poniedziałek, 27 maja 2024

27.05.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 176 dni.

WTOREK (21.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Obudziwszy się kapkę wcześniej, stwierdziłem, że Żona... też już nie śpi. To sobie krótko porozmawialiśmy. Ja używałem szeptu, bo jestem przewrażliwiony ze względu na Teściową, chociaż zdawałem sobie sprawę, że żadną miarą nie mogła nas słyszeć. Lata doświadczeń i odruch Pawłowa robiły swoje.
Chwilę po mnie Żona pojawiła się na dole. Całkowicie ubrana "do dnia", bez żadnych koszul i szlafroków, więc 2K+2M było sporo wykoślawione. Dodatkowo przez to, że milczenie było co jakiś czas przerywane naszymi dociekanio-pytaniami Ciekawe, co robi mama, skoro zwyczajowo wstaje o tej porze? albo Może dopiero zasnęła, jak kiedyś w Pucusiu, co było elementem (emelentem) poważnej afery?
- Fafik załatwi temat! - zauważyłem, gdy go usłyszałem. I zaczęła się dyskusja, gdzie go "lepiej" słychać? Czy przez kuchenne okno, czy przez okno w gościnnej sypialni. Ja uważałem, że to jeden pies, nomen omen, Żona zaś starała się nam obojgu dać nadzieję, że w sypialni jednak mniej.
 
Żona rano ubiegła mnie pytaniem A jaka jest temperatura? Przeważnie staram się pamiętać i od razu, gdy tylko zejdzie na dół, poinformować ją jednym ciągiem: Na dworze jest +8, w domu +21,8 i dzisiaj jest jod. Jodu zażywamy co dwa dni, więc żeby się nie pomylić, zaglądam do kalendarza, w którym mam wszystko odnotowane.
- Aha! - dodałem dzisiaj - za dwa dni mamy 16. rocznicę ślubu!
- Och!... - ale mnie wystraszyłeś! - A zresztą, co to za rocznica?! - dodała. - Ale dobrze, że o niej pamiętasz...
I tyle. Zobaczymy za dwa dni.

Już o 05.17 napisał Po Morzach Pływający.
Korekta .
Smoczyca to też Ravka, tyle że wersja I, jeszcze z ubiegłego wieku.
Smaug czyli RAVKA  ma się dobrze i oby tak dalej było.
Ciekawe jest to nasze ciało. Kiedy masz 20 lat to nie możesz się doczekać kiedy coś Tobie wyrośnie tzn włosy, a jak masz 60 to zarastasz jak nie przymierzając szympans . Zamiast raz na miesiąc do fryzjera to musisz iść 3 razy. Chyba powinno być odwrotnie.
Remonty.
Nasz Pan  Złota Rączka nigdy się nie spóźnia, pracuje od.....do......, nigdy nie narzeka, zostawia po sobie porządek, ma swoje narzędzia, materiały zawsze zamawia z wyprzedzeniem i tyle co potrzeba i co najważniejsze nie jest drogi, a zarazem solidny.
Ciekawe gdzie by parkowali " tacy z Polski" jak by przyjechali do nas 😁 chyba trzeba by było im zrobić miejsce w garażu.
A pro po garażu.
Beton w końcu jest suchy i gotowy do gruntowania i malowania.
Ciekawe, że niektóre tematy pojawiające się u Emeryta , pojawiają się także u mnie.
"Im bardziej mi się nie chce, tym bardziej mi się chce.'
Jedyną przypadłością której nie jestem w stanie pokonać to pamiętanie o imieninach i urodzinach.
Nie mam , żadnych notatek i nigdy nie miałem. Jako , że ostatnio zrezygnowałem z fejsbuka to wyschło ostatnie źródło informacji. Z drugiej strony zastanawiam się kto to wymyślił,żeby z każdej - czasem dziwnej okazji - składać życzenia. Stało się to tak codzienne jak oddychanie, a i tak zazwyczaj składanie życzeń to tylko kilka stałe powtarzających się słów. Zrozumiałbym i popierał gdyby było to coś więcej i takie " od serca. To tylko mój prywatny pogląd na ten temat.
Miłego dnia
PMP
(pis. oryg.)
Pełne odniesienie do mojego poprzedniego wpisu...
 
Dla rzetelności blogowej i faktograficznej muszę wprowadzić drobne sprostowanie. Otóż wczoraj wieczorem pozwoliłem sobie na pewne kreowanie rzeczywistości zakładając, że będzie tak, jak założyłem. A nie było.
Więc owszem, dokończyliśmy oglądanie końcówki odcinka serialu Zawód:Amerykanin i zaczęliśmy kolejny, ale bardzo szybko zacząłem tracić wątek. Żona cofała trzy razy i na moją prośbę o czwarte cofnięcie postąpiła tak, jak ja, tylko analogicznie odwrotnie. Brutalnie zapaliła światło i wyłączyła telewizor. Nie protestowałem. Wręcz jej decyzję przyjąłem z ulgą. Ale "udało się" obejrzeć połowę odcinka.
Mam nadzieję, że wiarygodność wpisów na tym nie ucierpiała?... Postanowiłem jednak już tak dalej nie igrać z rzeczywistością..
 
Teściowa pojawiła się tuż przed dziewiątą. W znakomitej formie, bo spała aż do czwartej. Przy kawie siedziała przed kuchnią grzejąc się Bo trochę zmarzłam i słuchała sobie lekcji angielskiego, a my mogliśmy się nadal zajmować naszymi sprawami. Idylla wprost. Na dodatek bez problemu ustaliśmy kulinarny i spacerowy porządek dnia.
Drugie śniadanie dla Teściowej a I Posiłek dla nas zrobiłem ja. Jej jajecznicę na maśle, a nam na smalcu i na kiełbasie. Wszyscy chwalili.
Po czym zgodnie rozeszliśmy się do swoich zajęć. Teściowa poszła na spacer i na nim "odkryła" Salę Królestwa Świadków Jehowy, stąd ustaliła z nami od razu "program" czwartkowego popołudnia, bo chciała się tam wybrać, do braci i sióstr, na godzinę 17.00.
Żona siedziała przed laptopem i załatwiała bieżące i przyszłe sprawy, a ja wybrałem się z wielką przyjemnością do ogrodu. W tej części przed domem ściąłem wybujałe już ponad miarę tryfidy, żeby można było się swobodnie poruszać, zasypałem ziemią te fragmenty przy gościnnej wybrukowanej przeze mnie ścieżce, które gryzły oczy swoją grysowością przy cokołach, w szklarni między pomidorami posadziłem bazylię (w poniedziałek "już" była) i na terenie zrobiłem drobne porządki.
 
I w takim momencie złapał "mnie" sympatyczny telefon ze Stolicy. Dzwoniła miła pani z Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Okazało się, że według jej szefów, gdybym chciał uzyskać status działacza opozycji antykomunistycznej powinienem tę działalność bardziej udowodnić, bo status osoby represjonowanej jak najbardziej w świetle dokumentów mi się należy.
- To by przedłużyło całą procedurę - wyjaśniła młodym głosem mówiąc świetnie, normalnie po polsku, a "normalnie", bo z delikatnym wschodnim zaśpiewem - bo by musiał pan dostarczyć jeszcze jakieś dowody na swoją działalność. - kontynuowała. - I czy panu na tym zależy, bo jeśli chodzi o legitymację, to ją pan oczywiście dostanie i wszelkie, takie same świadczenia panu się należą. - Nie ma różnicy.
Wyjaśnię dla porządku, że nie użyła słowa "świadczenia" tylko "zasiłek", ale ono mnie jakoś ambicjonalnie gryzło, więc zmieniłem.
Dopytywałem To dlaczego jest tak istotny zapis o "działaczu opozycji antykomunistycznej"?
- No wie pan, są osoby, dla których to jest istotne, bo, na przykład mogą o tym powiedzieć na jakichś spotkaniach, w towarzystwie... - zawiesiła głos.
Rozbawiła mnie tym, a mój wyraźny śmiech spowodował, że się nie pohamowała i dała leciutko znać, że to ją też bawi. Od razu wyobraziłem sobie pewnych pisowców, zwłaszcza jednego, którzy przynajmniej mieli status działacza opozycji antykomunistycznej i mogli się tym chwalić, bo osoby represjonowanej już nie, jako że komuna ich nie zamknęła swego istotnego czasu i dlatego teraz muszą z racji kompleksów stąd wynikających oraz niewielkiego wzrostu odgrywać się na społeczeństwie i na biednym kraju, którym jest Polska.
- A chociażby z faktu, że informacje o mnie są umieszczone na oficjalnych stronach IPN-u nie wynika, że byłem działaczem opozycji antykomunistycznej? - dopytałem.
-  Ja też tak uważam, ale wie pan, moi szefowie...
Rozbawiła mnie tym powtórnie, ale tym razem cicho. Oczami wyobraźni widziałem bowiem tych czterdziesto-, pięćdziesięcioletnich szefów, którzy w owym czasie działalności antykomunistycznej albo klepali w wiaderku babeczki z piasku, albo niefrasobliwie i radośnie biegali za piłką po boisku, a teraz wiedzą najlepiej. Poza tym swoistym chichotem historii był fakt, że rozmawiała ze mną jeszcze młodsza osoba i to ze Wschodu.
- Ale gdyby pan chciał mieć jednak tak rozszerzony zapis, to w dowolnej przyszłości może pan dostarczyć stosowne dokumenty potwierdzające i legitymację panu bez problemów wymienimy. - pani była naprawdę sympatyczna i życzliwa, i nawet odczuwałem, no chyba że mi się zdawało i sam sobie stworzyłem taką projekcję, że odnosiła się z szacunkiem.
Zapewniłem ją, że "wystarczy" mi "represjonowany".
- To w tym tygodniu wyślemy panu dokumenty i tam będą podane dalsze kroki.
Rozmowa sprawiła mi sporą satysfakcję. Żonie również, co tu dużo mówić.

Zaraz po 14.00 poszliśmy do Zdroju do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Ze względu na inny tryb dziennego odżywiania się Teściowej. Wiedząc, że tak będzie, nasz I Posiłek był zdecydowanie skromniejszy ilościowo niż zazwyczaj.
Na miejscu przemaglowałem, ale grzecznie i sympatycznie, szefową kuchni na okoliczność dodawania przez ich kuchnię do kartaczowego "ciasta" twarogu. Pani zapewniła mnie, że nic takiego nie istnieje, że receptura nie została nigdy zmieniona, a w trakcie ostatniego incydentu, kiedy to z Gronem z Głuszy Leśnej wyraźnie czuliśmy kwaskowaty smak twarogu, z powodu którego kartacze zmierzały w kierunku ruskich pierogów, akurat na zmianie jej nie było. To by w jakimś sensie wyjaśniało tę ówczesną kwaskowatość kartaczy.
Dzisiejsze były idealne, w punkt, jak za poprzednich czasów. Wszyscy ze smakiem zjedli. Nawet Piesek, któremu Pani bezkarnie odpaliła kilka kęsów. Bo gdybym zrobił to ja, to byłoby karnie.

Po południu mieliśmy grać w kierki. Teściowa wyraziła nawet chęć, ale zaraz potem poczuła się zmęczona tłumacząc się, że przed jej ulubionym serialem jest jeszcze jeden ciekawy program, który by chętnie obejrzała. Stąd mieliśmy czas dla siebie, bo Teściowa zniknęła z moim laptopem zamykając się w mieszkaniu.
Ten niespodziewany dla mnie czas wolny spowodował, że wstąpił we mnie komfort i wreszcie napisałem do koleżanek i kolegów ze studiów informując ich o aktualnej liczbie chętnych do przyjazdu na nasz wrześniowy Półmetek. Akces zgłosiło 47 osób, 25 pań i 22. panów. Pięćdziesiąt jeden lat po skończeniu studiów!
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
ŚRODA (22.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona zeszła na dół dość szybko po mnie.
- Jutro też od razu wstanę po tobie, bo chcę mieć rano trochę czasu dla siebie... - zakomunikowała wczoraj, gdy zasypialiśmy. 
Nie było problemu. Rozumiałem.
Dopiero o 09.30 zawitała do nas Teściowa. Na kawę i kawałek piernika. Śniadanie zjadła u siebie.
Przed 11.00 ruszyliśmy w Uzdrowisko znowu poznając jego różne strony. Ciekawe doświadczenia.
A gdy wróciliśmy, każde z nas siedziało nad swoimi sprawami. Pełen luz.
Po obiedzie dla Teściowej, a dla nas po posiłku typu ni pies, ni wydra z racji pory dnia (godzina 15.00), wybraliśmy się we czworo do Zdroju. Głównym celem była Stylowa.
W drodze powrotnej rozdzieliliśmy się. Żona z Pieskiem poszła do domu, a ja bohatersko poszedłem z Teściową do Intermarche Bo chciałam sobie kupić coś do jedzenia na kolację i na śniadanie. Na sposobie przeprowadzenia zakupów nie zawiodłem się. Można było spokojnie otworzyć sobie żyły! A to sformułowanie w takich okolicznościach jest w stanie zrozumieć tylko Żona, Pasierbica, trochę Q-Zięć i ja. I nikt więcej. Bo żadne opisy i wyjaśnienia nie oddadzą charakteru tych wydarzeń. To trzeba przeżyć i to nie raz.

Po południu zagraliśmy w kierki. Nie skończyliśmy, bo rozpoczynał się serial. Tedy tego wieczoru rozstaliśmy się i powiedzieliśmy sobie dobranoc. 
Mogliśmy spokojnie zadzwonić do Kolegi Inżyniera(!). Na wieszanie lampy nad stołem w kuchni miał przyjechać w zeszły piątek, ale nie dał rady i zaproponował ten zbliżający się. A w międzyczasie okazało się, że jej wieszanie może nie mieć sensu.
W pierwszym zdaniu wyjaśniłem mu od razu z wielkim napięciem, jak u Hitchcocka, dlaczego.
- Ja pierdolę!... - wyraził się dość brzydko.
W tej sytuacji trudno było go nie zrozumieć. Nawet należało oczekiwać takiej reakcji i słów, mimo że Kolega Inżynier(!) tak brzydko się zazwyczaj nie wyraża. Poinformowałem go, że dokładnie tak samo, tylko po 5. sekundach, powiedział Syn, gdy zacząłem z nim rozmowę. A on tak się wyraża jeszcze rzadziej.
Ostatecznie ustaliliśmy, że całą rozmowę i wszelkie szczegóły oraz niuanse zostawimy sobie na jego przyjazd w sobotę. Będzie na to cały wieczór, a w niedzielę po I Posiłku Kolega Inżynier(!) zrobi sobie wycieczkę w okoliczne tereny, a my może razem z nim, a może nie. Zobaczy się.

Wieczorem pełni wiary i sił zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin, ale skończyło się na jego połowie. Żona nie wyrobiła.

CZWARTEK (23.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40. 

Średnio wyspany. Może przez pełnię. Żona zaś analogicznie odwrotnie.
O 03.27 napisał Po Morzach Pływający. Strasznie przeżywał uczciwość handlowców i trudno było mu się nie dziwić w obecnych czasach.
- Do  wczoraj sądziłem, że słowo "uczciwość, odpowiedzialność" traci swoje znaczenie.
I bardzo szeroko opisał korespondencję między nim a sklepem, w którym chciał kupić dla siebie specjalny dres. 
- Jak się okazuje nie jest to proste i łatwe.
W końcu znalazł. Termin realizacji 16 dni.
- Dla mnie to było bez znaczenia ponieważ teraz jestem w morzu. Zamówiłem, zapłaciłem i się cieszyłem.
Tego modelu, jako już starszego, jednak w rzeczywistości nie było. Był nowszy i droższy, o czym sklep poinformował z zapytaniem, czy może być.
Mogło i Po Morzach Pływający chciał dopłacić, ale sklep się znalazł przepraszając za wprowadzenie w błąd swoją nieaktualną ofertą w Internecie i zaproponował nowy model w cenie starego.
- I to mi się spodobało na tyle, że obiecałem wystawić im dobrą opinię.
No cóż, takie czasy. 
Żona dość często ma podobne sytuacje robiąc zakupy w Internecie. Jeśli dany sklep coś pomyli, albo zbytnio wydłuży termin, najczęściej trochę obniża cenę, zdarza się, że za dostarczony omyłkowo towar nie oczekuje zapłaty, albo doda coś sympatycznego gratis, a bywa, że towar łatwo psujący się (mięso) wymienia na całkiem nowy, gdy zawini chociażby kurier, a nie producent. A kiedyś dostarczyli patelnię o rozmiarach nie takich, jak zamówiła Żona, więc bardzo szybko przysłali właściwą za darmo nie oczekując żadnych opłat i zwrotów. Raz tylko jeden sklep poszedł w zaparte i przysłał dywan nie w takim kolorze, jaki zamówiła Żona. Dialog na linii klient - sklep zaczynał przypominać rozmowę ślepego z głuchym o kolorach, akurat, więc Żona dała sobie spokój. Sama myśl, że trzeba byłoby takie coś, długie i nieporęczne, pakować i z powrotem odsyłać przy chandryczeniu się, kazała Żonie powiedzieć Niech leży, może kiedyś przyda się. Czyli klasycznie. Ale sklep ten jest oczywiście spalony.

Teściowa zawitała do nas o 09.30. Po swoim śniadaniu, więc kawka się należała.
Od razu dokończyliśmy kierki. Wygrałem z Żoną o 5 pkt, czyli wartością minimalną z możliwych.      A potem Teściowa nas zaskoczyła. Ze słowami Ja wiem, że jesteście bardzo zajęci, ale poświęćcie        4 minuty! poprosiła/kazała nam siąść na kanapie, ja miałem objąć Żonę i ją do siebie przytulić, co zresztą zrobiłem, a Teściowa zniknęła za kominkiem i ze swojego smartfona puściła nam piosenkę She z filmu Notthing Hill w wykonaniu Elvisa Costello z wyraźnym przesłaniem, żebyśmy sobie "poprzeżywali". Zrobiliśmy to na swój sposób, co zdaje się nie zadowoliło Teściowej, ją zawiodło, a może nawet i trochę oburzyło.  Cóż... Ale nic dziwnego, skoro wbrew jej zakazowi szeptałem do Żony Chyba chyłkiem pójdę do kranu i nawilżę sobie oczy, żeby udokumentować, jak się wzruszyłem, a Żona nie potrafiła na takie dictum się opanować.
Po tej reżyserii, o której otwartym tekstem Teściowa mówiła, a my, aktorzy, się nie sprawdziliśmy, i po drugim jej śniadaniu, a naszym I Posiłku, każdy miał czas dla siebie. Trzeba powiedzieć, że ten moment w naszych z nią kontaktach i wspólnym z nią przebywaniu jest jej wielkim plusem. Szanuje zawsze fakt i rozumie, że możemy "teraz" lub "później" być zajęci czymkolwiek, więc przyjmuje organizację dnia i ustalanie różnych terminów wspólnych wyjść, grania, czy posiłków bez problemu i zajmuje się wtedy sobą, co zresztą lubi. Tu nie ma żadnych konfliktów.
O 13.00 wyszliśmy we czworo na spory spacer z przystankiem na galaretkę. A po powrocie znowu zagraliśmy w kierki. Ponownie wygrałem.
Plan popołudnia i wieczoru był prosty. Teściowa od przyjazdu mówiła, że dzisiaj pójdzie na spotkanie ze swoimi braćmi i z siostrami. Więc po jej kolacji, a naszym II Posiłku grubo przed terminem wybrała się na zebranie Bo chcę sobie jeszcze porozmawiać przed oficjalną częścią i poznać nowych ludzi, a my mieliśmy czas dla siebie. Ja, na przykład, stęskniłem się za kostką, to w szklarni ułożyłem sobie z przyjemnością cztery rzędy. I po tym fakcie podjąłem poważne postanowienie - koniec z zapuszczaniem się. Po ostatnim poważnym odgruzowaniu się tak dobrze się poczułem, świeżo i ... młodo, że stwierdziłem, że fajnie byłoby ten stan w sobie jednak hołubić ku lepszemu psychicznemu, a i fizycznemu przecież samopoczuciu również. Tedy wziąłem przyjemny prysznic.

Wieczorem obejrzeliśmy bez żadnych problemów 1,5 odcinka (półtora!) serialu Zawód:Amerykanin. Nadrobiliśmy zaległości, a samo oglądanie trwało na tyle długo, że pod jego koniec Teściowa zdążyła wrócić, więc spokojnie mogliśmy zasypiać.
 
PIĄTEK (24.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.15. 

Od razu, w ramach postanowienia o hołubieniu, ... ogoliłem się. Co prawda, to zmusiło mnie to pochlastania sobie twarzy wodą po goleniu, ale z problemem dałem sobie radę. Owszem, do tego zapachu jestem przyzwyczajony, ale mimo wszystko jest to zapach, który mnie uwiera i podejrzewam, że robiłby to każdy inny bez względu na markę i jakość. Poza tym uwierałby Żonę i Teściową, nawet gdyby słowem o tym nie wspomniały. Stąd po jakiejś chwili twarz zdrowo wyszorowałem wodą bez żadnych dodatków i po wytarciu pozostał tylko leciutki zapaszek strawny nawet dla mnie, chociaż miałem go pod własnym nosem. 
W okolicach 07.00 na dół zeszła Żona. Od razu miała swoje 2K+2M, a ja oczywiście już "od dawna" swój onan sportowy. Gdy przyszła Teściowa, przy porannej kawie z wielkim przejęciem opowiedziała o wczorajszym spotkaniu. Jej życie, a nawet więcej.

Rano napisałem referencje dla pewnego znajomego jeszcze z czasów wczesnego prowadzenia Szkoły, u którego, między innymi, przez kilka lat moi słuchacze mieli praktyki. Znajomy dostał propozycję prowadzenia zajęć z fotografii z dziećmi autystycznymi w jakiejś szkole. Jak sam pisał Wielkie wyzwanie! Referencje zgodził się podpisać Nowy Dyrektor.
Teściowa poszła na ostatni spacer po Zdroju, a my zabraliśmy się za sprzątanie górnego mieszkania, bo dzisiaj miała przyjechać na weekend para z Metropolii. Poszło nadspodziewanie gładko. Pomijam fakt, że poprzednicy zostawili je czyste, to chyba spora przestrzeń oraz sposób urządzenia powodowały, że sprzątało się łatwo.

Wyjazd z domu zaplanowałem ze względu na Teściową z zapasem piętnastominutowym i to był poważny błąd. Zapas miał spowodować, że wliczając citizańskie godziny szczytu i pewne newralgiczne rondo w City, bardzo korkogenne, mieliśmy pojawić się na peronie jakieś 10 minut przed odjazdem pociągu, czyli spokojnie. Nie spodziewałem się jednak, a powinienem był, różnych specyficznych zachowań Teściowej wynikających z jej wieku i charakteru. Nie wchodząc w szczegóły, bo jeszcze teraz na samą o nich myśl skacze mi ciśnienie, ledwo zdążyliśmy przy słowach Teściowej, gdy dopiero wyjeżdżaliśmy z newralgicznego ronda, a pociąg odjeżdżał za 4 minuty Nie mamy szans! Takich uspokajających.
Gdy z bagażem wpadłem na peron zostawiając Teściową gdzieś daleko z tyłu, pociąg właśnie wjeżdżał.
Tłumy pasażerów spowodowały, że zanim wszyscy wsiedli, w tym ja i Teściowa, siłą rzeczy to trwało i pociąg musiał odjechać z dwuminutowym opóźnieniem. Jakimś cudem udało mi się zająć miejsce, a drugim szybko wysiąść.
Natychmiast po odjeździe musiałem zadzwonić do Żony, a potem do Pasierbicy, czyli do dwóch osób, które mogły mnie zrozumieć. I z obiema z nich przedyskutowałem całą sytuację i było jasne, że  to nasza wina Bo Mama/Babcia przecież się nie zmieni i to my musimy dopasować się do niej. Inaczej przyjdzie zwariować! W przyszłości, w podobnych sytuacjach, założę margines x 3, co najmniej. Bo chyba lepsze będzie to, gdy na peronie "niepotrzebnie" będziemy czekali na pociąg, na przykład, pół godziny, niż to, co dzisiaj przeszliśmy. Dodatkowo mogę mieć sobie za złe, że nie brałem pod uwagę faktu, że w takiej sytuacji, na styk, Teściowa przecież rączo nie podbiegnie, aby zdążyć.

W całej tej sytuacji zakupy, aż w czterech miejscach (Lidl, Leroy Merlin, Carrefour i Biedronka), jawiły mi się jako antidotum na stres, który przeżyłem. Stanowiły piękny sposób na odreagowanie i na ... odpoczynek. Specjalnie spowalniałem i snułem się po sklepowych przestrzeniach często nadrabiając bez celu kilometry, czego normalnie nie cierpię i nie robię. Nic mnie nie goniło. Nawet pewne blokady przejść na skutek pozostawionych przez obsługę palet z towarem nakazujące siłą rzeczy obejścia i dodatkowe, często trudne, manewrowanie wózkiem budziły we mnie zrozumienie i nawet wzruszenie Jak fajnie, że sobie obejdę, pobłądzę i stracę trochę czasu!...Może nawet niespodziewanie natknę się na kolejną paletę, a może na wózek pełen towaru stojący w poprzek przejścia, pozostawiony przez jakąś staruszkę poruszającą się, oby, bardzo wolno, która gdzieś zniknęła. Nie tknę go i nie przesunę. Niech sobie stoi, a ja poczekam na właścicielkę obdarzając ją po powrocie miłym uśmiechem i nawet sympatycznie zagadam, żeby strawić jeszcze więcej czasu. A gdyby czekanie jednak mi się znudziło, to sobie przecież mogę zawrócić...
 
W domu przeprowadziliśmy z Żoną finalny proces odreagowania. Dopiero potem mogliśmy zjeść         II Posiłek i czekać na gości. Przyjechali zgodnie z zapowiedzią. Sympatyczna para, której się wszystko podobało i która niczego specjalnego od nas nie chciała. Byłem tylko przy powitaniu.
- Jak to dobrze, że ich zobaczyłeś, bo są na tyle specyficzni, że żadne moje opowieści nie oddałyby wrażenia.
Bardzo szybko, bo o 19.00, wylądowaliśmy w łóżku ze stanowczym postanowieniem, że na dzisiaj koniec wrażeń i że obejrzymy dwa odcinki. Ledwo podołałem jednemu. Żona co chwilę pytała mnie dość brutalnie Śpisz?! czując widocznie,  że co chwilę wpadam w niebezpieczny stan odrętwienia. Poprawiałem wtedy pozycję ciała na bardziej pionową i jakoś dotrwałem.
- To ja sobie posłucham książkę... - nie miała do mnie cienia uwagi rozumiejąc mój stan.
 
SOBOTA (25.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężko. Może po wczorajszych przeżyciach z zawiezieniem Teściowej na dworzec.
Zaraz po sportowym onanie zabrałem się za montaż trzech kinkietów. Żadnego w ostatnim czasie nie kupiliśmy korzystając z piwnicznych zapasów. Każdy z nich wydawał się prosty w montażu, ale miał swoje pułapki połączone z pułapkami dotyczącymi miejsc montażu. Więc trochę zeszło i trzeba było za każdym razem ruszać łepetyną.
Pierwszy zamontowałem nad zamurowanym wejściem na górze przy kolubrynowatej szafie i z niego byłem najbardziej dumny. Wewnątrz umieściłem żarówkę z wbudowanym czujnikiem ruchu i całość zadziałała od razu bez zarzutu. Kinkiet zapalał się, gdy tylko pojawiałem się u szczytu schodów wchodząc na górę lub gdy pojawiałem się na wejściu schodów, gdy schodziłem z góry, z sypialni. Tu finezja pracy polegała na tym, że zanim klosz przytwierdziłem ostatecznie do ściany, musiałem sprawdzić wszystko prowizorycznie, czy działa i czy klosz nie hamuje sygnałów ruchu, co mogłoby powodować niezapalanie się żarówki. Było więc sporo roboty na piechotę.
Ciepłe światło tworzyło fajną atmosferę i było na tyle mocne, że Żona mogła bez problemu grzebać w szafie szukając ręczników, pościeli lub różnych dupereli. Po minucie świecenia natężenie światła wyraźnie malało, żarówka przygasała ostrzegając, że za chwilę zgaśnie. W tym momencie, albo po jej wygaśnięciu wystarczyło odrobinę się ruszyć, aby zapalała się ponownie. Od razu z Żoną ją polubiliśmy.
Drugi kinkiet zawisł w sypialni na pograniczu z garderobą. Po moim malowaniu w tym miejscu zostały dwa grube przewody wystające ze ściany, wyglądające ohydnie i straszące tymczasowością. Tu z kolei finezja polegała na dwóch rzeczach. Wystające kable były tak grube, że należało je pocienić ścinając wierzchnią izolacyjną warstwę, ale tak precyzyjnie, żeby nie przeciąć ostatecznej izolacji. A cienkich kabli potrzebowałem, bo te grube żadną miarą nie przelazłyby przez otwór w podstawce kinkietu. Dodatkowo z jednej strony kostki musiałem wcisnąć cztery kable, bo za kinkietem, w głębi garderoby był jeszcze jeden, zapalany niezależnym wyłącznikiem, ale żeby zapalić, trzeba było doprowadzić zasilanie. Niby proste. Wszystko zadziałało idealnie.
Trzeci zawisł nad umywalką w naszej nowej łazience. Najpierw z Żoną powiesiliśmy lustro, a dopiero potem nad nim zabraliśmy się za montaż kinkietu. Tu finezja była prosta. Chodziło o to, żeby wiercąc dwa otwory na kołki nie wwiercić się w kabel elektryczny. Więc musieliśmy trochę zakłócić symetrię   i kinkiet nie zawisł idealnie centrycznie nad lustrem, bo gdy się przymierzałem do wiercenia, wychodziło w prostej linii, że wiertło Makity jak nic wejdzie w kabel.
- A co się wtedy stanie?! - dopytywała zdenerwowania Żona stojąc z gotowym odkurzaczem.
- Nic, najwyżej wysadzi bezpiecznik. - uspokajałem ją.
- A prąd cię nie kopnie?
- Chyba nie... - dalej ją uspokajałem. - No może trochę... - douspokoiłem ją.
Wszystko zadziałało bez pudła. Nawet założyłem dekle na włącznik i gniazdko, bo bebechy straszyły od czasu ukończenia prac przez Szefa Fachowców. Co prawda niedługo będę malował i wszystko ze ścian trzeba będzie zdemontować, ale wolę to, niż debilne oklejanie taśmą, jej odklejanie i domalowywanie niedoróbek.

Po wszystkim zwyczajnie wziąłem zwyczajny prysznic. Z trzech powodów. Pierwszy - w ramach postanowienia o niezapuszczaniu się. Drugi - z powodu jednak zaakcentowania faktu, że 16 lat temu braliśmy ślub. Mimo że Żonę straszyłem tą rocznicą, dzisiaj rano stwierdziła, że fajnie byłoby pójść do Lokalu z Pilsnerem II zanim jeszcze zdąży przyjechać Kolega Inżynier(!). Trzecim - był on sam. Co prawda mężczyzna, ale przecież swoją wrażliwość ma. A ja staram się uszanować gości.
Czas spędzony w Lokalu z Pilsnerem II jak zwykle był udany. Bo sentyment, wspomnienia, pyszne jedzenie, no i Pilsner Urquell z beczki.
Z Kolegą Inżynierem (!) umówiliśmy się tak, że zadzwoni do nas, gdy będzie mijał City. Jako gospodarze daliśmy lekkiego ciała, bo przed domem pojawiliśmy się, gdy on stał i czekał na nas od minuty, może dwóch. Ale nie robił z tego żadnego problemu, zwłaszcza że od minuty widział nas, gdy pojawiliśmy się u wlotu Pięknej Uliczki.
Kolega Inżynier(!) znalazł się. Siłą rzeczy, gdy wyjeżdżał z domu, poinformowaliśmy go, dokąd i dlaczego właśnie się udajemy. Narzekał, że szkoda, że o rocznicy nie wiedział wcześniej, ale mu wytłumaczyliśmy, że to przecież prywatna uroczystość, a poza tym Co to za rocznica?!, którą dodatkowo straszyłem Żonę. Nie wiemy, jak to zrobił, ale na powitanie wręczył nam butelkę wina i... cztery Pilsnery Urquelle, wszystkie butelkowe. Oczy mi się zaświeciły na ten widok.

Zasiedliśmy w salonie na narożniku i ze sporym opóźnieniem, wciągnięci przez tematy, zorientowaliśmy się, że przecież jest taras, a tam pięknie i wiosennie. Dotrwaliśmy do pierwszego chłodu, by wrócić do salonu.
Całą naszą obecną sytuację, decyzje i plany A, A' i różne B zaczęliśmy wyjaśniać Koledze Inżynierowi(!) od Chaosu, czyli od Wakacyjnej Wsi i Szczecina. Sporo zeszło, bo przecież szczegółów nie znał. A potem... zeszło na Anglii i na Modliszce Wegetariance, czyli zeszło na Anglię i na Modliszkę Wegetariankę.
Kolega Inżynier(!) jest Anglią, jej innością i charakterem tamtejszej populacji po prostu zafascynowany. Stąd pomysł, że może kiedyś, za 10 lat (?!), kiedy oboje mogliby sobie "pozwolić" na emeryturę, pół roku spędzaliby właśnie tam, a pół w Polsce. Wynikałoby to z ich osobistych uwarunkowań zawodowych i z obecnych rodzinnych i przyszłych, oczywiście. A poza tym ta część Anglii, w której mieszka Modliszka Wegetarianka jest owiewana ciepłymi masami powietrza i opływana ciepłymi prądami wody, więc nawet trudno mówić, że panuje tam taka pora roku, jak zima. Jest po prostu trochę chłodniej. I nadal zielono.
Ta cała obecna sytuacja jest niezwykle ciekawa, jak również ich plany dalszego układania sobie życia. Stanowi kolejny fascynujący przykład na różnorodną i niezmierzoną w świecie liczbę żyć, które ludzie przeżywają, w nich kombinują, zmagają się z nimi, układają je radząc sobie lepiej lub gorzej. Tu by wychodziło, że ci, jedni z miliardów, robią to całkiem fajnie.
 
Z tego wszystkiego poszliśmy spać o 23.00. Dla nas to był już środek nocy. Do dyspozycji Kolegi Inżyniera(!) oddaliśmy dolne mieszkanie.
 
NIEDZIELA (26.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Dosłownie zaraz potem zeszła na dół Żona. I dosłownie zaraz potem pojawił się Kolega Inżynier(!).
Bardzo chwalił nocleg i mieszkanie. 
Przy kawie i Blogowych, i przy rozpalonej kuchni, zrobiliśmy sobie długą nasiadówę. Pod jej koniec robiłem wszystkim I Posiłek, ale uczestniczyłem.
Dominował temat córek Kolegi Inżyniera(!) i zmian u Skrycie Wkurwionej, które będą rzutować na relacje między Kolegą Inżynierem(!) a córkami. Nie wiadomo, jak to się potoczy, chociaż Kolega Inżynier(!) wiedział w swoim stylu, że potoczy się źle. W to wszystko wplataliśmy moje sytuacje z życia, moich relacji z Synem i Wnukami.
Skrycie Wkurwiona przeprowadza się do Sąsiedniego Południowego Powiatu, w którym od niedawna mieszkają jej rodzice, mocno wiekowi i schorowani, którzy z kolei przeprowadzili się tam z Więziennego Powiatu. To utrudni i tak już trudny kontakt między Kolegą Inżynierem(!) a córkami i chyba trzeba sobie powiedzieć, że taki stan może trwać kilka lat, dopóki dziewczyny nie wyjdą z nastolatkowości (nastolatkizmu?).

Po I Posiłku zrobiliśmy sobie z Pieskiem długi spacer, na końcu którego zatrzymaliśmy się w Stylowej. A w domu były już tylko kończące, takie zamykające wizytę, rozmowy i Kolega Inżynier(!) dość wcześnie wyjechał. 
A niedługo po nim goście. Pożegnać się poszedłem ja, co mi pasowało. Chyba dość szybko wypracowaliśmy sobie nasz styl kontaktów z gośćmi w Uzdrowisku. Przy powitaniu będziemy pojawiać się oboje, po czym ja błyskawicznie i z pewną ulgą będę znikał, a na "do widzenia" będę przychodzić chyba tylko ja, żeby ewentualnie zbierać pochwały i przygany, zachłyśnięcia się lub razy, uwielbienia lub baty i cięgi. To mi zupełnie odpowiada.
Według słów gości, którzy sposobem bycia przy pożegnaniu potwierdzali, że są "nasi", wynikało, że nas odkryli!
- Komfort, cisza, śmieszna odległość do parku zdrojowego!... - Będziemy do państwa przyjeżdżać! - deklarowali.
Tacy goście i taka sytuacja dodają nam ducha. Zwłaszcza mnie, skoro mogłem ewentualnie przy pożegnaniu zebrać kąśliwe uwagi. Może więc będzie dobrze?!
 
Po dwóch dniach zrobiłem sobie porządny onan sportowy. Bo przez ten czas w zasranym sporcie wiele się działo. A potem zrobiłem sobie ze sporą chęcią spacer do paczkomatu. Wyszedłem na starszego człowieka, emeryta. Z tą różnicą względem poprzednich takich wystąpień, że w końcu wyciągnąłem z szafy roboczy pasek, więc niemieckie spodnie trzymały się wychudzonych bioder.
Pod wieczór, stęskniony za takimi pracami, zrobiłem w ogrodzie różnorodne porządki i podlałem część trawnika i pomidory. Zmęczyłem się, a jednocześnie zrelaksowałem.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.

PONIEDZIAŁEK (27.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Od rana sporo pisałem, bo to poniedziałek. A potem cały dzień zajęły mi różnorakie prace, mocno zróżnicowane. 
Przed I Posiłkiem dobrałem się wreszcie do nowej baterii zamontowanej przy nowej umywalce w naszej nowej łazience. Z dnia na dzień z kranu woda ciurkała coraz słabiej, aż przebrała miarę, bo żeby nabrać do ręki garsteczkę, trzeba było czekać i czekać. A w innych odbiornikach (prysznic, wc, pralka) wszystko działało bez zarzutu. No, ale tam dość trudno byłoby zwyczajnie umyć chociażby ręce. Ciśnienie akurat na tym odcinku nie mogło spaść, bo wszędzie naokoło było, więc drogą redukcji eliminowałem poszczególne elementy (emelenty), które mogłyby hamować przepływ wody. I po iluś rozłączeniach i podłączeniach wyszło mi, że problem siedzi w głowicy baterii. Więc jutro postanowiliśmy ją reklamować. A dopiero wieczorem wpadłem na to, że przecież mogę w prosty sposób wymontować dokładnie taką samą baterię ze zlewu w kuchni w gościnnym górnym mieszkaniu, zamontować ją w umywalce i przed reklamacją się upewnić. Na skutek innych prac i schyłkowości dnia już tego dzisiaj nie chciało mi się robić.
Po I Posiłku, znowu mogę powiedzieć wreszcie, zabrałem się za ostatni balkonowy bastion. Żona wiele razy mi o tym delikatnie, bez cienia nacisku lub wyrzutu, przypominała Bo gościnne balkony tak ładnie posprzątałeś, że aż miło jest tam przebywać, a nasz jest taki zapuszczony... No, ale dwa gościnne balkony są przypisane do górnego mieszkania, goście mieli i mają priorytet, a nasz musiał zejść na dalszy plan i poczekać. Do dzisiaj. Od nie wiadomo ilu lat balkon nie był sprzątany, a o tym zaświadczał mech, który ile musiał wrastać w kafle posadzki, skoro utworzył dość rozległą i grubawą warstwę?! W tamtym roku balkonowi poświęciłem czas o tyle, że wyciąłem ileś worów bluszczu zimozielonego, bo po balkonie nie dało się poruszać.
Dzisiaj w ruch znowu poszła szczotka ryżowa i duża szmata. Czyszczenie posadzki to jedno, a mycie dużej miednicy z gęstej zielonoziemistej bryi i wielokrotne płukanie szmaty to drugie. Balkon odzyskał świeżość, stał się balkonem, na który Żona z wielką przyjemnością przyszła od razu ze słowami Teraz to będzie przyjemnie wieszać pranie! Przypomnę, można się doń dostać z pralni i z sypialni.

Na mecz zdążyłem idealnie moszcząc się ze wszystkim w sypialni. Przed 14.00 zacząłem oglądać pierwszy w Roland Garrosie mecz Igi Świątek z kwalifikantką, Francuzką Leolią Jeanjean. Bez szczególnych emocji, bo Iga łatwo wygrała 2:0. Ponieważ mecz trwał krótko, to miałem jeszcze całe popołudnie, żeby poszaleć z pracami, zwłaszcza, że nie wiedzieć czemu, Żona zakomunikowała przychodząc pod koniec mojego oglądania, że ona właściwie to już mogłaby jeść Bo wszystko jest gotowe! 
To zjedliśmy II Posiłek na tarasie, jak na nas bardzo wcześnie, tuż po 15.00 wpisując się wreszcie chociaż trochę w ogólnonarodowy przekrój polskiej, porządnej, katolickiej rodziny, która je, jak Pan Bóg przykazał, trzy posiłki dziennie, w tym obiad właśnie mniej więcej o tej porze. Oczywiście w tych czasach to się może zdarzyć w zasadzie tylko w niedzielę. No, ale dzisiaj, mimo że to poniedziałek, mieliśmy wyraźne poczucie niedzieli, mimo że wczoraj też czuliśmy niedzielę tym bardziej, że nią była. 

Zrobiło się dużo czasu, więc mogłem zabrać się za prawdziwą męską pracę. W szklarni ułożyłem na ścieżce kolejne sześć rzędów kostki. Nakolanniki, klęczenie, specyficzny pył, walenie gumowym młotkiem, dopasowywanie, podsypywanie i ostateczne picowanie świetnie zabierały mi siły i dawały satysfakcję  poprawiając humor, a to było gwarantem, że błyskawicznie zasnę. Jeśli dodam, że w ramach pilnowania, aby nie dopuścić do siebie zapuszczania się, postanowiłem wziąć prysznic, to nawet zacząłem brać pod uwagę możliwość obejrzenia całego odcinka serialu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy. Wreszcie! I wysłał jednego smsa, co prawda sflaczałego, ale wykazującego dużą troskę.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.37.

I cytat tygodnia:
Ironia życia leży w tym, że żyje się je do przodu, a rozumie do tyłu. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”)

poniedziałek, 20 maja 2024

20.05.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 169 dni.
 
WTOREK (14.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Organizm nie był w stanie dospać tych piętnastu minut. 
Rano wysłałem do Wnuka-III długiego smsa podając mu najdłuższą sylabę ze stosownym wyjaśnieniem. Odpisał: Ożesz! Całkiem poprawnie.
Przed I Posiłkiem pomalowałem drugi raz ścianę w kuchni i na górze, przy drzwiach. Gdy zerwałem taśmę i domalowałem niedoróbki, wyszło całkiem nieźle, żeby nie powiedzieć bardzo dobrze.
Gdy na dole ponownie powiesiłem zegar (kupiony w promocji w Bricomarche w Naszym Miasteczku)  i pod ścianę postawiliśmy z powrotem kanapę (spadek po Prominencie), zrobiło się ładnie i estetycznie. Żona była zachwycona, a Gdy Żona jest zachwycona, to i ja... Pozdrawiam!
 
Tuż przed meczem Igi Świątek z Amerykanką Madison Keys poszedłem do Intermarche. Tym razem nie na menela, tylko na klasę robotniczą oraz na wiek. Wysłużone robocze buty, spodnie mające czasy świetności dawno za sobą (ceglaste, kupione w Emden, niegdyś duma Emeryta), zapylone i poplamione różnymi farbami, wiszące na starszym mężczyźnie, który wyraźnie schudł przy ciężkiej pracy, trzymające się ciała tylko dlatego, że nogawki dzięki niemieckiej sztywności, nomen omen, opierały się i zatrzymywały swoje opadanie na butach, na wychudłym korpusie t-shirt o rozmiarach XL, jeszcze z czasów naszowsiowych, kiedy to uczestnicy spływu kajakowego, bardzo fajna grupa, ofiarowała gospodarzom w prezencie i na pamiątkę właśnie t-shirty, wtedy ten na gospodarza pasujący, jak ulał, no i adekwatna broda oraz włosy. Broda długa, siwa, rozwichrzona, z wydłużonymi kępkami, a włosy ni pies, ni wydra, oprócz oczywistej siwizny. Niby na jeża, ale z lewej strony przyciśnięte do czaszki, wygładzone, takie idiotycznie uklepane, co by świadczyło, że śpię w większości na lewym boku, co jest prawdą.
W tym stanie Kozela kupiłem bez problemu, bo nie tacy przychodzą do Intermarche. W domu, w lustrze, przyjrzałem się sobie. Wszystko z opisu się zgadzało, ale jedna rzecz, której nie przewidziałem, mną wstrząsnęła. W obu uszach w międzyczasie, w trakcie prac remontowych i systematycznego zapuszczania się, wyrosły kępki czarnych(?) włosów. A tego u siebie nie cierpię! Ba, nienawidzę! 
Postanowiłem niezwłocznie się odgruzować, to znaczy jutro do południa, bo dzisiaj nie miało to już sensu, zaczynając od tych ohydnych kępek!
 
Mecz był opóźniony o ponad godzinę, więc na dworze przycinałem listwy - cokoły i wszelkie maskujące przy górnych drzwiach i przy zamurowanym otworze.
W trakcie oglądania z kilku powodów się zrelaksowałem. Bo ściany kuchni wyszły fajnie, bo pogoda była piękna, no i Iga wygrała 2:0.
Po meczu kończyłem przycinanie listew.
Dla pełnego relaksu dzień zakończyłem w szklarni i w ogrodzie. Położyłem na ścieżce kolejne dwa rzędy kostki (kończą się wszelakie zapasy), a potem podlałem pomidory i nasiania. W ogrodzie zaś trawę, ogórki i cukinię. Oj, nie wyglądają ci one za dobrze!... Listki dwóch ogórków agonalnie oklapły i chyba już po nich. Złożyłem to na karb niedoświetlenia, bo w końcu posadziłem je w takiej betonowej studni i słońce, żeby światło mogło tam dotrzeć, powinno stać cały czas w zenicie. Ale potem przyjrzałem się cukiniom i też nie wyglądały na zdrowe. Musiał je jednak dopaść przymrozek.
Miał prawo, bo posadziłem biedne roślinki przed zimnymi ogrodnikami i przed zimną Zośką. Najwyżej posieję, tym razem, jeszcze raz.

Wczoraj obejrzeliśmy 1,5 odcinka serialu Zawód:Amerykanin. A dzisiaj kolejny. Nadgoniliśmy.
 
Dzisiaj z Synem sobie pokorespondowałem. Wczoraj miał się u niego zacząć fotowoltaiczny armagedon.
Ja - Nie dopytywałem wczoraj, bo wiadomo. Fachowcy się pojawili, działają, byłeś na dachu?... (...)
Syn - Fachowcy tak się pojawili, że Słońce przygrzało, Polacy się rzucili na fotowoltaike i tak:
- na panele czekam 2 tyg jeszcze
- falownik będzie ok 6-9.06
- montaz w związku z tym za 2-3 tyg.
Polska. Albo prawo rynku, nie wiem.
- No ale sam powiedz - na wszystkie remonty, które robiłeś w ostatnich 20 latach, ile razy miałeś coś zrobione przez fachowców w pierwszym, ustalonym terminie? (pis. oryg.)
Ja - Raz miałem. W Biszkopciku. Była to ekipa czterech facetów. Zaczęli w terminie, codziennie przyjeżdżali o 07.00, że zegarki można było regulować, wyjeżdżali punkt 16.00. Zawsze o 11.00 śniadanie. Niczego nie chcieli - kaw, herbat. Niczego! I nigdy nie padło pytanie: "A ma pan może łopatę" lub "drabinę", "nożyk", "szmatkę" (tu dalej wstaw dowolnie). Nigdy! Po siedmiu dniach dom był ocieplony. Po czym zniknęli! Niestety! A był to rok 2002, w końcu świeżo po komunie. Teraz to jawią się nam, jak sen jaki złoty, zwłaszcza po tym, przez co później przechodziliśmy i nadal przechodzimy. To powodzenia i wytrwałości! :) (pis. oryg.; zmiana moja)

No cóż, mógłbym jeszcze dalej cytować Słowackiego: Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty, ale co to da w tej naszej polskiej rzeczywistości.
 
ŚRODA (15.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Źle spałem. Gdzieś od czwartej przewracałem się z boku na bok nie mogąc doczekać się szóstej.
 
Już o 04.43 napisał Po Morzach Pływający.
Cześć z rana.
Jesteśmy gdzieś pomiędzy Hebrydami i zachodnią częścią Szkocji. Hebrydy to też Szkocja, ale napisałem tak trochę obrazowo.
Ciebie dopadł kaloryfer, a mnie drzewo. Cofając zapomniałem, że w lesie są drzewa i lekko stuknąłem tylnią lampą Smoczycy. To " lekko" okazało się na tyle skuteczne, że lampa rozpadła się na kawałki.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że było to pierwsze ostrzeżenie przed całkowitą zagładą Smoczycy, ale kto zwraca uwagę na takie ostrzeżenia. 
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
Smoczyca to chyba ich stare auto. Gdyby tak było, to ból mniejszy. Bo gdyby to miała być Ravka...
Z kolejnego maila wynikało jednak wprost, że to Ravka. Więc ból spory. 

Przed I Posiłkiem zabrałem się za ściany między kuchnią a kominkiem. Znowu wyrwałem ileś tam gwoździ, pozbyłem się kilku wkrętów, dziury zaszpachlowałem i całość odkurzyłem.
A potem zabrałem się wreszcie za siebie. Tym razem słowo "odgruzowanie" nie oddaje tego, co ze sobą zrobiłem. W cudowny sposób odżyłem. 
Na fali tego odżycia zrobiliśmy sobie małą wycieczkę po Uzdrowisku. Bardzo ciekawą i pouczającą. 
I sam pojechałem do City. Żona miała do załatwienia sprawy w domu i obojgu nam to pasowało.
W Leroy Merlin kupiłem parę drobiazgów za 80 zł. Istotnych o tyle, że umożliwiały dalszy front robót. Na przykład taki grunt. Dotychczas używany nagle zaczął się dziwnie zachowywać, jakby się warzył. Tworzyły się takie gluty i przez to nie dość, że zostawiał je na gładkich ścianach, które po nim powinny zostać gładkimi, to zapewne nie spełniał swojej gruntowej (gruntowanej?) funkcji. Od razu był podpadnięty. Mógł być przeterminowany, bo zdaje się, że pamiętał remontowe czasy Wakacyjnej Wsi. Kazałem go zabrać panom z firmy przeprowadzkowej, bo przydasie...
Dokupiłem też rolkę taśmy malarskiej, szerokiej, bo wyszła, i została mi tylko wąska. A pieprzenia się z oklejaniem nie cierpię. Przy wąskiej oklejany pasek musiałem robić x2, żeby zabezpieczyć się przed niekontrolowanymi mazami Piasku Sahary. No i dokupiłem szpachlę w kolorze jasnego drewna (trzecią już), żeby zaszpachlować kolejne dziury i dziureczki na otapetowanej ścianie przy zamurowanym wejściu do gościnnej łazienki. Tak zrobiłem z tapetą w sypialni gości i efekt był bardzo dobry.
Bez Żony zakupy w Carrefourze i w Biedrze poszły błyskawicznie. Nawet nie wiem kiedy, a już wracałem do domu.
Spory kęs czasu, gdy zasiedliśmy w salonie, spędziliśmy na omawianiu planu A'. Włos był dzielony na 8, a nawet na 16. Tu, wyjątkowo, nawet ja, czułem się, jak ryba w wodzie. I oboje zgodnie stwierdziliśmy, że w tej sytuacji dzielenie na 32 nie ma sensu.
 
Zadzwoniłem wreszcie do Teściowej, żeby ustalić warunki brzegowe jej przyjazdu. O dziwo, poszło jak po maśle. Ustalenia, potwierdzone smsami (czarno na białym!) są takie, że przyjeżdża do nas w najbliższy poniedziałek (odbiór na dworcu w City), a wyjeżdża w piątek. Obie strony się zgodziły co do majowego terminu, bo w czerwcu, ponoć, mają być straszne upały.
Zaraz po tym zaskoczył nas telefon. Dzwonił Sąsiad Filozof, a to naprawdę było święto lasu. Przegadaliśmy wszystko co się dało. I z rozmowy wynikało, że u nich, u ich rodziny, w Naszej Wsi i w okolicach prawie nic przez ostatni rok się nie zmieniło. Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Tyle tylko, że Sąsiadka Realistka postanowiła jednak coś trochę pouprawiać - kilka krzaczków pomidorów, jakieś warzywa.
Ustaliliśmy, że teraz to szlag wie, kiedy zawitamy w tamte strony, ale gdyby, to uprzedzimy i wpadniemy...

Po II Posiłku oklejałem wszystkie krawędzie przed malowaniem. Nie cierpię tej roboty, mimo że taśma była szeroka.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Pięć ostatnich minut ja na... ostatnich nogach.
 
CZWARTEK (16.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Żona stosunkowo szybko po mnie, bo stresowała się gośćmi. Na ostatnią chwilę zarezerwowali ten weekend, a ona zgodziła się im na wiele udogodnień. Przede wszystkim  mieli przyjechać już o 10.00, zostawić bagaże i od razu ruszyć dalej na planowaną wycieczkę. Ale obawiali się, że  gdy wrócą, wszystkie miejsca parkingowe będą zajęte i co oni, biedni, zrobią, i Czy moglibyście państwo jakieś nam zająć? Państwo, czyli ja, z samego rana wyjechało na Piękną Uliczkę i zajęło miejsce idealnie na wprost furtki, a drugie Państwo, czyli Żona, wyszła w szlafroku przed bramę, żeby nadzorować i dopiero wtedy się uspokoiła. I dopiero wtedy przystąpiła do swojego 2K+2M. To  się nazywa obowiązkowość.
 
Przed przyjazdem gości zdążyłem zrobić przecierkę i zagruntować.  I gdy sobie spokojnie szpachlowałem dziurki w tapecie, przyjechali. Piętnaście minut przed czasem. Ale nie można było im tego mieć za złe, skoro jechali z daleka. Tylko ja jestem w stanie ocenić godzinę przyjazdu z dokładnością +/- 1-10. minut w zależności od długości trasy. Jeśli 50 km, to +/- 1 minuta, jeśli  zaś 600  km, to +/- 10.
Sympatyczna para, lat 40+, ale bliżej czterdziestki. Ona, jak mi później relacjonowała Żona, zawsze jakieś dwa kroki za mężem.
- A może ty byś chciał mieszkać w takiej dzielnicy Polski, w której zawsze tak jest?!... - nie wiedzieć czemu się mnie niespodziewanie czepiła. Przecież rano tak, jak chciała, zerwałem się już po pierwszej Blogowej i zająłem na parkingu miejsce gościom.

Po I Posiłku znowu pojechaliśmy zwiedzać Uzdrowisko. I znowu nas zaskoczyło swoją odmiennością. Zaimponowało to nam. Taka różnorodność klimatów.
Gdy wróciliśmy, przestrzeń miedzy kuchnią a kominkiem pomalowałem pierwszy raz.
- Wiesz - odezwałem się do Żony - teraz, ponieważ wiem, o co chodzi w tym malowaniu, chociaż specjalnie za nim nadal nie przepadam, ale przyznaję, zawsze po nim jest efekt, to mogę malować każdą przez ciebie wskazaną ścianę. - Ty wybierzesz kolor, a ja załatwię resztę.
A Żona chce mnie wysyłać do innej dzielnicy Polski. 
 
Półfinałowy mecz Igi Świątek z Amerykanką Coco Gauff mocno się opóźniał, więc ten czas wykorzystałem na pisanie. W końcu się rozpoczął. Iga wygrała 2:0.
Zrobiło się na tyle późno, że nie chciałem się z niczym rozpędzać. Stąd z przyjemnością podlałem roślinki. Z przyjemnością te w szklarni i z obowiązku te bidule na kompoście i obok niego.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
 
PIĄTEK (17.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Najpierw męcząc się z przewracaniem się z boku na bok przed budzeniem, a potem, po nim, ze wstawaniem. 
Zaraz po Blogowych pomalowałem ściany drugi raz i z powrotem nałożyłem wyczyszczone dekle włączników i gniazdek. Byłem bardzo wdzięczny Żonie, że zadeklarowała, że może być sama z tymi od wód, bo mogłem sobie spokojnie pracować i nie wdawać się w dyskusje skierowane na dzielenie włosa na 16 lub 32. Bo o 11.00 przyszła para, przedstawiciele Polskich Wód, aby omówić wejście robotników na przybrzeżny pas Bystrej Rzeki sąsiadujący z naszą posesją, aby mogli zacząć wycinać roślinność, która przez lata sprytnie się zakorzeniła w brzegowych umocnieniach starając się wcisnąć korzeniami między potężne kamienne umocnienia i aby mogli zacząć wzmacniać przeciwpowodziowo nadbrzeże. Faceta z tej dwójki pamiętałem z poprzedniego pobytu i zapamiętałem, jako mistrza właśnie w dzieleniu i w powtarzaniu danej kwestii po pięć razy w różnych odsłonach i na różne sposoby.
Raz tylko wybrałem się nad rzekę do tej trójki, żeby przypomnieć Żonie i uzmysłowić gościom, że najpóźniej o 11.50 musimy z domu wyjść. Gdy wrócili do salonu, żeby pochylić się nad przyniesionymi papierami, byłem jeszcze bardziej wdzięczny Żonie, że nie musiałem brać udziału w tym spotkaniu.

O 11.50 udało się nam bez problemu wyjechać. Znowu w Uzdrowisko. A gdy wróciliśmy po wycieczce, niespodziewanie ogarnął mnie smutek i melancholia. Może przez pogodę, bo było szaro i padało.
- To może idź się połóż?... - zaproponowała Żona.
Zaprotestowałem wiedząc, że gdy wstanę, będzie jeszcze gorzej. Zresztą i tak bym nie pospał, bo za jakąś chwilę zadzwonili goście z pytaniem i prośbą Czy mąż mógłby wyjechać z posesji i zaparkować na zewnętrznym parkingu, żeby oni mieli miejsce, gdy wrócą z wycieczki, bo dzisiaj jest piątek i może być różnie?
Mąż mógł bez szemrania. Nie uskarżał się, że leje i nawet przełknął bardzo szybko, a raczej zdusił w sobie natychmiast myśl, że przeparkowując Inteligentne Auto o 40 m i potem, po kilku godzinach, znowu robiąc to samo, tylko w przeciwną stronę, żadną miarą nie rozgrzeje silnika. A każde dziecko wie, jeszcze przed oficjalną nauką chemii, że w dieslu nierozgrzany silnik powoduje niepełne spalanie paliwa do H20 i CO2, a w związku z tym tworzące się cząstki węgla C umiejętnie zatykają katalizator. A jego wymiana to kilka tysięcy złotych. Ale co tam...
Pani czekała na mnie przy furtce.
- To może ja zaparkuję na wprost państwa furtki? - zaproponowałem widząc wolne miejsce.
- A nie, nie, tam dalej, gdzie czeka mąż, bo tutaj na auto spadają szyszki...
Jak to mówią - daj palec, a...

Oczywiście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Deszcz, chłód i szyszki, a raczej moja cicha wewnętrzna reakcja na słowa pani, na tyle mnie ożywiły, że wszelka myśl o przespaniu się, gdyby nawet zaczęła kiełkować, zniknęła bezpowrotnie. Zabrałem się za zjazdowe zaległości.
Od 8. miesięcy dokładnie zabieram się za wysyłanie dyplomów wydanych z okazji 50-lecia ukończenia studiów. Tym koleżankom i kolegom, którzy na zjeździe nie byli. Było tego 7 sztuk, ale jakoś tak zabierałem się jak pies do jeża. Obdzwoniłem wszystkich, żeby upewnić się, czy pocztowe adresy, które posiadałem, są aktualne. Nawet udało mi się dodzwonić do kolegi z Węgier, ale do Niemiec już nie. Wysłałem więc do naszego chemicznego małżeństwa, jednego z wielu, maila z prośbą o kontakt.
W poniedziałek postanowiłem wybrać się na pocztę i temat zamknąć.
W międzyczasie malowałem pierwsze listwy i cokoliki, aby zacząć je na górze montować. Zaplanowałem  jutro temat zamknąć, a w niedzielę zabrać się za pralnię.

Wieczorem obejrzeliśmy 1 i 1/3 odcinka serialu Zawód:Amerykanin.  Dość wcześnie buńczucznie oboje równocześnie ogłosiliśmy, że obejrzymy dwa. Pod koniec pierwszego zacząłem nie wyrabiać i Żona ze dwa razy cofała akcję, ale na początku drugiego mi przeszło (wyspałem się?), za to u Żony zauważyłem charakterystyczne objawy, znane mi od 24. lat, które świadczyły o tym, że za jakieś 5 minut będzie po zawodach. Niczego jej nie mówiłem, bo w tym momencie, przy swojej jeszcze ewidentnej trzeźwości by się oburzyła (jak śmiem jej coś takiego wciskać niezgodnego z prawdą?!) i zaparła. Tylko czekałem. I oczywiście się doczekałem. Pierwszy głęboki oddech i było pozamiatane. Brutalnie zapaliłem światło.
- Co?! - patrzyła na mnie półprzytomnie. Błyskawicznie dodarło do niej "co?". - Ale ty zasypiałeś wcześniej!... - jej musiało być na wierzchu.
 
SOBOTA (18.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężko. 
W trakcie porannego onanu zdrowo nastraszył mnie sms z Biedronki. Zdążyłem bowiem przeczytać pierwsze słowa, gdy ekran wygasł, a z nich wynikało, że pisała do mnie jakaś Barbara. Mało mam kłopotów?!
Dzien dobry, jestem Barbara (tu właśnie ekran się wygasił), Kierownik sklepu Biedronka przy ul._Sąsiedniopołudniowopowiatowej_4a. Wraz z zespolem dolozylismy wszelkich staran, zeby Twoje zakupy w naszym sklepie byly wygodne i komfortowe. Przyjdz i przekonaj sie. Zapraszam! (pis. oryg.; zmiana moja).
Wzruszyłem się z kilku powodów (wiek robi swoje i człowiek jest skłonniejszy do wzruszeń - ja, Żona zaś na takie moje dictum reaguje zawsze tak  samo - dziecinnieje!), bo:
- że też Biedronka z Powiatu pamiętała o mnie.
- pani "Kierownik" pisała chyba prawdę, jeśli to ta, o której myślę i którą mile zapamiętałem. Bo przy którejś promocji Pilsnera Urquella 12+12 i przy dostawie butelek w kartonach po 15 sztuk w każdym (piękne czasy!) żadna z pracownic nie potrafiła sobie poradzić z obliczeniami, ile mogę kupić na 5 biedronkowych kart i tylko je straszyłem informacją, że  przecież wspólny mianownik dla liczb 24 i 15 to 120, więc tyle flaszek mogę kupić. Wszystkie kierowały mnie do pani "Kierownik". A ta bez słowa pomogła mi zapakować do wózka 8 kartonów i, co więcej, zaprowadziła mnie do nieczynnej kasy ze słowami Będzie szybciej!, uruchomiła ją, błyskawicznie skasowała i wróciła pełna energii "na sklep" (informuję, że to nie były jej słowa).
Stąd ze słowa "Kierownik" z mojego komentarza smsa zdejmuję złośliwy cudzysłów, jako hołd z daleka i stwierdzam, że jest to faktycznie pani Kierownik!

Rano wysłałem przypominającego smsa do Szefa Fachowców. Odpisał, że będzie za dwie godziny. Wychodziło, że o 11.20. To szybko pojechaliśmy w nowo otwarte miejsce, w którym można kupić wszelkie kwiaty, sadzonki, krzewy, itp. Miała być bazylia, ale nie dowieźli.
- Będzie w poniedziałek. - usłyszeliśmy od sympatycznej pani.
To samo, tylko że "w sobotę" usłyszałem od niej, gdy w środę zajrzałem tam po drodze do City.
Żonie strasznie podobało się to Powiatowstwo. Mnie może nie aż tak, ale z przyjemnością pomyślałem, że chętnie przyjadę w poniedziałek. A bazylia potrzebna jest, żeby zasadzić ją wśród pomidorów.
W trakcie "wycieczki" pod nosem ciągle niby do siebie, a bardziej do Żony, gadałem odstawiając monodialog A mógłby mąż zająć nam miejsce, żebyśmy mieli, gdy wrócimy z wycieczki?
- Zobaczysz, że tak będzie! - złorzeczyłem.
Ale szybko o tym zapomniałem na tyle, że, gdy Żona zapytała ze specyficznym grymasem na twarzy Zgadnij, kto dzwonił?, trafiłem dopiero za trzecim razem. Na pierwszym miejscu obstawiałem Teściową, bo przecież zbliżał się termin jej przyjazdu.
Wracając Żona odpisała gościom, że będziemy za trzy minuty. Stanąłem na awaryjnych przy ich aucie, a tu cisza i żywej duszy... Żona podeszła do furtki i zadzwoniła do nich, po czym machnęła na mnie, żebym parkował na posesji.
- Wszystko ci opowiem w domu... - ubiegła mnie szeptem, żebym nie dopytywał, oczywiście głośno. 
- A nie, wie, pani, rozmyśliliśmy się, nigdzie nie jedziemy, zrobimy sobie pieszą wycieczkę...- zacytowała ich reakcję.
Ani przepraszam, ani pocałujta wójta! Coraz bardziej wyglądało nam na to, że to taki parzysty typ biernoagresywny.

Szef Fachowców przyjechał o ...11.20. Przywiózł potężne bukowe bele Nie miałem czasu ich rozłupać, zaległe pół kubika, i po kawie zabrał się za prąd. Strawił na to mnóstwo czasu bez żadnego efektu. Prądu nie udało się uzyskać we włączniku, który uruchamiał w górnym przedpokoju kinkietowe oświetlenie. Wcześniej było, ale gdy wstawili podwójne drzwi, zniknęło.
- Musieliśmy przy montażu przeciąć któryś z kabli... - słusznie wywnioskował. - Pozostaje prucie od nowa, ale czy to oświetlenie tutaj jest w ogóle potrzebne? - dodał wiedząc, co powie Żona.
- Dla mnie może nie być! - potwierdziła, żeby mieć tylko święty spokój.
Ale ja się upierałem. I wspólnie znaleźliśmy rozwiązanie. Szef Fachowców znalazł dziwny przedłużacz za regipsową ścianą, pozostałością po przesuwanych drzwiach prowadzących do łazienki gości (otwór obecnie zamurowany), który posiadał prąd. I wymyśliliśmy, jak ten kabel za tą ścianką pociągnąć do góry i kinkiet z czujnikiem ruchu zamocować w nowym miejscu, nad zamurowanym otworem. Zapaliłem się do  tego pomysłu, bo był całkowicie inny od wszystkich dotychczasowych i emanował świeżością rozwiązań i wyzwań. Wprost pięknie!
Gdy tylko Szef Fachowców wymienił obiecany bezpiecznik na 16.A, sprawdziłem, czy we wszystkich włącznikach i gniazdkach na górze jest zasilanie. Bo swoje wiedziałem.
- Ale ja niczego nie ruszałem w puszkach! - dość słabo protestował. Ale chyba z tego mojego sprawdzania był zadowolony, gdy wyjeżdżał, bo wiadomo było, że temat mamy z nim  nareszcie zamknięty.
A drewno? Niektóre kloce dały się nieść "na piechotę", większe i cięższe trzeba było przewozić taczką kładąc ją na boku przy załadunku, a jeden był tak ciężki, że mógłbym sobie zrobić krzywdę, więc od razu, na miejscu klinem i młotem rozłupałem na trzy. Wszystko spoczęło w drewutni, a ja wiedziałem, że wykonałem porządną robotę.

Gdy Żona poszła z Pieskiem na spacer, zabrałem się za finezję. W regipsie wywierciłem spory otwór i od wewnątrz przeciągnąłem sztywny i odpowiednio wyprofilowany drut tak, żeby wylazł przez ten otwór na zewnątrz. Gdy drut miałem już na górze, do jego dołu mocno przymocowałem kolejny, bardzo giętki i elastyczny, a gdy miałem z kolei ten, zrobiłem to samo z prądowym, z tym od przedłużacza, oczywiście wcześniej wyłączając odpowiedni bezpiecznik. Przed założeniem głównej drewnianej listwy maskującej kabel prądowy dość ekwilibrystycznie mamutem przykleiłem do ściany, żeby nie było go widać, i pozostało tylko kupić kinkiet na czujnik ruchu i go zamocować. Satysfakcja była duża.
Żona wróciła ze spaceru z relacją.
- Spotkałam naszych gości. - Strasznie oboje przepraszali za zamieszanie i za zawracanie nam głowy...
Oboje stwierdziliśmy, że chyba jednak nie jest aż tak źle.

Żona od razu się przydała. Bo gruba listwa maskująca sprężynowała i nawet mamut nie dawał rady.    W środku wysokości ciągle się odklejała, więc długo stałem przy niej ciągle ją dociskając. A Żona nie dość, że wymyśliła, że to miejsce trzeba czymś podeprzeć, to jeszcze ją dociskała, gdy ja w piwnicy tego czegoś szukałem. A gdy listwę podparłem stosowną kantówką zapierając ją na drugim końcu o schody, było po temacie. Pięknie.
Przed meczem mogłem jeszcze podszlifować kolejne cokoliki i je pomalować, by za chwilę bez wyrzutów sumienia i w pełnym komforcie pójść z laptopem na górę i w sypialni zrobić sobie oglądalne stanowisko.
Mecz nie trwał długo, jakieś półtorej godziny, i w zasadzie był bez historii. Iga wygrała 6:2, 6:3 i po raz drugi w krótkim czasie, po dramatycznym Madrycie, w Rzymie, w finale pokonała Arynę Sabalenkę, która nie miała niczego do gadania. Absolutna dominacja Igi.

Zaraz na początku oglądania zadzwoniła na mój telefon Lekarka.
- A bo się stęskniłam za wami... - zaczęła.
Ja tak samo za nimi, no ale przecież są priorytety. Bez problemu, bo to Lekarka, umówiliśmy się, że zadzwonimy do nich po meczu.
Rozmowa była długaśna - 59 minut. Tym razem dominowała życiowa filozofia. Obie strony rozumiały się, że w pewnych kwestiach następują nieodwracalne zmiany i że czegoś już po prostu się nie chce, albo że czegoś po prostu już się nie chce robić. I nie miało to niczego wspólnego z dziadzieniem, chociaż Lekarka w którymś momencie stwierdziła, że jest starą babą! A to mnie oburzyło.
- Nie możesz być starą babą, bo gdyby tak było, to kim byłbym ja?!
- Starcem! - usłużnie podpowiedział Justus Wspaniały.
Przez jakiś czas męczył mnie o fotowoltaikę, bo się na tym zna, w przeciwieństwie do mnie, i dociekał, dlaczego Syn zrobił tak, a nie tak. Ale telefonu do Syna nie chciał.
Nie brakowało też standardowych, naszych tematów. No i wyszło, że obie strony znajdą dogodny termin w czerwcu, aby oboje z Ziutkiem i Brunem mogli do nas przyjechać.
 
Wieczorem zrobiło się późno, jak na nas, więc tylko dokończyliśmy, a w zasadzie poważnie rozpoczęliśmy oglądanie wczorajszego napoczętego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. Na więcej nie było nas stać.
 
NIEDZIELA (19.05) 
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Gnębiły mnie myśli. A wiadomo, że lepiej myśli się na trzeźwo niż w półśnie. Nawet jeśli takie same, to już tak nie męczą, a co ciekawe, odchodzą. 
Chyba przeze mnie Żona była na dole już o 06.20.
Rano skończyłem "Dwudzieste siódme miasto" Jonathana Franzena. Nareszcie. Zero jakichkolwiek emocji i zero satysfakcji.
- Tyle razy ci mówiłam, żebyś już dawno przerwał! - Ja cię podziwiam! - podsumowała z zerowym podziwem.
Sam nie wiem, dlaczego uparłem się skończyć tę książkę. To była zdaje się jego pierwsza i może na niej "uczył" się pisać. Pomysł fabuły taki sobie, mocno wydumany, a sposób narracji mętny, chaotyczny i w wielu przypadkach niezrozumiały. Bo późniejsze jego książki świetne - intrygujące, wciągające i napisane bardzo dobrym językiem. Tę, którą właśnie skończyłem, poświęcił rodzicom. Biedni!

Bardzo wcześnie nasi goście wyjechali. Na tyle, że musiałem pójść do nich na "parkingowe pożarcie", bo gdy zadzwonili, Żona była jeszcze w głębokim 2K+2M. 
Rozstanie potoczyło się gładko i miło. Po pierwsze dziękowali za rezerwacje miejsca, po drugie dzisiaj już takiej potrzeby nie było, bo postanowili jechać jeszcze na długą wycieczkę, a po niej wracać prosto do domu, po trzecie bardzo chcieli, żebym odebrał apartament i przejmowali się śmieciami Bo chcielibyśmy zostawić wszystko w porządku!, po czwarte chcieliby do nas wrócić Bo już o tym między sobą gadaliśmy! i po piąte Ooo, tu to jest naprawdę co zwiedzać, a wszystkiego nie daliśmy rady!
Musiałem zweryfikować w sobie pewne oznaki nikczemnego osądu.

Rano wreszcie dotarłem do kolegi ze studiów, który ze wspólną koleżanką z roku, a jego żoną, mieszkają w Niemczech. Ucięliśmy sobie długą pogawędkę. W jej większości dominował temat jego stanu zdrowia. Dwa lata temu, w upały, dopadł go udar. Stąd na zjazd oboje nie mogli przyjechać. A teraz, jakieś 10 dni temu, przeszedł trzecią operację na sercu.
- Musieli to robić w trzech etapach. - Mam założonych 14 bajpasów... - opowiadał, przy czym robił to na zasadzie stwierdzenia faktu, a nie pseudochwalenia się z głupawym eksponowaniem bajpasowego rekordu. Po prostu.
Wstrząsnęło mną, a jednocześnie podziwiałem, że te swoje zdrowotne przypadłości przedstawiał w sposób pogodny, bez jęczenia i narzekania, może dlatego Bo teraz mogę wreszcie oddychać i potrafię wziąć głęboki oddech!
To wszystko takie oczywiste. Nie doceniamy tego co mamy, może i dobrze, bo trudno ciągle myśleć o tym, że dobrze chodzimy, oddychamy, trawimy i nie będę dalej wchodził w szczegóły, ale gdy któryś z tych elementów (emelentów) zawiedzie, a później uda się go naprawić, dopiero widzimy, jak był istotny.
- A po udarze mam bardzo wąski kąt widzenia, zwłaszcza w prawym oku... - dalej relacjonował nie na zasadzie skargi, tylko raczej ciekawostki.
Przy okazji wiele dowiedziałem się o jego rodzinie i życiu w Hanowerze.
Oboje z żoną oraz z naszym wspólnym kolegą ze studiów swego czasu, kiedy żyła jeszcze Bazysia, spędzili krótki urlop w Pięknej Dolinie i nas odwiedzili w Naszej Wsi. To zaowocowało tym, że ten nasz wspólny kolega od tamtego czasu zawsze w rozmowie, albo mailu lub smsie prosił, żeby Bazysię podrapać za uchem. Wtedy zapałała do niego straszną miłością i w trakcie całego ich pobytu nachalnie lgnęła do niego, a on nie miał nic przeciwko temu. Teraz tę formę pieszczoty i prośbę zawsze przerzuca na Bertę, chociaż jej nigdy nie widział.

Po I Posiłku zabrałem się za ostatni akord remontu przedpokoju. Tapetowałem ścianę powstałą po zamurowaniu wejścia do łazienki. Śmieszna powierzchnia oraz fakt Teraz wiem, o co chodzi w tym tapetowaniu! powodowały, że do pracy przystąpiłem może nie od razu z entuzjazmem, ale dobrze nastawiony. Bąble, trudne do usunięcia, oraz babranie się w kleju błyskawicznie sprawę zweryfikowały. Jednak tapetowanie nie stanie się moją ulubioną czynnością. Przy czym użycie słowa "ulubioną" jest poważnym nadużyciem. Ale sprawę zamknąłem na ocenę dobry+, wszystko sprzątnąłem, a gdy przykleiłem ostatnie dwa cokoliki, przestrzeń się pięknie domknęła i Żonie się bardzo spodobało. A gdy żonie się spodobało, to i mnie...! Pozdrawiam!
Dodatkowo wszystkie akcesoria malarskie przeniosłem z kuchni do łazienko-pralni (kolejny etap prac) i dół zaczął wyglądać, zwłaszcza że Żona pięknie umyła dwa okna w Bawialnym, a przede wszystkim rozległe drzwi tarasowe.

Należał się nam, ... trojgu, spacer po Zdroju. Piękna pogoda oraz niebywały kicz przyrody w Parku Różanecznikowym spowodowały, że nastroje mieliśmy bardzo dobre, a ja ponownie czułem się mieszkańcem Uzdrowiska. Cała ta aura spowodowała, że wszędzie było pełno turystów tworzących specyficzną atmosferę, zwłaszcza tych z psami, z którymi, z turystami oczywiście, można było porozmawiać i na psiej bazie się pozaprzyjaźniać. Pięknej całości dopełnił pobyt w Amfiteatralnej.
 
Po powrocie zabrałem się za przygotowanie wysyłki dyplomów do koleżanek i kolegów ze studiów.      I na to zadzwonił Syn z pytaniem To kiedy planować kolejny wyjazd wnuków z dziadkami?, co spowodowało mój wybuch śmiechu. Syn spokojnie odczekał, aż mi minie, a gdy mu wyjaśniłem, dlaczego nie wiem, szpetnie zaklął, co robi niezwykle rzadko w przeciwieństwie do jego ojca.
Temat mocno przewałkowaliśmy, a gdy on dorzucił swój - głęboki kryzys w rodzinnym trójkącie Moja I Żona - Syn - Córcia, stwierdziliśmy, że przegadywanie obu przez telefon jest do dupy i umówiliśmy się na, jego i Synowej, przyjazd do Uzdrowiska w lipcu Bo wtedy chłopaki mają obozy, a my święty spokój! A wyjazd z dziadkami zaplanowaliśmy mniej więcej na przełom sierpnia - września.

Dzisiaj Żona Dyrektora kończyła 48 lat. To zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Wszystko się zgadzało z takim wyjątkiem, że urodziny miała jutro. Ale to w niczym nam nie przeszkodziło, czyli     w standardowym przegadaniu ich i naszych spraw. No i umówiliśmy się kolejny raz na... ich przyjazd. Tym razem w lipcu. Obie strony cały czas chcą, tylko życie przeszkadza.
Przed pójściem na górę wysłałem smsa do Justusa Wspaniałego. Wydawało mi się, że po rozmowie z Synem, byłem w stanie wyjaśnić, dlaczego Syn z fotowoltaiką "zrobił tak, a nie tak". Ale na wszelki wypadek podałem Justusowi Wspaniałemu, za zgodą Syna jego numer telefonu, żeby, gdyby Justus Wspaniały chciał, zadzwonił i żeby sobie porozmawiali, dwaj spece od fotowoltaiki, a mnie zostawili  w spokoju.
Długo nie wyłączałem telefonu, ale nie doczekałem reakcji Justusa Wspaniałego.

Wieczorem, pod koniec oglądania kolejnego odcinka serialu Zawód:Amerykanin usłyszałem cichutki i rytmiczny oddech Żony. I "to było na tyle".
 
PONIEDZIAŁEK (20.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
 
Chyba przez poniedziałkową publikację, no i, oczywiście przez przyjazd Teściowej. Nie wiem zaś przez co Żona wstała o... 05.40. Czegoś takiego nie grali nigdy. Gdzie te czasy naszowsiowe, kiedy to Żona regularnie wstawała o 08.00, a bywało że nawet o 09.00.
Gdy ponownie otwierałem drzwi do sypialni, żeby wcześniej łazienkowym hałasem (lekkie odgruzowanie się z racji przyjazdu Teściowej) jej nie budzić, ku swojej zgrozie zobaczyłem, że... patrzy na mnie całkiem przytomna.
- Nie śpię... - A będę mogła już teraz zejść na dół?
- Oczywiście... - uspokoiłem ją, żeby nie męczyła się w łóżku, bo wiem, jak to jest.
Ale gdy zeszła, a ja oczywiście sytuacji nie mogłem mieć opanowanej, z deklaracją pomocy wparowała do kuchni. Musiałem dać odpór.
- Ale umówiliśmy się na twoje już tak wczesne zejście na dół, ale nie na to, że będziesz się od razu krzątać w kuchni!
Bez słowa siadła na kanapie przed żywym ogniem w kuchni i czekała na Blogową. Dalej potoczyło się normalnie. Raz tylko skomentowała sytuację.
- To jest paranoja, żeby już przed szóstą pić kawę!
Nie widziałem w tym żadnej paranoi. Wstaję, to piję.

Z samiutniego ranka wysłałem do Q-Zięcia życzenia. Dzisiaj kończył 39 lat. Żona nawet się nie oburzyła, że tak wcześnie i że nie dałem mu spać.
Od początku dnia sporo pisałem, bo wiedziałem, że później mogę mieć z tym problem. I dość wcześnie pojechałem na pocztę, żeby wreszcie wysłać dyplomy. A to zajęło sporo czasu - jakieś 40 minut. Żmudne adresowanie, wypełnianie druczków, zwłaszcza specyficznych przeznaczonych na zagranicę. Sześć kopert kosztowało... stówę.
I Posiłek zjedliśmy w sporym pospiechu, bo trzeba było jechać do City, a jeszcze przed przyjazdem Teściowej postanowiliśmy zdążyć z podstawowymi zakupami. Wszystko się udało.
Pociąg miał raptem 4 minuty spóźnienia. Bardzo szybko w związku z Teściową powstał problem toalety, więc wymyśliłem,  żeby pójść do kawiarni blisko Starego Miasta City, a przy okazji...
W drodze do domu zrobiliśmy zakupy "pod Teściową". I właśnie wtedy zareagował Justus Wspaniały w swój specyficzny sposób. Przysłał, w zasadzie ni z gruszki, ni z pietruszki, zdjęcie pomidorów ze swojej szklarni. Pięknych i dorodnych, więc mu pogratulowałem. Ale reakcji na mojego smsa nie było wcale. Żadniutkiej. Jak by nie istniał. Ale ostatecznie miał prawo do treści się nie odnosić i niczego nie komentować. Jednak to trochę dziwne...

Gdy Teściowa odpoczęła, obeszliśmy cały dom, ogród i szklarnię. Reagowała na swój specyficzny sposób, z którego należało sądzić, że się jej podoba. W kilku miejscach. W innych milczała. Przy okazji nas nie zawiodła mówiąc, gdy, na przykład, wychodziła ze swojego apartamentu Ale ta woda w kranie to coś mętnawa! albo, gdy staliśmy nad Bystrą Rzeką, To tutaj musi być wilgoć?!
Po II Posiłku (dla nas) i kolacji (dla Teściowej) poszliśmy na spory spacer z Pieskiem po Zdroju. Długość spaceru była limitowana jakimś hiszpańskim serialem Świetnym!, który Teściowa namiętnie ogląda, stąd już o 18.15 byliśmy z powrotem. Kolejny odcinek zaczynał się o 18.45, więc sporo wieczornego czasu obie strony miały dla siebie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin dokończywszy kawałeczek wczorajszego.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz jednoszczekiem. We wtorek na pierwszym stopniu schodów prowadzących do jej górnego legowiska złożyłem kilka deseczek-cokolików z uszanowaniem Pieska, żeby miał sporo miejsca do przejścia. Piesek uważał jednak, że ma za mało. Gdy siedzieliśmy na tarasie, z domu dobiegł nas jednoszczek, co nas zszokowało, bo Piesek nie szczeka przecież, a już w domu to nigdy. Żona oczywiście natychmiast zareagowała. Według jej relacji Piesek stał przy schodach, a na pysku - faflach, wszelakich zmarszczeniach, oczach i na uszach oraz w całej swojej masowości miał poważny zarzut To w jaki sposób mam się dostać na górę?! Wystarczyło, że Żona trochę listeweczki przesunęła i Piesek majestatycznie powędrował.
Godzina publikacji 19.32.

I cytat tygodnia:
Życie staje się złożone, gdy zaczynamy myśleć, że wszystko musi mieć sens. -  Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”)

poniedziałek, 13 maja 2024

13.05.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 162 dni.
 
WTOREK (07.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.00. 
 
Po onanie sportowym dość długo cyzelowałem ostatni wpis.
Na dzisiaj zaplanowałem pięć prac, oczywiście z hurraoptymizmem:
- zamknąć temat szafy, tej ciężkiej kolubryny, 
- zrobić ażurową pokrywę na wannę w górnej łazience podobnej do tej, którą zrobił w dolnej Ta Konstrukcja Jest Do Dupy,
- powiesić karnisz w łazience-pralni,
- skończyć temat nalewki z pigwowca,
- z doniczek przesadzić do szklarni pomidory.
Zdawałem sobie sprawę, że nic mnie nie goni, więc nastawienie było takie - ile zrobię, tyle zrobię. Komfortowe.
Szafę "zrobiłem" przy pomocy brechy, wkrętarki i... Żony. Brechą podważałem w górę boczne ciężkie ściany blokując je klinami, żeby się licowały z przednią płaszczyzną szafy, a Żona przy wierceniu otworów i wkręcaniu wkrętów łączących ściany z szafą właściwą pilnowała, aby z kolei licowały się z bocznymi płaszczyznami szafy. Przy czym co jakiś czas stosowała elementy (emelenty) demobilizacji i demoralizacji.
- Ale po co to robisz, skoro żadnych różnic nie widzę, boki trzymają się same z siebie i jest naprawdę ok?!
Ja widziałem i nie mogły "się trzymać same z siebie".
Za to ja z kolei przy montowaniu wewnętrznej półki podchodziłem do sprawy zbyt lekceważąco i niefrasobliwie. Chciałem ją wstawić w poprzednie miejsce, rzeczywiście trochę głupawe, bo bardzo niskie, ale za to podpórki już były z poprzedniego życia szafy.
- Nie możesz jej przymocować byle gdzie!... - Gdzie ja będę trzymać wszystkie rzeczy - ręczniki, pościel, płyny...?!
Dziwowałem się widząc przepastne przestrzenie, ale półkę zamontowałem na takiej wysokości, jak chciała Żona.
- Jeśli wyjdzie ci w praniu, że potrzebna będzie jeszcze jedna, to nie ma sprawy, zamontuję, nawet więcej...
Żona mogła się wprowadzać. Wypadało więc cały teren przed szafą, znowu zastawiony narzędziami, sprzątnąć. Od razu przejrzał. A co miał,...?!
 
Narzędzia przerzuciłem do łazienki-pralni, doniosłem nowe i zabrałem się za karnisz. Wykorzystałem po pierwszych przymiarkach z Żoną jeden lewy otwór po starym uchwycie poprzedniego karnisza i zamontowałem nowy, ale po prawej musiałem już wiercić. Wystarczał kołek "ósemka", bo obciążenia były śmieszne, ale po wielokrotnym wchodzeniu i schodzeniu z drabiny, po wielokrotnych przymiarkach, skończyłem na "dwunastce" (wiertło "ósemka" w specyficznej ścianie rozryło aż tak wielką dziurę), a i przy niej musiałem stosować mój patent z owinięciem papierem, żeby bydle zaklinowało się w otworze i nie obracało irytująco w trakcie wkręcania wkręta.
Karnisz zawisł i Żona mogła zawiesić jakąś zasłonę. Apelowała o to ze wzdychaniem od kilku tygodni, ale rozumiała, że są priorytety remontowe. Mnie tam ta czarna okienna dziura wieczorami i nocą nie przeszkadzała, bo żadną miarą ani Sąsiedzi z Lewej, ani tym bardziej ktokolwiek, nie mógł podglądać, nawet gdyby chciał. Tak mówiła fizyka, konkretnie optyka. Ale te prawa do Żony nie przemawiały. Miała dyskomfort.

Gdy przygotowywałem I Posiłek, zadzwoniła Po Puszczy Chodząca. Była razem z Prawnikiem Gitarzystą w Naszej Wsi jakieś 7 lat temu, jeśli nie więcej. Więc tyle czasu się z nimi nie widzieliśmy.
Żona miała stały kontakt na FB i rzadki telefoniczny. Mają zamiar przyjechać do nas, do Uzdrowiska, w charakterze gości, i zatrzymać się w dolnym mieszkaniu na przełomie lipca i sierpnia. Więc będzie super się zobaczyć, zwłaszcza że, co może zabrzmieć głupio, przyjadą z Sofoklesem, zwanym krótko i pieszczotliwie Sofi, półtorarocznym dogiem. Bo oni są dogowaci. Poprzedniego, EarlGreya, poznaliśmy i nawet o nim pisałem.
Obecny to młodziak, niezwykle energetyczny, przyjazny i towarzyski. Nie może zrozumieć dziwnego zachowania różnych ludzi, gdy pędzi do nich swoją siedemdziesięciokilogramową masą, którzy nie chcą się z nim bawić, bo on by bardzo chętnie...
Po Puszczy Chodząca nam zaimponowała. Okazało się, że w końcu w cholerę rzuciła pracę nauczycielską i teraz intensywnie uczy się, aby zdobyć papiery i zawód... technika... weterynarii.
Z długiej rozmowy, której część słyszałem, wynikało nam w dziwny sposób, zresztą nie po raz pierwszy, ale teraz jakoś tak dobitnie, że nadają na tych samych falach, co my. Dziwnie to wszystko się toczy.
 
Na ostatnią chwilę pojechałem odebrać pranie. Do tego doszedł odbiór paczuszki (jakieś medykamenta dla Pieska), no i skończył się Pilsner Urquell (jakoś tak przedwcześnie), więc trzeba było przeprosić się z Intermarche i z Kozelem. Spraw się trochę uzbierało. 
Gdy wróciłem, po wypakowaniu, zaparkowałem Inteligentne Auto w garażu. No i w końcu musiało się to stać. Wystarczyła chwila nieuwagi i dekoncentracji, abym usłyszał nieprzyjemny zgrzyt. Auto zaparkowałem dla komfortu wysiadania zbyt blisko prawej strony i kawałek prawego błotnika przejechał się po kaloryferze. Widok przerysowań powodował ból serca i frustrację. Bo przecież o tym gnoju, gdy wycinaliśmy kilka grzejników w domu, zapomnieliśmy! I czekaliśmy z jego usunięciem do końca sezonu grzewczego. A wiadomo było, że oprócz tego były inne priorytety.
Postanowiłem się nie przejmować i dzisiaj nie wspominać o tym Żonie, żeby nie psuć jej popołudnia i wieczoru. Zdąży się zmartwić.

Przed II Posiłkiem przygotowałem comiesięczne papiery, a po nim, ku zaskoczeniu Żony, bo zrobiło się późnawo, zabrałem się za pomidory. Posadziłem 24 krzaczki, a resztę zostawiłem sobie na jutro. Żona się wzruszyła, gdy zobaczyła pierwszą dużą tacę z sadzonkami zdejmowaną z parapetu.
- To pa, pa, pomidorki. - Ładnie rośnijcie!
Zdążyła się przyzwyczaić do miłego widoku, gdy codziennie siedziała w Bawialnym.
Ale bardzo szybko się przeraziła, gdy jej powiedziałem, że w tym roku będziemy mieć 52 krzaki.
- Bo, pamiętasz, w tamtym roku mieliśmy dwadzieścia!...
Nie musiałem dodawać "tylko". Ale trochę się uspokoiła, gdy dodałem:
- Ale w razie czego będziemy robić przeciery... - Po co kupować?

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu piątego serialu Zawód:Amerykanin.

ŚRODA (08.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Dwadzieścia minut przed czasem. Ale po dobrym śnie. 
Po niedużym onanie trochę pisałem. I nagle Żona, gdy zeszła z góry, stanęła przy stole wymownie milcząc (jeszcze przed 2K+2M), co natychmiast zwróciło moją uwagę. W rękach trzymała poszwę z mojej kołdry. Od wielu tygodni nosiła się z zamiarem jej wyrzucenia. Z racji wieku poszwa miała grubość bibuły i jak ona dobrze się darła. Kilka tygodni temu przy górnym ściegu zrobiła się sama z siebie dziura, która nocami była systematycznie przeze mnie powiększana, gdy niechcący, w śnie, zahaczałem o nią dłonią albo łokciem. Budził mnie wtedy sympatyczny dźwięk prutego materiału, takiego specyficznego trzeszczenia.
Dziury nie dawało się zaszyć, bo nić nie miałaby się czego trzymać. Los poszwy był więc przesądzony, ale żeby tak od razu i byle jak wyrzucać ją do kubła? Wziąłem poszwę z rąk Żony i z szacunkiem oraz pietyzmem złożyłem ją, poszwę, nie Żonę, na pół, a potem jeszcze raz na pół, i jeszcze raz i w takiej eleganckiej formie powoli wsadziłem ją do kubła przeprowadzając coś na kształt uroczystości pogrzebowej i jednocześnie palnąłem skromną gadkę ze wspomnieniami. Bo poszwa służyła mi wiele lat. Jak wspólnie z Żoną doszliśmy, jeszcze w głębokich naszowsiowych czasach.
Żona doskonale mnie rozumiała, bo miała identyczną, tylko w innych kolorach, która w podobnych okolicznościach (dziura i prucie się) dokonała żywota, tylko że grubo wcześniej. Dodatkowa różnica była taka, że tamta została przez Żonę wyrzucona(!), bezceremonialnie i bez ceregieli!

Jeszcze przed I Posiłkiem dosadziłem w szklarni 28 krzaczków pomidorów. Sumarycznie rosną sobie 52 sztuki, w tym 3 pomidorowe wypierdki, te rachiciaki, z których nie wiadomo, czy coś będzie. Ale znając oświetleniowe warunki w szklarni dałem im warunki najlepsze z możliwych. I wbiłem koło nich po patyczku, bo wielkością i kształtem niczym nie różnią się od zaczynających wybujać (wybujowywać?) chwastów. Te, w tej fazie, poszły od razu pod haczkę, a ponieważ haczka w przyszłości będzie wielokrotnie w użyciu, to się bałem, że mogę się pomylić. I zrobi się "tylko" 49 krzaczków.
(dla trochę młodszych - haczka to motyka; chociaż nie wiem, czy i słowo "motyka" coś im powie. A przecież mówi się "porwał się z motyką na słońce")
Wzięło mnie dalej na prace w ogrodzie, bo jak się zacznie, to trudno przestać. Jeden wąż ogrodowy pięknie i zmyślnie przeprowadziłem od kranu w klubowni do kompostowej części ogródka, żebym tę strefę mógł swobodnie podlewać. Specjalnymi plastikowymi "śledziami" przymocowałem go do gruntu tak, że w żadnym miejscu nie będzie się plątał pod nogami, a zwłaszcza pod brutalnymi łapskami Pieska. Drugi zaś wąż, który jest odpowiedzialny za podlewanie obszaru szklarniowego i sporej części ogródka ładnie przy szklarni zwinąłem, bo się okrutnie plątał pod nogami, co prawda nie tak jak Ofelia, ale równie dobrze można byłoby się przewrócić. Będę go rozwijał okazjonalnie, akcyjnie.

Po I Posiłku na kompoście posadziłem 10 sadzonek ogórków. Trzy czy cztery z nich były tak mikre, że te pomidorowe rachiciaki wydawały się przy nich olbrzymami. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że na ten krok zdecydowałem się sporo przed Trzema Zimnymi Ogrodnikami i przed Zimną Zośką, może z nimi być różnie. A potem na skrawku ziemi, zgrabionej i wyrównanej, tej, która ujrzała światło dzienne po rozsypującej się permakulturowej skrzyni, posadziłem pięć cukinii. Każdą otoczyłem bambusowymi drabinkami, żeby Pieskowi nie przyszło nic głupiego do głowy, a przyszłoby na pewno, i zawołałem Żonę, żeby się pochwalić.
- Ooo! - zmartwiła się. - A Piesek tutaj w rogu miał takie swoje stałe miejsce, w którym wygrzebywał sobie ziemię i się dla ochłody wylegiwał...
- Wyrwać wszystko?!!!... - zapytałem z zaciśniętymi ustami.

Po południu zrobiliśmy sobie mały objazd po Uzdrowisku. Chcieliśmy zobaczyć, jaką ofertą dysponuje DINO (jest na obrzeżach) i pojechaliśmy do Nowego Mechanika, żeby nam coś z tym zarysowaniem Inteligentnego Auta doradził. Dopadło nas Powiatowstwo, bo go już nie zastaliśmy, mimo że było jeszcze sporo przed 15.00.
Po powrocie Żona wyszła na spacer z Pieskiem, a ja zabrałem się za ażurową pokrywę na wannę. Jeszcze raz wszystko dokładnie pomierzyłem bo Łatwiej kijek pocienkować niż go potem pogrubasić.
Do II Posiłku udało mi się przyciąć na wymiar 6 deszczułek i 4 wyszlifować. Na jutro zostawiłem sobie do cięcia jeszcze trzy, no i szlifowanie.

Pod wieczór rozmawiałem z Synem. W poniedziałek przyjeżdża ekipa i zacznie montaż fotowoltaiki.
- Szef jest nad podziw cierpliwy, mimo że zadaję mu dziesiątki pytań. - Na wszystkie odpowiada.            - Ostatnio tak: Montaż standardowej fotowoltaiki na domu takim, jak pański, trwa dzień. - Rozbudowanej - dwa, a u pana będzie trwać trzy...
- A w związku z tym jesteś w stresie? - durnowato zapytałem.
- Taaato!... - Nie śpię po nocach!...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Prawie. Bo oboje nie podołaliśmy ostatnim dziesięciu minutom.
 
Dzisiaj o 07.16 napisał Po Morzach Pływający.
Ahoj z Gdyni.
Od wielu lat korzystam z usług firmy. Rozliczają mnie z zarobków za granicą oraz Czarną Palącą.
Reprezentują mnie przed US we wszystkich spornych sprawach. Śpię spokojnie i nie frustruję się z powodu jakiejś upierdliwej urzędniczki. Koszty są niewielkie w porównaniu ze spokojem i dobrym snem.
Jedzenie ryb morskich to samobójstwo zwłaszcza, że wiele z nich jest hodowanych na farmach czyli faszerowanych lekarstwami. W Chinach na rzekach hoduje się wszystko co pływa w tamtejszych wodach łącznie z ostrygami i krabami. Poza tym wiem co nieco o zanieczyszczeniu oceanów.
Bezpieczniej jest chyba jeść ryby śródlądowe z dzikich połowów.
Groszek rośnie i już się wije wokół leszczynowej kratki. W Swoim Świecie Żyjąca dba o ogród i warzywa nawet jeżeli jest w Innej Metropolii. Sprawdza prognozę pogody i zwraca uwagę dla Czarnej Palącej ,żeby nie zapomniała podlać roślin. Jestem z niej dumny bo nie dość, że zmusiła mnie do zrobienia grządek ( zrobiłem to z przyjemnością ), to jeszcze o to wszystko dba.
Zdjęcie groszku prześlę na Mssa.
No to miłego dnia.
PMP (pis. oryg.; zmiany moje)

CZWARTEK (09.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A pospałbym jeszcze troszeczkę. 
Rano przeprowadziłem spokojny onan sportowy. I jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem do Nowego Mechanika. Zarysowanie ocenił u blacharza na 1500 zł A może i więcej!... Rozbawiło mnie to i oburzyło. Bo się okazało, że blacharz na pewno ściągnie cały przód, żeby go jednolicie zrobić, a kto wie, czy jeszcze nie prawe nadkole. A ja chciałem sam miejsce zabezpieczyć, rysy podszpachlować i pomalować farbą. Bo nad Inteligentnym Autem w tym względzie się nie trzęsę. Nawet gdybym dysponował nadwyżką kasy, uważałbym, że "postępowanie" blacharza to gruba przesada.
Nowy Mechanik poradził mi, do jakiego sklepu w City mam pojechać.
- Kupi pan szpachlę do samochodów, ona jest dwuskładnikowa i po godzinie można już szlifować i tam panu dobiorą lakier, żeby mógł pan pomalować. 
To się nazywa uczciwe doradztwo!
 
Korzystając z okazji, że uruchomiłem Inteligentne Auto, pojechałem za tarczą do szlifowania drewna. Potrzebowałem nowej, bo stara już nie wyrabiała przy szlifowaniu desek na pokrywę do wanny. I w jednym ze sklepów napatoczył się jakiś facet (właściciel, mąż pracownicy?), mieszkaniec Uzdrowiska, bardzo uczynny, z którym dokładnie przedyskutowałem problem niszczenia w mojej gumówce kolejnych tarcz do cięcia metalu zaledwie po kilkukrotnym ich użyciu. Na tyle, że wróciłem do domu po gumówkę i na miejscu, w sklepie, tarcze dopasowywaliśmy i patrzyliśmy Co za cholera?! Bo nakręcany docisk jej nie dociskał i tarcza latała luźno. Wniosek był jeden - pojechać z gumówką do Leroy Merlin lub do Castoramy I niech na miejscu coś doradzą! Przy okazji całej akcji poznałem kolejnego uzdrowiczanina i nawet powymienialiśmy się informacjami o wspólnych dalekich znajomych.
 
Po powrocie do domu rozmawiałem z Wielkim Woźnym. Powstała idea napisania wspomnień o naszym koledze, Tomku, czyli Naczelniku. Zobowiązałem się, że gdy przyjdzie co do czego, napiszę, "tak od serca".
Później zaś z Prominentem. Listonosz przyniósł polecony list adresowany na nazwisko jego żony i na nasz adres. Z nazwy nadawcy wynikało, że musi to być mandat za niewłaściwe parkowanie w Metropolii.
- A bo samochód jest na żonę... - wyjaśnił na wstępie.
- A gdzie pan tak piratuje?! - zagadałem na wstępie.
- Gdzieś musiałem zaparkować nawet nie wiedząc, że niewłaściwie. - A zawsze staram się parkować w miejscach dozwolonych. - To, gdy listonosz przyjdzie drugi raz, proszę odebrać list, otworzyć go, sfotografować i wysłać mi. - Zapłacę!...

Po I Posiłku dalej ciąłem na wymiar deski, szlifowałem i na dworze, przy pięknej aurze, ale w cieniu, stworzyłem sobie piękne stanowisko do malowania. Pod okiem Żony wymieszałem ze sobą dwie bejce, żeby farby wystarczyło, no i żeby kolor był właściwy i pomalowałem pierwszy raz.
Nad schnięciem nie trzeba było stać, to zrobiliśmy sobie niedużą, ale sympatyczną wycieczkę po Uzdrowisku. Byliśmy w takich urokliwych miejscach, o których wcześniej nie mieliśmy żadnego pojęcia. To tylko potwierdzało, jak Uzdrowisko jest urozmaicone pod każdym względem. 
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Biedronkę. Skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy drobniutkie uzupełniające zakupy. I przy okazji zgodziliśmy się ze sobą, że będę mógł sobie kupić Pilsnera Urquella. Z trzech powodów, bo:
- należałoby nim od czasu do czasu zaakcentować jakiś drobny sukces w prowadzonych przeze mnie pracach,
- pojawił się po raz pierwszy, nie wiedzieć od kiedy, w butelkach,
- sztuka kosztowała 50 gr mniej niż "normalnie".
I zgodziliśmy się, że dwie butelki będą w sam raz.

W domu z wielką przyjemnością zabrałem się za uprawy. Te czynności są miłe same w sobie, a dodatkowo wsparte chłodnym napojem... A więc w szklarni posadziłem dymkę, jakieś 2/3 siateczki, w drugim rogu rozsypałem bez ładu i składu, na zasadzie co będzie, to będzie, nasiona kopru, w miejscu, w którym posiałem "już dawno" sałatę (właśnie wzeszły dopiero teraz przez te przymrozki dwa sałatowe wypierdki), od nowa ją posiałem, a w skrzyniach na tarasie ponownie posiałem pietruszkę (wzeszły tylko dwie), nasturcję i tymianek, bo po tamtych ni śladu, ni popiołu.
Po II Posiłku wyschnięte deseczki przetarłem papierem ściernym i drugi raz pomalowałem. Wyszły pięknie. I żeby się dobić, w szklarni ostatnim wieczornym rzutem z czterech płyt zrobiłem sobie ścieżkę, aby można było suchą stopą dotrzeć do mechanizmu podnoszącego i opuszczającego górną ciężką szklarniową klapę (wietrzenie), tę, która "wyrywa" kręgosłup...
Jaka miła codzienność i jakie zróżnicowanie prac...
 
Pierwszego meczu Igi Świątek w Rzymie nie oglądałem. Miał się rozpocząć o 19.00, co akceptowałem, ale okazało się, że się rozpocznie znacznie później, czego mój organizm nie był w stanie przyjąć. Zdecydowałem się na retransmisję jutro rano, jeśli takowa będzie.
Wieczorem obejrzeliśmy 10 minut "wczorajszego" odcinka serialu Zawód:Amerykanin i 2/3 "dzisiejszego". Więcej nie daliśmy rady.
 
PIĄTEK (10.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W drodze na dół zdjąłem polską flagę. 
Retransmisja meczu Igi Świątek z Amerykanką Bernardą Perą była. Iga wygrała 2:0. Wczoraj mecz rozpoczął się bodajże o ok. 21.00, kiedy ja już, bodajże, spałem.
Z raniutka zabrałem się za skręcanie deseczek, żeby ostatecznie utworzyć ażurowe pokrycie wanny. Rzecz wymagała sporej dyskusji z Żoną, żeby sprawy nie schrzanić, a potem, przy skręcaniu precyzji i wielokrotnych pomiarów, co kolejną przytwierdzoną deseczkę, żeby... sprawy nie schrzanić.
Znowu wyszło pięknie. Może nawet piękniej od tej dolnej zrobionej przez Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. A na pewno taniej.

Po I Posiłku pojechałem do City. Sam. Żona chciała wykorzystać fakt, że rano rozpaliłem w kuchni i przypilnować gotowania jedzenia dla Pieska i dla nas. Żeby potem już tylko ewentualnie je odgrzewać.
W sklepie z farbami do samochodów facet był tego samego zdania, co ja.
- Dla mnie samochód jest tym, czym młotek dla kowala. - Ma jeździć, ma być sprawny i bezpieczny.
Otworzył drzwi pasażera, z przyklejonej do słupka kartki odczytał kolor lakieru (nawet nie wiedziałem, że tam jest taki opis) i udał się na zaplecze. Dobierał i mieszał. Po czym przyniósł mi maleńki słoiczek i z niego bez lejka lub czegoś na jego kształt wlał trochę do maluteńkiej plastikowej buteleczki o średnicy wlotu 0,5 cm. Podziwiałem, bo nie uronił ani jednej kropelki.
- Tą igiełką może pan wprowadzać lakier w malutkie rysy, a w środku pojemniczka jest pędzelek do większych. - 30 zł... - A gdyby chciał pan kupić szpachlę, to poszłaby stówa, z niej by pan wykorzystał może jedną setną, a reszta by stwardniała i do wyrzucenia, poza tym pod szpachlę trzeba by było kupić jeszcze podkład, 60 zł, bez sensu. - A kiedyś, gdy będzie pan chciał iść do lakiernika, to zawsze pan zdąży. - Zresztą większość zadrapania jest na plastiku, a jemu co z tego powodu może się stać?! - ocenił na miejscu stań przerysowań.
Byłem zachwycony.

Do Leroy Merlin wszedłem z moją gumówką. Facet poświęcił mi mnóstwo czasu dochodząc z tarczami Ki diabeł?!
(ki to potoczna forma zaimka odmiennego jaki. Samodzielnie raczej nie występuje; zazwyczaj jest częścią całego zwrotu, np. Po kiego tam leziesz?, ewentualnie pojawia się w konstrukcjach eliptycznych, „skrótach myślowych”, tzn. po kiego? (po kiego czorta? = po jakiego czorta? = po co?). Jest to forma o proweniencji gwarowej, obecnie występująca tylko jako kolokwializm).
W końcu stwierdził, że, żeby moja nakrętka dociskała tarczę, to ta musi być grubsza, ale potem do cienkiej dopasował drugą nakrętkę. Kupiłem więc dwie tarcze i jedną nakrętkę. Żadne niespodzianki teraz nie powinny mnie czekać. Muszę powiedzieć, że facet był cierpliwy, razem ze mną odkręcał i zakręcał, mierzył i szukał.
Sam robiłem zakupy w Lidlu, Carrefourze i w Biedronce i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale Żona zadała mi jeden temat - komosa ryżowa. Nie znalazłem, ale przez to intensywne i skrupulatne szukanie byłem bliski bólu głowy. W końcu do niej zadzwoniłem.
- Komosy nie ma, ale jest coś takiego, jak kasza jaglana?
- Weź! - usłyszałem z ulgą, ale musiałem najpierw dokładnie opisać towar. Z tych nerwów o mało co, a bym się pomylił i wziął mąkę jaglaną. No, to dopiero wtedy bym się...!

Przed i po II Posiłku na klęczkach, na nakolannikach, dwa razy pomalowałem rysy. Na blasze stały się prawie niezauważalne, na plastiku trochę było widać, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Grunt, że blacha była zabezpieczona.
W przerwach między malowaniem podlewałem w szklarni i w ogródku. To taka czynność dająca pierwotną satysfakcję. Nie dość, że wtedy zaczyna wszystko pachnieć, zwłaszcza wilgotną ziemią, to jeszcze czuje się, że roślinki są wdzięczne...
Przed pójściem na górę rozmawialiśmy szeroko o planie A'. I wyłącznie o A' .
Wieczorem obejrzeliśmy tylko 1/3 wczorajszego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. Od razu zastrzegłem, że na więcej mnie nie stać, a Żona zaakceptowała. Słuchała później audiobooka, ale jak długo, nie wiem, bo dawno mnie już nie było.
 
SOBOTA (11.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Godzinę przed czasem, ale dłużej nie potrafiłem spać. 
Już o 11.00 obejrzałem drugi mecz Igi w Rzymie. Z Kazaszką, Julią Putincewą. Taka z niej Kazaszka, jak z mojej.... Po prostu Ruska o typowym kałmuckim zachowaniu. Ostatnio, gdy grała z Igą (przegrała) zachowywała się skandalicznie, a gdyby zapytać ją o zasady savoir-vivru na korcie, to myślałaby raczej, że jest to może rodzaj nieznanego jej uderzenia, albo nowy typ rakiety, na przykład.
Iga wygrała 2:0. Ale w drugim secie miała jakąś zapaść i przegrywała już 1:4, by ostatecznie wygrać tego seta 6:4. 

W ramach realizacji planu A' zabrałem się za ścianę w naszej kuchni. Za jej lewą część. Tę, gdzie kiedyś stały meble, piekarnik elektryczny i kaloryfer, i tę, która po pozbyciu się tych rzeczy ujawniła na sobie trzy kolory i cztery gniazdka na różnych wysokościach, co teraz, po ich odsłonięciu jest niezrozumiałe i nie ma racji bytu. No, ale są.
 Szlifowałem grubą warstwę szpachli, którą nałożyłem dawno temu w dziurach powstałych po usunięciu haków podtrzymujących kaloryfer (wycięty), usuwałem gwoździe i haczyki, powstałe dziury i dziurki szpachlowałem, odkurzyłem całą przestrzeń z pajęczyn, wyciągnąłem lodówkę z jej "gniazda" i za nią zrobiłem porządek, no i oklejałem wszystko co się dało taśmą malarską. Jutro zacznę malowanie.
Staraliśmy się wykorzystać farby, które mamy, a którymi malowaliśmy różne pomieszczenia, nasze i gościnne. Żona zdecydowała się na wymieszanie beżu z żółtym żarówiastym. Próbki naniosłem na kawałek ściany i wyszło nam, że... wyszedł kolor piaskowy. Do zaakceptowania.
W ramach kontynuacji planu A' zaraz potem lub na zazębienie się zabiorę się za korytarzyk na górze, który powstał po wstawieniu dwóch par drzwi prowadzących do gości oraz na skutek zamurowania wejścia do łazienki. Końcem tego planu będzie malowanie łazienki-pralni oraz przymocowanie w niej włączników i gniazdek, zamocowanie nad umywalką oświetlenia i lustra. 
Jest co robić.

Po II Posiłku dopadła mnie dziwna i nietypowa niemoc. Do pójścia na górę była dobra godzina, nawet półtorej, a ja nie wiedziałem, co ze sobą robić. Malowania nie chciałem już rozkręcać, pisać mi się nie chciało, sprzątać czegokolwiek tym bardziej, rąbanie drewna na szczapki było bez sensu, czytanie odpadało, bo książka trudna i trzeba się do niej zmuszać, spać było za wcześnie, a ogród odpadał, bo zdrowo lało. Trwałem w nieprzyjemnym impasie.
- To może idź do szklarni i coś tam rób... - Żona nie dość, że wiedziała, że robić coś muszę, bo inaczej z tego stanu głośno oznajmionego nie wyjdę i tylko patrzeć, gdy wpadnę w frustrację, to wiedziała w punkt, co by to mogło być.
W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, bo rośliny posadzone, nasiona posiane, wszystko podlane i wyplewione, więc samo patrzenie na zieleninę, jak rośnie miało w sobie tyle emocji, że ho,  ho!... Ale przypomniałem sobie o ścieżce, tej zdemontowanej, którą należało jakoś odtworzyć. A "jakoś" zaplanowałem w ten sposób, że postanowiłem na niej poukładać różne kamienie, raczej kostkę i płyty różnego autoramentu, walające się po kątach posesji.
Ułożyłem pierwsze cztery rzędy, półtorej godziny zeszło, satysfakcja była i bez szemrania mogłem udać się na górę.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.

NIEDZIELA (12.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Jeszcze przed I Posiłkiem zdjąłem 4 pokrywki gniazdek i jeden dekiel od puszki, wszystko wyczyściłem z poprzednich malowań i pomalowałem ścianę pierwszy raz. Przy czym z wczorajszego piaskowego zrobił się jaśniejszy piaskowy. Nazwałem go Piaskiem Sahary. Wszystko przez to, że Żona zdecydowała, że do naszej mieszanki dodamy jeszcze trzecią farbę, resztki białej. Rano dusiłem się ze śmiechu wiedząc, że tak będzie, bo zauważyłem, że Żona, gdy ledwo wstała, przygląda się uważnie ścianie i wczorajszym próbnym mazom i wiedząc, że ona nie zauważyła, że ja zauważyłem.
Na jednolitej już płaszczyźnie od razu powyłaziły wszelkie dziurki, dziureczki i rysy, więc zabrałem się za szpachlowanie. Żeby sobie wszystko schło.
Żeby się pozbyć smrodu farby (mimo że to nie to co za komuny, to jednak śmierdzą, a według Żony ładnie pachną) i żeby odreagować, poszedłem do szklarni układać ścieżkę.
- Teraz idę do męskiej roboty!... zaznaczyłem.

Po I Posiłku zabrałem się za górę. Same prace przygotowawcze zajęły mi sporo czasu. Czyściłem i odkurzałem to, co zostawili po sobie Szef Fachowców wraz ze współpracownikiem. I odwaliłem całą koncepcyjną pracę z obszaru listew i listewek, bo po malowaniu i tapetowaniu(?) trzeba będzie wzmocnić i zamaskować przecięcia regipsowej ściany, pozostałości po usunięciu z niej drzwi przesuwanych i po zamurowaniu wejścia oraz ułożyć przy podłodze cokoliki. Wszelakich listew w piwnicy znalazłem bez liku, więc będzie się czym wykazać. 
A skąd tapetowanie? Żona wymyśliła, że na tę zamurowaną ścianę można by położyć tapetę, zamiast malować. Do pomysłu się zapaliłem, bo byłaby to jakaś odskocznia od "zwyczajnego" już malowania. A tapeta była, ta, która została po tapetowaniu ściany w salonie w dolnym mieszkaniu gości. Ta, która świadczyła o moim tapetowym (tapeciarskim?) Waterloo. Wtedy tapetowałem pierwszy raz w życiu. Ale już drugi raz, drzwi sypialni od strony wewnętrznej, wyszło bardzo dobrze. Więc chciałem się teraz sprawdzić. W związku z tym stwierdziłem, że ścianę trzeba będzie przeszlifować. Pyłek był wszędzie.
 
I znowu dla odreagowania poszedłem do szklarni. Ścieżki powoli przybywało, a była ona na tyle już w tym momencie oryginalna, że leżały na niej płyty a la marmurowe, płytki betonowe z ciekawym wycięciem na jednym z rogów oraz kostka betonowa z charakterystyczną falistością na każdym z czterech boków. Oryginalność ścieżki względem poprzedniej polegała jeszcze na tym, że przy obu parach szklarniowych drzwi położyłem pierwsze dwa typy płytek, cienkie, bo łatwo było je zlicować z obu progami, ale już kostka była gruba, a nie dało jej się głębiej zakopać dla zachowania poziomu, bo na dnie był lity beton. Ścieżka więc musiała być pod górkę i z górki. Nawet zaczęło to fajnie wyglądać. No i pracy, zwłaszcza finezyjnej, było więcej.

Wróciłem do góry. Wszystko, co trzeba było, okleiłem malarską taśmą i zabrałem się za gruntowanie, w tym za ściankę, na której miałem kłaść tapetę, bo pyliła jak szlag. A to by groziło nieprzyjmowaniem kleju, odchodzeniem tapety i moim złorzeczeniem. 
I znowu z przyjemnością wróciłem do szklarni. Taka dywersyfikacja prac powodowała, że żadna z nich mnie nie męczyła.
Po II posiłku ścianę w kuchni pomalowałem drugi raz i nawet odklejanie taśmy mnie nie mierziło. Wyszło nieźle, drobne ubytki na granicy taśma ściany/sufit, uzupełniłem błyskawicznie tak, jakbym to robił przez całe życie. A styk Piasku Sahary i tapety wyszedł perfekcyjnie! 
Trochę z Żoną się upałowaliśmy ze wstawieniem lodówki w jej "gniazdo". A tylko dlatego, że jej przednie nóżki do tej pory stały na kaflach, a tylne na starym niewidocznym parkiecie, a na granicy faz był nieprzyjemny uskok. Panom, Szefowi Fachowców i jego współpracownikowi albo nie chciało się przy kładzeniu kafli wysunąć lodówki i w "gnieździe" również je położyć, albo, co bardziej prawdopodobne, na to nie wpadli. Ostatecznie lodówka czterema nóżkami stanęła inaczej, bo na parkiecie. To z kolei wymagało ponownej regulacji i klinowania, żeby stała w pionie, bo z perspektywy Bawialnego paskudny pochył w lewo drażnił Żonę i ciągle go widziała, nawet gdy nie patrzyła. 
Między blat kuchenny a bok lodówki wcisnąłem klin, najgrubszy jaki posiadałem i trochę pomogło wrócić lodówce do pionu. Ale gdy za jakiś czas wróciłem do kuchni, po klinie nie było śladu, za to w to miejsce wciśnięta była łopata do pizzy. Zdecydowanie stanowiła grubszy klin poprawiając prawie idealnie pion lodówki. Widok był kuriozalny. 
- A bo pomyślałam sobie, że można by ją w taki sposób wykorzystać! ... - Żona się śmiała, a ja razem z nią.
To by się zdziwił Ta Konstrukcja Jest Do Dupy!
Korzyść z tych manewrów dodatkowo była taka, że różne części lodówki, w tym normalnie niedostępne, zostały przyzwoicie umyte.

Po doprowadzeniu do pięknego wyglądu ściany po lewej stronie tapety, czekałem co będzie. To znaczy wiedziałem, co będzie. Głupi by na to wpadł, że teraz jej prawa strona natychmiast zaczęła gryźć w oczy swoimi poremontowymi maziami, jak również część między kuchnią a kominkiem.
Długo nie musiałem czekać na reakcję Żony.
- Teraz ta część ściany gryzie w oczy!...
Od razu ustaliliśmy, ja bez bólu, że farby Piasek Sahary jest od cholery i że na wszystko wystarczy.

Pracowity dzień zamknąłem ogrodem i szklarnią. Podlałem trawę pod świerkiem, bo stanowi on dla niej brutalne zadaszenie przed deszczem oraz pomidory i wszystkie nasiania. I odkryłem, że jedna cebulka wypuściła zielone. Taki centymetrowy, dla zgrywu, szczypior. Ubawiłem się setnie.
Przy okazji odkryłem, że z jednego krzaczka pomidora został tylko łodygowy kikut całkowicie pozbawiony liści i tego faktu nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Czyżbym przy kładzeniu ciężkich płyt w jakiś sposób narozrabiał?... Ale podlałem go, może odbije.
Odkryłem też, że na kompoście dwa ogórki, te rachiciaki do potęgi, zniknęły. Wytłumaczenie mogło być jedno. Intensywny deszcz musiał je po prostu pokiereszować i wbić bezpowrotnie w ziemię.
Nad stratami nie bolałem.
 
Ciekawe, bo niedziela była niedzielą mimo sporej pracy. Może przez tę ciszę wokół, bo nikt na swoich posesjach nie czynił żadnego hałasu. Ja również się dopasowałem.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Żona dotrwała do połowy. Jak zwykle każdy fakt, a więc i ten musiała przeanalizować.
- Bo zdrada polegała na tym, że ja poszłam do łóżka grubo wcześniej przed tobą. - Laptopa i telewizor przygotowałam, a potem czekałam leżąc i słuchając audiobooka. - A to nie mogło się dobrze skończyć... - Nie gniewasz się?...
 
PONIEDZIAŁEK (13.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
 
Miałem już jakiś taki, na granicy sen - jawa, "pałer" do roboty, że bez problemów wstałem. Chyba wszystko przez tę ścianę w kuchni, która udała mi się nad podziw. Tedy dalej chciało mi się malować. A drzewiej malowania nie cierpiałem.
To mi jednak nie przeszkodziło, żeby porannie nie zrobić sportowego onanu.

Wczoraj wieczorem Wnuk-III zaskoczył mnie smsem. Heca, żeby trzynastolatek tak pisał i interesował się takimi rzeczami.
Zadałem sobie ostatnio pytanie jaka sylaba jest najdłuższa w języku polskim. Na początku wymyśliłem wyraz "sport" który składa się ze sylaby z pięciu liter i jest błuższa niż przecietna ale później kiedy zaczą padać deszcz uświadomiłem sobie że to właśnie ta sześcioliterowa sylaba jest najdłuższa. Moje dalsze poszukiwania skończyły się w dniu w którym kolega z klasy stwierdził że najdłuższa sylaba to jest dziewięcioliterowy wyraz "chrząszcz". (pisownia w każdym elemencie <emelencie> oryginalna).
Byłem zbudowany takimi zainteresowaniami wnuka i trochę zmartwiony, że w tym wieku zdaje się nie wiedzieć jeszcze o zasadach interpunkcji. 
Sprowokował mnie do dociekań i poszukiwań. Bo wyraz kleszcz (7 liter) "wymyśliłem" na poczekaniu, ale okazało się, że jest jedna sylaba dziesięcioliterowa - "wszczniesz" od czasownika "wszcząć". Sprawa w czasie przeszłym jest prosta i oczywista - ja wszcząłem awanturę, ty wszcząłeś awanturę, itd. W teraźniejszym również. A z przyszłym już nie. Bo niektórzy naukowcy, filolodzy języka polskiego, uważają, że nie ma czasu przyszłego od tego czasownika, a inni, że jest. Czyli, jak zwykle, zdania naukowców są podzielone. Więc w czasie przyszłym byłoby i według mnie jest "ja wszcznę awanturę", a ty właśnie "wszczniesz  awanturę". Nawet komputer nie zaznaczył tego słowa jako błędu.
O wszystkim będę musiał powiedzieć Wnukowi-III, żeby "zgasił" kolegę z klasy.

Przed I Posiłkiem pieprzyłem się z odcinaniem tapety według prostej i prostopadłej linii. Bo Szef Fachowców odciął ją tak w trakcie likwidacji przegrody w kuchni, żeby się nazywało. Zeszło tyle czasu, że dopiero w południe poszliśmy do Zdroju. Pretekstem był zakup taśmy malarskiej.
Z tym wyjściem wiązały się dziwne uczucia. Wyszedłem znowu po kilku dniach remontowania w domu i tym razem wszędzie czułem się... obco. Prawie całkowicie jako turysta, który świetnie zna Uzdrowisko, lubi je, często przyjeżdża, ale nie jest jednak u siebie. Nie mogłem tego stanu  wytłumaczyć li tylko tymi kilkoma dniami nieobecności.
Te moje odczucia nie zmieniły faktu, że Zdrój był piękny, a Park Różanecznikowy zaczynał właśnie swój koncert kwitnienia. Nie było siły, żeby nie robić zdjęć.
- Rok temu jeszcze na tę feerię barw się nie załapaliśmy. - przypomniała Żona.

W domu prace sprowadziły mnie do rzeczywistości i odgoniły durnowate myśli. A zwłaszcza jedna z nich, z prac oczywiście, - oklejanie ścian, ich granic i kątów taśmą malarską. Dzisiaj już ewidentnie stwierdziłem, że tej dłubaniny nie cierpię! 
Gdy ją skończyłem, ścianę zagruntowałem i ponownie zrobiłem to samo z zamurowaniem na górze. A potem z przyjemnością uciekłem do szklarni i ułożyłem sobie trzy rzędy betonowych płytek.
Do domu wróciłem idealnie, gdy Iga Świątek zaczynała mecz 1/8 finału z Niemką polskiego pochodzenia Angeliką Kerber (lubię ją, od lat mieszka w Puszczykowie pod Poznaniem). Iga wygrała 2:0.
Po II Posiłku pierwszy raz pomalowałem prawą względem tapety ścianę , no i na górze tę postawioną przez Szefa Fachowców, odgradzającą nas od górnego mieszkania.
 
Blogowy tydzień się zamyka. Dotarło do mnie, że był niezwykle męczący i na swój sposób nudny. Bo nic, tylko praca i praca....
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.34.

I cytat tygodnia:
Człowiek jest najbardziej ludzki, kiedy działa w sposób nieoczekiwany. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”)
Przez cały tydzień działałem w sposób boleśnie oczekiwany, nomen omen. Byłem nieludzki?...