pozwolić, żebym miała luz, nie musiała myśleć, co zostawiliśmy do zrobienia i co właśnie w tej  chwili należałoby robić, żebym nie miała wyrzutów sumienia, żebym miała pełen relaks!.... - Żona wyjaśniała Nowym w Pięknej Dolinie, a poniekąd i mnie.
Obie strony powoli zaczęły gadać o kwietniu, a to według mnie było do  dupy. Zacząłem lobbować za weekendem 15-17. Oparłem się na głównym argumencie, że najprawdopodobniej akurat on, z naszego punktu widzenia, będzie takim martwym. I powoli zacząłem kruszyć najważniejszy mur, czyli Żonę, przedstawiając jej logicznie harmonogram naszych działań w najbliższym czasie. Z niego wychodziło, najprościej rzecz ujmując, że do tego czasu, ja z wszelkimi robotami powinienem się wyrobić, co więcej, dobrze mi zrobi takie narzucenie granicznego terminu, a dostawa mebli i innych akcesoriów, aby wyposażyć wnętrza będzie zaraz po tym weekendzie, więc dopiero wtedy będzie można fotografować i dopinać ofertę. A gdy wrócimy, od razu zabiorę się za brukowanie ścieżki, a zaraz potem za ostatni bastion, czyli kuchnię, bo akurat będzie po montażu zewnętrznych drzwi.
Żona powoli miękła, ale ostatecznie ustaliliśmy, że, nawet gdy damy Nowym w Pięknej Dolinie znać o naszym przyjeździe ledwo kilka dni wcześniej, też będzie dobrze.
 
To ustalanie ze Świętami w tle było jedną z dwóch spraw, które wypełniły rozmowę. Druga była prawdziwą bombą. Żona od czasu wyprowadzki z Pięknej Doliny zostawiła sobie funkcję powiadamiania (to chyba jest tak jakoś - nie znam się) o nieruchomościach, które pojawiają się w tamtych terenach. Tak dla przyjemności, dla sportu, z ciekawości, z racji wspomnień i sentymentów. No i żeby wiedzieć, co w trawie piszczy. I od czasu do czasu pokazuje mi jakąś ofertę. Oglądamy wtedy i komentujemy wiedząc doskonale, jakie miejsce ona przedstawia, bo przecież Piękną Dolinę nadal znamy doskonale.
- A przypadkiem wasz sąsiad, ten co się buduje obok was, nie wystawił tego domu na sprzedaż?! - Żona wypaliła.
- Nic nam o tym nie wiadomo! - zgodnie odpowiedzieli Lekarka i Justus Wspaniały.
Ale Lekarkę dźgnęło i natychmiast znalazła ofertę.
- To ten! - usłyszeliśmy.
- A on ostatnio się na mnie obraził! - śmiał się Justus Wspaniały i zaczął wyjaśniać.
Z budującym się sąsiadem od początku mieli układ dość sympatyczny. Poznali się, jak należy, kilka razy był u nich na kawie i cieście. Przy tych okazjach wiele się o nim dowiedzieli i o jego sytuacji rodzinnej, zdaje się trochę skomplikowanej, teraz na pewno mocno skomplikowanej , skoro nieskończony dom wystawił na sprzedaż. Przede wszystkim jednak, co dla sąsiada było najistotniejsze, Justus Wspaniały bez problemów zgodził się mu użyczać "swojego" prądu. Bez niego o budowie i jakichkolwiek postępach mowy być nie mogło, a na oficjalne przyłącze sąsiad musiałby czekać wiele miesięcy, jeśli nie rok. A tak dzięki prostemu układowi z Justusem Wspaniałym mógł zacząć budowę wcześniej. Justus Wspaniały dawał mu prąd, a sąsiad co miesiąc płacił.
- Nie otrzymałem pieniędzy za styczeń, a tu już prawie mija luty!... - Wysłałem mu takiego smsa. -relacjonował Justus Wspaniały.
- Chyba zapłaciłem! odpowiedział sąsiad.
Ponieważ Justus Wspaniały jest akuratny, może nawet bardziej niż ja, sprawdził przelewy i wyszło mu, że pieniądze nie wpłynęły.
- Nie zapłaciłeś! - odpisałem mu.
- Chyba zapłaciłem! powtórzył nieco już urażony sąsiad.
- Widząc, że taka wymiana zdań nie ma sensu, po prostu wyłączyłem mu prąd. - Dostałem smsa, że tak się nie robi, że jest oburzony takim traktowaniem i że w ogóle to się na mnie obraził. - Justus Wspaniały był ubawiony relacją.
- Ale ja bym nie wyłączał, gdybyś się inaczej zachował - wyjaśnił sąsiadowi - a ty mówiłeś, że zapłaciłeś. - kontynuował Justus Wspaniały. - Ale napisałem, że "chyba"!... - na koniec mi napisał.
Ciekawa jest ta polska cecha, te często utajone pokłady buractwa, które w różnych sytuacjach, patrz ta, wyłażą w pełnej krasie. Nic dodać, nic ująć. Ciekawe, co będzie dalej, skoro nieruchomość wystawiona jest na sprzedaż. Już sobie ostrzymy zęby na ten temat, gdy przyjedziemy. Bo że przyjedziemy, jestem prawie pewien. Od jutra zasuwam, jak dziki!

Na koniec przegadaliśmy temat siania pomidorów, bo ja w amoku, żeby nie być w tym roku za Justusem Wspaniałym w tyle, chciałem to robić w malutkich doniczkach już teraz. Wytłumaczył mi sensownie, żebym sobie dał na wstrzymanie, bo to jeszcze za wcześnie i że w kwietniu będzie w sam raz. Bardzo mi to odpowiadało w kontekście prac remontowych i szeregu innych, powoli nawarstwiających się.
Obiecałem, że gdy przyjedziemy, postaram się mu przywieźć ze cztery worki ziemi. Od razu złagodniał. A Lekarka doceniła.

Wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka Zawód:Amerykanin. Drugiej połowie drugiego Żona nie podołała.

ŚRODA (06.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Dwadzieścia minut przed czasem. Mimo tego spałem na ocenę dobry. 
Jeszcze przed I Posiłkiem gwałtownie (patrz weekend 15-17 marca!) na górze rozszerzyłem sobie front robót, żeby móc płynnie przechodzić od jednej pracy do drugiej bez zbędnego czekania, na przykład, na schnięcie. Wstępnie sprzątnąłem w sypialni gości, taśmą okleiłem miejsca, aby przygotować je pod gruntowanie i malowanie i co się dało, pogruntowałem.
A po I Posiłku salon gości pomalowałem drugi raz i straszyłem Żonę, że mogę to zrobić nawet i trzeci, jeśli trzeba będzie. Nie trzeba było, pokój zrobił się taki czysty, a Żona zadowolona podśmiechiwała się z tej mojej deklaracji wiedząc, jak nie lubię malowania. Ale po malowaniu naszej sypialni coś się we mnie zmieniło i nie mogę powiedzieć, że zapałałem miłością, ale widząc efekty nawet jakoś polubiłem.
Gdy wykonałem kilka czynności przygotowawczych, poszedłem po Sąsiada z Lewej. Razem przenieśliśmy olbrzymią szafę z sypialni do kuchni, a jedną z trzech komód do salonu. Wszystko w ramach ewoluującej koncepcji Żony Wykorzystajmy wszystko, co mamy i co się sensownie wykorzystać da!
Muszę powiedzieć, że dzisiaj wyraźnie w pracach wrzuciłem czwarty bieg (patrz 15-17!) i uczciwie sam przed sobą przyznaję, że dotychczas pracowałem na trójce. Ale też doskonale wiem i czuję, że na piąty mnie nie stać. Zresztą Żona nawet tego nie oczekuje, bo widząc efekty tego dnia, była zaskoczona i natychmiast w zdecydowanie lepszym nastroju, nawet, powiedziałbym, dobrym.
Sam, bez Żony, chociaż ona to akcentowała, wiem, że wrzucenie piątki może i jednego dnia dałoby oszałamiające efekty, ale równie oszałamiające mogłyby być przez następne dwa, trzy dni, w których leżałbym złożony plecową, albo jakąś inną niemocą.  A czwórka jest na tyle wysoka, że wszędzie można dojechać. Takim Inteligentnym Autem, bez specjalnych strat na paliwie, na silniku i na komforcie jazdy, można by spokojnie jechać nawet siedemdziesiątką. Dojechać dałoby się wszędzie, co prawda przy złorzeczeniu innych kierowców, ale co tam...

Wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka Zawód:Amerykanin. Półtora staje się standardem.

CZWARTEK (07.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za sprzątanie sypialni gości. Zauważyłem, że przy tej czynności, jak i przy przygotowawczych do malowania oraz przy malowaniu zaczynam nabierać pewnej rutyny, działam według sprawdzonych już przeze mnie schematów i wypracowałem sobie kilka myków, a to wszystko ułatwia i przyspiesza. I czyni całość z "niechętnej" do "strawnej".
Wszystkie ściany i sufit starłem na mokro, wykładzinę odkurzyłem i "wyprałem" wycierając ją potężną szmatą-ręcznikiem. Od razu zrobiło się bardziej świeżo, czyli nie "świeżej" (chociaż jest "świeży, świeższy, najświeższy"). Przed wyjazdem do City zdążyłem jeszcze przygotować całość pod malowanie - oklejanie taśmą, liczne drobiazgi.
W City uwinęliśmy się dość sprawnie, bo byliśmy tylko w dwóch miejscach. W "wykładzinach" zamówiliśmy cokolik do tejże sypialni, który przywiezie nam jutro sympatyczny pan Bo będę w Uzdrowisku!, z którym zdążyliśmy się zaprzyjaźnić przy okazji zbierania przeze mnie do świni pięciozłotówek i dwuzłotówek. Nie wiem, czy o tym wspominałem. Przy płaceniu gotówką wymuszam na sprzedawcach wszelkiej maści wydawanie mi reszty w tych monetach Bo zbieram na wakacje dla wnuków! Potrafią puścić człowieka z torbami! i każdy z nich wymięka. Nie tylko starsi. Ten akurat, lat około 35.-37. dlatego, że jest sympatyczny i uczynny, to na dodatek będzie w wakacje gościł jakichś przyjaciół z Hiszpanii, z dziećmi I muszę im zaproponować tutejsze atrakcje. Jakiś czas temu podpowiedzieliśmy mu nasze, uzdrowiskowe, a dzisiaj on podpowiedział nam, a raczej przypomniał absolutny hit - ogród bajek.
Przy okazji - świnia staje się coraz cięższa i zaczyna mieć... walory wychowawcze. Poprzednim razem Q-Wnuk i Ofelia dobrali się do niej i liczyli, ile jest kasy. Nawet nie trzeba było ich do tego zmuszać. Niepostrzeżenie odbyli krótki kurs mnożenia i dodawania. Q-Wnuk układał piątki, Ofelia dwójki. To samo zrobili Wnuk-III i IV i ponieważ każdy z nich miał swoją działkę do liczenia, nawet nie było  kłótni.
Postanowiłem walory wychowawcze świni rozszerzyć informując wnuki po jej wybebeszeniu Tyle jest i tyle wydamy! Ani grosza więcej, bo więcej świnia mieć w tym roku już nie będzie! Będą widzieć, jak kasa znika i mam nadzieję, że to ich nieco otrzeźwi i postawi przed dylematem To lepiej wydać na to, czy na tamto?! A to się nazywa "wybór".

Drugim miejscem był Leroy Merlin. Kupiliśmy drobiazgi, ale przez ich liczebność przy kasie trzeba było wydać blisko dwie setki:
- szczotka klozetowa - wypadało ją "w końcu" mieć w naszej łazience,
- farba "zieleń za mgłą" - do łazienki gości, nazwa wymyślona przez młodych, siedzących gdzieś tam i wymyślających, a wybrana przez Żonę,
- masa szpachlowa do drewna w tubce - poprzedni gospodarze mieli to do siebie, że wbijali gwoździe i gwoździki oraz wkręcali wkręty lub haczyki, gdzie się dało, nawet w zewnętrzne, plastikowe drzwi tarasowe, nie wspominając o elewacji i drewnianych, wewnętrznych i zewnętrznych podbitkach. Ja twierdzę, że to Prominent szedł po najmniejszej linii oporu, Żona, że to jego żona, bo wszędzie, w każdym miejscu, w które dawało się przybić lub wkręcić coś ostrego wisiały obrazki i obrazeczki Bo ona je lubiła!. Dzisiaj tylko z jednej sypialnianej boazeryjnej ściany wydobyłem niezłą garść gwoździ i wkrętów, a robię to już od jakiegoś czasu w różnych miejscach i końca nie widać. Ostatecznie przecież mieszkali tutaj i żyli na swój ulubiony sposób 40 lat. Miejsca po tych ostrych przedmiotach mają to do siebie, że wyglądają dość nieciekawie, a szczególnie paskudnie na litej boazerii, monobarwnej, na której nijak nie można ich zamaskować. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to szpachla. Żona wymyśliła... Może powiesimy tu jakieś obrazy, większe oczywiście, to trochę zasłonią?...
- bejca mahoń - mahoń, bo ma odcień czerwonawy, a w sypialni gości takie odcienie są wszędzie. Wypada powiedzieć, że wyważone. Trzeba będzie podmalować wszelkie uszczerbki czy to na  meblowej schedzie, czy to elementach (emelentach) konstrukcyjnych,
- mamut glue - klej, mój ulubiony, do klejenia wszelakich drewnianych ćwierćwałków i kątowników w narożach między ścianami i przy podłodze, bo porządki i nasze porządki odsłoniły w tym względzie spore braki,
- halogen ledowy - jeden był się przepalił w łazience gości,
- klej do tapet - poprzedni "wyszedł", a czeka mnie nie dość, że podklejanie w różnych miejscach odłażących obecnych tapet, to przede wszystkim oklejanie drzwiczek spadkowych mebli, żeby nadać im świeżości, oklejanie różnych nieciekawych drzwi, bo w tym, po naszych sypialnianych, nabrałem wprawy, a przy okazji wymyśliłem patent z wykorzystaniem klamerek do mocowania na sznurach wypranych rzeczy, które świetnie dociskają tapetę na różnych załamaniach i krawędziach i przede wszystkim tego, co wymyśli Żona, a tu ma zastosowanie Nie znacie dnia ani godziny!,
- dwa małe wałeczki do malowania - są tanie i warte swojej ceny, bo doszedłem do wniosku, że pieprzenie się za każdym razem, żeby je porządnie wymyć po malowaniu jest bez sensu - czas, woda i wszystko wokół uświnione.

Jeszcze przed II Posiłkiem zabrałem się za malowanie. Najpierw z wielkim animuszem, który w miarę malowania sufitu (kto malował pędzlem, ten wie) znikał. Struktura, chropowata, zmuszała do wielokrotnego i mocniejszego machania. Stwierdziłem, że sufit zrobię na dwie raty, ale w miarę prac niespodziewanie wrzuciłem wbrew swoim postanowieniom piąty bieg i wymalowałem całość.
Do II Posiłku zasiadałem niepokojąco i podejrzanie niezmęczony. Widziałem już siebie jutro rano - mężczyznę, było nie było 74. - letniego, któremu ledwo udaje się wstać z łóżka i który stara się markować codzienne czynności, tak naprawdę z tej codzienności wyłączonego.
Czarne myśli skutecznie odgoniła Żona. W piekarniku przygotowała... frittatę (rodzaj omletu), o której istnieniu nie miałem zielonego pojęcia, a która natychmiast stała się moją ulubioną, zwłaszcza że można było ją podpikantnić tabasco i/lub jalapeno.

Do łóżka kładłem się nadal podejrzanie niezmęczony z obawą myśląc o poranku. Obejrzeliśmy półtora odcinka serialu Zawód:Amerykanin.

PIĄTEK (08.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Zmęczony trochę powyżej zmęczeniowych porannych standardów, ale bez tragedii. W trakcie gimnastyki byłem jednak naszczurzony, a zwłaszcza przy skłonach. Po pierwszym od razu dźgnęło mnie z tyłu w lewym boku, ale już po trzecim doprowadziłem do tego, że dźganie przeszło. Tedy byłem na chodzie. 
Ponieważ przyszła informacja, że już dzisiaj będzie dostawa narożnika, postanowiłem jeszcze raz na mokro przeglancować ściany i podłogę w salonie gości. A gdy okleiłem taśmą kafle w łazience i wymalowałem kawałek ściany, tej powstałej po zamurowaniu starego wejścia, zacząłem wątpić, czy dzisiaj zrealizuję główną rzecz, jaką było malowanie pasa nad kaflami i sufitu w łazience. Zaczęło ogarniać mnie zmęczenie. Stać mnie  jeszcze było na zaszpachlowanie wielu dziur i dziureczek w sypialni gości i musiałem się położyć. Dwadzieścia minut drzemki i wyjście "na menela" do Intermarche po Kozela wróciło mi siły. Dzisiejszy plan wykonałem, chociaż był poważny moment zwątpienia.
Po II Posiłku pełen werwy poszedłem do klubowni i zinwentaryzowałem wszystkie listwy, deseczki i kątowniki. Stan posiadania podniósł mnie na duchu. Nie dość, że trzeba będzie dokupić bardzo niewiele, to dodatkowo te, które "odkryłem", miały potrzebne rozmiary i kolory. Nic tylko przycinać i kleić.
Wieczorem obejrzałem wyjazdowy mecz metropolialnej drużyny. Niestety przegrała. Tuż pod sam koniec (22.00) przyjechał kurier z trzema paczkami narożnika.
- A za dwie dyszki będziemy mogli wnieść je na pierwsze piętro?... - zapytałem.
- No cóż... - zawiesił głos - ... dzisiaj to już mój ostatni klient, to wniesiemy.
Tylko z jedną paką był jakiś problem, pozostałe poszły gładko.
Przy mocowaniu plandeki sobie porozmawialiśmy. Wracał do domu. Miał jeszcze przed sobą 2,5 godziny jazdy. Makabra, no ale gość miał jakieś 35 lat.
Byłem na tyle w dobrej kondycji, że obejrzałem jeszcze pierwszy mecz Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins w turnieju WTA w Indian Wells. Iga była tak łaskawa, że rozprawiła się z przeciwniczką (2:0) w czasie trochę powyżej godziny. Więc udało się pójść spać w okolicach północy. Jak za starych nieemeryckich czasów.

SOBOTA (09.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
A planowałem o 07.00. Ale wrażenia i wybicie z rytmu zrobiły swoje.
Już o 07.25 przyszedł sms od Kolegi Inżyniera(!)
Alarm czerwony, powtarzam: alarm czerwony! 
Dołączone zdjęcie informowało o sprzedaży Pilsnera Urquella 8+8 gratis 3,25 puszka. Ponadto denerwowało informacją 08.03 - 09.03 lub do wyczerpania zapasów. Ciekawe, że do mnie żadna informacja nie przyszła. Za to przychodzi wszelkie badziewie o promocji nie takiego papieru toaletowego, jaki kupujemy, jakichś wędlin, czy piwa Żubr, itd.
Podziękowałem za czujność i poinformowałem, że dzisiaj właśnie wybieramy się do City, więc dobrze się składa i że złożę stosowne sprawozdanie.
Gdy Żona siedziała przed kominkiem przy swoim 2K+2M, odważyłem się zagaić.
- Wiesz o tym, że obserwuję swój organizm... - zacząłem. Żona natychmiast się uczujniła. - Od pewnego czasu kaszlę, takim mokrym kaszlem i wyszło mi, że to się zaczęło od momentu, gdy regularnie zacząłem pić jasnego Kozela. - Chyba mi nie służy... - I tak sobie pomyślałem... - kontynuowałem ośmielony milczeniem Żony, ale również jej wyraźnym zainteresowaniem - że kupowałbym drogiego w końcu Pilsnera Urquella i piłbym jednego co drugi dzień...
Żona odniosła się do sprawy analitycznie i z wielką nadzieją.
- Naprawdę?... - Wiesz, jak bardzo bym się cieszyła...
Od lat pracuje nade mną, abym zmienił styl picia Pilsnera Urquella i podsuwa różne pomysły, wszystkie zmierzające do tego, aby mój organizm miał od niego przerwy. Według mnie mój organizm wcale tych przerw nie potrzebuje, a pomysły, co jeden to głupszy. Najbardziej ten, żebym pił tylko w weekendy, niejako je świętując tym akcentem. Głupoty pomysłu nie zmieniłby nawet fakt, że weekend zaczynałby się już w piątek. Więc podsuwała inne warianty, jeden w miarę najbardziej do przyjęcia, żebym, na przykład, nie pił, powiedzmy w poniedziałki i wtorki. Taki cotygodniowy detoks... - tłumaczyła. Tu muszę podać definicję tego słowa, perfidnie i tendencyjnie użytego przez Żonę, żeby mną wstrząsnąć.
Detoks organizmu polega przede wszystkim na pozbyciu się z organizmu nagromadzonych toksyn. Jest to przede wszystkim metoda usuwania z organizmu toksyn oraz zbędnych produktów przemiany materii, które sprawiają, że jesteśmy ociężali i zmęczeni. 
Gołym okiem widać, w jak wielkiej sprzeczności stoi to określenie z Pilsnerem Urquellem i z całą wieloletnią sytuacją związaną z moją osobą. 
Pilsnera Urquella piję od 17. lat (2007) i co? I nic, a nawet, powiem więcej, bardzo wiele. Ubarwiał mi on przez te lata różne prace, od wszelakich fizycznych po, tzw. umysłowe, czyniąc je ewidentnie znośnymi, jeśli były nieprzyjemne, potrafił gasić pragnienie przy upałach lub przy mocno wysiłkowych pracach, przyjemnie podrażniał mi wargi swoją pianką i pobudzał swoją niepowtarzalną goryczką smakowe kubki. Ogólnie poprawiał mi nastrój, nawet, gdy ten był dobry. Ale i tak ten opis nie odda tego, co robił z moim stanem ciała i ducha. O całym aspekcie jego obecności w sytuacjach towarzyskich, urlopowych, itp. nawet nie wspomnę.
Jako chemik muszę jednak uczciwie dodać, że chcąc się dopasować do rozumowania Żony i do słowa "detoks" z Pilsnerem Urquellem może być tak, jak z arszenikiem. Podawany w małych dawkach nie zabije, a organizm się do niego przyzwyczaja. Przy czym arszenik ma to do siebie, że się perfidnie odkłada w różnych częściach ciała nie robiąc mu dobrze, a Pilsner Urquell gdzie mógłby się odłożyć?!... Nawet dziecko będzie wiedziało, że nigdzie.
Muszę powiedzieć, że Żona używając słowa "detoks" jednoznacznie miała na myśli fakt usuwania z organizmu toksyn. I wyjaśniła, że kaszel może być związany z ich usuwaniem, bo przez dziesiątki lat nagromadziły się w moim organizmie na skutek jedzenia wcześniej potraw mącznych, słodyczy, używania cukru, źle skomponowanych ze sobą składników i spożywania, ogólnie rzecz biorąc, przetworzonej żywności nafaszerowanej oczywiście chemią i używania chociażby kosmetyków zawierających fluor i Bóg wie, co jeszcze, bo nie pamiętam.
- A takie toksyny organizm usuwa niezmiernie długo... - zawsze przy takich okazjach Żona zaznacza. Tak było i tym razem.
- Nie wiem , czy dożyję. - Najprawdopodobniej umrę taki zatruty, nomen omen. - pomyślałem.
O Pilsnerze Urquellu wyraźnie nie wspomniała, więc natychmiast zauważyłem w jej rozumowaniu pewną sprzeczność działającą na moją korzyść.
Jeszcze na chwilę odniosę się do definicji wyżej podanej. Życzę każdemu, aby w moim wieku (o latach wcześniejszych nie ma co wspominać) był tak "ociężały i zmęczony"!
I jeszcze chwilę o wyobrażonym sobie ostatnim akcencie dyskusji z Żoną, którą przedstawię w sposób korespondencyjny.
Żona - Ale wiesz, że gdybyś nie pił Pilsnera Urquella, albo go ograniczył, to mógłbyś czuć się jeszcze lepiej?!
Z tym się nie zgadzam, bo po co mam się czuć lepiej, skoro czuję się dobrze?! Moje koronne twierdzenie, która Żona świetnie zna, brzmi Lepsze jest wrogiem dobrego! Poza tym (patrz wyżej) odstawiając Pilsnera Urquella czułbym się gorzej, bo:
Ja - Ale wiesz, że mój organizm w wielu aspektach jest przykładem wybitnie osobniczym?! - Nie mówię, że inne nie, ale w moim przypadku Pilsner Urquell mi służy.
Żona z taką argumentacją by się nie zgodziła, chociaż absolutnie uznaje fakt, że każdy organizm jest inny i nie można wrzucać ich do tego samego, mainstreamowego nurtu, bo tylko mu się zaszkodzi.
 
No, ale cóż! Przyszła kryska na matyska. Finansowa. I sam z siebie zaproponowałem "co drugi dzień"! Okropne!
 
Rano zadzwonił Syn. Rozmawiało się  super, na luzie, z humorem. Chciałbym tak zawsze.
- A bo wiesz, tato, coraz częściej dochodzę do wniosku, że życie jest za krótkie, żeby się obrażać!... - wybuchnął śmiechem.
Ja też.
- Ale po twoich smsach do mnie twoja synowa jest oburzona i powiedziała, że chce z tobą poważnie porozmawiać.
No i do czego to doszło. Synowa chce ze mną porozmawiać!... Nie szkodzi, że poważnie. Nie do pomyślenia 15 -  20 lat temu. No, ale życie jest za krótkie.
- Tato, poczytałem o pewnych badaniach... - Jak myślisz, co wspólnego ze sobą ma większość dziewięćdziesięcio-, stulatków?
- Coś związanego z wino, kobiety i śpiew?...
Syn pękał i opowiedział mi dowcip, którego nie znałem.
Jeden gość tłumaczył drugiemu to znane powiedzenie, ale tamten zdawał się nie rozumieć, więc mu
rozbierał na czynniki pierwsze.
- Wino! - Rozumiesz?!
- Wino rozumiem.
- Śpiew! - Rozumiesz?!
- Śpiew rozumiem.
- Kobiety! - Rozumiesz?!
- Kobiet nie rozumiem!
Okazało się, że tym, co łączy tych staruchów jest... ogrodnictwo.
Zaczęliśmy nad tym dyskutować, bo temat wdzięczny. 
- Pamiętam, gdy 20 lat temu, gdy mieszkaliście w Biszkopciku, opowiadałeś mi o tych brzozach...
Sprawa wyglądała tak, że w rogu działki stała ponura szopa z betonowych pustaków, w środku której był syf, w tym jakieś resztki nasion (stada myszy miały używanie). Do jej rozebrania zaprosiliśmy dwóch lokalsów, takich półmeneli. Do roboty zabrali się ochoczo zaczynając oczywiście od dachu i od wyrywania chwastów, czyli brzózek 30-50 centymetrowych. Z Żoną ze zgrozą zauważyliśmy to przez okno i natychmiast ubrawszy stosowne obuwie, bo wszędzie panowało błocko, wypadliśmy na dwór. Nasze pretensje Ale tak nie można! panowie potraktowali ze zdziwieniem i pełnym niezrozumieniem. Natychmiast przyniosłem szpadel i w tym błocku, w drugim narożniku działki posadziliśmy wszystkie, 17 sztuk - dokładnie pamiętam, wyciągając z bezładnej kupy skazane na unicestwienie te drobne, rachityczne patyczki.
Jedna się nie przyjęła, nad czym później oczywiście boleliśmy, ale z pozostałych wyrósł piękny zagajniczek, który po czterech latach, gdy się wyprowadzaliśmy, dawał już w pełni charakterystyczny klimat. Nowi właściciele rozprawili się z nim po swojemu wycinając wszystko w pień. Zostawili tylko jedną, która przez lata, gdy tamtędy z ciekawości przejeżdżaliśmy, stała się pięknym dorodnym drzewem i z daleka, z ulicy, cieszyła nasze oczy.
- I wiesz, tato, wtedy twojej opowieści się dziwiłem i nie rozumiałem. - Syn znowu pękał ze śmiechu.
No cóż, życie jest za krótkie... 

Postanowiliśmy z Żoną pojechać na zakupy jak najwcześniej. Żona nawet nie chciała w tej sytuacji zjeść I Posiłku. Jeszcze raz szybko pomierzyliśmy miejsce w kuchni pod ustawienie w nim szafek i blatu oraz przedyskutowaliśmy ułożenie brakujących listew, kątowników i ćwierćwałków w różnych miejscach na ścianach i sufitach, bo braki były rażące, a ja potrzebowałem akceptacji Żony.
Nie licząc na Biedronki w City, czyli na wszelki wypadek pierwsze kroki, a raczej pierwsze koła, skierowaliśmy do naszej, uzdrowiskowej.
- Ale gdy nie będzie Pilsnera Urquella, to innych zakupów tu nie robimy! - zgodnie stwierdziliśmy przed wejściem. 
Wiedzieliśmy, co mówimy. Często jest tak, że promocja jest szumna, tak na zachętę, a do dyspozycji takiego klienta jak ja, Biedra stawia jakieś 10 irytujących puszek na krzyż z perfidnym, oczywistym, a więc podwójnie irytującym założeniem Przecież klient, gdy wejdzie do sklepu, to kupi "przy okazji" też coś innego.
W środku oko cieszyły dwie palety obładowane pięknymi czteropakami. Normalnie raj!
- To ja pójdę po inne rzeczy, a ty pakuj! - usłyszałem Żonę. Miała stać nad mężem, który, z błędnym, niewierzącym w to co widzi, wzrokiem, pełnym dziecięcego szczęścia, z pietyzmem, żeby się jak najwięcej w koszu zmieściło, zamierzał pakować?...
Tu wypadałoby podać definicję słowa "pietyzm", która idealnie opisze całą sytuację.
1. wielka dbałość o coś, rzadziej o kogoś, wynikająca z głębokiego szacunku dla tej rzeczy lub osoby,
2.
nurt religijny w luteranizmie z XVII i XVIII wieku kładący nacisk na intensywną modlitwę,  (...), rygorystyczną moralność (...).
Wyszło mi, że na pięć biedronkowych kart (dysponuję - moją, Żony i dostałem stałe zezwolenie od Pasierbicy, Kolegi Inżyniera<!> i Justusa Wspaniałego) mogę kupić 80 puszek -  8+8=16x5=80, czyli dwadzieścia czteropaków. Przy liczeniu, ile za to zapłacimy, nijak nie mogłem dojść do wyniku i ciągle wychodziło mi co innego. Żona patrzyła na mnie z politowaniem i z dużą dozą poczucia humoru mówiąc mi od początku, jaka to będzie kwota.
-  Bo ty teraz jesteś malarzem i twoje IQ po prostu spadło.
Nie protestowałem. W końcu mi się zgodziło z żoninymi obliczeniami.
Przy kasie młody sympatyczny pan liczył inaczej Bo mi system tak każe! A wiadomo, z systemem się nie podyskutuje.
- Bo to jest 8+8 czteropaków! - Tak tu widzę! - odpowiedział, gdy powiedziałem, że wszystko idzie na pięć kart i że za chwilę podyktuję mu numery telefonów. Potrzebował dwie, więc już do reszty malarsko zgłupiałem, a poza tym czułem presję kolejki, mimo że pani za mną, starszawa, życzliwie starała się pomóc i zaczęła również liczyć czteropaki w moim koszu. To mnie do reszty zdeprymowało.
- To, gdy odstawię dwa czteropaki, to będzie dobrze?! - zapytałem. Pan potwierdził. Z wielką niechęcią odstawiłem tuż obok niego, przy kasie.
W Inteligentnym Aucie, gdy wszystko w bagażniku z pietyzmem poukładałem, ciągle coś mi nie dawało spokoju. Jakbym nie liczył, czteropaki mi się nie zgadzały. Zacząłem sprawdzać z paragonami.
- To może chodźmy do auta, bo wieje i tam sobie będziesz sprawdzał.... - Żona powoli miała dosyć.
W aucie wyszło, że zapłaciłem za 64 Pilsnery Urquelle, a miałem 72, czyli nadal dwa czteropaki za dużo.
- Daj sobie spokój, już widzę to całe zamieszanie. - Żona ewidentnie miała dosyć.
- No tak, ale będę się z tym źle czuł! - Poza tym nie będzie mi tak smakować!
- Ale pójdziesz sam?...
Poszedłem zostawiając w aucie na wszelki wypadek te dwa "nadmiarowe" czteropaki.
- Coś panu za dużo policzyłem? - od razu na mój widok pan zareagował. Dwa "moje" czteropaki nadal stały tam, gdzie je zostawiłem.
- Właśnie że za mało!... i wyjaśniłem mu całą sytuację. - To co mam teraz robić?
- Albo pan odda dwa, albo dobierze jeszcze sześć, czyli przyniesie do tych, co stoją, jeszcze cztery. - wyjaśnił jednocześnie mi dziękując.
- To ja przyniosę te cztery, pan mnie skasuje za osiem, a wezmę sześć! - natychmiast rączo pognałem do regałów.
Gdy wróciłem, pan akurat wyjaśniał sytuację pani z ochrony, która podsłuchiwała nasz dialog i niczego z tego nie mogła zrozumieć, więc z jej zawodowego punktu widzenia sytuacja i klient byli podejrzani.
- Ja wiedziałam, że tak będzie i niczego innego się nie spodziewałam! - zareagowała Żona, gdy triumfalnie wsiadałem do auta. Mogliśmy z tarczą jechać do City. Miałem 96 sztuk. Jak to określiła Żona W zasadzie setka!
 
Mieliśmy szerokie plany zakupowe, ale w Castoramie skończyło się tylko na pięciu workach, takich mocnych, na gruz, więc powinny wytrzymać ziemię dla Justusa Wspaniałego.
W sklepie z wykładzinami szarpaliśmy na chama drzwi wejściowe ciężko zdziwieni, że nie ustępują, bo to przecież piątek i Co jest do jasnej cholery?! Drzwi nie ustępowały, więc przyszło otrzeźwienie połączone z wybuchem śmiechu - sobota, sklep czynny do 13.00, a była 13.20.
W Leroy Merlin dokonaliśmy pewnego przełomu. Sprawa zabudowy kuchennego ciągu na jednej ze ścian w pokoju-kuchni ciągle wisiała w powietrzu, aż w końcu zdecydowaliśmy się dokupić ileś tam szafek z tego samego sznytu, co ta, pod zlewozmywakiem, plus dębowy blat i temat był z głowy. Pozostaje "tylko" wszystko zmontować.
W temacie drewnianych ćwierćwałków i kątowników tak w Castoramie, jak i w Leroy Merlin, spotkało mnie spore rozczarowanie. W obu skromna, standardowa oferta, coś jak w PRL-u. Będziemy musieli poszukać jakiegoś naprawdę specjalistycznego sklepu. Za to w Jysku kupiliśmy ciekawe i bardzo specyficzne dwa zestawy półek do łazienki gości. Świetnie się wkomponują w przestrzeń, a poza tym z doświadczenia wiemy, że w łazience półek, półeczek, haków i haczyków nigdy za dużo.

Cały dzień, jeszcze przed wyjazdem, w trakcie zakupów i po powrocie marudziłem, że dzisiaj chyba (to było rano), prawie na pewno (to były zakupy) i na pewno (to było już z powrotem w domu) niczego nie pomaluję, że nie ma postępu robót i w związku z tym mam wyrzuty sumienia. Żona zaś konsekwentnie i spokojnie tłumaczyła mi, że zakupy i cała logistyka też są ważne i muszą się odbyć. Trochę mnie to uspokoiło, ale ewidentna korzyść była taka, że plecy wyraźnie odpoczęły, mimo wieczornego rąbania drewna i jego nanoszenia.
Wieczorem ucięliśmy sobie z Kolegą Inżynierem(!) długą rozmowę. Pretekstem było sprawozdanie z mojej reakcji na Alarm czerwony! Ubawiła go ono w kilku punktach, a stałem się wiarygodny przesyłając mu dwa zdjęcia - jedno z wypełnionym bagażnikiem, a drugie z zastawionym okiennym parapetem (stanowisko tymczasowe).
Zaproponowaliśmy mu przyjazd do nas razem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym.
Wyłgał się z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że z Modliszką Wegetarianką lecą na tygodniowy urlop na Maltę, od niedzieli do niedzieli.
- Miał być zlot gwiaździsty, ale okazało się, że przelot na miejsce będzie mnie kosztował 300 zł mniej, jeśli polecę do niej, do Anglii, a stamtąd razem na Maltę.
Nikt nie rozumie tych absurdów.
Drugi to była, jak określił, przygoda z TIR-em. Wczoraj Kolega Inżynier(!) jechał sobie swoją ulubioną służbową Toyotą jedną z dwunitkowych metropolialnych arterii, lewym pasem mijając, a będąc w zgodzie z nomenklaturą wyprzedzając TIR-a, gdy ten postanowił coś przed sobą wyprzedzić, więc bez sygnalizacji, nagle i gwałtownie zjechał na pas lewy, uderzył Toyotę w prawe tylne drzwi, po czym wziął ją pod siebie wraz z zawartością oczywiście i tak pchał kilkadziesiąt metrów.
- Musiał mieć mnie w ślepym punkcie... - sprawozdawał poszkodowany. - Wszystko działo się szybko... - Nagle usłyszałem huk, moje auto zostało obrócone o 180 stopni, a ja miałem nad sobą     TIR-a, który mnie pchał, i nic nie mogłem zrobić! - Gdy się zatrzymał, bałem się normalnie wysiąść z samochodu, chociaż nawet nie zadziałały poduszki, a mnie samemu, bo machinalnie natychmiast się obejrzałem, czy gdzieś nie krwawię, nic się nie stało. - Byłem w stanie zadzwonić tylko do szefa, bo auto służbowe. - Całe szczęście, że mnie nie wypchał na sąsiednią nitkę!
Kierowca TIR-a błagał Kolegę Inżyniera(!), żeby nie wzywał policji Bo stracę pracę!, ale zrobił to natychmiast szef. Przyjechała i ona, i karetka pogotowia. 
- Dwie młode ratowniczki, więc od razu poczułem się lepiej, żeby nie powiedzieć dobrze. - Chciały mnie zabrać do szpitala na pełne badania, ale się nie zgodziłem i musiałem podpisać odpowiednie papiery. - Urlop szlag jasny by trafił, gdybym tam ugrzązł. - Kierowca dostał mandat i odjechał wziąwszy ze sobą urwany przedni zderzak. - A moje auto jest w takim stanie, że koszt naprawy przekroczy koszty ubezpieczenia. - Szef będzie mi musiał kupić nowe służbowe, no i po premii, bo pieniądze, siłą rzeczy, pójdą gdzie indziej. - Na pięć dni dostałem zastępczo wypasionego Volkswagena, 180 KM, że aż boję się tym jeździć.
- A jak się czujesz? - dopytywaliśmy.
- Dobrze, ale dzisiaj coś mnie w karku uwiera. - Ale to chyba przez to, że na siedząco spałem na kozetce... - Wczoraj byłem padnięty, bo jeszcze długo musiałem czekać na lawetę. - Wieczorem zadzwoniłem do Modliszki Wegetarianki i miałem jej nic nie mówić, ale wystarczyło, że tylko zobaczyła moją twarz...
Rozmowa z Kolegą Inżynierem(!) była na tyle długa, że w jej trakcie wypiłem... dwa Pilsnery Urquelle. Przy czym o drugi poprosiłem Żonę, która bez żadnego szemrania (tyle czasu minęło) mi go przyniosła i nawet otworzyła. 
W trakcie rozmowy zapomniałem zapytać Kolegi Inżyniera(!), czy o tej jego "przygodzie" mogę napisać. Wysłałem więc zapytanie smsem.
- Bylebyś prawdę pisał... Takie są zasady. - odpowiedział.
Sprowokowany podjąłem dyskusję. Piszę prawdę od sześciu i pół roku, więc o co chodzi?! Tym bardziej, że on od sześciu i pół roku czyta. Na wszelki jednak wypadek przysłał mi kilka zdjęć ze zdarzenia z dopiskiem To tak, żeby cię wyobraźnia nie poniosła...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin. Dwa razy traciłem wątek, ale szczęśliwie dotrwałem do końca.
Przez cały dzisiejszy dzień w ogóle nie czuliśmy jego sobotności.
 
NIEDZIELA (10.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od momentu zestawienia stóp na podłogę w ogóle nie czułem, że to niedziela. Żona miała to samo wrażenie. I tak było do końca dnia.
Przed I Posiłkiem i po nim drugi raz malowałem łazienkę. A potem zrywałem taśmę i żmudnie doczyszczałem różne krawędzie. Wspólny z Żoną montaż narożnika w salonie gości stanowił całkiem przyjemną odskocznię. A potem znowu wróciłem do malowania zamurowanego wejścia. Po zaszpachlowaniu pęknięć wczorajsze lokalne malowanie nic nie dało i trzeba było malować całość.
Wiedziałem, że rozpędzać się z powtórnym malowaniem sypialni nie mam po co. Nie starczyłoby ani sił, ani czasu. Więc dla relaksu i wypoczynku kolejny raz poszpachlowałem dziury w ścianach i w boazerii w sypialni i w spoinach między kaflami w łazience.
Resztę wygospodarowanych sił wykorzystałem, aby nadrobić spore braki w drewnie. A ich końcówkę przeznaczyłem na zrobienie comiesięcznego porządku w papierach, bo zawalone biurko wołało o pomstę do nieba.
 
Tuż przed II Posiłkiem zadzwonili Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający zaintrygowani  zdjęciami czteropaków, które im również wysłałem.
- Bo obliczyliśmy ciebie i wyszło nam, że ten zapas starczy ci na półtora miesiąca!... - Ale źle cię oszacowaliśmy... dodali razem na trzy cztery trochę zawiedzeni, gdy ich poinformowałem, że przy piciu jednej sztuki co drugi dzień, starczy mi na pół roku.
- Ja nie mogę pić jednego, bo od razu jestem senny. - skomentował Konfliktów Unikający. - Muszę dwa, a w weekendy najlepiej trzy...
Żona była oburzona taką demoralizującą uwagą podkopującą cały jej system pracy nade mną w obszarze mojego picia. Zwłaszcza, że dzisiaj był dzień bez Pilsnera Urquella.
Drugim obszernym tematem rozmowy był omawiany już wcześniej ich przyjazd do nas. I wyszło nam, że będzie to możliwe dopiero w połowie kwietnia. Bo każda ze stron ma swoje uwarunkowania. Wstępnie się umówiliśmy na pogaduszki, a jednym z tematów mają być Pewne problemy wychowawcze z O Swoim Pokoju Marzącą.
- To nie na telefon! - od razu zastrzegli.
Niezrażony starałem się co nieco wyciągnąć, ale wiele się nie dało, bo Żona protestowała i oburzona mnie hamowała. 
Trzecim tematem był Kolega Inżynier(!). O tym, co mu się wczoraj przydarzyło, zupełnie nic nie wiedzieli.
- Bo ostatnio nie mamy z nim kontaktu.
Byli oczywiście w lekkim szoku.

Wieczorem Żona udała się na górę, a ja obejrzałem kolejny mecz Igi Świątek. Wygrała z Czeszką Lindą Noskovą 2:0. Drobny rewanż za Australian Open.

PONIEDZIAŁEK (11.03)
No i dzisiaj wstałem o o 06.00.

Po krótkim onanie, wyłącznie sportowym, pisałem. A po I Posiłku zabrałem się za drugie malowanie sypialni. Skończyłem. I znowu czekało mnie upierdliwe zrywanie taśmy i uzupełnianie farbowych (farbiarskich?) ubytków i niedoróbek. A potem czyszczenie z kolei i usuwanie nadmiaru farby z miejsc nią opaćkanych, rzucających się w oczy. - drzwi, listwy. Całą sypialnię sprzątnąłem ze wszystkich folii, kartonów, farb, pędzli i narzędzi. Pozostało - ponowne mycie ścian i podłogi, położenie cokolików oraz uzupełnienie maskujących listew. I będzie można się wprowadzać z łóżkiem, które ma przyjechać za dwa dni.
Dziury, nomen omen, w czasie dnia przeznaczyłem na pisanie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Ewenement! Wysłał tylko jednego smsa troskliwo-uprzedzającego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.00.

I cytat tygodnia:
Jeżeli nie rozumiesz bez tłumaczenia, to znaczy, że nie zrozumiesz, choćbym ci nie wiem ile tłumaczył. Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)