poniedziałek, 29 kwietnia 2024

29.04.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 148 dni.
 
WTOREK (23.04) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Na alarm. Organizm musiał odespać i nawet nie przeszkadzała mu pełnia. Spał bite 9,5 godziny, bo zasnął o 20.30, zaraz po tym, gdy ja i Żona skończyliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
Od rana cyzelowałem wpis. I już o 09.00 byłem w robocie.
Skrobałem i czyściłem na mokro pasy podłogi przy ścianach w kuchni tam, gdzie miałem doklejać cokoliki. Od nowa je przymierzałem, po czym malowałem i, wyschnięte, kleiłem mamutem. Efekt był niezły, ale prosta linia cokolików bezwzględnie ujawniła nieproste, czytaj faliste, linie ścian i podłogi. Zmienne odstępy w przyszłości będę musiał zasilikonować.
Gdy kolejne cokoliki schły po malowaniu, zabrałem się za PIT-y. Miałem je dawno zrobić, ale stałą wewnętrzną wymówką była konieczność remontu, czyli podchodziłem do nich, jak pies do jeża. Oczywiście nie wiedzieć czemu, bo wzorce z ubiegłego roku miałem. Stąd i PIT-39 (sprzedaż Wakacyjnej Wsi), i PIT-28 (prywatny wynajem) zrobiłem bez problemu. Ale oba trochę czasu zżarły.

Planowaliśmy dzisiaj wyjazd do City, ale przesunęliśmy go na jutro, bo Żona dostała informację, że przyjdzie lodówka. Dwóch sympatycznych kurierów bez problemów zaniosło ją na I piętro, do kuchni, zwłaszcza że zaproponowałem im trzy dychy na flaszkę.
- To może po dwie dychy, tak symetrycznie? - zaproponował jeden z nich.
To było symetrycznie.
Nie było jeszcze 14.00. Idealnie! Na menela wybrałem się po paczkę, do MZK (tam odważyłem się pokazać w ten sposób pierwszy raz) po żółte worki na plastik, a przede wszystkim do lokalnej SKP (Stacja Kontroli Pojazdów). Z racji wyglądu byłem miejscowym swojakiem, poza tym, z racji miejsca zamieszkania, stąd, no i na wstępie wzmiankowałem, że tę stację polecił mi Nowy Mechanik Bo tam są ludzcy fachowcy!
- A jak Nowy Mechanik - usłyszałem od jednego z dwóch ludzkich - to tym bardziej zrobimy!
Nie było żywej klienckiej duszy oprócz mnie, więc cały przegląd trwał ze 20 minut z wjazdem, wyjazdem i z gadkami. Pan Inteligentne Auto poddawał wyszukanym torturom, że aż mi było trudno na to patrzeć, zwłaszcza na hamowniach i na specjalnych płytach przesuwających się na różne strony, żeby zbadać stan zawieszenia. A gdy wylazł z kanału i na końcu sprawdził wiązki światła, usłyszałem:
- Jest ok. - Wszystko w jak najlepszym porządku!
No, ogarnęła mnie duma, bo przecież Inteligentne Auto ma już 8 lat.
- Ale tę naklejkę to musi pan usunąć...
- A czym to się robi? - zapytałem, bo słyszałem, że są na to różne metody i sprawa nie jest tak oczywista.
- To panu usunę.
Podziwiałem, jak sprytnym skrobakiem zrobił to w pół minuty.
- W domu resztki kleju niech pan usunie jakimś rozpuszczalnikiem.
Tak więc ostatni łącznik z Powiatem został usunięty z Inteligentnego Auta. Bo na naklejce widniał poprzedni numer rejestracyjny.
Umówiliśmy się, że za rok, jakiś tydzień przed terminem, dostanę smsa przypominającego o kolejnym rejestracyjnym przeglądzie.
Do domu wracałem w bardzo dobrym nastroju. Trochę popsuł mi go fakt, że przez godzinę musiałem wykonać w jakimś sensie jałową robotę rozpakowując lodówkę, a przede wszystkim sprzątając po niej tony śmiecia, w które była zapakowana. 
Kolejne pomalowane cokoliki schły, więc żeby się z ich powodu nie porzygać, z przyjemnością zamontowałem uchwyty do elektrycznej kuchenki. Jeden cokolik, ostatni, zostawiłem na jutro, bo wolałem się zająć dziesiątkami drobiazgów, a przede  wszystkim skończeniem montażu klamek i szyldów w dwóch parach drzwi. I gdy wyrąbane we framudze dwie dziury spełniły swoje zadanie, to znaczy wchodziły w nie zaczep klamki i rygiel zamka, chcąc sprawdzić zamknięcie drzwi pociągnąłem je do siebie. Mocno się zdziwiłem, bo z drzwiami wylazła ze ściany w moim kierunku futryna. To dobrze świadczyło o mojej pracy, gorzej zaś o fachowcach. Szef Fachowców lub jego pomocnik, "zapomnieli" ją przymocować. No, naprawdę bardzo śmieszne, a nawet śmieszniejsze, skoro za to mieli zapłacone. Futrynę wyjąłem, nałożyłem mamuta, włożyłem na właściwe miejsce i docisnąłem dając jej czas do jutra. Do tych kilku czasowników dodałbym jeszcze "złorzeczyłem" i "kląłem"!
Teraz między drzwi trzeba będzie wstawić "tylko" próg, wszędzie poprzyklejać uszczelki i zastanowić się nad akustyczną izolacją. A to jest całkiem niezły froncik robót.

Po II Posiłku zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Miał dzisiaj swoje święto. Oprócz życzeń przekazaliśmy im stan naszych prac remontowych A goście do górnego przyjeżdżają za tydzień! (my) i Zdążycie! (Lekarka), a oni opisywali nam, jak zasłaniali agrowłókniną przed przymrozkami cenne dla nich krzaczki i uprawy.
- I to wszystko przy paskudnym zimnym wietrze! - uzupełniła Lekarka. 
Poza tym nihil novi, no może tylko tyle lub aż tyle, że Lekarka zadbała o drobne detale zdrowotne Justusa Wspaniałego. I tu koniec, kropka.
 
Dzisiaj o 19.02  napisał Po Morzach Pływający.
Jak realizacja planu?
Mnie udało się dzisiaj zamontować zawiasy na słupku do furtki panelowej: czytaj takiej z drutu.
Wykonawca u którego zamówiłem 3 furtki zapomniał w tej ostatniej zamontować zawiasy. Na moją sugestię, żeby przysłał nowe odpisał, że " to proste i łatwe w montażu,a on już mi dał rabat" za brak tych zawiasów. No to musiałem się trochę nagimastykować, żeby nie mając stosownych narzędzi i części zapasowych zamocować ww zawiasy. Udało się, ale wszędzie gdzie mogę opisuję gościa jako nierzetelnego wykonawcę.
Poza tym robimy porządki z przyprawami tzn Czarna Paląca je robi, a ja zbieram śmieci.
Okazało się, że mamy ich tyle, że wystarczyłoby ich na kilka lat. Teraz przynajmniej nie będzie trzeba grzebać w stosie torebek, żeby odnaleźć to co jest potrzebne.
Winorośl czuje się dobrze / 6 patyków / i czeka na właściwą pogodę, żeby można ją było przesadzić do gruntu. Myślę, że za 2-3 tygodnie jak się porządnie ukorzeni.
I powoli szykuję się do wyjazdu.
PMP
(pis. oryg.; zmiany moje)

To jest niesamowite, to "zapominanie fachowców". Z drugiej strony świadczące o zwykłej przecież ułomności ludzkiej. No, ale skoro człowiek został stworzony "na obraz i podobieństwo Boga", to wnioski mogą być tylko dwa - albo Bogu coś nie wyszło, albo właśnie dokładnie wyszło.
I jeszcze drobne wyjaśnienie. Gdy Grono z Głuszy Leśnej było u nas, Po Morzach Pływający wyciął właśnie te sześć patyków czarnej winorośli. Tej rosnącej na zewnątrz. Bo tej białej, rosnącej w szklarni, w życiu bym mu nie dał, zwłaszcza że została przeze mnie strasznie przetrzebiona z zamiarem prowadzenia jej tak, żeby rosła przy ścianie domu i nikomu, a raczej niczemu nie zabierała światła.

Wieczorem obejrzeliśmy 2/3 kolejnego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. Na ostatnią jedną trzecią Żonie nie starczyło sił.

ŚRODA (24.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Przez Fafika. Przedwczoraj szczekał już od piątej, a dzisiaj rozpoczął przed czwartą. Coś znowu musiało popieprzyć się Sąsiadom z Lewej i trzeba będzie z nimi porozmawiać. 
Korzyść była taka, że wyczyściłem w końcu rurę od kuchni, bo czas był najwyższy. Wczoraj na noc bierwion nie dokładałem, więc dzisiaj rano robota poszła sprawnie na tyle, że gdy Żona zeszła na dół, pięknie się paliło i mogła spokojnie oddać się swojemu 2K+2M. 

Jeszcze przed I Posiłkiem przymocowałem ostatni cokolik, okleiłem taśmą cztery pary (!) drzwi w przedpokoju gości (kuchnia, salon, sypialnia i te, prowadzące do nas) i zabrałem się za kolejny etapik porządków. A potem z Żoną dokonaliśmy kolejnego podsumowania potrzeb w kontekście dzisiejszego wyjazdu do City. Obeszliśmy każde górne gościnne pomieszczenie i spisaliśmy potrzeby oraz końcowe prace do wykonania. Zrobiło się z tego blisko... 20 pozycji. A każda pożre czas. Więc Żona zaczęła coś napomykać o tych pięciu dniach, które niby miałem mieć wolne i o których miałem nie wiedzieć, co z nimi zrobić.
Do City wybraliśmy się późno. Żeby spokojnie zrobić remontowe i spożywcze zakupy musieliśmy najpierw mieć za sobą Urząd Skarbowy. Złożenie PIT-28 stanowiło drobiazg - sprawdzenie, pieczątka na kopii i po krzyku. Przy PIT-39 zasiedzieliśmy się i to sporo. Bo chcieliśmy rzecz skonsultować z właściwym urzędnikiem.
- A jesteście państwo umówieni? - zza okienka padło sakramentalne pytanie.
Nie byliśmy.
- To ja zadzwonię do koleżanki, która się tym zajmuje i zapytam, czy będzie mogła od razu przyjść.
Koleżanka mogła za jakąś chwilkę.
- Jest godzina 13.10, to ja państwa zarejestruję - tu podała jakiś skrót, chyba "w Uwuesie - Umów wizytę w US" - na 13.00. - Proszę usiąść i poczekać.
Długo nie czekaliśmy. Za kilka minut pojawiła się pani, lat około 35-40, niezwykle miła i szczebiotliwa, ale w sposób jednak wyważony, taka sztucznie budująca przyjazną i ciepłą atmosferę "bo przecież fiskus i podatnik jadą na tym samym wózku". To od razu nie mogło mi się podobać i było natychmiast podejrzane. Cuchnęło i oznaczało, że należy mieć się na baczności.
Wyłuszczyłem sprawę, która do tej pory dla mnie była prosta i oczywista, dla Żony również, że jeśli nie wydamy na cele mieszkaniowe, remontowe, itp. pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży nieruchomości, sprzedanej w okresie do 5. lat od daty jej nabycia, to od tej kwoty, albo od różnicy, jeśli jednak coś kupimy i/lub wyremontujemy, musimy zapłacić podatek. A na ich wydanie mamy lat trzy.
I tu przedstawiliśmy złożony wcześniej, jeszcze w Powiecie, PIT-39 związany z kupnem i sprzedażą Pół-Kamieniczki oraz nowy, który właśnie mieliśmy złożyć, a dotyczący Wakacyjnej Wsi wspominając oczywiście o kupnie Uzdrowiska.
Dla pani było to wyraźnie za dużo, ale próbowała się znaleźć.
- Szkoda, że państwo wcześniej się nie umówiliście, bo ja tym się zajmuję, ale gdybym miała dokumenty, to bym się przygotowała.
- No, ale sprawa jest przecież prosta! - usiłowałem  wprowadzić logikę. - Jeśli nie wydamy w ciągu trzech lat, to płacimy podatek i koniec kropka.
Pani reprezentując przyjaznego fiskusa, który wcale nie chce, aby podatnik od razu płacił państwu haracz, zakomunikowała, że wcale tak nie jest, co wzbudziło we mnie najpierw zdziwienie, a potem konsternację przechodzącą powoli we wkurw, bo po co gmatwać prostą w końcu sprawę. A pani była w tym mistrzynią. Od razu odrzuciła PIT-39 za Pół-Kamieniczkę Nawet do niego nie będę zaglądać, skoro państwo kupiliście nieruchomość, a potem posługując się jakimiś kretyńskimi wzorami raz udowadniała, że na końcu, po trzech latach, jeśli nawet zapłacimy podatek, to będą to śmieszne kwoty, a innym razem miło uprzedzała grożąc, że jeśli nie wydamy całej kwoty(?!), to zapłacimy podatek i odsetki za trzy lata A to będą poważne kwoty! Poza tym robiła to dość chaotycznie, a jej ciągłe A nie, nie, to musi być tak! przy podstawianiu do wzoru lub A nie, nie! przy zmienianiu logiki podejścia do sprawy, powodowały, że siła mojego głosu rosła i jego jakość się zmieniała w stronę nieuchronnego nieukrywania zniecierpliwienia i niemiłego podważania jej argumentów. Bo ogólnie zmierzałem do tego, że w razie czego, czyli niewydania środków, płacimy podatek, to jest oczywiste i nie ma o czym mówić.
Pani jednak nie dawała się przyprzeć do muru i patrzyła na mnie, jak na dziecko, które się uparło i niepotrzebnie chce płacić.
- Przepraszam, a jak ma pan na imię? - spróbowała mnie podejść z tej strony.
- Emeryt.
- Panie Emerycie... - i zaczęła od nowa swoje spokojno-bierno-agresywno-nielogiczne tłumaczenie.
Zaczynałem mieć dosyć i postanowiłem dzisiaj, jutro i może w piątek rano przetrzepać segregator "Wakacyjna Wieś" i do PIT-u 39 wpisać kwotę, która mi wyjdzie z sumy faktur.
Żona starała się dopytywać i nawet została skomplementowana przez panią O, właśnie, pani myśli tak, jak ustawodawca!, co miałem w dupie, bo przecież ostatecznie oboje z Żoną wyszliśmy głupsi, niż gdy przyszliśmy.
Gdy wsiadaliśmy do auta, Żona "wróciła" do pani.
- Ja ją podziwiam, ten jej spokój do końca... - Mając przed sobą wyraźnie agresywnego petenta, który zadaje pytania z wyraźnym przekazem Ja wiem swoje, to jest oczywiste i co pani opowiada za farmazony! do końca zachowała spokój
Nadal miałem to w dupie, bo swoje wiedziałem.

Z tych obliczeń i emocji tak mnie rozbolała głowa, że Żona zaproponowała drobną odskocznię, taką odsapkę. Pojechaliśmy do starego centrum City, takiego jedynego miejsca, które naprawdę jest urokliwe i zadbane. Z kawiarnią o fajnym wystroju, z pysznymi bezowymi deserami, z owocami i lodami waniliowymi oraz z młodym właścicielem, z którym kilka razy ucięliśmy sobie sympatyczną pogawędkę. Na tyle się zrelaksowaliśmy, że bez specjalnego bólu przeszliśmy przez dość skomplikowane zakupy w Leroy Merlin i proste w Carrefourze i w Biedronce.
W domu byliśmy przed 18.00. To pozostało tylko się wypakować i zjeść późny i skromny II Posiłek. Ale, żeby nie kłaść się spać z wyrzutami sumienia, w kuchni pod szafkę wiszącą, która stała się stojącą, wbiłem ślizgi (takie nie nóżki, ale też nie podkładki), podmalowałem co nieco z pofachowcowych ubytków w łazience i w kabinie posilikonowałem fugi, zdarłem i wyczyściłem miejsce po uchwycie na roletowy łańcuszek od rolety, tej naprawionej przez Trzeźwo Na Życie Patrzącą i to samo próbowałem zrobić z silikonem na styku zlew-blat, bo inaczej Żona tego ostatniego nie mogłaby dobrze naolejować.
 
Jutro planowałem rozpocząć układanie kolejnych kwadraciaków, które miały stanowić cokoły po drugiej stronie ścieżki względem tej gotowej, zrobionej z Synem. Wiedząc jaka to jest robota zadzwoniłem do jednego z pomagierów.
- Lekcje mam do 13.30, to o o 14.00 przyjdę. - Ale kolega może dopiero o 16.00.
Kazałem im przyjść obu. Jeden miał razem ze mną pracować przy cokołach, a drugi sprzątać wokół szklarni, bo tam wszystko wołało o pomstę...
- Ale pamiętaj, żebyś miał ze sobą strój na zmianę, bo będziemy pracować przy granitowym grysie i wszystko się pobrudzi...
- Tak, tak, mam taki strój robotniczy... - udało się mu mnie rozbawić.
 
Zanim poszliśmy na górę, przyszła wiadomość od Krajowego Grona Szyderców. Właśnie wylądowało po 2,5 godzinach lotu w... Atenach. Pięciodniowym pobytem mieli uczcić kolejną rocznicę ich ślubu. Dwunastą, co mnie zszokowało!

Dzisiaj o 09.39 napisał Po Morzach Pływający.
Mijamy się lewymi burtami / czerwone światło/, ponieważ tak jest napisane w COLREGu czyli Przepisach o zapobieganiu zderzeniom na morzu, ale czasem mijamy się prawymi burtami, jeżeli mijanie nie jest możliwe lewymi. 
Czytam, że plan idzie zgodnie z założeniami.
PMP (zmiana moja; pis. oryg.)
Odpisałem, że powinniśmy zdążyć, ale... A ta potencjalna możliwość mijania się statków różnymi burtami jednak mnie zaniepokoiła. Bo wkrada się tu czynnik ludzki, a, jak wiemy, jest on najbardziej zawodny.

Wieczorem obejrzeliśmy, mimo że było stosunkowo późno, 1 i 1/3 odcinka serialu Zawód:Amerykanin.

PONIEDZIAŁEK (29.04) 
No i są priorytety.

Co nie stanowi żadnego zaskoczenia, oczywiście. Konieczność zdążenia z górnym mieszkaniem przed 1. maja plus Q-Wnuki załatwiły nawet bloga.
Marzę już o tym, żeby goście przyjechali do górnego mieszkania. To by oznaczało, że najważniejsze rzeczy zostały zrobione. Będę mógł odsapnąć i wrócić do normalnej rzeczywistości, normalnej codzienności, bez presji czasu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał dwa sflaczałe smsy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.28.

I cytat tygodnia:
Jeśli jesteś samotny, kiedy jesteś sam, jesteś w złym towarzystwie. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964; nie przyjął jej)
 
Dzisiaj jest historyczny moment - wpis opublikował Q-Wnuk, znany piłkarz, który ma na tle piłki nożnej kompletnego świra. I to jest mało powiedziane. 
Powyższe napisałem ja, czyli wspomniany ŚWIR (w sierpniu tego roku skończę 10 lat)!

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

22.04.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 141 dni.
 
WTOREK (16.04) 
No i dzisiaj wstałem o 05.15.

Chyba przez te karteczki. Bo jestem wzrokowcem i mam przed oczyma wszystko, co zostało na nich napisane. A ponieważ jest sporo pozycji, to wszystkie nad ranem mnie dźgały. One też spowodowały opóźnienia blogowe, bo chcąc trzymać się planu, musiałem odpuścić w poprzednim wpisie piątek, sobotę i niedzielę.

W piątek, 12.04, jeszcze w czasie obecności Syna i cały czas po jego wyjeździe, Grono z Głuszy Leśnej co jakiś czas składało meldunek, gdzie aktualnie jest. Co prawda Po Morzach Pływający grubo wcześniej (jakieś dwa tygodnie temu?) przekazał wstępnie oficjalny czas przejazdu sugerowany przez nawigację, jakieś 6 godzin, ale też zastrzegł, że on będzie jechał osiem. Jednak po meldunkach musiałem zweryfikować go jako kierowcę, bo zaczęło mi wychodzić, że będą o 14.00-14.30. Wynikało z tego, że mimo że marynarz, potrafił też zaszaleć po drogach. Chyba przez to nowe ich auto, ich cacuszko.
To gwałtownie zmieniło moje podejście, a i Żony również, do czasu, którym dysponowaliśmy. Żeby nie było, że na ostatnią chwilę, ja się spokojnie odgruzowałem na przyjęcie gości, a Żona pościeliła im łóżko w górnej sypialni kładąc dwie kołdry. Doskonale rozumiała Czarną Palącą, która w nocy też musi się zawinąć. 
Goście ostatecznie przyjechali tuż przed 15.00. Piękną Toyotą Ravką. Po 7. godzinach podróży z jednym postojem na posiłek.
Po Morzach Pływający nic się nie zmienił i to samo można by było powiedzieć o Czarnej Palącej, gdyby nie jej włosy. Czerń zniknęła i pojawiła się naturalna sól i pieprz. Jakiś czas miałem problem, bo nie wiedziałem, czy w tej sytuacji zmieniać jej blogowe imię, ale ostatecznie zdecydowałem, że pozostanie stare. Przy początkach bloga było jednym z pierwszych przeze mnie wymyślonych i sentyment zwyciężył.
Goście przywieźli wiele prezentów, ale szczególnie wzruszył mnie jeden - lokalne piwo z browaru z Sąsiedniego Miasteczka. Wspomnienia z nim związane gwałtownie zaczęły wracać.
Praktycznie od razu zasiedliśmy na tarasie. I czas do przyjazdu matki, córki i psa, do 16.30, zszedł na dokładnym opowiadaniu, skąd i dlaczego wzięło się to ich cacuszko - Toyota RAV4 (Recreational Active Vehicle with 4 wheel- Drive, czyli rekreacyjny pojazd z napędem na cztery koła).

Zaraz po tym, gdy ja szczątkowo, a Żona dokładnie wprowadziła przyjezdne panie w niuanse dolnego mieszkania, poszliśmy do Zdroju, aby pokazać i podziwiać oczami Grona z Głuszy Leśnej Uzdrowisko.
Spacer był na tyle długi, że z przyjemnością wstąpiliśmy do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Aura oraz nasz kelner, ten  z filingiem, były nam znane, ale kartacze już nie. Były jakieś dziwne. Pierwsi zwrócili na to uwagę Żona i Po Morzach Pływający. 
- Jakoś tak smakują, jak ruskie pierogi... - skomentowała Żona. 
Po Morzach Pływający był tego samego zdania. Toteż od razu kartacze zaczęły mi jechać, tu nieprzyjemną, kwaskowatością, typową dla twarogu. Uwagę zgłosiliśmy kelnerowi, który po pobycie w kuchni potwierdził nasze przypuszczenia.
- Kucharz rzeczywiście, eksperymentalnie, dodał twarogu... - wyjaśnił.
Odradziliśmy ten pomysł. Bo albo potrawa ma być kartaczami, dotychczas świetnymi, albo kwaśnym ni to sio, ni bździo!

Cały wieczór spędziliśmy w salonie, którym zachwycała się Czarna Paląca. Dominowały dwa tematy - morski, marynarski i ostatnie, samorządowe wybory.
Bardzo ciekawił mnie jeden z aspektów marynarskiego życia na statku, a mianowicie spanie. Kiedyś, blisko trzydzieści lat temu, na skutek zawirowań organizacyjnych stworzonych przez parę znajomych, musiałem zawieźć ich do Gdyni, na statek. O 11.00 mieli odpłynąć do Szkocji jakimś towarowym, posiadającym kilka pasażerskich kabin. Z Metropolii wystartowaliśmy o trzeciej nad ranem i dojechaliśmy przed czasem. Na miejscu okazało się, że załadunek statku trwa i wyjście w morze znacznie się przesunie. Znajomi poszli więc na spacer, a ja zaległem w ich kajucie, żeby jako tako zregenerować siły przed powrotem.
- Jak można spać - zapytałem Po Morzach Pływającego - jeśli non stop cały statek delikatnie drży? - Muszą chodzić agregaty, silnik napędowy i drgania są wszechobecne, bo się przenoszą po blasze.
- Muszą... skwitował Po Morzach Pływający.
Ale to było preludium jego wyjaśnienia. Mogłoby zająć jakieś dwie minuty, ale temat umiejętnie rozwinięty zajął ponad godzinę. Było to jednak ciekawe - takie inne aspekty codziennego życia.
- Teraz, w nowych statkach, po pierwsze, kajut nie umieszczają w dziwnych miejscach, na przykład, nad pomieszczeniem z pracującym agregatem, a po drugie izolacja jest coraz lepsza... - wyjaśniał.
Nie padło, że izolacja jest tak skuteczna, że drgania nie są odczuwalne wcale.

Z kolei Czarna Paląca, chociaż i jej mąż również, mocno przeżywała lokalne wybory. Oboje kibicowali poprzedniemu burmistrzowi, ale kontrkandydatka, jakaś wredna suka, grała nieczysto i obrzuciła go szambem, przez co musiał się tłumaczyć, że nie jest wielbłądem, i doprowadziła do drugiej tury. I akurat w tych dniach spotkała się z hejtem i teraz ona z kolei musi się tłumaczyć.
- I widzisz - Żona od razu złapała wiatr w żagle - miałbyś tak samo, gdybyś kandydował.
Chyba mnie to przekonało.

O 22.00 padłem. Żona zaraz po mnie.

W sobotę, 13.04, wstałem o 06.00.
Goście jeszcze spali, chociaż co do Po Morzach Pływającego mogłem mieć podstawy, że się męczył w łóżku nie "mogąc" wstać. Skoro tyle lat ma inny, marynarski tryb życia... Ale potrafił trzymać się w ryzach i na dół zszedł około 08.00, godzinę po Żonie, więc każdy miał swoje poranne "pięć minut".
We troje dyskutowaliśmy o innych aspektach marynarskiego życia, równie ciekawych, co wstrząsających. Można by powiedzieć, że o morskim przemyśle i o jednym z jego aspektów, czyli o załadunku, przewożeniu i rozładunku towarów. Nawet po opowieściach Po Morzach Pływającego rzecz nie do wyobrażenia w sensie skali. Ponieważ cały proceder nastawiony jest na opłacalność i zysk, więc ładownie statku muszą być cały czas zapełnione. Statek, co oczywiste, i dziecko to nawet zrozumie, nie może sobie pływać po morzach i oceanach ot tak, na pusto, że tak powiem, dla przyjemności. Musi być załadowany i przewozić towar. A są to różności, trudne do wymienienia. Zresztą zależą od specyfiki i przeznaczenia statku. W przypadku tego Po Morzach Pływającego ogólnie rzecz biorąc jest to materiał sypki. Jeśli dobrze zapamiętałem, to węgiel, nawozy sztuczne, cement, rudy różnego rodzaju, piasek, żwir, ziarna zbóż dla ludzi, pasze dla zwierząt i różnego rodzaju proszki chemiczne. Ale może też równie ciekawe, jak gips, sól drogowa, cukier, mąka, kawa, żużel, barwniki, ziemia, pyły, popioły, sadze, itp., itd.
W tej skromnej różnorodności, bo przecież się nie znam i nie posiadam aż takiej wyobraźni, żeby móc wymyślić, co by tu jeszcze poprzewozić po morzach i oceanach, gołym okiem widać, że "asortyment między sobą się gryzie". I tu powstaje naiwne pytanie, które, znając logikę ekonomiczną, grzęźnie w krtani nie mając szans na wyartykułowanie - Czy są oddzielne ładownie, każda dla podobnego asortymentu? Prawda, że śmieszne? Wiadomo przecież, że statek nie z gumy!...
Więc nie! U Po Morzach Pływającego są akurat dwie. I załóżmy, że w obu wiezie na jeden kraniec Europy cement, a potem w tych samych ładowniach z powrotem pszenicę lub paszę dla zwierząt. No wprost jawny kryminał! Czy mnie, chemika, ale przecież do tego nie potrzeba chemika, ma przekonać argument, że po takim cemencie ładownie są gruntownie myte, jak zresztą po każdym towarze i że pszenica po wszystkim jest czyściutka, jak ta uprawiana jeszcze w początkach XX wieku? (teraz się nie uprawia, a produkuje i już to jest znamienne!; pomijam genetyczne modyfikacje i monokulturowy pszeniczny wytwór). Zresztą Po Morzach Pływający do niczego nie przekonywał, tylko przedstawiał swoją pracę, i robił to ciekawie.
Z tej relacji narzucało się drugie naiwne i śmieszne pytanie - A co dzieje się z tymi olbrzymimi ilościami wody powstałymi na skutek płukania ładowni?
- Ryb morskich od dawna nie jem!... - usłyszeliśmy.
I zgodził się z moim powtarzanym i oczywistym argumentem, że na świecie jest za dużo ludzi, że odwrotu nie ma i że to musi kiedyś wszystko pieprznąć. Bo opamiętania znikąd.
 
Czarna Paląca pojawiła się grubo po dziewiątej. Totalnie nieprzytomna. Nieprzytomnością, która potrafi skruszyć najbardziej zatwardziałe serce, więc od razu zrobiłem jej kawę. Od dawna wiemy, że to jest jedyna rzecz, która jest w stanie powoli wracać ją do życia. I wiemy, że nie należy się wówczas do niej odzywać, bo i tak nie uzyska się żadnej reakcji nie mówiąc o jakiejś logicznej odpowiedzi. Ona i otoczenie muszą przeczekać.
Na tym przykładzie widać, jak wszystko jest względne. Żona w takich porannych stanach w porównaniu do Czarnej Palącej jest wulkanem energii. Bo potrafi, nagabnięta przeze mnie bez wyczucia, odpowiedzieć logicznie, co prawda bardzo niechętnie, ze sporym zniecierpliwieniem, no i poza tym od razu... myśli. A wiadomo, ile przy takim procesie zużywa się energii. A skoro tak, to trzeba od razu, od rana, ją mieć. Czarna Paląca jest zaś bez życia.
 
My dwaj, Po Morzach Pływający i ja, znani z tego, że nie straszne jest nam kładzenie się spać i wstawanie o dowolnych, dziwnych dla pań porach dnia i nocy, wybraliśmy się do Biedronki, żeby kupić coś na planowanego popołudniowego grilla. A gdy wróciliśmy i Czarna Paląca wróciła do żywych, w ogrodzie niespiesznie zjedliśmy I Posiłek. I byliśmy gotowi na bardzo długi spacer, żeby gościom pokazać piękne zróżnicowanie Uzdrowiska. Towarzyszył nam dziarsko, potem mniej dziarsko, a potem łapa za łapą Piesek. Dlatego trzeba było złapać oddech w Galaretkowej. Piesek to wykorzystał zalegając całą masą na tarasowych deskach.
Gdy wróciliśmy, piękna pogoda sama narzucała scenariusz działań. Grillowaliśmy. 
Pod wieczór wybraliśmy się do Stylowej. Ciągle w ramach pokazywania Uzdrowiska.

Wieczorem, w salonie, Po Morzach Pływający opowiadał... o marynarskim życiu. Dziwne, prawda?
Tym razem go sprowokowałem serią pytań z obszaru fizyki statku i umiejętności jego załadunku, aby dowiózł towar efektywnie i po drodze nie zatonął, na przykład. A więc stały środek ciężkości, ale też zmienny w miarę zapełniania ładowni, graniczna linia zanurzenia, przewidzenie wszelkich niuansów związanych z oczywistą masą sprzętu i paliwa oraz prędkość rejsowa.
Po Morzach Pływający był w swoim żywiole, nomen omen. Tłumaczył spójnie i logicznie. I nie dawał odczuć, że niektóre z moich pytań lub wymądrzań były z gruntu durnowate. Byłby dobrym nauczycielem.
Ciekawił mnie również aspekt prowadzenia statku nocą. Coś takiego, jak lot samolotem o takiej porze.
Wiadomo, że są radary, ale płynąc na mostku i będąc na wachcie wolałbym widzieć. I tu czekała mnie uspokajająca niespodzianka. Bo statki są specjalnie oświetlone, różnie dziób, a inaczej rufa i już po tym, w zależności co widzimy, możemy stwierdzić, czy inny statek się od nas oddala, czy przybliża. Co więcej prawa burta oświetlona jest światłem zielonym, a lewa czerwonym. Ma to znaczenie, gdy statki są na tym samym kursie i się do siebie zbliżają. Wypadałoby się minąć. Robią to tak, aby każdy z nich widział światło... i tu nie zapamiętałem jakie. Na logikę wychodzi mi, że zielone. Po Morzach Pływający czytając na pewno zareaguje.
Najbardziej w nocnym rejsie uspokoił mnie jednak fakt, że co jakiś czas Po Morzach Pływający przykłada do  oczu... lornetkę i obserwuje czerń przed sobą. Bo radar radarem, ale zobaczenie świateł uzbrojonym okiem, to inna bajka.
Mógłby tak opowiadać bez końca, bo tak ma. Był bliski zastosowania dosis letalis, ale udało się jej nie osiągnąć i pójść spać. Zresztą... sam się prosiłem.

W niedzielę, 14.04, wstałem o 05.30.
Bez problemów półgodzinne przyspieszenie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Gdy wczoraj kładliśmy się spać, Żona zaproponowała, żeby eksperymentalnie na noc zostawić w łazience uchylone balkonowe drzwi. Eksperyment wypalił w stu procentach. Ptaszki nadawały z całą mocą wypoczęte po całej nocy.
Musiały się wykazać, co skutecznie robiły.
Goście zeszli na dół sporo wcześniej niż wczoraj. Ale wiadomo, dzień wyjazdu. Po Morzach Pływający chciał wyjechać najpóźniej o 10.00 i było to dla mnie zrozumiałe. Rozumiałem też, że od momentu przyjścia do kuchni cały sobą "już jechał".
- A bo już widzę przed oczyma trasę i miejsca, które przejeżdżam!... - przyznał się.
To nie przeszkodziło w porannych gadkach rozbudowanych przez Czarną Palącą, która, o dziwo, dość szybko była przytomna.
Rano, przy gościach, Żonie udało się mnie zaskoczyć. Swoim spokojem i poczuciem humoru. Nagle
stwierdziła, że ponieważ według niej nie zdążę z górnym mieszkaniem, to ona weekendowo-majowym gościem Bo przecież wpłacili zaliczkę! przekaże mój numer telefonu A sama wyjadę do Metropolii! Miała przy tym ubaw i wcale nie była zestresowana. Głośno więc, specjalnie w obecności Po Morzach Pływającego, przedstawiałem jej jeszcze raz harmonogram prac na kolejne dni, te z karteczek, a on kiwał tylko akceptująco głową, bo wszystko było logiczne i "trzymało się kupy". Jego obecność, jako mężczyzny, który wiele potrafi zrobić i robi, i kiwanie głową tylko mnie uwiarygadniało w jej oczach (już tyle lat uwiarygadniania!...) i ją uspokajało na tyle, że szybko "zrezygnowała" z wyjazdu.
Raz jednak się zirytowała, gdy zacząłem przedstawiać jej kolejne moje remontowe kroki zaczynając od dzisiaj.
- Chcesz mnie od razu zdenerwować?! - zareagowała, gdy powiedziałem jej, że dzisiaj po wyjeździe gości skończę gruntować ściany w kuchni (cicha robota ze względu na obie panie z dołu), a potem będę przesadzał pomidory.
Po Morzach Pływający na szczęście nadal kiwał głową, więc się znowu uspokoiła. Patrzyła na mnie jednak podejrzliwie, gdy radośnie ogłosiłem, że z moich obliczeń wyszło mi, że zostanie mi jeszcze     5 dni wolnych I co ja będę robił?!
 
Wyjechali po posiłku. Czarna Paląca dzióbnęła jeden widelec jajecznicy, bo to ciągle była dla niej zabójcza pora, a my postanowiliśmy czekać na swoją, bo tak wczesny I Posiłek był dla nas również zabójczy. 
Wyjechali o 09.55 i nadal doskonale rozumiałem Po Morzach Pływającego. Bo fajnie było "będąc od rana w trasie" wyjechać o takiej godzinie, a nie, na przykład, o 10.05.
Na pożegnanie zgodziliśmy się, że gospodarze cieszą się z powodu gości dwa razy - gdy ci przyjeżdżają i wyjeżdżają.
Na spokojnie, na blogu, sprawdziłem, kiedy ostatni raz się widzieliśmy przed ich obecną wizytą. Bo zdania były rozbieżne. Po Morzach Pływający twierdził, że to musiało być trzy lata temu, w 2021 roku, ja zaś że na początku roku ubiegłego. A spotkaliśmy się w Sąsiednim Miasteczku dokładnie 08.01.2022, w sobotę.
Wtedy widzieliśmy się po blisko trzech latach, teraz po znacznie krótszym okresie, ale trend będzie można określić przy spotkaniu trzecim. Ledwo wyjechali, a już smsem zrelacjonowałem im te parametry pisząc, że gdyby nie udało się wcześniej, to takim dobrym momentem mogłyby być moje 75. urodziny, a to nastąpi raptem za rok i 8 miesięcy.
 
Zgodnie z planem po wyjeździe gości zabrałem się za gruntowanie. I gdy skończyłem, czekała mnie już tylko sama przyjemność - praca w szklarni. A te, praca w szklarni i szklarnia, stanowią mój święty bastion, do którego nawet Żona nie próbuje się wtrącać z mądrymi i konstruktywnymi uwagami. 
Doniczki napełniałem ziemią, a potem z wyczuciem i stosowną gadką wsadzałem sadzonki. Szczególnie gadałem do kilku rachiciaków, z których najprawdopodobniej nic nie będzie Ale dam wam, cholery, szansę!
Ostatecznie z 61 nasion wzeszło 52, wliczając rachiciaki. Jedenaście sadzonek, za radą Justusa Wspaniałego, wsadziłem od razu do ziemi w szklarni, a 41 doniczek ustawiłem na tackach w domu na parapecie w Bawialnym. Tej pracy było mi mało, więc w szklarni przygotowałem dwa stanowiskowe rzędy i posiałem w nich różne sałaty. A do dużej donicy ogórki i cukinię. Stanęła obok doniczek z pomidorami. Dopiero wtedy poczułem satysfakcję.

Po południu zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Znowu nas uprzedzili, bo wieczorem mieliśmy do nich telefonować. Po podsumowujących ostatni okres gadkach Justus Wspaniały się oddalił Bo muszę zobaczyć, co się dzieje na świecie! Poszedł do telewizyjnego oglądać Fakty, chyba. Ja również się oddaliłem, do pracy, na pewno. I taka to jest różnica miedzy nami. Panie mogły sobie spokojnie porozmawiać bez nas. Wieczorem jednak różnice zniwelowałem z racji zasranego sportu. Obejrzałem mecz, w którym metropolialna drużyna przegrała na wyjeździe 2:0. 
 
W jego trakcie zadzwoniła Pasierbica. Wczoraj zmarła Babcia Q-Zięcia, Irena. W wieku 90. lat. Od dziesięcioleci, od śmierci męża, mieszkała sama. Ostatnio różni członkowie rodziny dzielili między sobą przy niej dyżury, ale oczywiście największe obciążenie przyjął na siebie jej syn, Przewodnik. 
- Wczoraj babcia nie reagowała na telefony - relacjonowała wstrząśnięta Pasierbica - więc natychmiast z Q-Zięciem do niej pojechaliśmy. - Zastaliśmy ją martwą... - Pomoc medyczna przyjechała błyskawicznie, ale 50. - minutowa reanimacja nic już nie dała. - Dobrze, że nie pojechałam z teściem, bo był taki pomysł... -  Nie wiem, co by się mogło od razu zdarzyć po wejściu do domu...
Babcia Irena była babcią dla Pasierbicy, od kiedy ta poznała Q-Zięcia. Razem nawet mieszkali u Niej przez rok. Potem Babcia Irena stała się jedną z trzech prababć. 
My Ją poznaliśmy sporo przed ślubem Krajowego Grona Szyderców i stosunkowo często się z Nią widywaliśmy, zwłaszcza, gdy ci u Niej mieszkali. Byliśmy u Niej w domu, nawet na jakimś przyjęciu i kilka razy w różnych sprawach organizacyjnych. W późniejszych czasach widywaliśmy się o tyle regularnie, że na wszystkich imieninach, a zwłaszcza urodzinach Q-Zięcia, Pasierbicy i obojga           Q-Wnuków. Ostatnio w lutym, na urodzinach Pasierbicy.
- Fajnie, że się jeszcze z Nią wtedy spotkaliśmy. - skomentowała Żona.
Ta wiadomość cholernie nas zasmuciła.
No, tak. Pani Ireno, cześć Pani pamięci!

Wieczorem usiłowaliśmy obejrzeć pierwszy odcinek czwartego sezonu Zawód: Amerykanin, ale gdzieś w połowie oboje padliśmy.

Dzisiaj, we wtorek, 16.04, wcześnie rzuciłem się do roboty. Z rana pomalowałem ścianę w kuchni drugi raz oliwką i zacząłem przygotowywać na kartce zakupy w City, bo asortyment miał być mocno "rozstrzelony". Rozpuszczalnik do usuwania pozostałości po dziesiątkach oderwanych haczyków i różnych przywieszek, silikon zielony, silikon biały, worki na śmieci różnej pojemności, żabki do karniszy, deska klozetowa, klamki i szyldy do drzwi, listwa przypodłogowa maskująca łączenie dwóch wykładzin, ledowa lampka oświetlająca kuchenny blat do zamocowania pod wiszącymi szafkami oraz zamówienie małego dywaniku wraz z jego obszyciem - to wszystko miało pootwierać kolejne fronty robót. O takich drobiazgach, jak zakupy spożywcze, czy też wizyta w US, żeby pobrać druk PIT39 (Ale przecież można go pobrać w Internecie?!... - Żona oczywiście nie omieszkała skorzystać z okazji i mnie sprowokować) nawet nie ma co wspominać.
Po powrocie do domu zabrałem się za szczątkowe malowanie, takie bardziej przy krawędziach, żeby móc wreszcie odkleić zdrowo już przyschniętą taśmę malarską. Bo o ile przyklejanie świeżej jest znośne, chociaż czasochłonne i wymagające gimnastyki oraz precyzji, o tyle odklejanie jej jest upierdliwe, paćkające ręce i czasochłonne oraz wymagające precyzji, żeby nie odrywać jej razem z farbą.
Gdy się z tym uporałem, wszedłem w przygotowania różnych drobiazgów, które z racji swojej liczności nieźle pożarły czas.

Wieczorem obejrzeliśmy pełny odcinek Zawód:Amerykanin. Wczoraj skromnie dokończyliśmy ten z niedzieli.

ŚRODA (17.04)
No i dzisiaj wstałem o 04.10.

Budzenie miałem nastawione na 05.00.
Ciekawe czy, gdybym je nastawił, na przykład, na 03.00, to wstawałbym o 02.00?... Można by z tym snem powoli dochodzić do podobnego w sensie idei stanu, jak w sytuacji, gdy Cygan odzwyczajał konia od jedzenia dając mu coraz mniejsze porcje. Bo gdybym nastawił na drugą, to wstawałbym o pierwszej, a gdyby, dajmy na to, na pierwszą, to wstawałbym o północy. I krańcowo rzecz biorąc kładąc się spać o 21.00 i nastawiając budzenie na 22.00, nie kładłbym się wcale, bo przecież już wstawałbym.
Ale mój organizm, tak jak i organizm konia, mógłby nie poznać się na eksperymencie i w końcu zdechłby. Ale i tak miałbym fajnie! Jak u Barei.

Poranny czas wykorzystałem na pisanie. A potem definitywnie zamknąłem etap malowania ścian w kuchni. Była dopiero 14.00 i sporo dnia miałem jeszcze przed sobą, ale myśl o planowanym malowaniu cokołów mnie zmierziła. Bo malowania, jako takiego, miałem serdecznie dość. Dla regeneracji sił psychicznych na czyściutkich ścianach zamontowałem włączniki i gniazdka elektryczne. I zabrałem się za zawieszenie dwóch kuchennych szafek, bo skoro ściany były wreszcie gotowe...
Szafek nie dało się powiesić, bo haczyki miały za długie ramiona i nie wchodziły w metalowe zaczepy przymocowane z tyłów szafek, a stosowny i skuteczny ich pochył w trakcie ich zakładania odpadał z racji skośnego sufitu. To zabrałem się za skrócenie haczykowych ramion, ale gumówka odmówiła mi posłuszeństwa. Już chyba na trzeciej kolejnej tarczy rozerwało jej wewnętrzny metalowy krąg i tarcza zaczynała bić, a to się robiło bardzo niebezpieczne nie mówiąc o tym, że się nie dało ciąć.
Haczyki zaniosłem do skrócenia Sąsiadowi z Lewej. Za jakiś czas je przyniósł wraz z nową tarczą ze słowami Mam ich dużo! i kazał mi pokazać, jak ja taką tarczę zakładam. Ubawił się szczerze, bo się okazało, że robiłem to analogicznie odwrotnie. Może więc wreszcie gumówka do cięcia metalu spełni swoją rolę i ułatwi mi życie.
Szafki pięknie zawisły. Dla wzmocnienia ich obu połączyłem je ze sobą specjalnymi wkrętami i mogliśmy z Żoną przystąpić do mocowania pod nimi ledowej lampki. Taka czyściutka robota, wisienka na torcie.
Ponieważ po malowaniu cały czas byłem w sztosie z racji jego zakończenia, w naszym salonie zdemontowałem dwa kinkiety (finansowy i racjonalny pomysł Żony) i oba zamontowałem w kuchni - jeden przy wejściu z zewnątrz, drugi nad zlewozmywakiem. I jakby tego było mi mało, na ostatnich oparach sił, zdemontowałem w salonie jedną lampę, zbędną (finansowy i racjonalny pomysł Żony) i powiesiłem ją w kuchni, jako oświetlenie główne, tymczasowe, bo za jakiś czas trzeba ją będzie trochę przesunąć, żeby wisiała symetrycznie nad stołem.
 
W tym pomieszczeniu od czasu naszego wprowadzenia się nie było żadnego oświetlenia. Żona wstawiała tylko okazjonalnie jakąś nocną lampkę, gdy nocowały Q-Wnuki. A teraz są nawet... cztery punkty wliczając jeszcze ledową lampkę, która nie rażąc oczu pięknie oświetlała kuchenny blat. 
To na jakich pokładach energii zabraliśmy się za przymierzanie nowej listwy, która miała pokryć łączenie dwóch wykładzin na progu drzwi prowadzących do sypialni? Bo stara nie dość, że tego nie robiła i wykładziny szpetnie spod niej powyłaziły uniemożliwiając całkowite zamknięcie drzwi, to jeszcze była cała powyginana, "w falach", przez fakt, że dwa z czterech kołków mocujących ją do podłogi były wkręcone na chama, a dwóch pozostałych w ogóle się nie dało wkręcić (wyrobione gniazda) i z tego powodu "latały w powietrzu".
Żona nie chciała tego całego przymierzania, bo czuła pismo nosem. Trzeba było zdjąć z zawiasów ciężkie drzwi i zawiasy podregulować. Poszło gładko, ale przy założeniu się napałowaliśmy. Bo przydałoby się dwóch chłopów. Po dwóch próbach Żona chciała zrezygnować Poczekajmy na Konfliktów Unikającego!, ale ją sterroryzowałem uwagą, że listwę chcę montować jutro, a poza tym Nie mogę ciągle do różnych pierdół wołać Sąsiada z Lewej! Udało się za szóstym razem. Po założeniu listwy zamykanie powinno się poprawić (poprawę sprawdziliśmy na bieżąco, "na sucho"), a jeśli nie, to drzwi trzeba będzie zdjąć ponownie, jeszcze raz podregulować zawiasy i drzwi założyć. Ale wtedy będzie już Konfliktów Unikający, co do którego mam różne plany z prostej racji, że jest chłopem. A takiej okazji przepuścić nie można.

Wieczorem walczyłem przy oglądaniu kolejnego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. I się poddałem ku uldze Żony. Bo co to zaglądanie, skoro gdzieś od połowy dopytywałem ją mniej więcej co minutę, dwie, o ostatnie zdanie lub słowo, które padało z ekranu lub prosiłem o cofnięcie akcji z ostatnią sceną?

CZWARTEK (18.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A w zasadzie o 06.11, czemu się niepomiernie dziwiłem. Widocznie organizm wiedział swoje. 
Od rana natknąłem się na maila wysłanego przez koleżankę ze studiów. Podawała swój nowy adres, żebym mógł ten fakt odnotować na adresowej liście. Już w pierwszych słowach mnie rozbawiła i wzruszyła:
Witaj Emerycie,
Długo się zbierałam  z napisaniem do Ciebie, ale wiosna zbyt szybko nadeszła i czas coraz szybciej ucieka. (...) Bardzo serdecznie pozdrawiam Ciebie i Twoją Uroczą Koleżankę Małżonkę.
Koleżanka ze studiów (zmiany moje)
 
Wszystko w kontekście szybko upływającego czasu i jego permanentnego braku się wyjaśniło. Sam bym na to nie wpadł. Otóż tak się dzieje w tym roku przez wiosnę, bo zbyt szybko nadeszła. Wprost piękne i wyrafinowane. Chociażby z tego powodu, że o taką jej niesubordynację trudno jest mieć  pretensję. Byłby to poważny zgrzyt względem niecierpliwego na nią czekania.
Oczywiście z Żoną na wiosnę i na Wiosnę jesteśmy niezwykle uczuleni i zwracamy uwagę na wszelkie symptomy jej pojawiania się. A w tym roku trzeba byłoby być ślepym, żeby nie zauważyć, że przyszła cały miesiąc wcześniej niż normalnie. Pomijając ptaszki, których nic nie przebije w ogłaszaniu jej nadejścia oraz forsycje, to cała pozostała roślinność zabrała się o miesiąc wcześniej do roboty.
Efekt?
Na zewnątrz, gdy gdzieś tam jeździmy, "dawno temu" pojawiła się na krzakach i drzewach charakterystyczna zielona mgiełka, którą uwielbiamy przez jej nieśmiałość i delikatność barwy oraz równoczesny, jak w zmowie, start.
A u nas?
O dwóch forsycjach w zasadzie już zapomnieliśmy. Kwiatów nie mają "od dawna". Magnolia przekwitła kilka dni temu zaścielając ogród pięknymi różowawo-białymi płatami w kształcie owoców gruszki, z brązowym  przebarwieniem u ich nasady. Kończy urzekająco kwitnąć pigwowiec, od kilku dni nastał czas tulipanów i wszelakich kwiatuszków, do roboty zabrały się piwonie, a dzisiaj Żona pokazała mi spore zalążki fajek kokornaka.
Aż się nim głębiej zainteresowaliśmy, bo Żona wspomniała, że on to sprytne bydle względem owadów.
Kwiaty kokornaku są pułapkowe - wabią i zatrzymują w swoim wnętrzu owady zwiększając szanse na skuteczne zapylenie. Służy temu często obecne rozdęcie nasady rurki okwiatu (zwane „kociołkiem”) oraz różne wyrostki, często gęste i odchylone do tyłu włoski, utrudniające wydostanie się z niego. Wewnątrz samego kociołka znajdują się włoski, którym przypisywana jest rola odżywcza – podtrzymująca schwytane owady przy życiu. U nasady okwiatu znajduje się czasem przejrzyste okienko, ku któremu kierują się uwięzione owady, zamiast do prawdziwego wyjścia (....) Włoski utrudniające wydostanie się z wnętrza kwiatu wiotczeją i uwalniają więźnia po dokonaniu zapylenia.
Wszystkie gatunki kokornaku są toksyczne z powodu obecności trującego kwasu arystolochowego. Na liściach różnych gatunków kokornaku żerują gąsienice niektórych motyli (np. Battus philenor), które odkładają zawarty w nich trujący kwas czyniąc się w ten sposób niejadalnymi dla ptaków. 

Czy można więc mieć pretensję do Wiosny?! Raczej do zimy, bo dzisiaj rano na dworze było -1. Przez te durnowate rośliny, które pchają się z kwitnieniem, jest się dodatkowo czym martwić!

Rano pisałem, a potem zrobiłem comiesięczny porządek w papierach, w tym przygotowałem wspólnie z Żoną wiele poważnych, urzędowych pism. Część została wysłana pocztą elektroniczną, a jedno, bardzo ważne, miało być wysłane tradycyjną. 
Przed wyjazdem zakupowym, tym razem mało skomplikowanym, zdemontowałem starą deskę klozetową w łazience gości. Nawet się z Żoną kiedyś dziwiliśmy, że poprzedni gospodarze jej nie wymienili, skoro pozostałe stanowiły taki rodzaj deskowego wypasu, ale zrozumiałem dlaczego. Deska nie dawała się oddzielić od sedesu. Jakiś mądrala kołki rozporowe wsadzone w dwa przeznaczone na to specjalne otwory w sedesie zaopatrzył dodatkowo w silikon, stąd śrub się nie dawało wykręcić i kołki nie mogły się zewrzeć, a to była jedyna metoda, żeby z tych dziur wylazły. Byłem bliski myślenia, że trzeba będzie wymienić cały sedes. Stąd też pod strachem bożym na chama śrubokrętami kołki powoli podważałem licząc się z tym, że z powodu dużych sił i naprężeń sedes w tych miejscach popęka, a więc... trzeba będzie go wymienić. Po męczarniach kołki wyszły, a deskę zabraliśmy ze sobą na wzór.
 
Przed wyjazdem zadzwoniła Pasierbica. Q-Wnuki nagle mocniej zaczęły przeżywać śmierć prababci. Q-Wnuk w ostatnich dniach nas wielokrotnie wzruszył, bo według relacji matki, starał się na swój dziecięcy sposób poradzić sobie z problemem. Najpierw stwierdził, że za ten ząb, który mu wypadł, nie chce niczego od wróżki, tylko żeby mu oddała babcię. Potem zadedykował jej wygrany przez jego drużynę mecz, następnie stwierdził, że na jej grobie położy swoje zdjęcie i obrazek, który namaluje.
Ofelia zaś zachowywała się tak, jakby nic do niej nie docierało i jakby tego nie rozumiała, co wydawało się z racji jej siedmiu lat oczywistością. Ale jednak... Wczoraj wieczorem nagle przyszła ze swojego pokoju do salonu z płaczem i nie było wiadomo za bardzo, jak ją uspokoić i co jej wytłumaczyć, skoro wytłumaczyć się nie dawało. Ostatecznie uspokoił ją fakt, że ona też dla babci namaluje rysunek.

Przed pocztą, na płatnym parkingu, po raz pierwszy w tym roku, a mamy już kwiecień, wykorzystaliśmy kartę parkingową, którą w styczniu kupiliśmy za 80 zł. Jak tak dalej pójdzie, godzina parkowania w Uzdrowisku nie będzie nas kosztować 4 zł za godzinę, a 20. Ale to nam nie przeszkadza, bo liczy się komfort niemyślenia o parkowaniu, no i poczucie, że oto my możemy mieć taką kartę jako mieszkańcy Uzdrowiska.
Wzięcie starej deski ze sobą okazało się w Leroy Merlin strzałem w dziesiątkę. Pan przymierzył do nowej, zresztą jedynej o dokładnie takich samych wymiarach, i z Leroy mogliśmy wychodzić. System mocowania był dokładnie taki sam, jak w starej, na kołki rozporowe rozpierane poprzez wkręcanie śrub. Przysiągłem sobie, ze żadnych silikonów dodatkowo używać nie będę. 
Po drobnych zakupach w Biedrze wróciliśmy do domu.
 
Stan prac fizycznych w dzisiejszym dniu w skali 0-10 wynosił 0. Bo nie można żadnym wyższym wynikiem określić wyładowanie zakupów z samochodu. Jeśli nawet wymagały kilku nawrotów między Tajemniczym Domem a Inteligentnym Autem, a później, już w domu, ich rozparcelowania.
O 17.00 obejrzałem pierwszy mecz w Stuttgarcie z udziałem Igi Świątek. Wygrała 2:0 z Belgijką Elise Mertens. Żona wymyśliła mi nowe, jak się okazało za chwilę, świetne warunki do oglądania.
- A gdzie będziesz oglądał? - zapytała. A to oznaczało, że zrobiłbym najlepiej, gdybym z zasranym sportem wyniósł się z kuchni i swoją zasranosportową dominacją jej nie przeszkadzał w przygotowaniu II Posiłku i w ogóle dał jej przestrzeń. Więc wymyśliła sypialnię. A to pociągnęło za sobą wiele plusów. Bo w głowie miałem świadomość, że będę oglądał w miejscu najbardziej oddalonym od centrum, którym jest kuchnia, a więc w wielkim spokoju, bez słuchawek, za którymi nie przepadam, a często mnie wkurzają i w ciepełku, bo to jest najcieplejsze pomieszczenie w domu (grzanie wyłącznie kominem). Plus był jeszcze taki, że przywróciłem do życia fotel, który przywieziony z Nie Naszego Mieszkania stał gdzieś przykurzony w kącie salonu. Z przyjemnością go odkurzyłem przywołując wieloletnie wspomnienia dotyczące Szkoły, Naszego Miasteczka i w ogóle życia związanego z Nie Naszym Mieszkaniem. Wszystko w minutę. Gdy na nim usiadłem przy sekretarzyku Żony, z otwartym laptopem i Pilsnerem Urquellem czułem się niezwykle komfortowo. Do pełni potrzebny był korzystny wynik meczu, co nastąpiło. Na dodatek Żona podstawiła mi pod nos II Posiłek. No, naprawdę...

Cały czas z tyłu głowy czułem jednak małą zadrę. Przeszkadzała mi świadomość, że dzisiaj niczego nie zrobiłem dla domu. Postanowiłem więc po meczu, żeby się nazywało, zamontować nową deskę  sedesową. Żona, co prawda, odradzała mi A nie lepiej, żebyś to zrobił jutro ze świeżymi siłami? , ale przecież "jutro" nie jest z gumy, zwłaszcza że przyjeżdżają Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
Desek sedesowych o różnych kształtach i systemach mocowania, w których czułem się mocny, namontowałem się w życiu dziesiątki. Po pierwszym mocowaniu nowa deska "nie trzymała kątów", bo albo idealnie pokrywała sobą sedes, albo tego nie robiła, za to była swoją tylną krawędzią równoległa do ściany. A powinna była zrobić i to, i to, równocześnie. Przy demontażu system mocowania rozsypał mi się na części składowe, które z kolei rozsypały się po podłodze łazienki. I jednego plasticzku za cholerę nie mogłem znaleźć, chociaż podłoga była puściutka i nie zawierała w sobie zdradliwych zakamarków.
Zastosowałem sprytny system oświetlenia latarką, taki, aby wiązka światła praktycznie biegła równolegle do podłogi, ślizgała się po niej, bo wówczas jest ona w stanie wykryć nawet najmniejszą drobinę kurzu. Przeźroczyste prawie gówienko znalazłem. Teraz tylko wystarczyło dotrzeć, jak poszczególne elementy (emelenty) mają być ze sobą połączone i je ze sobą zmontować, zarzucić głupią i wprowadzająca w błąd instrukcję montażu (niemiecką!) i, gdy akurat przyszła Żona, żeby ponownie sugerować mi "jutro", deskę zamontować, ot tak, na pstryknięcie palcami. Wszystkie kąty zagrały, a deska zgrabnie sama z siebie opadała i wyglądała idealnie na swoim miejscu.
Sumarycznie zeszło dobre pół godziny, trochę się napieprzyłem i miałem drobną chwilę słabości w trakcie, żeby sprawę odłożyć na jutro, mimo że nie jest z gumy, ale ostatecznie miałem satysfakcję, że jednak coś dzisiaj dla domu zrobiłem i dnia nie zmarnowałem.

"W nagrodę" Żona pokazała mi zdjęcie zrzutu z ekranu z jej facebookowej korespondencji:
FB: Przestaliśmy obniżać pozycję Twojego posta w Aktualnościach.
Ż: Jod dla zdrowia
Takie pytanie - jeśli mi się coś pomiesza i wypiję sole za wcześnie po jodzie to wziąć (oczywiście po przerwie) jod jeszcze raz czy co zrobić...?
FB: Co się stało
Po zweryfikowaniu posta stwierdziliśmy, że jest zgodny z naszymi Standardami społeczności w zakresie: Nagość i aktywność seksualna dorosłych.
Przepraszamy za niedogodności. Zdajemy sobie sprawę, że przeniesienie posta niżej w Aktualnościach może być nieprzyjemne. Dzięki Twojej opinii będziemy mogli w przyszłości podejmować lepsze decyzje w zakresie potencjalnie kontrowersyjnych treści.
Dawno się tak nie ubawiłem. Łzy ciekły mi po twarzy.
 
Przed ostatecznym, spalnym pójściem na górę Syn wysłał smsa z deklaracją przyjazdu w maju i z pomocą przy układaniu kostki. Ale przyjechałby z Wnukiem-I... żeby coś popracował, nauczył się a i wspomnienia mieć będzie.
Wieczorem skończyliśmy oglądać przerwany odcinek serialu Zawód:Amerykanin i zabraliśmy się ambitnie za następny. Po 10. minutach było po zawodach.
- A tak się dobrze umościliśmy i nastawiliśmy... - usłyszałem Żonę, gdy gasiliśmy światło.

PIĄTEK (19.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00. 

A byłem bliski zrobienia tego kroku nawet o 04.10, ale siłą woli się opanowałem.
Od rana sporo pisałem. Bo dzisiaj, później, i w następnych dniach będzie trudno.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za koncepcyjną pracę dotyczącą obciążenia dwóch obwodów elektrycznych przez wszelakie odbiorniki w górnym mieszkaniu gości, a zwłaszcza w kuchni. Obciążenie miało być rozłożone przez Szefa Fachowców na trzy obwody, o czym zapewniał, a gdy to porządnie sprawdziłem, stwierdziłem, że to kompletna bzdura i że jeden z nich dotyczy wyłącznie dołu Tajemniczego Domu i to jego specyficznego wycinka. Nie mogłem zrozumieć i nie zrozumiem, dlaczego Szef Fachowców tak podszedł do sprawy. Bo trudno to nazwać oszustwem, raczej bagatelizowaniem problemu i pośpiechem.
Obciążenia rozłożyłem mniej więcej równo na dwa obwody, co było dość trudne w kontekście odpowiedniego usytuowania odbiorników względem gniazdek i ustawienia urządzeń w kuchni w miarę przemyślany, użytkowy i ergonomiczny sposób i, gdy coś mnie tknęło, poszedłem sprawdzić bezpieczniki. Szef Fachowców twierdził bowiem, że na każdym obwodzie jest zabezpieczenie 16A i Wytrzymają i nie będzie wywalać!
Jeden bezpiecznik był 10. amperowy. No, naprawdę, nie mogłem postawy Szefa Fachowców zrozumieć. Zadzwoniłem do niego. Ustaliliśmy, że każdy obwód próbnie poddam maksymalnemu obciążeniu, czyli jednocześnie powłączam wszystkie urządzenia I się zobaczy!
- Jeśli ten 10. amperowy będzie wywalać, to przyjadę i wymienię na szesnastkę. - odparł jak dla mnie mocno niefrasobliwie, czym mnie zupełnie nie uspokoił.
Z Żoną zdążyliśmy sprawdzić tylko ten obwód 16. amperowy. Główne obciążenia stanowiły kuchenka dwupalnikowa i ekspres do kawy, który z założenia ma być używany naprzemiennie z czajnikiem (ciekawe, czy do tego zalecenia zastosują się goście?!). Z piwnicy wyciągnąłem drugi ekspres, ten podejrzany, który na początku uruchamiania dolnego mieszkania odmówił współpracy. Wtedy "na pewniaka" chciałem go uruchomić bez zaglądania do instrukcji Bo przecież z takimi, na ładunki, ekspresami miałem do czynienia już wiele razy! Bardzo szybko skończyło się na tym, że odmówił współpracy, ładunek się zablokował i nie dawał się wyciągnąć ani górą, ani dołem, a wszelkie moje siłowe rozwiązania groziły wyłamaniem plastikowych części. Wtedy wzięliśmy drugi, który został uruchomiony zgodnie z instrukcją i działa do dzisiaj. W tym "podejrzanym" w końcu jakimś cudem ładunek udało mi się wyciągnąć (Żony przy tym nie było!) i ekspres wylądował w piwnicy.
Dzisiaj został uruchomiony zgodnie z instrukcją, trzy razy ładnie się przepłukał, ale po wsadzeniu ładunku kawy nie chciał robić. Zajrzeliśmy do bebechów. Coś podejrzanie dyndało i to coś dało się łatwo wyciągnąć, i okazało się ładną pomarańczową uszczelką o średnicy mniej więcej 4. cm. Dalej zaglądaliśmy, ale uszczelka do niczego nam nie pasowała. Poszedłem, nomen omen, po rozum do głowy, na dół, do tego dolnego i uszczelkę oraz miejsce, w którym powinna być, bez trudu zlokalizowałem. Było to newralgiczne miejsce, takie gniazdo, w którym następowało przebicie ładunku, a potem przepuszczenie przez niego pod ciśnieniem gorącej wody. Brak uszczelki powodował, że nie dość, że woda nie szła pod ciśnieniem, to szła po najmniejszej linii oporu, czyli bokiem omijając ładunek i o kawie można było pomarzyć. 
W pierwszej chwili mieliśmy zamiar zanieść ekspres do Biedronki i go zareklamować Bo to skandal, żeby uszczelka wyskoczyła, ot tak sobie, z gniazda!, ale podjąłem próbę jej wsadzenia. Dojście, wyłącznie z góry (rozkręcanie ekspresu nie wchodziło w rachubę) było wąziutkie, na dwa moje palce, a wyraźnie było widać, że konieczne są trzy, żeby tym trzecim przytrzymać ją w tym miejscu, w którym już siedziała. Stąd, gdy w jednym miejscu siedziała, to w drugim wyłaziła i tak bez końca.
Za sprawę wzięła się Żona. Gdy już zlokalizowała miejsce ulokowania uszczelki, swoimi pianistycznymi palcami, na wyczucie, bo zajrzeć ani przyświecić się nie dawało, uszczelkę pięknie na swoje miejsce włożyła. Sprawdziłem - siedziała idealnie. To zrobiliśmy kawę. Wypiłem ją, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście kawa. Była ok.
Obwód po półgodzinnym pałowaniu się z uszczelką sprawdziliśmy i nie wywalało. Dalszego sprawdzania mieliśmy dosyć.

Zrobiło się na tyle późno, że Socjalną (weekend i goście) postanowiłem kupić "na menela". Żona przy okazji podrzuciła mi więc drobne zakupy w Biedrze oraz zaproponowała, żebym gotówkową emeryturę wpłacił na konto. Styl zakupów "na menela" w naszej Biedrze już dawno przestał mi przeszkadzać, a i bankomat stojący na uboczu, przy rodzimym banku (PKO BP) też już przestał być problemem, bo sprawę wpłaty postanowiłem zrealizować szybko i chyłkiem, po czym uciec do auta.
Wpłatomat dwa razy kategorycznie odmówił przyjęcia gotówki mętnie się tłumacząc, więc co miałem zrobić?! Wszedłem do środka, do oddziału. Było puściutko. Od razu skierowałem się do jednej z czterech siedzących pań, tej z brzegu.
- Wpłatomat ma awarię...
Pani potwierdziła kiwając głową.
- ... czy mogę wpłacić gotówkę bez pobierania prowizji?
- Tak, ale proszę do koleżanki obok.
- Ale proszę do koleżanki obok... - ta obok skierowała mnie do tej trzeciej, obok.
- A nie, nie, proszę do koleżanki obok... - trzecia skierowała mnie do tej czwartej, obok.
Czwarta nie mogła mnie już nigdzie skierować, co najwyżej zawrócić, chyba ewentualnie do tej pierwszej, więc z pewną niechęcią i czyniąc różne drobne utrudnienia oraz żądając dowodu osobistego oraz podania adresu zamieszkania wpłatę przyjęła.
Musiałem przed gówniarą stać "na baczność", w pozycji dość poniżającej. Przede mną stały dwa krzesła-fotele, ale pani nie była uprzejma poprosić mnie, abym spoczął. I tak bym tego nie zrobił z racji mojego remontowego stroju, oderwany od farb, zapraw, drewna i kamienia, bo czułbym poważny dyskomfort, ale...
Wychodząc postanowiłem mściwie, że niedługo tutaj wrócę, inaczej ubrany, dokładnie do tej pani (mam bardzo dobrą pamięć wzrokową), przypomnę jej całą sytuację i zapytam, czy zna zasady savoir vivru obowiązujące między ludźmi nie mówiąc o tym, że ją, jako pracownicę banku, urzędniczkę, obowiązują pewne normy postępowania, nawet jeśli są wyuczone i sztuczne. A może tym bardziej.

Po I Posiłku się odgruzowałem na okoliczność przyjazdu gości. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc Żona pokazała mi dwa filmiki przysłane przez Po Morzach Pływającego. Oba pokazywały sposób czyszczenia i mycia ładowni po czymś tam. Mogłoby mnie to przekonać do przewożenia różnorakich ładunków w tych samych ładowniach, ale nie przekonało. I nic mnie nie przekona.
Po Trzeźwo Na Życie Patrzącą i po Konfliktów Unikającego wyszliśmy na dworzec autobusowy. Bo to bliziutko, więc przy okazji zrobiliśmy sobie spacer z Pieskiem.
Przyjechali takim małym busem i chyba takim po raz ostatni, bo trochę ponad dwugodzinna podróż groziła zakrzepami w naczyniach krwionośnych nóg z racji niesamowitej ciasnoty. Przez całą drogę usiłowali zmieścić nogi próbując je ustawiać na różne sposoby, ale możliwości były, eufemistycznie mówiąc, ograniczone. Nawet możliwość skośnego ustawienia nóg między siedzeniami a oparciami przed ich nogami nie istniała.

W domu Żona przygotowała II Posiłek, a ja mogłem bezproblemowo obejrzeć mecz Igi Świątek z Brytyjką Emmą Raducanu przy okresowym towarzystwie Konfliktów Unikającego. Iga wygrała 2:0.
Cały spory wieczór spędziliśmy na narożniku w salonie. Ponieważ był spory, to dość szybko zacząłem przysypiać. Mimo niezwykle interesującego nas wszystkich tematu dotyczącego O Swoim Pokoju Marzącej (15 lat). Bo powstał poważny kryzys zaufania w rodzinie.
Niczego więcej nie napiszę, bo zakneblowano mi usta, a raczej palce stukające o klawiaturę. A to sformułowanie, podsumowanie dyskusji, precyzyjnie mi podyktowano. Ale i tak miałem dobrze. Bo w komunie cenzura nie dopuściłaby nawet takiej wzmianki. Może więc dlatego, nie mogąc rozwinąć skrzydeł, przysypiałem.
Ostatecznie padłem o 23.00
 
SOBOTA (20.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A miałem o 07.00 z racji wczorajszych wieczornych towarzyskich zawirowań. 
Zaraz po kawach, dla rozgrzewki, z Konfliktów Unikającym, założyliśmy wyprany czarny pokrowiec na gąbki, żeby dla gości było jakieś awaryjne, dodatkowe spanie. Trzeba było dwóch chłopów i ich siły, żeby sprężyste, oporne gąbki wcisnąć do środka. Poszło jak z płatka.  
To idąc za ciosem zmontowaliśmy ostatnią wiszącą szafkę, tę zbędną, która teraz miała mieć funkcję stojącą, żeby można było na niej postawić "naprawiony" ekspres. A to z kolei miało służyć powiększeniu powierzchni blatu do prac kulinarnych.
Te dwie, drobne w gruncie rzeczy sprawy, pokazywały Co to bym w domu nie zrobił, gdyby był w nim drugi chłop! Tę kwestię wypowiadam zawsze z wielką tęsknotą i zawsze wtedy w odpowiedzi słyszę żonine To może byś się z jakimś ożenił?!
Trzeźwo Na Życie Patrząca też nie mitrężyła czasu, tylko w ramach mojej reklamacji powiększała dół komina, który wraz z czapką dostałem w prezencie. No, tacy goście to rozumiem.
 
Kwadrans przed południem wyruszyliśmy do Metropolii na pogrzeb zostawiając gości z Pieskiem. 
Byliśmy sporo przed 14.00, więc spokojnie kupiliśmy kwiaty i znicze, i odwiedziliśmy grób Ojca Żony.
Jej opowiadania o nim powodują zawsze we mnie żal, że nie było mi dane poznać takiego teścia. Byłoby fajnie.
Pogrzeb Pani Ireny był świecki (cała ich rodzina jest ateistyczna). To oraz fakt, że ona, urodzona w 1934 roku we Francji (do Polski przyjechała z rodzicami po wojnie), zawsze była związana z tym krajem, spowodował, że sobie zażyczyła, aby na jej pogrzebie towarzyszyła jej Edith Piaf. Te piosenki oraz mistrz ceremonii niespodziewanie Panią Irenę nam przybliżyli, bo przecież powiedzieć, że się znaliśmy, byłoby sporym nadużyciem.
Było nawet sporo ludzi jak na taki wiek, bo umówmy się, kto z rówieśników jeszcze żył? Okazało się, że jeden pan i owszem. W ogromnej większości z rodziny były osoby ze strony Q-Zięcia. Przyjechali nawet dalecy krewni z Kielc. Ze strony Pasierbicy reprezentacja była nawet więcej niż skromna, bo tylko my we dwoje. Miała być Była Teściowa Żony, ale ostatecznie się nie pojawiła. Źle się czuła i oczywiste, że mąż zabronił jej wychodzenia i wzruszeń. On sam, na skutek niedomagań i wieku, jak również Teściowa z tych samych powodów, się nie pojawili. Tym bardziej docierało do nas ze względu na Pasierbicę, że dobrze, że byliśmy.
Najmłodszym ze wszystkich był Q-Wnuk. Sam z siebie, świadomie, chciał brać udział w pogrzebie. Oczywiście docierało już do niego, co się stało, ale też kierowała nim ciekawość.
- Dziadek, a który to jest twój pogrzeb, bo mój pierwszy... - zapytał z mieszaniną obawy, powagi, ciekawości, dumy i wątpliwości w kwestii, jak się w takim przypadku zachować.
- Nie wiem, nie pamiętam, ale może gdzieś z trzydziesty?...
Rozbawił mnie jego skrót myślowy. Bo "mój" mógł być pierwszy i ostatni zarazem. Ale tych zawiłości mu nie tłumaczyłem.
Na miejscu pochówku mistrz ceremonii dalej prowadził ceremonię, a gdy urna na specjalnej windzie zjeżdżała w dół do grobu, Q-Wnuk mocno się wychylił, żeby nie uronić żadnego szczegółu, bo to przecież ciekawe. Takie rzeczy pierwszy raz.
Na cmentarzu od razu pożegnaliśmy się z bliskimi i znajomymi i ruszyliśmy w drogę powrotną. Sumarycznie byliśmy nieobecni niecałe pięć godzin. Goście spisali się bez zarzutu, chociaż w którymś momencie Konfliktów Unikający informował nas o braku prądu, co było zrozumiałe. Okazało się, że przyczyna leżała na zewnątrz, ale śmialiśmy się z Żoną, bo do tej pory taka sytuacja nas nie spotkała, mimo że przecież w Uzdrowisku mieszkamy prawie rok. Gdy wróciliśmy, prąd był.

Wszyscy byli głodni, więc prawie natychmiast wyszliśmy do Lokalu z Pilsnerem II omijając Lokal Bez Pilsnera z powodu jego ostatniej wpadki z kartaczami. No i w Lokalu z Pilsnerem II urządziliśmy sobie delikatną orgię kulinarną. Między innymi po to, żeby zaakcentować pobyt gości u nas, żeby odreagować pobyt w Metropolii, no i poza tym dawno w Lokalu z Pilsnerem II nie byliśmy. Orgia polegała przede wszystkim na tym, że po pizzach zamiast z Żoną wziąć jeden deser na spółkę, wzięliśmy dwa i objedzeni byliśmy tym faktem poniewczasie zniesmaczeni.
(Poniewczasie...czyli ‘zbyt późno, za późno; nie we właściwym czasie’. Dawniej pisało się rozdzielnie: po niewczasie, a samo znaczenie było nieco inne: ‘po daremnym trudzie, po niepotrzebnym staraniu czy przykrości, których można było uniknąć’. Sam rzeczownik NIEWCZAS miał dwa znaczenia: ‘niestosowny czas’ (od wyrażenia nie w czas ‘nie w porę’) oraz ‘niewygoda, trud, przykrość, szkoda’ (niewczas jako przeciwieństwo wczasu, czyli ‘wygody, spokoju, odpoczynku’). Właśnie od tego drugiego znaczenia NIEWCZASU powstało najpierw połączenie po niewczasie, a później zrost PONIEWCZASIE.)
Stąd, w związku z tym, wyszliśmy z Lokalu z Pilsnerem II ze sloganem: Następnym razem bierzemy jeden deser na spółkę!  Jakoś musieliśmy sobie poradzić w obliczu niesamowicie pysznej rolady bezowej z kremem pistacjowym, z owocami i z sosem truskawkowym. Czy muszę dodawać, że przed wszystkim zamówiłem sobie kufel Pilsnera Urquella z beczki?... Konfliktów Unikający mnie przebił i wypił dwa. Nie rywalizowałem z nim, bo dopadł mnie głos rozsądku, zwłaszcza że do "naszych" , z Żoną,  pizz, poprosiliśmy o lampki czerwonego wina.
Ale zanim to wszystko nastąpiło, napadłem ostro na Trzeźwo Na Życie Patrzącą i na Konfliktów Unikającego, bo sytuacja z O Swoim Pokoju Marzącą mnie zbulwersowała. W odwecie Konfliktów Unikający napadł na mnie, za co mnie później przepraszał, nie wiedzieć po co, bo ja jego nie. No, ale on konfliktów unika.

W domu oglądałem retransmisję meczu półfinałowego Igi Świątek z Jeleną Rybakiną (Kazachstan). Jakoś tak bez emocji, bez wiary i trochę na odczepnego, z pewnego doskoku, jakbym przeczuwał wynik. I faktycznie, Iga przegrała 1:2. Zasrany sport!
To, oraz oczywistość pobytu w Lokalu z Pilsnerem II i długość snu, a raczej jego krótkość, spowodowało, że na narożniku dość szybko dogorywałem i musiałem opuścić towarzystwo.
Zasnąłem, jak kamień. Ponoć Żona, gdy przyszła godzinę po mnie, tłukła się w sypialni i w łazience, a ja leżałem, jak kłoda i nic mnie nie ruszało.

NIEDZIELA (21.04)
No i dzisiaj wstałem o 07.40.
 
Nastawienie miałem na 08.00.Wynikało to trochę z wczorajszej wieczornej dyskusji, gdy udawałem się na górę. Konfliktów Unikający wespół z Żoną wtrącali się do mojego budzenia. Żona sugerowała, żebym w ogóle nie nastawiał alarmu, zaś Konfliktów Unikający sugerował 09.00. Musiałem im tłumaczyć, że muszę tak wstać, żeby być pierwszym na dole i że nic na to nie poradzę.
Jeszcze przed I Posiłkiem poszliśmy z Konfliktów Unikającym na górę, aby odwalić koncepcyjną robotę Czy dobrze myślę? w sprawie nowej listwy, którą miałem zamiar położyć na progu sypialni, a która by maskowała łączenie dwóch wykładzin. A potem Konfliktów Unikający robił za imadło, a ja na dworze gumówką listwę skróciłem i rzeźbiłem w niej specjalne wycięcia.
Miałem jeszcze bogate plany co do naszego gościa (montaż ścian szafy i wstawienie jej do wnęki w naszym górnym przedpokoju), ale przy tym musiałyby zejść co najmniej dwie godziny, więc zupełnie nie było na to czasu. Zresztą bez przesady. Bo goście w trakcie swojego pobytu pchnęli do przodu aż pięć spraw - trzy Konfliktów Unikający, a Trzeźwo Na Życie Patrząca nie dość, że cały czas dzióbała przy moim kominie, otrzymanym w prezencie wraz z czapką, który to komin zareklamowałem, więc mu powiększała przód i tył, to jeszcze w czasie naszego pobytu w Metropolii... naprawiła roletę w łazience gości, którą byłem rozwaliłem. No, tacy goście to rozumiem.

Goście postanowili wyjechać o 14.00, bo w Metropolii oboje chcieli jeszcze porozmawiać z byłym mężem Trzeźwo Na Życie Patrzącej, który przyjechał, żeby doglądać córki. A temat rozmowy miał być oczywisty. Niczego więcej nie dodam, bo cenzura!
Wyszliśmy w pięcioro trochę wcześniej, żeby pożegnanie miło zaakcentować pobytem w Stylowej.
Wracaliśmy do domu okrężną drogą, bo łaknęliśmy sporego spaceru.
W domu ja łaknąłem pracy. Położyłem na tipes-topes nową listwę, drugą, przy sąsiednich drzwiach zdjąłem i ponownie ją porządnie umocowałem, a potem w tajemnicy przed Żoną zamontowałem lampę w przedpokoiku między sypialnią a łazienką. Zawołana niczego nie zauważyła, mimo że światło dawało po oczach.
- A bo się zagapiłam na wykładzinę i myślałam, że pada ono z łazienki.
A zagapiła się na pewien problem, który powstał przy kładzeniu chodniczka. I dzięki temu problemowi po długiej dyskusji zupełnie zmieniliśmy koncepcję zagospodarowania podłogi między sypialnią a łazienką i obojgu się nam ona bardzo spodobała.

Wieczorem obejrzeliśmy praktycznie cały kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Praktycznie cały, bo w miniony czwartek udało się nam obejrzeć raptem 10 minut. A ponieważ zapomnieliśmy, co w nich było...
 
PONIEDZIAŁEK (22.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Godzinę przed narzuconym sobie terminem. 
Rano długo pisałem. A do roboty poszedłem dosyć późno, sporo po I Posiłku. Oczywiście z wyrzutami sumienia.
Wreszcie zabrałem się za blat w kuchni. Najpierw z Żoną obracaliśmy go na różne sposoby o 180 stopni, żeby wybrać najmniej niekorzystne jego ustawienie, bo nie dość że sam z siebie trochę się wybrzuszał, to trudno było uświadczyć kątów prostych między zlewozmywakiem a ścianą, między ścianą a blatem i między blatem a zlewozmywakiem. Trzeba było znaleźć kompromis. Na dodatek przez jego wybrzuszenie i "opadanie" na jednym z końców powodował, że szuflada jednej z szafek przy otwieraniu lub zamykaniu o niego tarła. Na tym końcu położenie blatu podwyższyłem dzięki prostemu i genialnemu pomysłowi Żony. W ściankę szafki, na której blat się opierał, wkręciłem dwa wkręty wystające jakieś dwa milimetry i szuflada przestała szurać. Można było kłaść silikon i blat przyklejać.
Skoro uruchomiłem silikonowy kombajn, to między ścianą a zlewem i blatem położyłem fugę, to samo zrobiłem przy umywalce w łazience, uzupełniłem drobne ubytki między kaflami w kabinie prysznicowej i wypełniłem szparę między podłogą w łazience a ścianą postawioną przez Szefa Fachowców (zamurowane stare wejście), bo widocznie akurat nie mieli pod ręką miarki.

Wszystkie silikony na bazie kwasu octowego w końcu spowodowały, że zaczęła mnie boleć głowa. Żona chciała mi dać jakieś kropelki, ale właśnie otwierałem Pilsnera Urquella i na poczekaniu jej obliczyłem, że takie pół litra zawiera 10.000 (słownie: dziesięć tysięcy) kropel, więc powinno na mój ból głowy wystarczyć. I wystarczyło. Przy okazji Żona miała durnowaty pomysł, żebym Pilsnera Urquella pił kroplami.
- Wiesz, na ile by ci wystarczyło?!
Po silikonach wróciłem do cokołów, które w ostatnich dniach zaniedbałem. Ale na całe szczęście, bo przez tę szafkę, która niespodziewanie się pojawiła, musiałem ideę cokołów od nowa przemyśleć, je pomierzyć, pociąć i przeszlifować. I kilka, których byłem pewien, pierwszy raz pomalowałem. Ale zdaje się, że cokoły nie będą moim ulubionym zajęciem.
Żeby odreagować, musiałem zrobić coś dla ducha. Na dwóch parach drzwi oddzielających nas na górze od gości zamontowałem klamki z szyldami. Jedna para pięknie się zamykała, a druga nie miała gdzie, bo framuga była przystosowana tylko do jednej. Musiałem wykuć w niej dwie dziury - na klamkę i zamek. I przy tej robocie złapał mnie taki ból pleców, że ją natychmiast i bezpowrotnie na dzisiaj zarzuciłem. Na chwilę, na górze, położyłem się na łóżku tak, jak stałem i ... zasnąłem. Obudziła mnie Żona wołając na II Posiłek.
Do prac żadnych już nie wracałem. I tak miałem problem z odpowiednim ułożeniem ciała przy stole, przy laptopie, żeby mnie, panie Siwak, nie napierdalały plecy!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.02.

I cytat tygodnia:
Ciasnota umysłowa, brak wyobraźni i nietolerancja są jak pasożyty. Zmieniają właściciela, zmieniają kształt i żyją wiecznie. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)




poniedziałek, 15 kwietnia 2024

15.04.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 134 dni.
 
WTOREK (09.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Mózg widocznie nie mógł wyrzucić z siebie zakodowanej wczoraj informacji o dzisiejszym porannym zamieszaniu.   
Pan z MZK przyjechał tak, jak zapowiadał. Pięć minut i oba liczniki były wreszcie zaplombowane. Można podlewać.
Ekipa do okna w składzie trzech napakowanych trzydziestolatków przyjechała z godzinnym opóźnieniem. Czy to w czymś przeszkadzało? Ustaliliśmy warunki brzegowe:
1) czy mogą demontowaną witrynę, gdyby nie chciała wyjść w całości, poharatać na części. Mogli.
- Ale szczątki zabierzecie do PSZOK-a? - asekuracyjnie zapytałem. Mieli zabrać.
- To może dorzuciłbym coś jeszcze od siebie, bo robię porządki?
- Zależy, ile tego jest... - tym razem oni zachowali się asekuracyjnie.
- Eee, jakieś drobiazgi... - nawet nie musiałem bagatelizować sprawy, bo to rzeczywiście były drobiazgi.
- To, gdy zdemontujemy, pojedzie pan z kimś od nas, bo potrzebny będzie pański dowód.
2) - Poprosimy kawę o 10.00... A widząc moje zdziwienie dodali: - Wtedy jemy śniadanie.
 
Zacząłem ze szklarni i z wokół niej znosić badziewie i układać przy bramie. Ileś połamanych donic, koszy i wiader, szpadel odwrócony w drugą stronę, dwie pokrywy od kuchenki gazowej, kilka zardzewiałych drążków do mopów, dwie rozłażące się płyty meblowe, cztery szpetne kawałki linoleum, płytę styropianową i ceramiczną donicę, która czasy świetności dawno miała za sobą. Nie ruszałem wcale badziewia, które stanowiło trzykrotną ilość wyniesionego, bo tu musi wkroczyć namysł i może... przyda się.
- Wie pan, jednak nie pojedziemy do PSZOK-a, bo witryna wyszła cała i ją zabierzemy! - usłyszałem za pół godziny.
Nawet się... ucieszyłem. Bo po raz pierwszy przełamałem w sobie niechęć i opór względem wożenia tam śmieci, wszystko spokojnie miało się zmieścić w Inteligentnym Aucie, a w perspektywie miałem przetarcie kolejnych uzdrowiskowych szlaków. No i ta piękna pogoda. Szykowała się q-wycieczka. 
Dwóch panów dość szybko zniknęło po osadzeniu nowych drzwi.
- Pojechali do innej roboty. - wyjaśnił ten, który został, a który kończył tzw. obróbkę. - Ja już też jadę. - Proszę niczego nie ruszać przez dobę... Niech zwiąże. - poinstruował na koniec.
Znalazł się, bo w imieniu trójki podziękował za kawę i za... piwo. Dałem każdemu po butelce Kozela, który stoi w spiżarni wyparty oczywiście przez Pilsnera Urquella.
                  
Z Żoną podziwialiśmy. W zasadzie goście na górę na mocno upartego mogliby przyjeżdżać. Bo ostatni konieczny warunek został spełniony - furtka jest, do schodów dostać się można i do mieszkania też. To, że brakuje kilkudziesięciu warunków wystarczających nie stanowi żadnej przeszkody. Zwłaszcza, że aby je spełnić, do majówki mamy jeszcze szmat czasu. Żona natknie się na ten okolicznik "stopnia i miary" dopiero w następny wtorek, kiedy prace przygotowawcze wykażą kolejny postęp, więc nie będzie już reagować tak alergicznie. Zresztą już przyjęła do wiadomości, że zdążymy, bo zaczęła przyjmować pierwsze rezerwacje na ten długi weekend. Zainteresowanie potencjalnych gości bardziej rozpatrujemy w obszarze "dodaje nam ducha" niż finansowym, chociaż przecież tu akurat duch dokładnie bierze się z finansów. Oczywiście pierwsze jaskółki wiosny nie czynią, bo oferta dla turystów w Uzdrowisku jest niezwykle bogata, a i to mało powiedziane, więc trzeba się przebić. 
Żona stosuje różne techniki, wszystkie mające znaczenie. Najważniejsza jest finansowa - w tym roku niższe ceny i cały system elastycznych rabatów związanych z liczbą jednorazowo przyjeżdżających i z długością pobytu. A rabaty goście lubią.
Drugą, niezmiernie ważną, jest bezpośredni, natychmiastowy i logiczny kontakt. Najczęściej telefoniczny, ale również mailowy i messendżerowy. Goście dostają jasne odpowiedzi, a ci, co chcą sobie pogadać, wcale niekoniecznie starsi, mogą, i to działa chyba na nich kojąco, gdy słyszą po drugiej stronie "normalnego", żywego człowieka, a nie sztuczną inteligencję ze swoim W czym mogę ci pomóc?, po którym ciary przechodzą po plecach, bo wiadomo że niczego bardziej skomplikowanego, wychodzącego poza tępe schematy, załatwić się nie da.
Ostatnio Syn opowiadał mi, na jaki wpadł pomysł, żeby ominąć tego debila. Chciał porozmawiać z konsultantem, bo sprawa była nietypowa i było wiadomo, że sztuczna inteligencja nie podoła, tylko zabierze czas i wkurwi. Za pierwszym połączeniem popełnił fatalny błąd, bo na pytanie W czym mogę ci pomóc? odparł co prawda Połącz mnie z konsultantem!, ale korporacje nie po to odgradzają swoich pracowników-konsultantów od hołoty sztuczną inteligencją, żeby ta zaraz łączyła. Więc usłyszał niewinne Dlaczego? Pytanie potraktował normalnie, w kategoriach ludzkich i jednym zdaniem wyłuszczył problem. Duży błąd! Bo ten debil czepił się jakiegoś słowa z wypowiedzianego przez Syna zdania, akurat najmniej istotnego, i całą siłą swojego oprogramowania rzucił się na nie doprowadzając  do absolutnego absurdu i rozstroju nerwowego Syna. Ten zorientowawszy się, że on jako człowiek kieruje się emocjami i tak traktuje bezwiednie drugą stronę, a ta działa bez emocji, a więc może w nieskończoność, natychmiast się rozłączył. Gdy zadzwonił od razu drugi raz, działał już zimnokrwiście, jak cyborg.
- W czym mogę ci pomóc?
- Połącz mnie z konsultantem.
- Dlaczego?
- Połącz mnie z konsultantem.
- Czy możesz podać mi przyczynę?...
- Połącz mnie z konsultantem. 
- Bo gdybyś zechciał...
- Połącz mnie z konsultantem.
- Może chodzi ci o...
- Połącz mnie z konsultantem.
- Niczego nie usłyszałem, ale...
- Połącz mnie z konsultantem.
- Tato, w tym momencie debil wyraźnie się zacukał, po szóstym razie, już się nie odezwał, nastąpiła 10-15-sekundowa cisza i wreszcie odezwał się żywy człowiek. - Pamiętaj, żebyś do Połącz mnie z konsultantem nie dodawał żadnego innego, najkrótszego nawet słowa, bo będziesz miał natychmiast przerąbane.
Zapamiętałem.
 
Zdajemy sobie sprawę (doświadczenie), że, żeby naprawdę przebić się z naszą ofertą i dać się poznać, trzeba czasu. Stąd wiemy, że teraz tak naprawdę pracujemy dla przyszłego sezonu. 

Po I Posiłku (ogród, szum Bystrej Rzeki, ptaki, kwiaty i chłód) zadzwoniłem do Czarnej Palącej.
- O, witam, panie Emerycie! - Ale czy jesteś pewny, że miałeś zamiar dzwonić do mnie, a nie do Po Morzach Pływającego?
- Jak najbardziej!
- A nie w sprawie trasy?
- A broń Boże!
Czy byłem samobójcą lub miałem zamiar kopać się z koniem?!
- Niech sobie jedzie którędy chce, jak chce i ile chce! - wyjaśniłem. - A do ciebie dzwonię w sprawie kulinariów.
Żona natychmiast się dołączyła i tę kwestię sobie zaplanowaliśmy. W piątek, w sytuacji, kiedy wielką niewiadomą ma być godzina ich przyjazdu, jedyną rozsądną alternatywą jest pójście na kartacze, bo Lokal Bez Pilsnera Urquella jest czynny do późnych godzin. A w sobotę mieliśmy siedzieć w ogrodzie przy grillu.
Po czym omówiliśmy drobne szczegóły dotyczące wzajemnego kontaktowania się w czasie ich jazdy i informowania nas, gdzie są. Na koniec Czarnej Palącej wysłałem szczegóły dojazdu do Uzdrowiska z City zaznaczając, że one obowiązują, gdy się jedzie przez Metropolię. Najmniejszym słowem nie zahaczyłem, czy aby tak będzie, bo by się zaraz zaczęło.

Wczesnym popołudniem pojechałem do PSZOK-a. To minuta jazdy od nas. Z Żoną zapakowaliśmy badziewie, które bez problemów się zmieściło.
Zdając sobie sprawę, że mogą być różnice zdań w sprawie kwalifikacji odpadów między mną a PSZOK-iem, od razu podjechałem do biura. 
- A co pan ma? - natychmiast zapytał dość agresywnie 35-letni kierownik, gdy mu wyjaśniłem, że 
jestem tu pierwszy raz.
- No, plastik...
- No, proszę pana, wszyscy mówią "plastik", a to wcale nie musi być plastik! - natychmiast mi przerwał.
- ... metal...
- Lepiej pójdę i zobaczę! - znowu mi przerwał.
- No właśnie po to specjalnie podjechałem pod...
Znowu mi przerwał natychmiast wychodząc nie wiedzieć czemu poirytowany. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
- O, na przykład, te donice! - zawiesił głos wyraźnie ustawiając mnie do pionu i dając mi do zrozumienia, jaki popełniłem błąd. 
- Jeśli to nie plastik, a też przecież nie papier, szkło, metal, bioodpad, to czymże do cholery to... - znowu mi przerwał, tym razem myślenie.
- No dobra, niech pan jedzie na wagę - wytłumaczył mi gdzie - ja dzwonię do pracownika, to on pana przyjmie.
Wjechałem. Z okna kontenera gość w bandanie krzyknął mi, dokąd mam jechać, a za chwilę tam dotarł. Niezwykle sympatyczny, z tatuażami, z fizjonomią pozytywnego gnoma, uśmiechnięty i uczynny.
- Ależ wy tu macie porządek! - musiałem to z siebie z autentyzmem wyrzucić, bo byłem pod wrażeniem. - Tuż obok można normalnie mieszkać!... I opisałem mu wielką syfozę, która panowała w PSZOK-u koło Powiatu.
- No, wie pan - wyraźnie był zadowolony - to jest mały PSZOK, ale staramy się.
Sam ze mną wszystko rozładowywał, czym znowu mnie zaskoczył, bo tam, w Powiecie, przy dużych i/lub ciężkich przedmiotach trzeba było się dopraszać jednego czy drugiego niesympatycznego osiłka, aby pomógł wiekowemu człowiekowi. I często widząc ich niechęć, prośba przy kolejnym przyjeździe stawała mi w gardle.
Sympatycznie porozmawialiśmy sobie na zupełnie inne tematy.
- To do zobaczenia!... rzuciłem na odjezdnym. - Miło się gadało!
- Ale wie pan, niech pan jeszcze raz wjedzie na wagę, bo kierownik jest strasznie nerwowy!...
 
Całe długie popołudnie i wieczór po II Posiłku strawiłem na dokumentnym, a to jest mało powiedziane, sprzątaniu łazienki. Odkurzaczem, szmatą, szpachelką do skrobania i cienkim... śrubokrętem dotknąłem każdego kącika, każdego zakamarka, rogu i rożku, wszelkich styków i połączeń usuwając różnorakie pozostałości  poremontowe, a przede wszystkim mało ciekawe ślady kilkudziesięcioletniego używania.
Nie ruszyłem tylko sufitu, bo po co, skoro go niedawno malowałem, i opaćkanych halogenów sufitowych, bo czasu, sił i dobrego naturalnego światła nie starczyło. Przy sztucznym się nie dawało, bo stojąc na drabinie pod takim halogenkiem byłem kompletnie oślepiony. Wiem, bo raz podjąłem próbę.
Łazienka nabrała blasku i świeżości i stała się trzecim pełnoprawnym pomieszczeniem do wynajęcia. Zostały do wykonania jakieś drobne uzupełnienia silikonem i skonstruowanie z desek płaszczyzny pokrywającej wannę, podobnie jak w dolnym mieszkaniu, aby wyraźnie dać gościom do zrozumienia, że jest ona nieczynna. Będzie to praca fascynująca, bo inżynierska, i wiem, że efekt będzie równie dobry, jak przy tej pokrywie wykonanej przez Ta Konstrukcja Jest Do Dupy, jeśli nawet nie lepszy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin. Bez problemów, jak wczoraj.
 
ŚRODA (10.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
A byłem skłonny to zrobić nawet o 04.00.
W żaden sposób nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć. Przypomniałem sobie słowa Syna wypowiedziane wówczas z dużą pretensją: Ale tato! Starsi ludzie tyle nie śpią! No to nie śpię... tyle.
Dzisiaj Wnuk-V kończy dwa latka. Ostatnio, gdy rozmawiałem z Córcią, twierdziła, że powoli przebija się do świata i walczy o swoje. Najbliżej ma do siostry. Po szamotaninie i walce potrafi mieć w rączce garść jej włosów. A i przywalić jej byle czym, co ma pod  ręką, też już potrafi. Ona oczywiście nie pozostaje mu dłużna.
Byłem pewien, że z racji różnicy wieku między Synem a Córcią (7 lat) do takich ekscesów między nimi nie dochodziło.
- Taaato, oczywiście że się tłukliśmy. - ze śmiechem wyprowadziła mnie z błędu.
Ciekawe, że tego zupełnie nie pamiętam.
 
Rano sporo pisałem, żeby z czystym sumieniem, tym razem względem bloga, dość wcześnie rzucić się do roboty. Odkurzyłem przyszłą kuchnię gości, żeby poruszać się w niej z większą przyjemnością, okleiłem taśmą krawędzie ścian przed gruntowaniem i malowaniem, a to jest zawsze upierdliwe i zaszpachlowałem gładzią gipsową obróbkę drzwi wczoraj wstawionych. To dopiero okazało się upierdliwe z racji trudności z dojściem szpachelką w wąziutkie tereny wokół framugi. 
Upierdliwości zabrały na tyle sił, że zaraz po I Posiłku zaległem na 0,5 godziny. Dodatkowo czkawką odbijała się ta piąta rano.
Niby się zregenerowałem, ale gruntować dałem radę tylko w jakichś 40 % powierzchni. Akurat tak się  składa, że powierzchnia wszystkich ścian i sufitów w kuchni stanowi 100% cukru w cukrze. Ani kawałka boazerii, śladu tapety, które by odjęły z malowania chociaż kilka procent. Dodatkowo pomieszczenie to posiada dwoje drzwi z ich ścianowymi wnękami, co znacznie utrudnia pracę. Bo trzeba się w tym precyzyjnie grzebać. Dwoje drzwi miała jeszcze klubownia, ale za to w niej jakieś 70% stanowiły na etapie malowania boazerie, które po nim nadal stanowią te 70%. Poza tym kuchenny (kuchniowy?) sufit, a raczej sufity (Tajemniczy Dom) stanowią jedną pochyłość, czy stromość, zależy z której strony patrzeć. A to nie ułatwia malowania i wymusza użycia rozkładanej drabiny, żeby dostać się do szczytu. Nie narzekam, tylko tak sobie gadam.
Nic więc dziwnego, że gdy Żona odciągała mnie od tej roboty do różnych drobiazgów, natychmiast chętnie szedłem. Musiała sfotografować sypialnię, a za chwilę klubownię, żeby puścić już coś na fejsie.
Stąd przenosiliśmy wte i wewte różne mebelki, narzędzia i inne takie, żeby dane pomieszczenie wyglądało do ludzi.

Pod wieczór rozmawiałem z Córcią. Co miałem zrobić, skoro z tym dwuletnim guano peruwiano nie dało się jeszcze porozmawiać?! Przy okazji pogadaliśmy o jej bracie, o ich wzajemnych relacjach i o jego jutrzejszym przyjeździe do Uzdrowiska. Ponieważ bardzo lubię czarny humor, to patrząc z boku, jako widz oglądający film z głównymi rolami moich dzieci, pękałbym ze śmiechu i by mnie te relacje fascynowały, co zresztą w realu w dużym stopniu się dzieje, ale jak wcześniej dałem do zrozumienia, jestem ich ojcem i z tego tytułu do śmiechu jest mi trochę mniej.
Jednocześnie mam świadomość, że takie relacje, w poważnym stopniu toksyczne, mogą trwać i trwać. Bo są już mocno dorośli, okopani w swoich charakterach, a jednocześnie są sobie bardzo bliscy, nie tylko z racji rodzeństwa.
A więc jest się czym martwić. Jak było pięknie, gdy oboje dostarczali problemów w okresie swojego niemowlęctwa!...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin.
 
CZWARTEK (11.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W znacznie w lepszym samopoczuciu niż wczoraj. 
Za jakiś czas zdałem sobie sprawę, że jestem podświadomie podminowany przyjazdem Syna. Widocznie podświadomość czekała na różne niespodzianki.
A niespodzianek nie było. Syn przyjechał zaraz po 09.00 i po wspólnej asymilacji, czyli po gadkach i po Blogowej, którą mu zrobiłem, o 10.00 zabraliśmy się za robotę. Wcześniej zniosłem różne narzędzia i akcesoria przewidując różne etapy pracy, jej momenty i niespodzianki na tyle, że w trakcie po nic nie musiałem wracać do klubowni lub do szklarni.
Wkopanie pierwszej płytki zajęło nam... 1,5 godziny. Zawodowi brukarze by się załamali. No, ale my musieliśmy wyważać drzwi dla nich w oczywisty sposób otwarte. Najpierw długo dyskutowaliśmy, jak rozpocząć ucząc się pierwszych brukarskich kroków. Bo opłacało się poświęcić na to więcej czasu, niż potem widząc błędy zaczynać od nowa. Rzeczywistość na bieżąco je weryfikowała. Żeby wkopać 30-centymetrowy kwadrat na odpowiednią głębokość, w odpowiedniej linii równoległej do poręczy schodów i wypoziomowany, a raczej równoległy do napiętego sznurka musieliśmy:
- odsypać w danym miejscu podsypkę (łatwizna),
- przeciąć położoną przeze mnie agrowłókninę (upierdliwe),
- usunąć pierwotną podsypkę z maleńkich otoczaków (żmudne),
- przeciąć pierwotną agrowłókninę (bardzo upierdliwe),
- wyciąć pod nią setki korzeni i korzonków (wkurzające), 
- kopać, dłubać, dzióbać ziemię natykając się na kolejne korzenie i korzonki i ją wybierać (harówkowe),
- wkładać ciężki kwadrat i przymierzać, wyjmować go i wracać do etapu poprzedniego, aż w końcu "zaskoczy" (beznadziejne),
- wrzucić trochę podsypki, kwadrat ostatecznie włożyć i go napieprzać gumowym młotkiem, żeby wszystkie krawędzie i linie ze sobą współgrały (dające nadzieję, często złudną),
- obsypać krawężnik z obu stron podsypką, żeby "się nie rozlazło" (wielka przyjemność).
To wszystko przeważnie na kolanach, na nakolannikach (Syn przywiózł swoje, mimo że miałem dwa komplety).
Nic więc dziwnego, że po 1,5 godzinie, gdy na ścieżce praktycznie nie było widać efektów naszej pracy, a brukarze by się zapłakali, musieliśmy sobie zrobić porządną, godzinną przerwę na I Posiłek. On i ogród mocno nas zdemoralizowały, ale cóż, trzeba było wracać.
Żona zrobiła pierwszą inspekcję, gdy były wkopane trzy sztuki.
- A co to?! - Dopiero dwie sztuki?!
To nas solidarnie i mocno oburzyło.
Na każdy kolejny najpierw potrzebowaliśmy pół godziny, a potem nawet krócej. Złapaliśmy system. Jeden ciąg, ten podstawowy, do którego będę odnosił pozostałe, był prawie gotowy. Ostatniego kwadratu, tego tuż przy schodach, nie wstawiliśmy. Na tym odcineczku natknęliśmy się na beton, który wylał Buster Keaton z bratem, aby początek schodów, a więc i one całe, był stabilny. Nie chciałem uruchamiać kombajnu w postaci tarczy do cięcia betonu (łażenie za gumówką, kluczem, osłoną na głowę i oczy, przedłużaczem), bo szkoda było mi na to czasu. Wolałem położyć z Synem pierwszy krawężnik, zaczątek drugiej linii ścieżki, równoległej do właśnie co położonej, w takiej odległości, żeby pomiędzy nimi idealnie mieściła się brukowa kostka z podstawowym swoim modułem wynoszącym 12 cm. A do tego potrzebne były cztery ręce. I główkowanie x 2, oczywiście.
I na tym chwalebnie pracę zakończyliśmy sprzątnąwszy wszystko i teren ogładziwszy, bo jutro w okolicach terenu prac mają chodzić córka, jej matka i piesek, czyli nasi goście, którzy będą się chcieli dostać do dolnego mieszkania. Piszę "chcieli", a nie "chciały", bo nie znam płci pieska. Jeszcze tego by brakowało.

II Posiłek zjedliśmy niespiesznie i rozleniwiająco w ogrodzie. I w końcu z Synem wybraliśmy się do Zdroju. Już w połowie Pięknej Uliczki Syn się odezwał:
- To tato, zaczynaj, bo mieliśmy porozmawiać.
I tak w trakcie długiej rozmowy włóczyliśmy się po parku zdrojowym, wte i wewte, zataczając koła, zahaczając o wszelkie możliwe parki, by w końcu wylądować w Stylowej.
Krótko o meritum, czyli nawet nie o sednie rozmowy, ale o jej kilku niuansach. Krótko i tylko o kilku, bo się okazało, że ostatnio na blogu, po rozmowie z Synową, chlapnąłem coś, o czym chlapać nie miałem i o to niechlapanie prosiła mnie wyraźnie Synowa. Nie to, że do jej prośby podszedłem niepoważnie, albo że ją zlekceważyłem, i prośbę, i Synową, ale bardzo rzadko zdarza się, że czytający potrafi zrozumieć, że jestem blogerem z krwi i z kości, a skoro tak, to nie sposób nie odnotować, nie wzmiankować o kimś, o czymś pro memoria. Bo co to byłby za blog dla potomnych?! Taki wygładzony i fałszywy. A i tak przecież narzucam sobie autocenzurę, czego niektórzy nie dostrzegają. Poza tym akurat teraz Synowej zebrało się na czytanie mojego bloga!... Ale kobiety takie są - precyzyjne i perfidne. Bo do tej pory jakoś doń nie zaglądała. Nie, żebym miał pretensję...
A więc meritum zasadzało się na wyjaśnieniu Synowi, może kolejny raz, chociaż w obecnym wieku nas obu, a ma on oczywiste znaczenie, chyba po raz pierwszy tak dokładnie - jaki jestem, "skąd się wziąłem" i dlaczego postępuję tak, jak postępuję i patrzę na sprawy, jak patrzę. Syn słuchał długo, z uwagą i bez słowa. Raz tylko ruszył brwiami do góry dając do zrozumienia No tak, tego mogłem się spodziewać! Starałem się opisać mój stosunek do niego i moje jego postrzeganie w kontekście tego, jak mnie ukształtowało dzieciństwo i dom rodzinny. A ukształtowało mnie nieciekawie, ułomnie w sferze uczuciowej. I tak na dobrą sprawę jakiekolwiek pokłady naturalnych ludzkich uczuć musiałem wydobywać z siebie z zakodowanych we mnie genetycznie i ewolucyjnie socjalizacyjnych zachowań,  a dodatkowo przez wszystkie lata ich się uczyć. A nie jest to proces łatwy. Więc chociażby moje pokłady empatii nie wytworzyły się w sposób naturalny, tylko musiałem i muszę je zdobywać w sposób sztuczny kierując się bardziej rozumem i zsocjalizowaniem. 
Dodatkowo, jeśli już pochylam się nad czyimś problemem (swoim również) to nie potrafię tego robić nie wiadomo jak długo. Bo ile można bić pianę?! A takie zachowanie nie jest dobrze odbierane przez drugą stronę. Więc chcąc moje zainteresowanie, współczucie i adekwatne do sytuacji uczucia przedłużyć (rozum i socjalizacja), zaczynam wchodzić w pewną sprzeczność z samym sobą i w  sztuczność, która oczywiście przez tę drugą stronę jest wyczuwana. Też do dupy! Na dodatek tym łatwiej jest mi się "odpowiednio" zachować, im mniej mnie cokolwiek wiąże z daną osobą, czyli krańcowo rzecz biorąc, gdy jest mi zupełnie obca.
- Wyobraź sobie, jakbyś się zachował - Żona często powtarza w sytuacjach zaniku mojej empatii - gdyby teraz naprzeciwko ciebie stała jakaś obca ci pani. - Jaki byłbyś milutki, wyrozumiały, nadskakiwał!... - specjalnie teatralnie przerysowuje.
Od dawna mnie rozszyfrowała i od dawna nade mną pracuje. Ja bym tak nie potrafił.
- Trzeba ci oddać - cytuje moją wypowiedź, gdy ją sobie przypomni - że sam z siebie na samym początku naszej znajomości powiedziałeś Tracę przy bliższym poznaniu!
 
To wszystko przedstawiłem Synowi, który tego nie komentował, bo co tu komentować. Ale wiedziałem, że to mu zapadło. Potem mówił on. O swoich ostatnich trudnych relacjach z matką,          (o siostrze nie wspominał, a i ja się nie pchałem), a przede wszystkim o swoich relacjach z Synową i wszelakich meandrach wynikających ze spraw ich wiążących i różniących, o rodzinie. Skomplikowane.
Był to wywód dorosłego mężczyzny, który już wiele ma za sobą. A to sprzyjało wzajemnemu zrozumieniu. I kolejny raz udowodniało, że ojcu jest się czym martwić.
Rozmowa była spokojna, rzeczowa. I wcale nie chodzi mi o taki zazwyczaj mdły dyplomatyczny komunikat, który zawsze oznacza, że strony nie doszły do żadnego porozumienia.

W domu posiedzieliśmy jeszcze z godzinkę, by udać się na górę. Syn mógł dostać pełen wypas. Nową sypialnię gości i łazienkę wypicowaną, wydmuchaną i wycackaną.
My u siebie mogliśmy obejrzeć kolejny odcinek Zawód:Amerykanin.
 
PIĄTEK (12.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Przy gimnastyce pokonywałem mocny ból pleców, co normalne, po takiej pracy, jak wczorajsza, i ... pośladków. Analizując w końcu śmieszny ten stan, nie potrafiłem z setek ułożeń ciała występujących przy układaniu obrzeży wyłapać te lub to, które byłyby/byłoby odpowiedzialne za tę niespodziankę.
O 07.42 przyszedł sms od Czarnej Palącej:
- Wyjeżdżamy z lasu. Barbarzyńska pora, zaiste.
Po Morzach Pływającemu nie współczuliśmy, bo dla niego taka pora, to już środek dnia. Ale jej tak.
Znana jest z tego, że rano (po 09.00!) nie należy do niej z niczym startować, a na pewno nie przed kawą, najlepiej dwiema, i przed papierosem.

Syn wstał w okolicach dziewiątej. Nie wiem, czy dobrze zapamiętałem, ale nie mógł zasnąć do trzeciej. Trawił w myślach wszystko, co dało się strawić, a przede wszystkim naszą wczorajszą rozmowę. I wpadł na ładne porównanie.
- Ty z Żoną jesteś takim niedużym i zwinnym statkiem, dość łatwo manewrującym po meandrach życia po otrzymaniu sygnału i na niego szybko reagującym... - A my jesteśmy potężnym statkiem o wielkiej bezwładności. - I zanim on zareaguje na sygnał i wykona manewr, to może się zdarzyć i zdarza, że gdzieś po tych meandrach o coś zahaczy, ale ostatecznie płynie dalej.
Podobało mi się.
Po I Posiłku (zrobiona przeze mnie jajecznica na słoninie, boczku, kiełbasie i cebuli - dla chłopów i na słoninie same żółtka - dla Żony) zjedzonym w ogrodzie Syn wyjechał. Aby manewrować dalej swoim statkiem.

PONIEDZIAŁEK (15.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed terminem chyba z powodu ostro padającego deszczu.
Rano zadzwoniła Córcia. Jechała do szkoły. Obgadaliśmy bardzo ogólnie wizytę jej brata u nas, wspólne z nim brukarskie dokonania, wizytę u nas gości, przesadzanie pomidorów, jej sadzenie poziomek i truskawek wśród czosnku przy sobotnio-niedzielnym zatruciu jej organizmu.
- Tato, nie wiem, czym mogłam się zatruć?!... - Coś musiało mi siąść  na żołądku.
- A dzieci raczej nie brały takiego stanu matki pod uwagę? - zapytałem raczej dla paddierżenia razgawora. 
Nie brały. I w pełni korzystają z faktu, że mieszkają na wsi, zupełnie tego nie definiując, oczywiście. Więc Wnuczka, na przykład, wymyśliła obrzucanie się śniegiem, czyli płatkami kwiatów z jabłoni, która obsypała się niesamowitym kwieciem lub staczanie się z górki po trawie. A Wnuk-V wszystko po niej małpuje. Ten fragment życia będą pamiętać zawsze, a jeśli tak się zdarzy, że jako dorośli będą mogli ponownie oglądać to miejsce, to górka stanie się śmieszną góreczką, a jabłoń jakoś dziwnie zmaleje. I ogarnie ich wtedy chwilowe rozczarowanie i tęsknota, tym okrutniejsza, że połączona z dorosłą świadomością nieodwracalności. Ale ślady wsi i przyrody zostaną na zawsze i ich ukształtują.

Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się ostro do roboty. Wczoraj na czterech karteluszkach zapisałem harmonogram prac, każdy dzień osobno, od poniedziałku do czwartku, i przedstawiłem go Żonie, co zrobiło na niej teatralne wrażenie, ale było widać, że też ją uspokoiło.
Dzisiaj miałem w planie raz pomalować kuchnię, przyciąć na wymiar przypodłogowe cokoły i je pomalować oraz sprzątnąć kuchnię z niepotrzebnych rzeczy i narzędzi, które dotychczas nagromadziłem. Kuchnię pomalowałem, cokoły przyciąłem i to... "wszystko". Zszedł cały bity i intensywny dzień. Na malowanie cokołów zwyczajnie nie starczyło czasu, a sprzątanie kuchni było chybionym pomysłem, bo ciągle jeszcze wszystkiego potrzebowałem i będę potrzebował.
Wieczorem, mimo naprawdę dużego wysiłku, prawie wcale nie czułem zmęczenia. Potrafiłem sobie to wytłumaczyć. Wszystko dzięki karteczkom. Miałem świadomość, że co prawda wszystkiego zaplanowanego nie zrealizowałem, ale rzadko kiedy udaje się plan zrealizować w 100.%. A jego realizacja w 70.-80.% jest zawsze dużym sukcesem. Poza tym po głowie nie kłębiły się myśli Co ja jeszcze miałem zrobić?! lub Przecież tak niewiele zrobiłem! Siedziała w niej tylko jedna, bardzo uspokajająca - Pomalować cokoliki! A to jest pryszcz!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta się rozszczekała udowodniając Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającemu, którzy widzieli jej szczekliwą postawę, zawsze wtedy szczególnie uwidaczniającą jej masę, i podziwiali basowy szczek, że jest jednak psem. W sobotę wracaliśmy z długiego spaceru i jeden z jego odcinków biegł wzdłuż Bystrej Rzeki. W pewnym momencie nadbrzeżem w tym samym kierunku, co my,  wzdłuż bariery szedł spokojnie kot, trójkolorka. A taki widok zawsze Pieska ożywia, nawet w upały.
Gdy się zrównaliśmy, kocica tylko przeszła na drugą stronę i dalej, jakbyśmy w ogóle nie istnieli, zwłaszcza ta Masa, maszerował dość dostojnie nad rzeczną przepaścią. Tego było Pieskowi za wiele, bo niechby chociaż ten kot uciekał. Zbliżył się ostrożnie do bariery i między prętami wywąchiwał, czy to rzeczywiście  kot. Kot miał to w nosie, więc nagle rozległ się dwuszczek. To niczym nie poskutkowało. Kocica szła dalej, jakby była głucha, ślepa i bez węchu. To Piesek ponownie powtórzył manewr z dwuszczekiem. I znowu nic. Więc na  koniec, żeby jego było na wierzchu, rozległ się jeszcze jednoszczek i było po incydencie.
O kolejnym incydencie z jednoszczekiem z tego samego dnia nawet nie ma co wspominać. Może tylko tyle, że Piesek zostawszy na tarasie bez możliwości wejścia do domu nie zbierał się w sobie godzinami, żeby szczeknąć, tylko zrobił to błyskawicznie. Wiedział, nie wiadomo skąd, ledwo Pani zaczęła się odsuwać od drzwi, że ta poszła po żwacza. A ten potrafi Pieska ożywić jeszcze bardziej niż kot.
Godzina publikacji 19.53.

I cytat tygodnia:
Gdy wokół jest ciemno, pozostaje tylko spokojne czekanie, aż oczy przywykną do mroku. - Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)