poniedziałek, 29 lipca 2024

29.07.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 239 dni.
 
WTOREK (23.07) 
No i dzisiaj wstałem o 06.50.

Najpierw miałem zamiar o 06.00, potem o 06.30,  a skończyło się, jak się skończyło. Wstawało się ciężko.
Od rana cyzelowałem, bo nie byłem pewny co i jak przez niedzielę i poniedziałek ponawypisywałem. Poprawek było sporo. A potem zabrałem się za zaległości.

W czwartek, 18.07, wstałem o 06.50.
Miałem zamiar o 06.30, ale nic mnie nie pędziło.
Zanim przyszła Ofelia ze swoim Babcia prosi o kawę, sympatycznie pokorespondowałem sobie smsowo z Pasierbicą, która tramwajem jechała do pracy. Taka drobna blogowa wymiana fakcików z elementami nienadętej filozofii. Okazało się, że to bardzo lubi. I kto by pomyślał jakieś 20 lat temu...
Gdy już wszyscy wstali i gdy najpierw Ofelia przyszła na górę, dzień rozpoczął się na dobre. Od razu wspólnie zrobiliśmy kolejny harmonogram zajęć na dzisiejszy czwartek. Poprzedni całkowicie się sprawdził w kontekście zachowania się Q-Wnuka i totalnego ograniczenia powtarzających się po wielokroć pytań Co będziemy robić dzisiaj? przechodzących w A co będziemy robić teraz? lub A co będziemy robić, gdy już...? Trudno było wytrzymać. Najgorsze/najlepsze było to, że gdy mu się odpowiadało konkretem, na przykład,  Pójdziemy na tor saneczkowy zaczynała się seria pytań A kiedy pójdziemy na tor saneczkowy? albo Gdy skończymy..., to wtedy pójdziemy na tor saneczkowy? Pisałem już o tym, gdy w trakcie kolejnej obecności Krajowego Grona Szyderców wpadłem na pomysł i po raz pierwszy zrobiłem taki harmonogram pobytu, z liczbą porządkową, bodajże rozpisany na poszczególne dni. Od tego czasu, jak ręką odjął. Q-Wnuk zagląda do kartki, a w zasadzie robi to tylko raz na początku, bo natychmiast zapamiętuje wszystkie atrakcje i czynności dnia i ich kolejność. Jest już na tyle duży, że przyjmuje bez problemu do wiadomości trafiające się  zawirowania spowodowane, na przykład, niespodziewanym wcześniejszym wyjazdem, czy przyjazdem gości, czy też zmianami pogody. Bez kwękania elastycznie dopasowuje się do nowej sytuacji, ale wszystko musi być na piśmie. Stąd zawsze wtedy słyszę Dziadek, ale zapisz w rubryce "Uwagi" (taką wprowadziłem i na początku nie wiedział, czemu ona służy i się dziwował, ale bardzo szybko pojął jej użyteczność) Wyjście na tor saneczkowy nie po śniadaniu, tylko po sprzątaniu!, na przykład. Ale czerwonym! To go uspokaja, to czarne na białym, a raczej czerwone na białym.
Ciekawe, bo te jego cechy, a w zasadzie, gdyby je zebrać, ta jego Jedna Wielka Cecha, daje wiele do myślenia, jeśli chodzi o przyszłość. Bo może być świetnym kulturalno-oświatowym, znacznie lepszym niż... Dziadek, albo doskonałym przewodnikiem wycieczek czy rezydentem. Może być też świetnym dyrektorem lub prezesem jakiejś firmy lub korporacji (tego mu nie życzę). I jak to wszystko będzie się miało do oczywistości, jaką jest jego świranctwo na tle piłki nożnej, a przede wszystkim do czynnego uprawiania tego sportu?...
 
Przed I Posiłkiem zacząłem robić procę. Używałem różnych niezbędnych narzędzi, w tym nożyka, którym dość szybko pociąłem sobie dwa palce - prawy środkowy i prawy kciuk. Środkowy na tyle  mocno, że intensywnie krwawił. Taboret, krzesło ogrodowe, nożyk i ... proca były we krwi. Gdy wszedłem do domu, dzieci siedziały przy malowankach przy stole. Zaniemówiły na mój widok, a raczej na widok tego palca i na widok Babci, która Dziadkowi od razu przyklejała plaster, żeby zatamować.
- Dziadeeek! - usłyszałem Ofelię. - Ale ja już nie chcę procy...
A wcześniej oboje chcieli.
 Gdy dalej inwalidzko w ogrodzie biedziłem się nad procą, przyszedł listonosz z emeryturą. Byłem pewien, że przyjdzie jutro. Q-Wnuki natychmiast przy nim musiały być. Staraliśmy się wspólnie, on, listonosz i ja, emeryt, cicho liczyć pieniądze, ale i tak później w domu Q-Wnuk chlapał jęzorem i meldował Babci, ile pieniędzy dostał Dziadek. Masakra!

Wczesnym popołudniem wyszliśmy na ping ponga. Ofelia się nudziła, Babcia nie grała wykręcając się upałem, a ja z Q-Wnukiem rozegrałem 6 meczów. Wszystkie wygrałem. Poziom gry Q-Wnuka stale rośnie, więc raz był bliski wygrania seta, mocno prowadził, ale przegrał ostatecznie  na przewagi. Babcia podziwiała...  Q-Wnuka.
Stamtąd przerzuciliśmy się do Parku Szachowego. W pierwszej rozegranej partii Q-Wnuk mnie zmłócił przy owacji oglądających. W drugiej grał z moim rówieśnikiem, bardzo sympatycznym, i przegrał.
W planach była dzisiaj jeszcze ciuchcia, frytki i Stylowa, ale oczywiście nie dało się tego zmieścić, skoro czekało święte boisko, zwłaszcza że na ciuchcię trzeba było sporo czekać. Więc ją przerzuciliśmy na jutro.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy frytki w Lokalu Bez Pilsnera. Tylko jeden Q-Wnuk się wyłamał i zamówił nuggetsy. Graliśmy w oszusta bez Babci Bo Babcia nie lubi oszukiwać!
- Dziadeeek, a napiszesz rodzicom, że wygrałam? - I że zdobyłam 40 punktów i premię 10, to razem 50. - Rekord! - prosiła przejęta  Ofelia.
Obiecałem, że napiszę. Ja zdobyłem 12, Q-Wnuk, ten cwaniak od gier, zero.
W drodze do Stylowej chciałem wpłacić we wpłatomacie część gotówki z emerytury. Dzieci musiały w tym uczestniczyć, więc rozdzieliłem role. Ofelia wkładała i wyciągała z czytnika kartę, a  Q-Wnuk  prowadził wpłatę krok po kroku naciskając przyciski, by za chwilę włożyć gotówkę do podajnika. PIN wklepywałem ja, chociaż on pchał się i do tego.
Stylową zaliczyliśmy migusiem, bo lody zamówiliśmy na wynos i jedliśmy je w drodze do domu. 

Po powrocie skończyłem pierwszą procę. Nad Bystrą Rzeką odbyło się próbne strzelanie. Nawet Babcia się wkręciła. Gumka do majtek była według mnie za słaba, ale Q-Wnuk i Babcia uważali, że jest ok. Powiedziałem mu, żeby tata zmienił mu na lepszą.
- To co? - Chcesz procę? - zapytałem Ofelię, gdy zobaczyła gotowy produkt.
- Nie!!! - stanowczo odmówiła. 
Ale i tak postanowiłem zrobić drugą, trochę mniejszą, z cieńszą gumką. Może się zanęci. Jak nie, brat będzie miał dwie.
 
Na boisko poszliśmy bez II Posiłku. Leciałem na samych frytkach. W tym względzie dałem radę, czego bym się nie spodziewał, w innym nie za bardzo, czego się spodziewałem. Jeden z łepków zaparł się, że to on będzie stał na bramce, więc zostałem zmuszony do gry na polu. Wybrałem do pary Q-Wnuka, jako najlepiej grającego z całej czwórki, a przede wszystkim będącego pod względem kondycyjnym na drugim biegunie względem Dziadka. Przeciwnikami byli 11-latek i 14-latek. A mnie, żebym został wykończony, wystarczyłoby dwóch 11- latków, a nawet, w przypadku Q-Wnuka, nawet jeden 10-latek. Przegraliśmy 10:8 chyba tylko dlatego, że w dwóch-trzech sytuacjach, po bardzo dobrym podaniu      Q-Wnuka, wystarczyło "tylko" podbiec, mieć 100.% sytuację i strzelić na pewniaka, co bym na pewno uczynił, tylko że za każdym razem brakowało mi pół kroku, krok, żeby piłkę dosięgnąć. W płucach nagle nie było tlenu, a piłka umykała w siną dal. 
Gdy skończyliśmy mecz, ja w cieniu skarpy dochodziłem do siebie, a oni... strzelali sobie na bramkę. Byli ledwo rozgrzani.
- Co, wnuk wykańcza? - zapytał jeden z oldboy'ów przebiegający obok mnie. 
Akurat panowie zaczęli się zbierać i rozgrzewać. Wszyscy kolejni przebiegający obok witali się ze mną. Widocznie, skoro mieszkam w Uzdrowisku i gram, powoli staję się tutejszy. Facet, który mnie zagadnął, przypomniał się - mieszka przy Bystrej Rzece, zaraz na początku Uzdrowiska Wsi. Parę razy idąc z Pieskiem na spacer się z nim widzieliśmy.
 
Ledwo opuściliśmy boisko Q-Wnuk zaczął.
- Dziadek, a ja bym chętnie z oldboy'ami zagrał.
- Ale wiesz, co by się działo... - Przypomnij sobie, gdy graliśmy z Ofelią, a ona plątała mi się pod nogami. - Wiele razy o mało jej nie stratowałem i bardzo musiałem uważać. - A gdyby któryś z panów nie uważał, to z ciebie byłaby miazga, albo coś gorszego. - Różnica mas!...
- Ale czy strzeliłbym im bramkę? - nie ustępował.
- Tak, bo strzelasz już mocno i technicznie.
- To ja jutro ich zapytam, czy mogę z nimi zagrać.
Nie chciałem mu zabierać radości, bo oldboye grają dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i w czwartki.
Spotkanie z trzema dziewczynami w Zdroju skutecznie odciągnęło go od durnowatego pomysłu. Na razie.
 
Wieczorem w łóżku trochę poczytałem. Zanim jednak, musiałem przegryźć kilka plastrów kiełbasy i koziego sera razem z cebulą, bo jednak na frytkach nie dałem rady dociągnąć do końca dnia.
 
Dzisiaj o 07.34 napisał Po Morzach Pływający.
Nie ma to jak wstać o 0340 i patrzeć na wschodzące Słońce. Kolejny dzień w raju.
Z ostatnich wieści z Lasu eksperyment skrzyniowy zdaje egzamin czyli po powrocie szykuje się kolejna robota
 
Nasze młode lata były zdrowsze dla ducha i ciała. Każde wakacje spędzałem u moich dziadków na wsi.
Piękna okolica, lasy, rzeka, wzgórza. Prawie codziennie wstawałem rano i wraz z kuzynami szliśmy na ryby, grzyby lub po prostu połazić po okolicy.
Miałem wtedy 6 - 10 lat, ale moi dziadkowie nie musieli zapewniać mi rozrywek. Sami sobie wszystko organizowaliśmy. Piłka nożna, palant,klipa i inne proste, ale emocjonujące zajęcia zajmowały nam czas.
Kiedy nadchodziły żniwa braliśmy się z ochotą do pracy. Po pracy kąpiel w stawie lub metalowej balii w której woda nagrzewała się przez cały dzień. Nie mając czasu na jedzenie wpadaliśmy do domu po kromkę chleba ze śmietaną i cukrem lub do ogrodu po warzywa. Nikt się nie przejmował brudnymi rękoma. Ważne było żeby zaspokoić głód.
Często z niecierpliwością czekałem na przyjazd ojca w sobotę. Wtedy wieczorem szliśmy na ryby które i tak nie były najważniejsze. Ważne było spanie w stogu siana które było pozostawione na nadrzecznych łąkach. To dopiero było przeżycie. Zapach siana i jama wykopana w stogu i oczekiwanie na pierwsze promienie słońca. Po takich wakacjach nie chciało się wracać do miasta.
Ktoś powie, że to co dzisiaj robimy z dziećmi jest lepsze i bezpieczniejsze dla nich. A czy nasze czasy nie nauczyły nas niczego? Nauczyły samodzielności, odporności na trudy życia i na radzenie sobie w różnych sytuacjach. Zagrożenia są podobne i w tej kwestii nic się nie zmieniło, ale brak wyzwań / nie mam na myśli wspinania się na Mount Everest / powoduje, że ginie i to szybko i instynkt przetrwania.
PMP
(pis. oryg.; zmiana moja)
Miałem zamiar treść przedstawić opisowo, ale taki spontan należało podać w oryginale, bo inaczej zginąłby duch przekazu. Poza tym był mi bliski, bo do 18. roku życia doświadczałem tych samych przeżyć. Tylko nie wiem, dlaczego akurat teraz tak wzięło Po Morzach Pływającego?

W piątek, 19.07, wstałem o 06.30.
Wstawałem ciężko z racji chęci dalszego spania i z racji pomeczowego połamania. Znowu musiałem w łazienko-pralni gimnastyką pokonywać ból mięśni. Dodatkowo prawe kolano dawało o sobie znać, więc po czasie spokoju będę musiał się nim "od nowa" zająć, a na pewno nie biegać po boisku i strzelać prawą nogą. Chryste!
W okolicach ósmej przyszła do  mnie Ofelia.
- Dziaaadeeek... - A babcia prosi o kawę. - wyszeptała siedząc mi na kolanach.

Przed I Posiłkiem skończyłem drugą procę. Z cieńszą gumką strzelała, według mnie, lepiej. Ofelia twardo nie chciała mieć z nią niczego wspólnego, mimo że teraz, na świeżo, nie byłem pokaleczony.
O 10.00 wyjechali goście, więc od razu zabraliśmy się za sprzątanie góry, a dzieci zajęły się sobą. 
O 13.00 wyszedłem sam z Q-Wnukiem i Ofelią do Parku Szachowego. Żona miała dojść po swoich przygotowaniach gościnnego mieszkania.
Mój rówieśnik miał się pojawić na rewanż z Q-Wnukiem w okolicach 13.15-13.30. Ale nie przyszedł. Nie miałem mu tego za złe, bo widocznie zatrzymał go sanatoryjny reżim. Więc Q-Wnuk zagrał ze swoim rówieśnikiem, jakimś szachowym lebiegą. W pierwszej partii dał mu szewskiego mata, druga partia trwała trochę dłużej, ale lebiega nadal był bez szans.
Ofelia oczywiście miała podstawy się nudzić, więc zapytała, czy może iść do pobliskiej fontanny, tej o długości 30-40 m, po której, przy poprzednim hasaniu, oboje z bratem wszystko, co mieli na sobie, skutecznie zamoczyli. Nie musiałem wytaczać specjalnych dział, żeby nie robiła tego ponownie. Wystarczyło jej tylko uzmysłowić, że jeśli będzie tak mokra, jak poprzednio, to nie będzie mogła wsiąść do zaplanowanej ciuchci ani też nie siądzie w Stylowej. Ale też nie mogłem sadystycznie doprowadzić do jej zawodu. Stąd wytłumaczyłem, że wystarczy, gdy będzie biec po wytryskującej wodzie, aby sukienkę trzymać cały czas podwiniętą. Bo sandały i tym bardzie stopy wyschną. Pobiegła w podskokach.
Wróciła, gdy akurat nadeszła Babcia, która bardzo się zdziwiła, gdy odkryła mokre nogi wnuczki.
- Bo byłam na fontannie... - wyjaśniła oczywistość.
- Jak to na fontannie? - babcia patrzyła na nią niedowierzająco, po czym ten wzrok z domieszką pytania w kierunku żądania wyjaśnienia przeniosła na  mnie.
Nie wiedziałem, o co Żonie chodzi. Chyba w głowie nie mogło się jej pomieścić nie to, że się zaopiekuję Q-Wnukami, bo tego była pewna, skoro samego z nimi mnie wypuściła, ale że dałem radę pogodzić wodę z ogniem w jednym czasie, przy czym wodą wyjątkowo był Q-Wnuk,  a ogniem Ofelia. I to jeszcze przy Pilsnerze Urquellu, który z przyjemnością spożywałem siedząc sobie wygodnie w fotelu i co rusz popatrując to na jedno, to na drugie.

Na ciuchcię zdążyliśmy idealnie. W tym sensie, że siedząc już w środku to my czekaliśmy na nią, żeby ruszyła. Co prawda, młody pan z obsługi inkasujący kasę (płaciły dzieci drobniakami ze świni) zapewniał nas, że za chwilę ruszymy nawet wtedy, gdyby nikt już się nie dosiadł, ale sprawę postanowiłem przyspieszyć. Więc siedząc w wagoniku głośno nagabywałem przechodniów A państwo wsiadacie, bo nie możemy ruszyć?!, co spotykało się z różnorodną reakcją. Niektórzy zwyczajnie zaprzeczali, część z uśmiechem (to te 30% społeczeństwa), a jeden pan bardzo się na mnie oburzył. Wziął mnie widocznie za pracownika tej instytucji, która wozi turystów ciuchcią, bo na twarzy miał wypisane Jak ten facet śmie tak bezczelnie idących sobie spokojnie turystów nagabywać i nachalnie ich naganiać do ciuchci?! Coś jak ci naganiacze do restauracji, zwłaszcza na Monciaku w Sopocie. Rzeczywiście okropność!
Kiedyś podobnie byłem potraktowany, gdy Krajowe Grono Szyderców wprowadzało się do obecnego mieszkania. Wzięło mnie na wyrywanie chwastów wyrastających spomiędzy płyt wyścielających dojście do nich i do drugiego budynku. Robotę wykonywałem solidnie na tyle, że potem chciałem jeszcze wszystko zamieść. Krajowe Grono Szyderców pomocnego w tym względzie sprzętu jeszcze do mieszkania nie wprowadziło, więc zapytałem dwie panie (matka i córka) stojące akurat na balkonie (też się wprowadzały), na I piętrze, czy nie mogłyby mi pożyczyć miotły i szufelki, to bym skończył sprzątać. Oburzone kategorycznie odmówiły z wyraźnym przesłaniem No, to są dopiero szczyty, żeby administracja budynku nie zapewniała swoim pracownikom podstawowego sprzętu, przez co oni żebrzą o niego u lokatorów i zawracają głowę! (70% społeczeństwa). Głupim pindziom niczego nie wyjaśniałem. Sprzęt pożyczył mi bez problemu inny sąsiad. Nawet w sytuacji, gdy zastrzegł, że zaraz wychodzi To niech pan potem wszystko wrzuci za płot na mój teren...(30%)
 
Ofelia milczała, a Q-Wnuk być może po raz pierwszy był świadkiem obciachu i oszustwa dziadka. Bo zdawał sobie sprawę z bezprawia, jakie uprawiał dziadek, i z jego bezczelności i oszustwa, skoro było wiadomo, że za chwilę pojedziemy, a dziadek twierdził, że bez kogoś tam ciuchcia nie ruszy. A jednocześnie z całej sytuacji miał wyraźny ubaw.
Oczywiście po drodze machaliśmy do przechodniów i ich pozdrawialiśmy. Część odwzajemniała pozdrowienia z uśmiechem (30%), reszta patrzyła bezmyślnie Ale o co chodzi?!, albo nieprzyjaźnie i nieprzyjemnie udawała, że nas nie dostrzega. (70%) Z tej 70.% statystyki wyłączyłbym nastolatków obojga płci, którzy jak ognia unikali brania udziału w takim obciachu.
W drodze powrotnej dzieci załapały się na gofry. Wakacje. 

W okolicach 15.00 przyjechali goście z pieskiem. Q-Wnuki wepchały się, aby uczestniczyć w powitaniach i w gadkach (Q-Wnuk).
Jakoś tak na podjeździe zgadało się, że Q-Wnuki mają bardzo dużo dziadków i babć a to z okazji paczworkowej rodziny. Zacząłem wyliczać. Pani ten fakt rozumiała, bo sama w podobnej tkwiła.
- A mój dziadek ma raka! - oznajmił na cały głos Q-Wnuk ośmielony postawą pani w momencie, gdy tego dziadka wymieniałem.
- Ale jest już lepiej ... - doinformował panią. 
Pani strasznie się przejęła widząc przed sobą takie słodkie maleństwo i uderzyła w tony Dziadek na pewno cię kocha i wszystko będzie dobrze!, a przecież biedna przyjechała odpoczywać.
- A będę mógł ich odwiedzić? - pytał, gdy całą czwórką opuściliśmy górne mieszkanie i daliśmy święty spokój gościom. Bo, gdy ledwo weszliśmy, Q-Wnuk od razu poinformował, że tu, gdzie teraz jest kuchnia, była sypialnia i spaliśmy z siostrą.
- A, tutaj była kanapa!
Fascynujące! Wyraźnie pani przypadła mu do gustu, chociaż nawet taka "przypadnięta" nie musiała   Q-Wnuka swoją postawą ośmielać, bo on ośmielony jest immanentnie.
 
Na pożegnanie pobytu poszliśmy z dziećmi jeszcze raz do Lokalu z Pilsnerem II. Niech by miały. Gdy przyszło do płacenia, poszedłem z Robaczkami uregulować rachunek. Bo się pchały.
Ofelia wcześniej wybrała sobie na napiwek banknot 10-złotowy, a Q-Wnuk 10 zł w piątkach ze świni.
Znowu rozdzieliłem funkcje, a trzy zebrane młode kelnerki miały ubaw. Ofelia kartą dotknęła czytnika, a Q-Wnuk wklepał PIN (na ucho szeptałem mu poszczególne cyfry). 
- A to jest napiwek ... - poinformował wręczając naszej pani 10 zł.
Panie się roześmiały. Ofelia zaniemówiła i trzeba było ją szturchnąć. Zawstydzona banknot wręczyła bez słowa, co spowodowało, że młode dziewczyny normalnie się wzruszyły. I wręczyły dzieciom po lizaku, a one w podskokach zadowolone wróciły do Babci.

W domu jakiś czas spędziłem przy ... procy. To znaczy Q-Wnuk wcześniej się zaparł (dostał pewne bezpieczne narzędzia), że on sam zrobi trzecią Ale dziadek, pomożesz mi? No to mu "pomagałem".
Boiska nie dało się uniknąć, chociaż Q-Wnuk wiedział, że dzisiaj z racji kontuzji prawego kolana, grać nie będę. Mogłoby to nie przejść, gdybym mu tłumaczył, na przykład, że boli mnie prawe kolano, albo że sobie je nadwyrężyłem lub że mnie kłuje, ale wiedziałem, że należy przy tłumaczeniu użyć słowa wytrychu, jakim było "kontuzja". I miałem z głowy.
Na boisku nie było nikogo, więc Q-Wnuk był trochę zawiedziony. Ale tylko trochę. Bo, jako profesjonalista, wiedział, że samodzielne ćwiczenie dryblingu, żonglerki i strzelania to też trening, co podkreślał, żeby się upewnić, że ja też tak uważam. Uważałem. Nawet przez jakiś czas lewą nogą wystawiałem mu piłkę, żeby mógł strzelać z moim oczywiście komentarzem "Super!" albo "Dziadostwo!" Od dawna wie, że może być tak lub tak i że jest to element (emelent) sztuki i psychiki piłkarskiej. W większości jednak siedziałem za boiskiem na ławce i czytałem książkę, jeśli to można było nazwać czytaniem, bo co chwilę słyszałem - A dziadek, zobacz:
- teraz będę strzelał fałszem!,
- teraz będę strzelał z wysokiej,
- teraz będę strzelał po dryblingu,
- teraz będę strzelał po żonglerce,
- teraz będę strzelał z daleka,
- teraz będę strzelał kręconą z rogu,
- teraz...
Naczytałem się, jak cholera. W domu wróciłem do tego "boiskowego" fragmentu książki, bo niczego  z niego nie pamiętałem.
"Po boisku" tradycyjnie poszliśmy po dziewczyny do parku, żeby je odebrać ze spaceru.

- Wczoraj miałeś ich wykąpać! - Żonie w domu nagle się przypomniało z pewną dozą zgrozy. Bo niechby Q-Wnuk wykablował rodzicom W ogóle się nie kąpaliśmy!  Biorąc pod uwagę fakt, że jest jednak osobnikiem płci męskiej, chociaż póki co nijakiej, istniało małe prawdopodobieństwo, że to uchybienie ze strony dziadków będzie miało dla niego jakiekolwiek znaczenie i zapadnie mu w pamięć.
Przy okazji ta forma gramatyczna "nijaki", chociaż w pełni uzasadniona językowo, nijak się ma do      Q-Wnuka, bo ewidentnie od dawna, żeby nie powiedzieć od zawsze jest Jaki...ś. Chociażby wyróżniał się już w pierwszych chwilach życia, gdy płakał, wydając z siebie charakterystyczne dźwięki osiołka. Po roku mu przeszło, ale od razu zaznaczyły się jego inne rozliczne "jakieś" cechy.
Dzieci liczyły na wannę z wszelkimi w niej wygłupami, bo już jej zakosztowały w Tajemniczym Domu, ale musiały się zadowolić kabiną prysznicową. Weszliśmy do niej we troje. Ja uważałem, żeby się nie zamoczyć, ale to założenie bardzo szybko okazało się zabawne. Wystarczył jeden ruch             Q-Wnuka, a t-shirt lepił się mi już do ciała.
- Dziaaadeeek, a mogę siusiu? - Ofelii nagle się przypomniało. Na szczęście nie zdążyłem jej jeszcze namydlić.
- To idź! - otworzyłem drzwi zirytowany i zabrałem się za jej brata. Nagle kątem oka dostrzegłem, że Ofelia stoi przed nadal zamkniętym sedesem i chyba coś do mnie mówi.
- Czego tak stoisz i nie sikasz?! - zirytowałem się jeszcze bardziej.
- Dziaaadeeek, a nie będzie warczeć?
Natychmiast spuściłem z tonu.
- Nie... - starałem się mówić tonem spokojnym i zapewniającym. Bo groziło rozwaleniem całej kąpieli,
koniecznością zniesienia mokrego ciałka na dół, żeby tam się wysikało i powrót na górę. A, żeby nie zmarzło, należałoby je jednak wytrzeć, w tym całym czasie zaś Q-Wnuk na górze robiłby cholera wie co, więc logistycznie cała kąpiel by mi się rozlazła.
Wróciłem do kabiny momentalnie się pocąc z nerwów. Bo zagrałem va bank. Skąd miałem wiedzieć, czy to bydle żyjące własnym życiem, jednak nagle nie zawarczy. Jak bym wtedy wyglądał w oczach Ofelii? Jak miałbym nadszarpniętą i tak już nieźle poszarpaną reputację? Nasłuchiwałem i kątem oka obserwowałem. Sikała i nic się działo. Z ulgą powitałem ją z powrotem w kabinie.
Cholerne baby. Żeby nawet w takiej chwili się stresować. W podobnej sytuacji Q-Wnuk po prostu by poszedł się wysikać bez żadnych "dziaaadeeek, a..." i byłoby po krzyku.
Po wszystkich piskach i wrzaskach wewnątrz kabiny, a potem na zewnątrz, przy wycieraniu, cały mokry z oblania i z potu odetchnąłem z ulgą. 
Z racji mojego nawilżenia, gdy dzieci zeszły na dół do łóżka i do bajek, nie pozostało mi nic innego, jak się wykąpać, chociaż jako mężczyzna dzisiaj kąpieli nie planowałem uważając ją za zbędną.

Dzisiaj zupełnie zapomnieliśmy o sporządzeniu harmonogramu dnia. Do jego końca Q-Wnuk nie upomniał się ani razu Ale przecież nie zrobiliśmy... i, jak się okazało, dzień można było spokojnie przeżyć. Do pójścia spać tkwił w błogiej nieświadomości, a my mu ani razu nie "wykłuliśmy" oczu tym tragicznym brakiem.
 
W sobotę, 20.07, wstałem o 06.30.
Kolejny raz wstawało się ciężko. 
Gdy ja rano "pomagałem" Q-Wnukowi robić trzecią procę, dzieci się pakowały. A ponieważ chciały zobaczyć, co to takiego irygacja, więc w którymś momencie zaprosiłem je do łazienko-pralni. Ofelia intuicyjnie czuła, że to określenie nie może niczego dobrego oznaczać, więc od razu zajęła bezpieczną pozycję, tuż przy drzwiach. A gdy dziadek nad umywalką demonstrował jej bratu, jak czyścić przestrzenie międzyzębowe i dziąsła silnymi uderzeniami cieniutkich strug wody, tylko się w tym utwierdziła. Więc, gdy ciekawski brat spróbował tej metody głośno ją komentując w trakcie i w sposób niewróżący niczego dobrego, była już o tym głęboko przekonana.
- Dziaaadeeek, a mogę zejść na dół?
- Oczywiście... - odparłem. Błyskawicznie opuściła pralnio-łazienkę. Taka słodko-durnowata. Kilka lat temu oznajmiła Pasierbicy, że ona nie lubi przyjeżdżać do Nie Naszego Mieszkania Bo tam dziadek robi jajka na miękko!
 
Po I Posiłku wyszliśmy z domu płciowo się rozdzielając. Dziewczyny poszły na koniki, a my pojechaliśmy Inteligentnym Autem na ping ponga. Dlatego, że przed wyjazdem mieliśmy w planach (harmonogramu na piśmie nie było nadal) jeszcze sporo rzeczy i liczyło się każde 10 minut.
Rozegraliśmy trzy mecze. Pierwsze dwa wygrałem 2:0. W trzecim wygrałem "planowo" pierwszego seta, a drugiego po raz pierwszy Q-Wnuk, z czego był niezwykle dumny. To stwierdziłem, że wreszcie nadarzyła się uczciwa okazja, żeby wreszcie wygrał z dziadkiem. Więc nie to, że mu się podkładałem, bo ja nie z tych, ale zdecydowanie więcej ryzykowałem, a to skutkowało mnóstwem moich błędów (nie umiem ścinać). No i przegrałem cały mecz 1:2. Przy czym wcale nie byłem pewny, czy wygrałbym, gdybym grał "normalnie", bo Q-Wnuk przez te dni niezwykle podniósł swój poziom. Jego triumf był ogromny!
Gdy doszliśmy do koników, Ofelia wcale na nich nie jeździła Bo ja chciałam z bratem! Więc po pożegnalnych lodach w Stylowej miały jeszcze tę ostatnią atrakcję, po czym już w domu szykowaliśmy się do wyjścia na dworzec. Dzieci po deserach nie były oczywiście głodne, więc zasugerowałem Żonie, żeby na drogę zrobiła kanapki. Bo wiadomo, że ledwo... a już...
Zrobiło się ni z tego, ni z owego 15 minut luzu, to zagrałem z Q-Wnukiem pożegnalną partię szachów zakończoną remisem. Cały czas podkreślał, że w dniu wyjazdu udało mu się wygrać z dziadkiem w ping ponga i zremisować w szachach. Żeby nie było wątpliwości - w tych ostatnich grałem na maksa.
 
Wychodząc z domu Q-Wnuk ze wszystkim się żegnał.
- Pa salonie!
- Pa przedpokoju!
- Pa szafo! 
- Pa piłki i pompko! (te musiał dotknąć)
- Pa drzwi!
- Pa bramo!
Dusiłem się ze śmiechu, a jednocześnie wzruszałem. Widać było wyraźnie, że ten pobyt był dla niego szczególny. Musiał się więc w szczególny sposób pożegnać z rzeczami, z którymi miał do czynienia i które były dla niego jakoś ważne.
- Wiesz dziadek, szkoda, że jutro wyjeżdżamy, bo ja bym został jeszcze do niedzieli... - oznajmił mi w trakcie piątkowego treningu, gdy byliśmy sami na boisku.
Tę ciekawą i sympatyczną cechę zachował w sobie, mimo że już za chwilę kończy 10 lat. Gdy miał 3-5, dominowała w nim w sferze jego zainteresowań faza na szybkość. Coś musiało być szybsze od czegoś innego i stale szybkości relatywizował. A więc dane autko było szybsze od innego albo najszybsze i to samo było z tramwajami. Gdy przyjeżdżał do Metropolii z rodzicami z takiej dziury, jaką było i jest Emden, one go fascynowały. Więc trzeba było opracować specjalny system szybkości tramwajów, podzielić je na trzy grupy, żeby się nie pomylić i odpowiadać bezbłędnie, bo taki łepek natychmiast wychwyciłby błąd. Więc były tramwaje najwolniejsze, średnie i najszybsze. I w czasie jazdy autem trzeba było dobrze odpowiadać na pytanie A ten jest jaki? Zła ocena groziła utratą wiarygodności. 
Często zdarzało się tak, że po przejażdżce tramwajem, co było dla niego niezwykłą atrakcją, gdy wysiadał, zwracał się do niego słowami Dziękuję ci tramwaju, byłeś najszybszy!
 
Na dworzec pojechaliśmy Inteligentnym Autem. Na przeddworcowym parkingu stał nietypowo tłum ludzi, co nie dało nam niczego do myślenia. Dopiero, gdy przebijaliśmy się na peron, usłyszeliśmy jakąś panią, która stanowiła ostatni bastion do pokonania, bo zagradzała sobą i bagażem schody.
- Państwo na pociąg do Metropolii?
- Tak! - zatrzymaliśmy się gwałtownie.
- Nie pojedzie... - Awaria taboru. - Czekamy na podstawienie autobusu.
Zrobiło się interesująco, a potem, jak u Hitchcock'a, jeszcze bardziej.
Nikt niczego nie wiedział, a przyjazd dwóch busów o ilości miejsc mniej więcej dwa razy mniejszej niż liczba potencjalnych podróżnych tylko wszystkich wkurzył. Podróżnych z oczywistych względów, a kierowców, bo podróżni wsiedli im na głowy, więc ci musieli się bronić Ja nic nie wiem, szef kazał przyjechać! Dodatkowo słali co jakiś czas sprzeczne wiadomości. Sprzeczne względem tych, które chwilę wcześniej sami ogłaszali, i to w kilku turach, oraz sprzeczne między dwoma panami. Też w kilku turach.
W końcu przyjechał duży, prawdziwy autobus i we wszystkich wstąpiła nadzieja i ulga. Wysiadł z niego pan konduktor w uniformie Inter City (zepsuty tabor miał autorament IC) i najpierw zapytał, kto ma bilety ustawiając nas i nam podobnych, czyli posiadaczy takowych, w uprzywilejowanej pozycji.
A gdy sprawdził, oświadczył, że on i tak nikogo nie zabierze, bo autobus jedzie z Uzdrowiska III i już od dawna nie ma wolnych miejsc. Lincz był bliski.
Żona miała dość. Zaczęła zmierzać w kierunku zawiezienia dzieci do Metropolii Inteligentnym Autem, przed czym broniłem się rękami i nogami, ale subtelnie, żeby nie dopięła swojego. Żadną miarą nie uśmiechało mi się zapieprzać tam i z powrotem blisko 300 km. A poza tym Co jest kurwa do cholery?!
Bilety kupione, a wiadomo od dawna, że zasrane(!) IC wykręci się od zwrotu pieniędzy. O różnych innych kosztach poniesionych przez podróżnych nawet nie warto wspominać. Poza tym natychmiast powstawał problem pożyczenia fotelików dla dzieci. I czasu. Bo zanim... Widziałem już siebie kompletnie wykończonego przed drogą powrotną i dętkę w domu, gdyby cało udało się wrócić. Bo na pewno bezpieczeństwo nasze i Inteligentnego Auta mogłoby ucierpieć.
Do telefonicznej gorącej linii Żona - Pasierbica ani przez moment nie przyszło mi do głowy się wtrącać. Samobójcą nie jestem. Pilnowałem jednego - żeby Inteligentne Auto spod dworca pojechało prosto do Tajemniczego Domu, a ja wraz z nim. Dosyć istotnym rezultatem rozmów między matką a córką było ustalenie, że w takim busie dzieci mogą jechać bez fotelików, a takiej decyzji Babcia nie chciała podjąć sama.
Po godzinie ktoś, gdzieś tam daleko, rozciął gordyjski węzeł i bus, ten większy, zapakował podróżnych w tym Żonę i dzieci, i galopem ruszył bezpośrednio do Metropolii. 
- Bo ja mogę pracować tylko do 17.00! - Tachometr mnie pilnuje, a przecież muszę jeszcze wrócić!       - oznajmił kierowca wszystkich poganiając.
Żona siedziała sama, a po drugiej stronie przejścia dwa Robaczki, które natychmiast, jako wprawione w podróżach, zajęły się sobą.
 
Jechałem do Tajemniczego Domu niesiony na skrzydłach. Po ośmiu latach okazało się, że Inteligentne Auto ma nawet i takie cechy. I ta świadomość, że mam parę godzin dla siebie. Boskie!
Bardzo szybko napłynęły smsowe i mmsowe wieści od Żony. Robaczki od razu zrobiły się głodne i spragnione. Babcia była stosownie przygotowana, więc dzieci zaraz zaczęły grać na konsoli, a ona sama mogła wreszcie się uspokoić. Było co prawda, ciasnawo, ale za to działała klimatyzacja. Więc było pięknie, zwłaszcza że jest z tego pokolenia, które pamięta podróże sprzed 50., przepraszam, 40. lat. I ten pozytywny stan dało się odczuć w jej wiadomościach, chociażby w takiej Ale ten kierowca pruje! Wiadomo, tachometr. Nie chciałem jej prowokować, skoro jako tako doszła do siebie, że przecież ja też tak mógłbym i potrafiłbym.
Żebym i ja mógł się uspokoić, zadzwoniłem do Q-Zięcia. Rozmawiał ze mną tak cierpliwie i serdecznie, jak co najmniej ze swoją córką. I tłumaczył mi, że w razie czego oni byli gotowi przyjechać autem po dzieci jeszcze dzisiaj i przenocować lub jutro rano i od razu wrócić, a w trasę do Pucusia ruszyć później, zwłaszcza że zatrzymywali się na postój w Toruniu.

W błogiej domowej ciszy sympatycznie korespondowałem z Żoną. Najpierw dostałem wytyczne, jak pościelić nasze łóżko i w co je ubrać oraz jakie i na co założyć poszwy i poszewki, bo są jej i moje, a wyprana pościel akurat wyschła. Żona doskonale wiedziała, że tej roboty nie cierpię i że mogę ją odwalić. Ja z kolei poinformowałem Żonę, że i tak nie mielibyśmy skąd pożyczyć fotelików, bo, gdy ledwo dotarłem do domu, ujrzałem Pokręconych, mocno wyfiokowanych, którzy wsiadali z dziećmi do auta i jechali na jakąś imprezę.
W końcu Żona zadzwoniła do mnie wyraźnie odstresowana. Wracała. Udało się jej złapać ten powrotny planowany pociąg. Zamiast ponad godziny na przekazanie dzieci Krajowemu Gronu Szyderców i na powrotną przesiadkę miała niecałe 20 minut, ale wszystko zagrało. Czas był wyruszać do City na zakupy i po Żonę. Na peron wysiadła w całkiem niezłej formie i zrelaksowana.
W ogrodzie mogliśmy wreszcie spokojnie zasiąść i obgadać pobyt Robaczków. A było co.
 
Wieczorem nawet nie przymierzaliśmy się do oglądania. Ja tylko trochę poczytałem.

Dzisiaj, we wtorek, 23.07, zaraz po długim cyzelowaniu, z tej racji, że zrobiło się późno, zabrałem się wyłącznie  za przygotowanie I Posiłku. Nawet nie było sportowego onanu. A po relaksie w ogrodzie, wtorkowym, poblogowym, co nadaje mu specyficznego smaczku, do tego przy sympatycznej temperaturze i przy książce, z przyjemnością piechotą udałem się do paczkomatu i do Intermarche. Żona zamówiła fajny przewodnik po Uzdrowisku, książeczkowy, formatu A5. Znamy go doskonale, bo jeden dla gości mamy, no ale mieszkania są dwa. Nigdzie "normalną" drogą nie można go było dostać, pozostawał więc Internet. Z racji małych gabarytów i ciężaru dawał się pogodzić z dźwiganiem ośmiu butelek Kozeli, które miałem zamiar kupić. Stąd wyjście traktowałem jak swoistą wycieczkę i dodatkowo miałem zamiar postać sobie na moście, żeby popatrzeć, jak nadal czyszczą wzmocnienia Bystrej Rzeki.
Paczkomat mnie zaskoczył, gdy otworzył klapkę największą z możliwych. Zrobiło mi się dość nieprzyjemnie. Paczka była duża i ciężka, na oko, a raczej na ręce i na kręgosłup jakieś 7-8 kg. Gdybym wiedział, najpierw poszedłbym po Kozela, a tak musiałem targać to ciężkie i niewygodne cholerstwo po całym sklepie i używać dwóch rąk, a przydałaby się, jak zwykle, trzecia. Ułatwiłaby sprawę nawet przy jednym kręgosłupie.
Mogłem oczywiście wsadzić ją z powrotem do skrytki, ale to było ostatnie z rozwiązań, które przychodziło mi do głowy. Myśl, że za chwilę musiałbym "rozmawiać" z AI i z dwiema paniami z InPostu, skutecznie mnie zniechęciła. Mogłem również oczywiście wrócić z paczką i z pustymi butelkami do domu, ale wtedy mogłoby mi się nie chcieć wracać po Kozela. A to niedobrze.
Wybrałem polską wersję Co, ja nie dam rady?!, czyli na zakatowanie się. Udało się! Dojście z wielokrotnym zatrzymywaniem się, przekładaniem ciężarów z jednej do drugiej ręki (znowu przydałaby się trzecia) przy omdlewających barkach i ramionach zajęło sporo czasu.
- A co ta paczka taka duża?! - usłyszałem głos Żony, wcale niesztuczny, tylko wyrażający autentyczne zdziwienie. 
Zrozumiałem z kontekstu, że "dlaczego taka duża?" Ale nie mogłem udzielić prawidłowej odpowiedzi, bo paczki nie zamawiałem.
Na Żonie się nie wyżywałem. Całość akcji skwitowałem tylko jednym kulturalno-humorystyczno-sarkastycznym zdaniem Kto, jak kto, ale moja Żona potrafi mnie zaskoczyć... 
Za jakąś chwilę, gdy Żona zaczęła ją rozpakowywać, usłyszałem:
- Już wiem, dlaczego jest tak cholernie ciężka! ... - w naturalny sposób od razu nastawiłem się na odbiór, bo uważałem, że mógłbym ostatecznie wiedzieć, co targałem... - zamówiłam i zapłaciłam za dwa płyny do gości, a oni przysłali mi... osiem. - Ten ich pakowacz jakiś nieprzytomny, czy co?... - Zadzwonię do nich, bo przecież nie będę udawała, że nic się nie stało...
Wiedziałem, że oprócz płynów w paczce musiało być coś jeszcze równie ciężkiego. Ale nie dociekałem, a Żona też się nad tym nie pochyliła. A bo to warto?
A przewodnik? Chyba przyjdzie... Na pewno wtedy, kiedy nie będę musiał iść po Kozela. Czeka więc mnie kolejny, tak ulubiony przeze mnie, spacer "w miasto".

Ze sporą chęcią wyciągnąłem z Buforu metalową drapaczkę, szczotkę i łopatę i zabrałem się za podjazd. Goście wyjechali, więc całe poletko było do dyspozycji. Znowu między kostkami pojawiło się zielsko, ale już zdecydowanie mniej niż poprzednio. Postanowiłem o stan nawierzchni dbać na bieżąco, żeby ostatecznie ekologiczną drogą, wyłącznie mechaniczną, nawet bez użycia karchera, doprowadzić do takiego stanu, że zielsko zniknie. Wiedziałem, że wystarczy spomiędzy kostek usunąć nagromadzoną latami pożywkę w postaci mchu i śladów próchniczej ziemi, aby zielsko nie miało na czym rosnąć. Takie konsekwentne postępowanie, na przykład, w Wakacyjnej Wsi, doprowadziło do takiego stanu, że Gotyckie Tryfidy wytępiłem całkowicie. Panoszyły się wszędzie, więc przez pierwszy rok sumiennie je wyrywałem. W roku następnym było ich zdecydowanie mniej, by w trzecim zniknęły. Sporo musiałem się natrudzić, aby na działce 4300 m2 jakiegokolwiek znaleźć. A gdy mi się rzadko udawało, aż się wzruszałem przy wyrywaniu, bo ledwo odrastał od ziemi.
Ku mojemu zaskoczeniu ramiona i barki natychmiast dały mi o sobie znać w kierunku odmawiania współpracy. Ale po jakichś 10. minutach im przeszło i robota nabrała rozpędu. Podest lśnił brakiem zielenizny, aż Żona się dziwowała Taki chyba nie był od dawna!  Ja też się dziwowałem, natomiast fakt, że ramiona i barki błyskawicznie wróciły do normy, przyjąłem jako coś oczywistego. Wiadomo bowiem, że w tym wieku regeneracja poszczególnych składowych organizmu jest błyskawiczna.
Z rozpędu sprzątnąłem również chodnik przed domem. Całość była wypicowana i postawiona do dyspozycji gości w dobrej kulturze podjazdowej.

W domu kęs czasu poświęciliśmy ostatniemu wpisowi. Pomijając poprawianie błędów przejrzeliśmy go wspólnie z Żoną, tak wspomnieniowo, bo się działo.
- Dobrze, że nie opisałeś tych trzech dni... - Będę mogła jeszcze poczytać o Q-Wnukach w następnym wpisie.
Po II Posiłku zabrałem się za pomidory, a dokładnie za liściowe chaszcze. Bo w tym roku, jak idiota, hoduję liście i pobijam rekordy w wysokości krzaków, które z tego powodu oraz swojej nietypowej  kruchości się łamią. Stąd po raz pierwszy do mojej ulubionej rośliny, pomidora jako takiego, zupełnie nie mam serca. Tylko zwykła przyzwoitość i obowiązkowość każą mi przy nich cokolwiek robić. Inaczej rzuciłbym w cholerę, a pod koniec sezonu tylko przyszedł z żyłką i wszystko w diabli wyciął.
Niektóre, które nie rokowały już żadnego owocu, wyrwałem, a resztę brutalnie przetrzebiłem w wielu miejscach wycinając w pień niepotrzebne pędy oraz stożki wzrostu. I przeliczyłem mniej więcej owoce. Wyszło mi, że powinno być ich około czterdzieści. Śmiechu warte, ale nie było mi już do niego. Jedynie co, to postanowiłem wyciągnąć wielokierunkowo doświadczenia i w przyszłym roku...
Żona oczywiście stoi na irytującym stanowisku, gdy marudzę, zrzędzę, kwękam, jęczę, złorzeczę i przeklinam, zależy, I bardzo dobrze! Po co nam tyle pomidorów? Kto by to przejadł? 
Na ścieżce zebrała się góra zielska.
- O, jak ładnie pachnie pomidorami! - Żona była zachwycona, gdy przyszła zobaczyć. Znowu zadziałała irytująco. Zero wyczucia! 

Dla wieczornego relaksu poszliśmy we troje na spacer. Trochę bokiem, a potem do samego centrum, żeby pławić się w gwarze tłumu i móc sobie powiedzieć Ależ to uzdrowisko żyje!
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. To już drugi od wyjazdu       Q-Wnuków. Wczoraj wieczorem był pierwszy.

Dzisiaj otrzymaliśmy kolejne wieści od Pasierbicy z ich pobytu w Pucusiu. Na dwóch zdjęciach z łatwością poznaliśmy nasz ulubiony Strand. Ale wiało z niego pustką i schyłkowością. Nie było życia. Restauracja była nieczynna. Lokal został wystawiony na sprzedaż albo na wynajem, o czym informowała stosowna kartka. Zrobiło nam się smutno. Tyle wspomnień. A co dopiero miało powiedzieć Krajowe Grono Szyderców, które też to miejsce lubiło i właśnie tam od razu wybierało się na obiad. Pozostawało mieć nadzieję, że ktoś nowy o nie zadba i że nadal będzie się można nim cieszyć.
A później Pasierbica zadzwoniła informując o kolejnych drobnych, ale dla nich istotnych zmianach ze względu na dzieci. Wszystkie na razie w kierunku lekkiego minusu. Stwierdziliśmy, że musimy to kiedyś sami ocenić. Może w październiku? Żeby już całkiem od problemów i roboty nie zgłupieć...
 
ŚRODA (24.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Laptopowy dzień zaczął się mocnym uderzeniem, bo o 04.41napisał Po Morzach Pływający. Wzburzonego nie widziałem go nigdy i również nie czytałem. A tu się okazało, że nie dość,  że był wzburzony, to jeszcze wkurwiony, o czym nie omieszkał napisać. A wszystko gdzie? Na polskiej ziemi, w Gdyni. Może właśnie dlatego?...
Gdynia.
Jestem tak wkurwiony na głupotę i ignorancję agenta i pracowników portowych, że gdybym mógł to wszystkich wylałbym na zbity pysk z roboty. (...) Przez tych głupków staraciłem 3 godziny, wytaplałem się w błocie ładunku i na dodatek zamiast się wyspać i przygotować do załadunku nie spałem 35 godzin.
Dalej następował szeroki opis głupoty i perfidii morskich urzędników zakończony No żesz k........
I dalej:
Czy te palanty nie rozumieją, że taka nagła zmiana powoduje całkowite przeorganizowanie załadunku, inne obliczenia i sekwencje ładowania? Myślałem, że za chwilę wezmę jakąś pałę i pójdę do biura wytłumaczyć tym baranom na czy polega ich praca.
No takiego Po Morzach Pływającego nie znałem. 
Doszedłem do siebie i się uspokoiłem po paru godzinach kiedy już miałem wszystko pod kontrolą.
Co za banda niekompetentnych darmozjadów. (...)  Telepie mną na myśl,że kiedykolwiek tutaj wrócę.
Miłego dnia
Po Morzach Pływający
PS
Wybacz język jakiego użylem.
(pis. oryg.; zmiana moja)
Odpisałem, że morze go uspokoi...

Po I Posiłku zabrałem się za szklarnię. W niej oczywiście za pomidory, ale nie tylko. Wszystkie krzaki jeszcze raz prześwietliłem i kładące się łodygi podwiązałem. Liściowego odpadu wyszło pełne dwa wory. Paranoja! Potem haczką cały teren wyhakowałem, żeby pozbyć się chwastów z oczywistą świadomością, że się ich pozbędę na chwilę, i zmiotłem ziemię ze ścieżek (uwaga! - są trzy) i z obrzeży. Po czym na główną ścieżkę naniosłem podsypkę, żeby kolejny raz wypełnić szpary,  i znowu zamiotłem.
- O, jak ładnie przejrzało... - stwierdziła Żona, gdy przyszła kierowana ciekawością, a przede wszystkim moją długą nieobecnością. Bo cała robota zajęła mi bite trzy godziny.
A co,..., miało nie przejrzeć! mógłbym powiedzieć, ale nie chciałem psuć Żonie nastroju. Przynajmniej ona się cieszyła z tego przejrzenia. Bo mi przy nim wyszło, że owoców nawet nie ma czterdzieści, tylko dokładnie trzydzieści cztery. Paranoja! Żeby z 52. sadzonek otrzymać taki plon. Kilka krzaków ewidentnie mnie wkurzało, bo wyrosły na... 3 m! Paranoja! A na każdym był jeden, dwa owoce! Paranoja!
Nastrój sobie jednak poprawiłem, bo dopieściłem ścieżkę prowadzącą do mieszkań gości korzystając ze zmiennej pogody. Raz padało i się ochładzało, a raz wyglądało słoneczko i natychmiast robiło się gorąco. To  przy słoneczku nasypałem podsypkę i miotłą elegancko ją wprowadziłem w szpary między kostkami wiedząc, że za chwilę deszcz spowoduje, że podsypka się "ubije".

Po tej robocie pojechałem po pranie, Socjalną i po paczkę. Oczywiście leciutką, bo przecież byłem Inteligentnym Autem. Znajdował się w niej... Przewodnik po Uzdrowisku. Ale również bardzo ciekawy wykaz uzdrowisk w Polsce. Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje, ale Żona jest od wymyślania.
Nadprogramowo, wyłącznie z własnej inicjatywy, wpadłem do Biedry. Ot tak, żeby jednak coś tam dokupić w związku z jutrzejszym przyjazdem Kolegi Współpracownika i Farmaceutki. Ostatnio byli u nas grubo ponad rok temu, jeszcze w Wakacyjnej Wsi. Nawet przez chwilę po głowie chodziła mi głupia myśl, że może ja tę szklarnię tak picowałem w związku z ich przyjazdem, ale bardzo szybko mnie opuściła. Kolega Współpracownik od zawsze jest harcerzem, wodniakiem i narciarzem biegowym, więc ziemia jest mu obca, ma ją w głębokim poważaniu i grzebaniem w niej się brzydzi. A trawniczek przed ich mieszkaniem ścina nożyczkami. Paranoja! A Farmaceutka, zdaje się, ma podobnie, bo przecież inaczej by się ze sobą nie zadali. 

Po II Posiłku czas poświęciłem na pisanie. I dość wcześnie sam, co jest rzadkością, poszedłem do Uzdrowiska Wsi na spacer z Pieskiem. Piesek do końca Pięknej Uliczki swoją masą spacer blokował, bo co chwilę się zatrzymywał, stawał niczym nieruszalny kloc i oglądał się za Panią, której nie było, a która powinna była być. Bo Pieskowi na spacerze najlepiej jest, gdy są Pan i Pani, na drugim miejscu gdy jest Pani, a na końcu sam na sam z Panem. Na dodatek dzisiaj Pan złośliwie poszedł w przeciwną stronę, a Piesek by wolał do Zdroju. Ale gdy tylko przeszliśmy przez mostek, Piesek zagłębił się w wąchactwo i o braku pani, i o faux pas Pana zapomniał.

Pod wieczór, gdy obchodziłem obejście i zamykałem wszystko, co zamknąć należało, a tego jest zawsze trochę (w apogeum 15 par drzwi), nad brzeg Bystrej Rzeczki ściągnął mnie hałas pił mechanicznych i, jak się za chwilę okazało, quada. Od sporego już czasu, w ramach prewencji powodziowych, czyszczone są brzegi Bystrej Rzeki. Z umocnień kamienno-betonowych usuwane jest wszelkie zielsko, w tym czasami dorodne drzewa. I właśnie taka akcja miała miejsce naprzeciwko naszej furtki. Patrzyłem z ciekawością, jak dwóch facetów cięło, a trzeci quadem za pomocą liny wyciągał grube bele z wody lub ze stromego brzegu na płaski teren. Było na co patrzeć, zwłaszcza na popisy quadowca. Wjeżdżał do wody, zaczepiał linę i po bardzo stromym wzniesieniu (45 stopni, a może i więcej) starał się wyjechać. Zazwyczaj mu się to udawało, przy czym trzeba było mu oddać, że sztukę miał opanowaną do perfekcji i w sytuacjach, kiedy quadem przy ryku silnika telepało na wszystkie strony i wydawało się, że za chwilę z maszyną wpadnie do wody, zachowywał zimną krew i wychodził z potyczki zwycięsko. 
Zazwyczaj, bo raz jednak nie wyrobił. Nagle quadem zarzuciło, a były to ułamki sekund, po czym zaczął on bokiem staczać się po stromizmie do wody i gwałtownie koziołkować. Serce nie zdążyło mi stanąć z wrażenia, tak krótko to wszystko trwało. Quad leżał w wodzie do góry kołami, obok leżał akumulator wyrzucony siłą odrzutu, a facet... stał. W... wodzie. Normalnie! Na nogach. Wiem, że jest to pleonazm (masło maślane, bo na czym można stać, oprócz tego, że na głowie?), ale jednak ta               q-gramatyczna forma podkreśla cud, jaki się wydarzył. Bo gościa widziałem już trupem, a nawet nie trupem, bo jednak ta specyficzna cielesna forma jawi się nam, jako całość, a tu widziałem w wyobraźni błyskawicznie samodziałającej poszczególne odnóża wystające spod quada. Facet stał i się do nas uśmiechał, to znaczy do mnie i do sąsiada.
- Popisuje się widząc, że na niego patrzymy... - rzekł ów sąsiad.
Ciekawe, kto by za takiego trupa odpowiadał? I ciekawe, czy to wszystko było robione za czyjąś oficjalną wiedzą i formalnie, bo, na przykład, było widać, że nikt z tych panów nie słyszał o czymś takim, jak przepisy bhp. Niechby chociaż mieli kaski i rękawice ochronne. Co prawda psu na budę quadowcowi zdałby się taki sprzęt, ale kto wie?...
Przy okazji naszła mnie refleksja. Gdzie te czasy, kiedy w takiej sytuacji również pracowałoby trzech chłopa, ale jeden z nich powoziłby jakimś siwkiem czy gniadym, a najlepiej oboma. Koniki bez problemu, za każdym pierwszym razem (efektywnie, a więc szybciej) wyciągałyby bele na brzeg, bez okropnego hałasu i smrodu paliwa. I bezpiecznie. 
Podobna refleksja nachodzi mnie często przy pewnej okazji tutaj, w Uzdrowisku. Odpowiednie służby przez cały rok, na bieżąco (podziwiamy to z Żoną), dbają o parki, nasadzenia i wszelką zieleninę wiosną i latem, o śnieg zimą, a gdy przychodzi jesień gromadzą liście w kupy, które potem pakują do zgrabnych samochodzików i wywożą gdzieś na komposty. Wtedy zaczyna się w kurorcie(!) sezon hałasu i smrodu wydzielanego przez spalinowe dmuchawy. Panowie chodzą po parkach i dmuchają. Oczywiście te kupy tworzą, nomen omen, ale znacznie dłużej, niżby je tworzyli zwyczajnie liście bezsmrodowo i cicho grabiąc. I przy okazji trochę zlikwidowaliby swoje brzuchy. Często obserwuję ich czynności i widzę, na przykład, ile trzeba zachodu, żeby za pomocą dmuchawy taką kupę zrobić. Bo liście są niesforne i pod wpływem silnego strumienia powietrza rozlatują się na wszystkie strony i żeby je usfornić, czynność trzeba powtarzać i powtarzać.
To się obecnie nazywa ekologia. Niepotrzebnie dodam, że aby dmuchawy mogły dmuchać, hałasować i smrodzić, muszą dostać paliwo, które trzeba przecież wydobyć i przetransportować. A wymieniłem tylko dwie czynności z setek po drodze, które muszą zaistnieć, żeby na samym ich końcu brzuchaci panowie mogli sobie podmuchać.
 
A skąd sąsiad? 
Od razu wyjaśnię, że nie mógł nim być Sąsiad z Lewej. Na drugim brzegu Bystrej Rzeki panowie mogliby strzelać z armat, a on oczywiście by nie zareagował. No, chyba że dopadłaby go powietrzna fala uderzeniowa. A to co innego, bo zmysł dotyku posiada. Nadbrzeżem przyszedł ze złośliwym jamnikiem (znowu pleonazm) inny, nowy, którego nie znałem, wiedziony ciekawością tak, jak ja.
Przedstawiliśmy się sobie. Po krótkiej licytacji...
- aaa, przepraszam, że pytam, a który pan jest rocznik - ja,
- ooo, jestem znacznie od pana starszy - on lustrując mnie nagle baczniej,
- eee, to niemożliwe - ja uśmiechając się.
- aaa, jednak - on,
- jeśli jest pan starszy, to góra dwa lata - ja - może się  założymy? - ja,
Ponownie podaliśmy sobie dłonie.
- jestem 48. rocznik - on,
 - a ja 50-ty - ja ze śmiechem. - Mówiłem panu - ja. 
... przeszliśmy do długiej i ciekawej gadki. Trzeba go będzie do nas zaprosić na kawę. A może pije piwo lub coś mocniejszego, bo formę fizyczną i intelektualną prezentował doskonałą. A ma niedaleko i wcale po spotkaniu z nami nie musi wracać nadbrzeżem. Mieszka za Sąsiadami z Lewej.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu drugiego serialu Wspaniała Pani Maisel. Według mnie był on najlepszy z dotychczasowych. Żona miała wątpliwości uważając, że znalazłyby się równie dobre. Chodziło o humor, świetny (mocno się ubawiliśmy), ale po raz pierwszy, znowu według mnie, scenarzyści pokazali coś więcej. I nie o to mi chodziło, że specyficzne, już nam oswojone i od początku zaakceptowane, humor i narracja, spłaszczały życie ukazywanych bohaterów, bo tak nie było, ale po raz pierwszy pokazano w dwóch, bodajże, scenach, w sposób lekki i inteligentny, że wszystko ma dwa oblicza, czyli że są dwie strony medalu i nic, co wydaje się proste, takim nie jest, o czym wszyscy wiemy. Mógłbym jeszcze dodać, że zawsze jest coś za coś i że wszystko ma swoją cenę. A z tym Żona zgadzała się całkowicie.
 
CZWARTEK (25.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Z całkowitą świadomością i premedytacją. Dzisiaj przyjazd prywatnych gości... A to musi siedzieć w sennej nawet głowie.
Rano obyło się bez onanu sportowego, a przecież igrzyska olimpijskie nawet nie tuż, tuż, tylko jutro. Od kilku dni onanu nie ma. Jakoś do niego straciłem chęci. Może to przez wiek, co by wiele tłumaczyło.
Pisałem. Bo przyjazd gości i w poniedziałek znowu mogłoby się zacząć - niedoczas, stres, utrata humoru i wyrzuty sumienia. Już słyszę Żonę:
- Gdybym wiedziała, że tak będzie, w życiu bym ci tego bloga nie uruchomiła!...

Po I Posiłku zabrałem się za odgruzowanie. Fajnie jest mieć te różne wizyty, bo w człowieka od razu wstępuje motywacja.
W okolicach południa wyjechali goście z góry, więc mieliśmy czas na przygotowanie mieszkania dla Farmaceutki i Kolegi Współpracownika. Goście mieli sunię, której zachowanie często obserwowaliśmy. Przez cały pobyt nie zaszczekała ani razu i uwielbiała przebywać i spać na balkonie. Tu miała do dyspozycji dwa i się przemieszczała co jakiś czas, o czym dowiedzieliśmy się od jej państwa.
- Mieszkamy w bloku i nasza sunia śpi i odpoczywa na balkonie. - Ale w pobliżu jest plac zabaw dla dzieci, więc, gdy tylko usłyszy wrzaski i piski, natychmiast wraca do domu.
A myśleliśmy, że tylko nasza Berta ma tak wywalone na cały świat.

Kolega Współpracownik i Farmaceutka przyjechali o 14.00. Tak, jak zapowiadali. Od razu w górnym mieszkaniu zaczęli się urządzać, przy czym Kolega Współpracownik chorobliwie, bo ma ksywę Perfekcyjna Pani Domu. W torbie-lodówce w podróży wylała mu się oliwa z pojemnika z oliwkami, więc nie spoczął, dopóki wszystkiego z niej nie wyczyścił. A mógł poczekać, bo torba była szczelna. To skutkowało pewnymi perturbacjami w oprowadzaniu po domu, piwnicach i ogrodzie, ale ostatecznie sytuację opanowaliśmy.
Farmaceutce Tajemniczy Dom podobał się najbardziej z trójki on, Nasza Wieś i Wakacyjna Wieś, zaś Kolega Współpracownik się na ten temat nie wypowiadał, ale było od dawna wiadomo, że jego serce zostało w Naszej Wsi.

Za jakiś czas poszliśmy w sposób zaplanowany wcześniej do Lokalu z Pilsnerem I. Dla Kolegi Współpracownika załatwiłem kufel jasnego Kozela z Lokalu Bez Pilsnera (jeden właściciel i oba są usytuowane obok siebie), bo w naszym akurat był wyszedł.
Każdy zamawiał na swój sposób, ale uważam, że pewną ciekawostką był fakt, że ja zamówiłem kotlet schabowy. I wcale się na nim nie zawiodłem.
Po posiłku Kolega Współpracownik nie miał już żadnych argumentów (głód) do wysunięcia, więc musiał pogodzić się z przydługim, według niego, spacerem. Bo jako wodniak i narciarz biegowy czegoś takiego, jak spacer, nie uznaje. Oczywiście jest dziwakiem, ale przecież obracamy się w gronie mu podobnych, tylko jednostkowo i osobniczo rzecz biorąc, za każdym razem różnych. Do grona tego jednak nie przyłączyliśmy Q-Gospodyni, która też chciała być dziwna.
Na bazie swojej dziwności w Stylowej Kolega Współpracownik nie tknął lodów ani żadnego innego deseru i z przyjemnością wrócił do Tajemniczego Domu do zwykłego piwa, naszej nalewki z czarnego bzu oraz... metaxy.
Na tarasie siedzieliśmy do 21.30, a potem w Salonie, gdy wygonił nas chłód. Do 23.00.
Wspomnieniom i uzupełnianiu bieżących wieści nie było końca.
 
PIĄTEK (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Goście obiecali, że wstaną nie wcześniej niż 09.00. To rozumiem.
Farmaceutka wstała zaraz po... 08.00. Podziwiałem tysięczny raz, jak ludzie mają swoje przyzwyczajenia, rytm i rytuały. Całą rozmowę przy kawie zajął temat naszych trzech nieruchomości, które Farmaceutka znała. I kolejny raz podkreślała walory Tajemniczego Domu z takim zastrzeżeniem, że w żadnym domu nie chciałaby mieszkać, bo oprócz finansów wiadomo z czym takie coś się wiąże. Ze stałą pracą i opieką. A ona hołduje od jakiegoś czasu zasadzie Nic nie muszę, wszystko mogę... Kolega Współpracownik zresztą też. Nie wiem, które było pierwsze, ale on nawet uwiarygodnił się swoją wizytówką z tym wydrukowanym mottem. Zresztą będąc na emeryturze, kiedy rzeczywiście już niczego nie musiał, nagle zaczęły mu spływać zlecenia z branży, w której od dziesięcioleci prowadził działalność reklamową. Bo ostatnimi laty, gdy musiał, to nie spływały. A teraz wyluzowany, na umowę o dzieło, realizuje różne zlecenia. Farmaceutka zaś budząc się codziennie rano nie może się nadziwić, że nie musi iść do apteki, użerać się i, jako kierowniczka, odpowiadać.
Oczywiście w życiu prywatnym nie jest sielsko i anielsko. Jak w każdej rodzinie. Więc od stycznia tego roku dopadły ich różne niesympatyczne przypadłości rodzinne, o których nie mnie się rozpisywać. Jak zwykle - życie potrafi dać w dupę i zajść człowieka, jak nie z jednej strony, to z drugiej. A "szczęściarzy" to nawet z trzeciej i z czwartej.

Kolega Współpracownik zwlókł się na dół o 10.00 Bo ja teraz śpię po 12 godzin na dobę. Przed             I Posiłkiem posiedzieliśmy w ogrodzie przy jego fajce, której stał się miłośnikiem od wielu lat.
Na śniadanie Farmaceutce zrobiłem twarożek dopytując w szczegółach, co doń mogę dosypać, dolać, wcisnąć lub wkroić, żeby zjadła i żebym nie miał jej na sumieniu. Z Kolegą Współpracownikiem poszło łatwiej, bo obu nam zrobiłem jajecznicę na smalcu, na kiełbasie i cebuli. Raz tylko, o dziwo, się wtrącił stawiając pod dyskusję Po co kiełbasa, skoro są skwarki od smalcu?, ale bezsłownie, wzrokiem, udało się mi go usadzić. Obojgu smakowało i chwalili.
A Żona? Nie jadła niczego.

Znowu, ku ledwo skrywanemu niezadowoleniu Kolegi Współpracownika, zrobiliśmy spacer po Uzdrowisku. Na tyle duży, że dotarliśmy do Panoramicznej. A to dość daleko, jak na uzdrowiskowe warunki. A stamtąd przecież trzeba było jeszcze wrócić.
W domu goście niczego już nie chcieli jeść. Powoli szykowali się do wyjazdu. Jeszcze trochę posiedzieliśmy w ogrodzie - oni przy wodach i fajce, ja przy Pilsnerze Urquellu, prezencie od gości. 
Wyjechali o 15.00, a my zastanawialiśmy się nad specyfiką tej naszej znajomości. I wychodziło nam odkrycie Ameryki Jacy ludzie i jak poszczególne pary potrafią być różni i różne.

Nagle zrobiłem się padnięty, niewyspany i sflaczały. Tknięty jednak jakimś instynktem nie zaległem, tylko zacząłem łyse placki trawnika wzruszać, dosiewać trawę i obsypywać te miejsca ziemią z kompostu, a potem podlewać. I energia wróciła. Na tyle, że było mnie stać na wieczorny spacer po Zdroju z Żoną i z Pieskiem.

Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek trzeciego sezonu serialu Wspaniała Pani Maisel.

SOBOTA (27.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Cały poranek strawiłem na onanie sportowym. Igrzyska.
Żonie zakomunikowałem, że dzisiaj będę oglądał Igę i naszych siatkarzy.
- A łazienka czeka... - westchnęła. 
Wczoraj wieczorem będąc we troje na spacerze w Zdroju rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Kolejny raz potwierdzili swój przyjazd w poniedziałek, 5. sierpnia. Ustalone jest, że co najmniej na trzy noce, bo w obliczu konieczności przejechania ponad 600. km krócej nie miałoby sensu. I kolejny raz musieliśmy się upewnić, że przyjadą, bo:
1) w tym czasie i na dole, i na górze będą goście, więc nasze darmowe miejsca parkingowe będą zajęte. Stąd Zaprzyjaźnionej Szkole wykupimy tygodniowy (krócej się nie da) abonament parkingowy i będą mogli sobie zaparkować vis a vis Tajemniczego Domu. Co prawda Mąż Dyrektorki dopytywał o niebieską kopertę, ale ona w zasadzie jest ciągle zajęta. A ponieważ planują wycieczki autem, to na pewno ktoś ich na tym miejscu pod ich nieobecność podparkuje i dupencja bladencja.
2) obiecałem Żonie, że kiedy, jak kiedy, ale przed przyjazdem Zaprzyjaźnionej Szkoły pralnio-łazienkę pomaluję. Pewnie, że i bez jej przyjazdu w końcu bym to zrobił, ale ponieważ malowania nie lubię, więc sprawa mogłaby się nadal ciągnąć, zwłaszcza w obliczu natężenia zasranego sportu. A pomalować trzeba, bo goście w trakcie pobytu będą mieli oddaną do dyspozycji naszą sypialnię i łazienkę właśnie. Żona Dyrektora musi chociażby codziennie spokojnie się wymakijażować, na tle której to czynności, zdaje się, jest szczególnie wrażliwa. Czy drażliwa, nie wiem.
Więc łazienkę pomaluję, a Żona niepotrzebnie wzdychała z powodu zasranego sportu!
3) Na okoliczność przyjazdu postanowiliśmy gruntownie wysprzątać Tajemniczy Dom. Tak, jak nigdy nie był wysprzątany od czasów naszego wprowadzenia się. Przypomnę tylko, że po  drodze były prace adaptacyjne i elementy remontu, a to bez względu na nazwę i charakter prac zawsze jest kurzo- i pyłogenne i nie poprawiało stanu czystości wnętrz. A opłacałoby się sprzątać " bez gości?"  Jeszcze byśmy zostali z tym sprzątaniem, jak Himilsbach z angielskim...

Dzisiaj do południa mieliśmy w planie sprzątanie dwóch mieszkań, bo po południu mieli przyjechać goście, w tym do dolnego mieszkania Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta z ich dogiem Sofoklesem, którego jesteśmy niezwykle ciekawi. Ale wczoraj goście z górnego zatelefonowali, że wypadł im pogrzeb i że przyjadą, ale nie wiedzą dokładnie kiedy i dadzą znać. Ale na pewno nie jutro, czyli dzisiaj, w sobotę. Stąd zrobił się luz w pracach - my i w zasranym sporcie - ja.
Po I Posiłku wpakowałem do worków całe wczorajsze zielsko i akurat zrobił się czas na mecz I rundy Igrzysk Olimpijskich Paryż 2024 , w którym Iga Świątek w stroju biało-czerwonym z godłem grała z Rumunką Iriną-Camelią Begu. Wygrała Iga 2:0. Ale nie było łatwo, zwłaszcza w drugim secie.
Po pierwszej turze zasranego sportu wzięło mnie na ogród i szklarnię. Zmiotłem ścieżkę, zrywałem powój, być może trochę za późno, bo rozpanoszył się wszędzie, i podlewałem ogród i szklarnię. A potem zabrałem się za dolne mieszkanie i wyrobiłem się na tyle, że spokojnie mogłem zasiąść do drugiej tury zasranego sportu. W pierwszym meczu nasi siatkarze wygrali z Egiptem 3:0, cbdp.

Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta według smsowych wieści mieli przyjechać najpierw o 17.00, potem o 18.00. A potem musieli zrobić sobie półgodzinną przerwę w podróży, chyba ze względu na Sofoklesa, więc wychodziła 19.00, by ostatecznie pojawić się tuż przed 20.00, bo wyjeżdżając z City i mając do nas jeszcze jakieś 7 km natknęli się na wypadek i zablokowaną drogę i musieli sporo  nadłożyć. Ale na szczęście było jeszcze jasno, a nam chodziło o to, żeby za dnia zdążyć jeszcze zobaczyć Sofoklesa w pełnej krasie i w akcji. Nie zawiedliśmy się. Czy wspominałem, że jest to dog niemiecki?
Najpierw, gdy na ulicy podszedłem do auta, żeby wytłumaczyć, gdzie parkować, z wnętrza auta dobiegł mnie tubalny dźwięk w licznych jednoszczekach. Zrobiło to na mnie wrażenie i rozśmieszyło, poza tym było miłe dla ucha, bo ciągle i ciągle spotykamy się z jazgotem przyjeżdżających piesków.
Na wewnętrznym parkingu ustalaliśmy spory czas strategię wypuszczenia z auta Sofoklesa (głębokie jednoszczeki ciągle dobiegały), żeby nasze zachowanie pogodzić z jego wielkością, chociaż nawet nie o to specjalnie chodziło, tylko według słów gości należało się stosownie zachować względem jego ADHD. Bo to w połączeniu z masą i wielkością...
Ustaliliśmy, że wcale nie reagujemy, żeby go pozytywnie do przywitań nie nakręcać. Ale i tak przy całej jego energii kilka razy oberwaliśmy machającym ogonem, że nawet ja odczułem. A jego wielkość musiała zrobić wrażenie. Za chwilę okazała się niezwykłym plusem, bo już w mieszkaniu nie musiałem się wcale schylać, żeby sobie wszystko w sofoklesowym ciele wyklepać, ale największą radochę miałem, gdy prawą ręką od tyłu brałem brutalnie jego paszczę pod... pachę, w te specyficzne kleszcze, po czym dołączałem lewą i obiema mogłem ją i fafle miażdżyć tuż pod moją twarzą, a Sofokles nic sobie z tego nie robił, nie wyrywał się, tylko miał wytrzeszczone oczy. Ale nie dziwota, skoro paszcza była miażdżona.
Żegnaliśmy się do jutra opuszczając dolne mieszkanie, które zawsze było małe i zgrabne dla dwójki gości, ale nagle zmalało. Również i narożnik w momencie, gdy przez chwilę Sofokles na nim stanął. Przy okazji okazało się, że standardowa przecież wysokość pokoju dziennego wcale taką nie była.
W domu, w holu, Piesek jawił się nam jako drobny, lekki i delikatny. I poruszał się niezwykle spokojnie  wachlując w swoim stylu ogonem. Z przyjemnością schyliłem się(!), żeby Pieska wyklepać i sprawdzić jego fafle. Stwierdziłem w tym momencie, że będę musiał zweryfikować różne złośliwe i prześmiewcze względem niego określenia typu "Gruba Berta" albo " z kloca ciosana".
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
 
NIEDZIELA (28.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężko, zwłaszcza że pogoda nie sprzyjała. Całą noc falowo (faliście?) lało, a nad ranem sympatycznie padało. 
Rano niespiesznie przeprowadziłem sportowy onan i poczytałem o różnych oburzeniach katolików z  pisowsko-katolickich środowisk, znanych z mediów, jak i z osobistych, m.in. Kobiety Pracującej. Wszystkie dotyczyły ceremonii otwarcia igrzysk i "strasznego gwałtu i ataku(!)" poczynionego na "biednych" katolikach oraz zawieszenia w obowiązkach przez TVP pana Przemysława Babiarza za jego komentarz do nieoficjalnego hymnu igrzysk, jakim jest utwór Imagine Johna Lennona. Nie cierpiałem go od zawsze, Babiarza oczywiście, od kiedy, taki wymoczkowaty, pojawił  się na antenach jako młody chłoptaś, chociaż zawsze był sportowym, dziennikarskim profesjonalistą. Nawet po ostatniej zmianie rządu, dziwiłem się, że go zostawiano. Ale to tylko dobrze świadczyło o nowych telewizyjnych władzach, które widocznie przedkładały profesjonalizm nad specyficzne komentarze dziennikarza zawsze trącące bez żadnej racji Bogiem, ojczyzną, sztandarami i nadmiernymi wzruszeniami, od których robiło się mdławało. Ale miarka się przebrała.

W okolicach 10.00 wpadli do nas Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta. Wczoraj, co prawda, się zarzekali, że normalnie wstają o 07.00, góra 08.00, ale widocznie wpadli w pułapkę dolnej sypialni z jej specyficzną przyciemnioną aurą i zniewalającym łóżkiem. Zanim przyprowadzili Sofoklesa, wypiliśmy kawę i pogadaliśmy. Poza tym chcieliśmy odczekać trochę po jedzeniu Berty, żeby nic jej się nie stało, gdy ten brutal i cham ją napadnie, a ona też będzie chętna i nie będzie się krygować.
Było, jak przewidzieliśmy i jak sobie wyobrażaliśmy, chociaż jednak nie starczyło nam wyobraźni.
Najpierw Sofokles szedł ze swoim Państwem na smyczy za mną cały czas dudniąc na mnie tak, że nawet mogli go słyszeć Sąsiedzi z Lewej. Gdy miał wejść do nieznanego sobie ciemnego pomieszczenia (Klubownia - tamtędy szliśmy, a nie przez dom chcąc uniknąć demolki salonu przy nieuniknionym spotkaniu się piesków) trochę zrejterował i opanował go cykor, przez co dudnił jeszcze bardziej. Jednak ostatecznie bez problemów dotarliśmy do brzegów Warsztatu i do wejścia na ogród. Odwagi co rusz dodawali mu Państwo, co samo w sobie było komiczne biorąc pod uwagę gabaryty pieska.
Berta stała na tarasie przy drzwiach i natychmiast zaczęła schodzić. Trudno było się dziwić, skoro nie mogła nie słyszeć dudnienia. Miała więc tę przewagę nad Sofoklesem, że się go spodziewała. Może nie takich gabarytów, ale jednak. On się jej jednak nie spodziewał. Więc, gdy nagle znalazły się mordą w mordę, a Berta ma ją przecież też niczego sobie, to Sofokles spanikował, wystraszył się, na wąskiej ścieżce starał się zrobić gwałtowny zwrot, by widocznie Pani wskoczyć na rączki i się wyglebił (komedia!). Momentalnie jednak się pozbierał, stwierdził, że to jego zachowanie to jeden wielki obciach i wstyd (komedia!) i do Berty zawrócił. Pieski standardowo, z uwagą i spokojnie się obwąchały. Widocznie natychmiast musiała utworzyć się pozytywna chemia, bo jedno i drugie zaczęło wypinać dupska do góry, łapy wysuwać do przodu dając ewidentny sygnał Bawmy się! I się zaczęło. Przez godzinę mieliśmy teatr za darmo. Pomijając charakterystyczne śmieszne cechy bawiących się psów humor dodatkowo tworzyły:
- gabaryty Sofoklesa - jego wysokie odnóża, postawa, sposób poruszania się, wielki łeb, pysk i jęzor, wielkie uszy oraz jeszcze większy fiut,
- gabaryty Berty, jak wiadomo zwarte i jej sposób poruszania się w kierunku stania,
- zachowanie się Sofoklesa, brutalne i chamskie (taką opinię wyrobił sobie u swojej Pani) zmierzające często do obezwładniania Berty poprzez prostackie kładzenie łapy na jej ciele, gdzie popadło, 
- zachowanie Berty, która dawała sobie radę w momentach przekroczenia umiaru i przekroczenia dobrych norm szczekając jednoszczekiem albo odwarkowując się Sofoklesowi, co powodowało, że natychmiast odskakiwał, co prawda na krótko, ale zawsze
- a nawet przerwy w zabawie, bo nie było wiadomo, w jaki sposób pieski się dogadywały, żeby teraz akurat odpoczywać i poleżeć obok siebie, by za chwile przystąpić do tego, co poprzednio. 

Całe towarzystwo pożegnałem o 13.00, bo chciałem obejrzeć pierwszy mecz w siatkówkę naszych dziewczyn z Japonkami. Wygraliśmy 3:1 po dużych emocjach. A gdy w przerwach schodziłem do Bawialnego, przez dłuższy czas widziałem Pieska siedzącego(!) i dyszącego. Nie kładł się, dopóki się nie wydyszał.
Po meczu symulowałem pisanie i cośrobienie, ale ostatecznie się poddałem. Po II Posiłku zakomunikowałem Żonie, że idę spać, co ją trochę zdziwiło, a mnie chyba zgorszyło, no ale skoro organizm tak kazał... Na górze byłem o 18.30. A zasnąłem jakieś 20 minut później. Paranoja!

PONIEDZIAŁEK (29.07)
No i dzisiaj wstałem o 04.00.
 
Po onanie sportowym i po pisaniu poszedłem... spać. Była 08.00. Głowa nad laptopem w pewnym momencie nie była w stanie zachować pionu i musiałem się poddać.
- Idź, idź! - Teraz jest najlepsza pora. - Potem przyjdzie Sofokles... - Żona mnie dopingowała.
Wstałem przed 09.00 i zjadłem sam I Posiłek. A o 10.00 najpierw przyszła Po Puszczy Chodząca z Sofoklesem, zdecydowanie odważniejszym, chociaż na całym odcinku Klubownia - Bufor - Warsztat dudnił za mną, a potem doszedł Prawnik Gitarzysta. Pieski się już znały, więc od razu przeszły do rzeczy, czyli do zabawy. Wszystko działo się jak wczoraj, co w niczym nie umniejszało naszego ubawu. Ale jeden szczegół pieski wprowadziły. Albo leżały naprzeciw siebie starając się obrabiać nawzajem paszczami, albo nurkowały pod sobą wywalając się na grzbiety i rozrzucając w każdym możliwym kierunku swoje szczudła. Celował w tym Sofokles, bo miał czym się wykazać. Berta od zawsze miała krótkie łapki.

O 12.00 zacząłem oglądać mecz II rundy Igi Świątek z Francuzką Diane Parry. Wygrała Iga 2:0. Grała zdecydowanie lepiej niż w meczu pierwszym.
A później, do wieczora, pisałem i pisałem, do obrzygania się. Ale się udało. Zaległości zniknęły. Po tylu tygodniach.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, typu biedronkowego Tylko dla ciebie! Takie pierdolenie w bambus!
W tym tygodniu Berta się naszczekała, że ho, ho! Za jakieś dwa lata z góry, a może i więcej. Chociaż jej podstawową reakcją, ale jednak z obszaru szczekania, były krótkie warknięcia. Musiała widocznie oszczędzać siły na przepychanki z Sofoklesem, tym brutalem i chamem, a warknięcia zabierały jej mniej sił, chociaż były zdecydowanie częstsze.
Godzina publikacji 19.53.

I cytat tygodnia:
Dzieci i zegarków nie można stale nakręcać, trzeba im dać też czas do chodzenia. - Jean-Paul Sartre
(powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964 <odmówił jej przyjęcia>)
1) Są wakacje...
2) Kto z młodych będzie wiedział, o co chodzi z tym nakręcaniem?!


poniedziałek, 22 lipca 2024

22.07.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 232 dni.
 
WTOREK (16.07) 
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Spało mi się bardzo dobrze, ale było to oczywiste po tych wyjazdach i zasranym sporcie.
Od rana usiłowałem zabrać się ponownie za ponowne ogromne zaległości.

W poniedziałek, 08.07, wstałem o 07.20. Przypomnę, u Brata, w trakcie mojego pierwszego pobytu.
Siostra już od 06.00 krzątała się po domu, więc dość trudno było spać. A wybudziłem się całkowicie, gdy starała się "cichutko" wejść do pokoju, aby zabrać z niego swoją torebkę, w której miała papierosy.
Gdy głośno zadeklarowałem, że nie śpię, od razu przysiadła na krawędzi łóżka i gadała. Nie przeszkadzało mi to i ją rozumiałem.
Dalej gadała już w dużym pokoju, gdzie we troje siedzieliśmy przy kawach. Nadal mi to nie przeszkadzało. Trochę Bratu, który też chciał dojść do głosu.
Po śniadaniu zrobionym przez Siostrę (Brat się usunął w cień dla świętego spokoju, bo według niej  zrobiłby je źle) pojechaliśmy do Carrefoura po kolejne puzzle i autka dla Wnuków, a stamtąd już prosto do Córci. 
Na miejscu byliśmy o 11.00. Wnuczka i Wnuk-V boso, po świerkowych igłach i kamyczkach, biegły do auta witać gości i z przejęciem przyjmowały prezenty. I każde na swój sposób je komentowało. Wnuczka pełnymi, okrągłymi zdaniami, Wnuk-V jakimiś dziwnymi sylabami i dźwiękami, z których,   o dziwo, wszystko można było zrozumieć. Trudno było się powstrzymać od wstępnego maltretowania.

Tak w naszym życiu wyszło, że Siostra zobaczyła Córcię pierwszy raz w życiu (przypomnę - w lutym przyszłego roku Córcia kończy 41 lat). Trudno się więc dziwić Siostrze, że strasznie ten fakt przeżywała, jak również całą wizytę. I wszystko komentowała na swój sposób - dom, posesję, bo zaraz rozpoczęło się oprowadzanie - zgodny z oczywistymi odczuciami wszystkich, ale z przesadą i teatralnie. Dla mnie trochę trudno strawny, ale przecież byłem przyzwyczajony.
Na miejscu był również Zięć, co mnie miło zaskoczyło, bo przeważnie, gdy pojawiam się z nieczęstą wizytą, go nie ma. Akurat ze swoim ciotecznym bratem rozkładali namiot, żeby go sprawdzić przed rodzinnym wyjazdem tego ostatniego, ale potem, gdy temat zamknęli i gdy rozłożył drugi namiot dla dzieci, normalnie towarzysko się udzielał. Z Córcią oprowadzał nas po domu i wyjaśniał różne ciekawostki (pompa ciepła, fotowoltaika, pelet i kominek oraz ciekawe rozwiązania wewnątrzdomowe). Również rozmowa toczyła się dość gładko, o co przy Siostrze i Bracie nie było trudno. Nawet i mnie udało się trochę udzielić.
Siedzieliśmy przed domem przy kawie i tiramisu.
- Córcia, a to tiramisu jest domowe czy kupne?
- Tato, ja ciebie podziwiam... - Za każdym razem pytasz o to samo, a ja ci odpowiadam, że to moje...
- Bo wiesz - starałem się wytłumaczyć - domowe z różnych względów ma dla mnie szczególne znaczenie... - No i za każdym razem się dziwuję, że to przez ciebie robione, chociaż przecież upłynęło "trochę" czasu i rzeczywiście mogłaś się nauczyć... - śmialiśmy się oboje.

Cały pobyt wypełniało ganianie za Wnuczką. Nie dało rady inaczej. I nie, żeby obie strony z tego powodu narzekały. Więc od czasu do czasu udawało mi się dopaść to słodkie ciałko z kudłami na głowie, które na dodatek gadało, jak dorosłe.
- Wydaje mi się, dziadku, że ty coś kombinujesz!... - słyszałem stojąc w pewnej odległości od niej, a raczej ona ode mnie, gdy byłem przyczajony, a na twarzy miałem złowrogą minę. Z jej oczu leciały iskry, a to wystarczyło do pełnej prowokacji i gonitwy za nią. Małpa jedna! A w listopadzie kończy dopiero 5 lat. 
- Dziadku, a to jest prezent dla ciebie... - w którymś momencie przyniosła mi rysunek. Na środku kartki widniał nieregularny wielokolorowy prostokąt namalowany akwarelami (chyba). - To są magiczne drzwi... -  Gdy przez nie przejdziesz, to będziesz miał... - i tu zaczęła mi wyjaśniać, co się  ze mną stanie.
Wyciągnąłem pisak i poprosiłem, żeby się podpisała. Bez problemów dużymi drukowanymi kulfonami umieściła podpis, który zajął sporą część kartki.
- Ta literka "A" nie jest jeszcze skończona - wyjaśniała w trakcie - bo muszę dostawić drugą nóżkę...
- To zrobimy tak - zaproponowałem - ja tu wszystko opiszę, co mi powiedziałaś...
Przywarła do mnie przy stole obserwując bacznie, co robię.
Dziura Marzeń, 8 lipca 2024, poniedziałek
Byłem razem z Siostrą i Bratem.
Namalowała Wnuczka - 4 lata. Tytuł - Magiczne drzwi.
Powiedziała, że jak przez nie przejdę, to będę miał:
Wnuczka z przejęciem i uwagą zaczęła wyliczać:
- czarne policzki,  kolana niebieskie, łokcie różowe, nogi pomarańczowe, oczy czerwone, uszy zielone, brązową szyję i fioletowe ręce. (zmiany moje)
- To teraz daj mamie do przeczytania. 
Córcia przeczytała przy wnikliwym słuchaniu Wnuczki. Efekt wyraźnie ją zadowolił. To samo zrobił tata wprowadzając ją, na pewno kolejny raz, w magiczny świat słowa pisanego.

Wnuk-V dymił na swój sposób starając się naśladować bez żadnych oporów starszą siostrę. Bo skoro ona może, to dlaczego nie on?... Więc oboje wsadzałem naprzemiennie na podest tworzonego przez Zięcia i drugiego dziadka domku na drzewach, żeby mogli zjeżdżać po zjeżdżalni na dół. Wnuczka robiła to bez problemów, a Wnuk-V na górze bezceremonialnie wyciągał do mnie rączkę i, gdy już czuł, że dziadek trzyma, bez oporów rzucał się w dół. Po czym wyciągał obie rączki i tak  można było bez końca. 
Ale prawdziwym hitem był namiot. Można było zniknąć dorosłym i nawet się... zamknąć zasuwając zamki w dwóch wejściach.
- Ja tylko nasłuchuję i po wrzaskach i piskach orientuję się, czy interweniować, czy nie... - wyjaśniła Córcia, gdy siedzieliśmy przy stole. - Dzisiaj robimy sobie ognisko i nocujemy wszyscy w namiocie. - Od czasu do czasu tak robimy...
Gdy starałem się dostać na czworakach do środka namiotu, wrzaski i piski się nasilały.
A za jakiś czas Wnuk-V padł, co świadczyło o jego wieku i... płci. Wsadzony do wózka, którym telepała tam i z powrotem Siostra, usnął błyskawicznie i tyle go widzieli. Nie obudził się do naszego wyjazdu.

Przed wyjazdem Córcia i Zięć zaserwowali sałatkę i chleb własnego wypieku, na zakwasie, produkt Zięcia. Nie miałem żadnych zahamowań i wyrzutów sumienia, żeby zjeść aż dwa kawałki, bo był pyszny.
Wyjeżdżaliśmy tuż po 14.00. Zaprosiłem gospodarzy razem z dziećmi do Uzdrowiska i Zięć się nawet kulturalno-dyplomatycznie zachował nie zamykając kategorycznie furtki.
Wyjazd był tak wczesny, bo brat szedł na 16.00 do roboty i musiał sobie przygotować różne rzeczy. Po drodze wujostwo rozmawiało z Synem, który je zaprosił w najbliższą niedzielę do siebie, do Sypialni Dzieci.

Do Uzdrowiska wracałem w nieciekawym nastroju spowodowanym mieszaniną wspomnień i tęsknoty za... Żoną. I z tą mieszaniną  nie najlepiej potrafiłem sobie radzić. Wiozłem w sobie poczucie za małego kontaktu z... Siostrą, bo zdawałem sobie sprawę, że znowu może zobaczymy się dopiero za rok, a cztery słowa zdecydowanie źle wpływały na moją psychikę - "może" i "dopiero za rok". Zdawałem sobie jednocześnie sprawę, że tkwię w takim quasi-sztokholskim syndromie z nią związanym, ale nie próbowałem z nim walczyć. Bo jednak te słowa "może" i "dopiero za rok" ...
Z Żoną zaś wiązała się mijana miejscowość, w której razem z PostDoc Wędrującą i innymi znajomymi spędziliśmy, będzie z ponad 20 lat temu, Sylwestra. Wspomnienia przypominały mi o moim ówczesnym zachowaniu, co do którego do chwili obecnej mam zastrzeżenia. Przy czym to określenie jest dużym eufemizmem.
Starałem się pocieszyć, że za chwilę dopadnie mnie zbawcza codzienność, która pozwoli, bym wrócił psychicznie do stanu, który mógłbym znieść. Ale do końca dnia nie pomagała, mimo że przecież były moje opowieści Żonie i jej o gościach, mimo że poszliśmy z Pieskiem do Zdroju i mimo że wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Kiepski nastrój nie chciał mnie opuścić i im bardziej to robił, tym bardziej masochistycznie się w niego wtapiałem.
 
We wtorek, 09.07, od rana nadrabiałem onanowo-sportowe zaległości. A potem chętnie zagłębiałem się w codzienność. Pojechałem po Socjalną, zawiozłem i odebrałem pranie, i załatwiłem swój zakres sprzątania w dolnym mieszkaniu. Myślałem, że to plus półgodzinna drzemka pozwolą pozbyć się mojego wczorajszego stanu, ale bezskutecznie. Pobyt w Rodzinnym Mieście i u Córci nie pozwalał dojść do siebie. Wytoczyłem więc cięższe działa codzienności. Znowu zacząłem układać kostkę na  ścieżce i w oczekiwaniu na przyjazd gości zmiotłem całe igliwie z podjazdu i z chodnika.
Przyjechała młoda para z bokserem, z ADHD, ale fajnym, więc wypuściliśmy Bertę. O jego nieeleganckim, żeby nie rzec haniebnym ze względu na jej wiek zachowaniu pisałem poprzednio, więc nie będę się powtarzał.

Z nieciekawego stanu wyzwolił mnie Kapitan. Zadzwonił z informacją, że Kanadyjczyk II w tę niedzielę zaprasza nas wszystkich z naszej klasy do siebie. Nie można było liczyć na zbyt dobrą frekwencję ze względu na późne powiadomienie, ale ja, po dyskusji z Żoną i ułożeniu kilku klocków, postanowiłem przyjechać, a cały wyjazd nawet rozbudować. Wymyśliłem, że po klasowym spotkaniu znowu przenocuję u Brata i we troje obejrzymy finał. Jak za starych czasów. Byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Że jeszcze raz w krótkim czasie się spotkamy. Zadzwoniłem więc do niego, ale poprosiłem, żeby Siostrze nic nie mówił. Obaj bardzo szybko doszliśmy do wspólnej konkluzji, że jeśli się wygada, to będzie miał przesrane. Bo Siostra każe mu robić potężne zakupy i uczestniczyć w przygotowaniach Bo przecież przyjeżdża brat!
- A ja będę przecież po solidnym jedzeniu u kolegi, więc kupię tylko piwko i będzie pięknie.
Podpisał się dwiema rękami.

Te moje niezwyczajne ciągoty rodzinne, od lat ograniczane, żeby izolować się na tyle, na ile się da i na tyle, ile nakazuje przyzwoitość i żeby przy różnych okazjach nie powstawały szczególne wyrzuty sumienia, wszystko dla mojego psychicznego zdrowia (ewentualny powrót traum), starałem się poddać chłodnej analizie.
Może, a raczej na pewno, w dzieciństwie brakowało mi normalnej rodziny, z pewnym założeniem, że "normalna" w zasadzie jest niedefiniowalna, bo nie wiadomo, co by to miało oznaczać. Dla jednych to, dla drugich tamto. I nie myślę tu o stanie idyllowym(?) (idyllicznym?), który nie dość, że mdły, utopijny, to jeszcze nieprzystosowujący do życia. Z mojej perspektywy wystarczyłaby jakaś dawka ciepła, poszanowanie drugiej osoby i rozmowy na logikę i argumenty. Dużo? Niektórzy, jestem tego pewien, mogliby się dziwować na bazie własnych rodzinnych doświadczeń, że w tym względzie po latach mam tak małe oczekiwania.
Może teraz nieudolnie i rozpaczliwie starałem się zasypać niezasypalne? A jak to zasypać, skoro:
- ja po 18 latach "uciekłem" z domu i się wyzwoliłem, ale przez to mocno rozluźniłem kontakt, którego wtedy zresztą nie potrzebowałem (odreagowanie). Zaczęły uwydatniać się poważne różnice w mentalności, światopoglądzie, no i w wykształceniu. Przez to powstały duże luki w mojej wiedzy o życiu Brata i Siostry. Nawet czasami sobie tak myślę, czy jednak nie powinienem był zostać w Rodzinnym Mieście, nie kończyć studiów, wieść tamtejsze życie, takie jak oni, nie wychylać się po prostu. Natychmiast jednak ciary przechodzą mi po plecach, bo zdaję sobie sprawę, że albo bym  zwariował, albo wylądował w kryminale, być może za morderstwo, a najprawdopodobniej i jedno, i drugie.
- Siostra uciekła (dosłownie) do Hamburga mając 33 lata, więc jak musiała zostać skażona rodzinnym domem. Strasznie jej współczuję tego poniewierania, zwłaszcza że początki na obczyźnie miała niezwykle ciężkie, a przy jej podatnościach na alkohol i papierosy nie mogło się to dobrze skończyć
- Brat został do końca, czyli z Ojcem do 55. roku swojego życia, a z Mamą do 61. To, że jest "w miarę" normalny, to istny cud. Ale straty jakie poniósł, zwłaszcza spowodowane przez Ojca, nigdy nie zostaną mu zrekompensowane.
To cholerne i dręczące "może"!...

Żeby jakoś przerwać dręczący mnie stan samobiczowania się i ... wrócić, znowu zabrałem się za kostkę. W upale ułożyłem 5 rzędów.
W międzyczasie zadzwonił Justus Wspaniały. Sam. Bo córce Lekarki coś wpadło do oka i trzeba było jechać do Powiatu do okulisty. 
- Baba 29 lat musiała jechać z mamusią!... - sarkastycznie podkreślał.
Lekarka chyba jednak wiedziała, co robi, bo prowadzić musiał syn Lekarki (jedyny, który nie zażył alkoholu). A on i jego przyrodnia siostra (Lekarka wspólna matka) bardzo szybko mogliby się pozabijać. Więc całą relację z pobytu dzieci w Pięknym Miasteczku Justus Wspaniały postanowił odłożyć na jutro, kiedy przy telefonie będzie też Lekarka. 

Po robocie wziąłem prysznic i postanowiłem przed meczem odsapnąć. Wieczorem obejrzałem pierwszy półfinał Hiszpania - Francja (2:1). Kibicowałem Hiszpanii, bo Francuzi do półfinału dostali się psim swędem i do tej pory grali, jak stare dziady, czyli jak ja. Ale w pierwszej połowie nawet się rozkręcili i ta część meczu mogła się podobać i trzymać w napięciu. Druga siadła całkowicie, a Francuzi nieudolnie starali się doprowadzić do remisu. Widząc ich grę byłem mocno zniesmaczony, bo taki potencjał...

Dzisiaj zmarł Jerzy Stuhr. 
Żadne słowa nie opiszą tego faktu. Pozostaje tylko podziękować. A więc dziękujemy Panu, że nam, Pańskim rówieśnikom oraz trochę starszym i młodszym, było dane oglądać i słuchać Pana. Dziękujemy za brak nudy w każdym pańskim wystąpieniu, za pełen profesjonalizm, a przede wszystkim za pokłady humoru, które umiał Pan wydobyć z każdej postaci i w każdym momencie. Nam te wspomnienia będą towarzyszyć do końca.
Cześć Pana Pamięci!
Ja miałem takie szczęście, że po premierze filmu Pogoda na jutro odbyło się godzinne spotkanie z reżyserem i odtwórcą głównej roli. Niezapomniane przeżycie.
 
W środę, 10.07, wstałem o 06.30.
A miałem zamiar o 07.00.
Jeszcze półprzytomnego rozbawił mnie Po Morzach Pływający. Napisał o 04.41.
No to " się napisałeś". A skoro "się nie napisałeś" co jest niezwykłe w Twoim przypadku wizyta Wnuków I-VIII musiała być absorbująca i wyczerpująca. Pomijam wyjazd.
Wreszcie zapanowało lato na północnym wybrzeżu Hiszpanii. Stoimy na kotwicy. Cisza i spokój, statek nawet nie drgnie, żadnego kołysania, falowania, flauta i spodziewane 30c. Taką pogodę lubię. Tydzień temu było 17c,wiatr i deszcz i nic przyjemnego.
W Lesie przygotowania do Poland Rock Festiwal. To już 30 raz kiedy Jurek Owsiak będzie otwierał największą imprezę muzyczną i kulturalną w Polsce. I to gdzie? W Czaplinku.
Z tej okazji min zostały wyprodukowane trampki z fajnymi obrazkami. Czarna Paląca, W Swoim Świecie Żyjąca i ja już takie zamówiliśmy i do tego rocznicowe koszulki. Czasem warto zaszaleć.
Tymczasem na pikniku w sąsiedniej wsi pojawił się zespół z Senegalu i....Czarna Paląca z nimi śpiewała! Zastanawiam się jak to Senegalki przyjęły skoro ona po prostu nie umie śpiewać.
No może i umie, ale głos...... Nie mniej jednak jakaś kultura na wieś wkroczyła.
Miłego dnia
PMP
(pis. oryg.; zmiany moje)
 
A potem zupełnie dla mnie niespodziewanie, bo ogólnie rzecz biorąc się nią brzydzę, rozbawiła mnie Artificial Intelligence, i zaraz potem, nawet bardziej, rozmowa z dwiema paniami z InPostu, które mimo że przecież były żywym białkowym stworem biologicznym utworzonym na drodze ewolucji, zbudowanym z łańcuchów węglowych, jak my wszyscy, rozmawiały ze mną tak, jak AI, ewidentnie zmierzając do tego, żeby mnie kompletnie ogłupić, odmóżdżyć i zabrać mi poczucie humoru, tę jedną z kilku cech odróżniających nas póki co od AI. Nie wątpię jednak w to, że za jakiś czas AI będzie w nie wyposażona, a nawet, co nie daj Boże, w śmiech. Może to być naprawdę straszne. Mam nadzieję tego nie dożyć, chociaż zmiany następują tak szybko, że przez 20 lat niejedno może się zdarzyć. Gdybym jednak doczekał, to wtedy poczucie humoru Niemców jawić mi się będzie jako niezwykle finezyjne i wyrafinowane i będę sobie wyrzucał mój kilkudziesięcioletni nietakt względem nich i na końcu uważał, że słusznie poniosłem karę musząc być świadkiem "poczucia humoru" AI.
A wszystko przez paczkę.
Rano, po Blogowych, czaiłem się na gości wypatrując dyskretnie (Żona stale mnie upomina i przypomina Ale nie stój tak nachalnie i nie podglądaj, bo przecież to widzą!) przez okno w kuchni, czy już sobie nie pojechali. Ponownie chciałem dobrać się do ścieżki i wymyśliłem, że jednak lepiej będzie przy niej pracować przy względnym porannym chłodzie. Ale auta stały jak zamurowane. Oczywiście mógłbym tłuc się pod oknami apartamentów, ale jednak to Goście, a ja z powodu świadomości ich obecności i ewidentnego naruszania im spokoju, jednej z rzeczy, którą się chlubimy i którą "kłujemy" im oczy, pozbawiony byłbym komfortu pracy, bardzo przecież istotnego zwłaszcza wtedy, gdy trzeba byłoby, na przykład, zareagować na uderzenie się gumowym młotkiem nie wspomniawszy o szeregu innych możliwych podobnych przypadkach i adekwatnych do nich reakcjach przy tego typu robocie.
- To może byś odebrał paczkę? - Żona znalazła wyjście kierując moją energię na inne tory.
Bardzo mi się to spodobało, bo lubię sam w sprawach wychodzić do Uzdrowiska, a jeszcze bardziej rano, kiedy panuje specyficzna aura.
To niespiesznie szedłem sobie Piękną Uliczką delektując się wszystkim, co widziałem. Tysięczny raz.
A potem dla podkreślenia tej specyficznej aury postałem sobie na moście nad Bystrą Rzeką i patrzyłem, jak panowie wycinają chaszcze w ramach wzmacniania kamienno-betonowych brzegów chroniąc w ten sposób Uzdrowisko i jej mieszkańców przed skutkami ewentualnych wylewów (niedługo dobiorą się do tej części nadbrzeża sąsiadującego z naszą działką). I w takim sympatycznym stanie dotarłem do paczkomatu.
 
Ekran monitora nie przedstawiał tego, co zwykle. Na samym środeczku był wyświetlony mały kwadracik, a na nim tkwiło charakterystyczne logo z napisem InPost, jakieś dwie zbędne dla mnie informacje w prostokącikach i w pełnej krasie młody kudłaty mężczyzna w okularach przyjaźnie się do mnie szczerzący. Usiłowałem klikać w wielu miejscach ekranu, obraz dotykowo przesuwać (mam taki ekran w laptopie, to wiem), żeby się dobrać do tego, co zwykle w takich razach umożliwiało mi wklepanie numeru telefonu i kodu odbioru. Bezskutecznie. Uzmysłowiłem sobie, że gdzieś tam w centrali (Stolica?) nadzorujący monitoring ma niezły ubaw w końcu w nużącej pracy widząc, jak siwa głowa ślipi z bliska i stara się pokonać ekranową materię. Więc dałem sobie spokój, chociaż przy blisko dwudziestu tysiącach paczkomatów w Polsce ten ktoś chyba nie mógł akurat trafić na taką formę rozrywki.
Obyty we współczesnym, skomplikowanym, odhumanizowanym świecie, w którym takie przeżytki z czasów przedcyfrowych jak ja muszą sobie ostatkiem sił i intelektu dawać radę, odnalazłem nad ekranem dwa numery telefonów, pod które mógłbym zadzwonić, gdyby... To zadzwoniłem w pewnym napięciu wynikającym raczej z oczekiwania na rzadki dla mnie rodzaj przygody i z wewnętrznym pytaniem i ciekawością Czy sobie poradzę?, zwłaszcza że nie było przy mnie Żony. Taki skok na głęboką wodę.
Odezwał się męski głos informujący mnie, gdzie się dodzwoniłem i Wszystkie rozmowy są nagrywane. Jeśli nie chcesz... Za chwilę ten sam sympatyczny głos odezwał się ponownie Jestem Max (myślę, że nie Maks, bo to mało światowe), w czym mogę ci (walił światowo od razu na "ty") pomóc?
Pomny rozmów z Synem mogłem od razu, aż do skutku, powtarzać Połącz mnie z konsultantem, ale zwyciężyła ciekawość Co będzie? Poza tym była piękna pogoda, nigdzie mi się nie spieszyło, zwłaszcza do kostki, więc powiedziałem Nie mo-gę o-de-brać pacz-ki!
- Podaj numer telefonu powiązany z tą paczką. - usłyszałem dość szybko.
Pierwszą trzycyfrową sekwencję podałem w całości jako jedną liczbę, a w dwóch kolejnych trzycyfrowych każdą cyfrę oddzielnie. Tak nauczyłem się i zapamiętałem numer telefonu Żony.
- Czy twój numer telefonu to... - usłyszałem po jakichś 5 sekundach. Przy czym "facet" sam z siebie zblokował cyfry w trzy liczbowe pakiety, więc gdy je usłyszałem, najpierw zgłupiałem, potem gorączkowo zacząłem myśleć, czy to, co podał, jest numerem telefonu Żony, by krzyknąć, chyba na ostatnią chwilę, Tak!!!
- W czym mogę ci pomóc. - usłyszałem. 
- Połącz mnie z konsultantem! - żądza ciekawości natychmiast zniknęła.
"Gość" coś jeszcze kombinował zadając mi kretyńskie pytania, ale tym razem się nie dawałem i powtarzałem jak mantrę Połącz mnie z konsultantem!
- Zrozumiałem... - usłyszałem po ostatnim razie i po 10 sekundach kompletnej ciszy, co mnie rozbawiło. Jednak.
Wyłuszczyłem pani problem. Młoda dziewczyna głosem niewiele różniącym się od poprzednika zaczęła mnie i paczkomat weryfikować. Zaczęła od numeru telefonu, ale na szczęście go nie powtórzyła. Po czym poprosiła o podanie adresu paczkomatu.
- Uzdrowisko, ulica... - podałem starając się nie pomylić nazw, bo akurat w tym miejscu bardzo blisko siebie są dwie wzajemnie w siebie przechodzące i ciągle mam z tym problem, która jest która.
- Województwo metropolialne? - pani dopytała, co spowodowało, że na dwie sekundy, niczym ten "facet", zamilkłem, bo przecież wszyscy w Polsce wiedzą, że Uzdrowisko jest jedno i znajduje się w województwie metropolialnym, więc taka oczywistość zawarta w pytaniu mnie zaskoczyła.
- Przy automyjni? - pani mnie dobiła znów mnie zaskakując. Dwie sekundy potrzebowałem, żeby się rozejrzeć. Przecież wiedziałem zawsze, że obok jest automyjnia, ale znowu oczywistość mnie zaskoczyła. Skwapliwie potwierdziłem.
- To proszę powiedzieć, co pan(!) widzi na monitorze.
Opisałem wszystko dokładnie, zwłaszcza tego faceta, ze szczegółami, ale na pani nie zrobiło to żadnego wrażenia.
- Poproszę o cztery ostatnie cyfry numeru paczki'
Podałem jej cztery ostatnie z kodu wyraźnie wychodząc na przygłupa.
- Ale pan mi podał te z kodu, a ja potrzebuję...
- Tych nie mam, muszę zatelefonować do Żony.
- To, gdy pan będzie miał ten numer, proszę jeszcze raz do nas zadzwonić.
I tyle ją widzieli.
Żona zaparła się, że wyśle mi cztery ostatnie cyfry, a ja się zaparłem, żeby mi wysłała cały numer. Mało żyję na świecie?
Ponownie natknąłem się na "faceta". Tym razem od początku nie wchodziłem z nim w "dyskusję", tylko konsekwentnie, jak cyborg, wymawiałem Połącz mnie z konsultantem. Mimo wszystko na końcu ubawił mnie swoim Zrozumiałem, łączę z...
Kolejna pani, młoda i o takim samym głosie, wyparła się, że to nie ona była tą z mojej poprzedniej rozmowy. Więc cała weryfikacja zaczęła się od nowa. W jej trakcie okazało się, że to rzeczywiście była inna, bo trzy razy musiała siłą powstrzymywać (mogli ją zwolnić?) parsknięcie śmiechem i za każdym razem pokasłując z trudem utrzymywała korporacyjną powagę i zimnokrwistość.
Nauka nie poszła w las, więc od razu wymieniając Uzdrowisko podałem województwo i dodałem z satysfakcją Przy automyjni!
- Co pan widzi na monitorze? 
Przy opisie szczerzącego się z ekranu młodego człowieka zakasłała pierwszy raz.
- Może pan podać aktualne miejsce pańskiego przebywania? - wyraźnie jej chodziło o to, gdzie się  znajduję w czasie rzeczywistym, czyli tu i teraz.
Nie powiem, zgłupiałem, ale szybko odzyskałem rezon.
- Wydaje mi się, że skoro stoję przy paczkomacie, aby odebrać paczkę, co już ustaliliśmy, i ustaliliśmy, że to jest Uzdrowisko, ulica..., przy automyjni, to chyba ja też jestem w Uzdrowisku, przy ulicy..., przy automyjni! - dodałem z satysfakcją.
Pani zakasłała drugi raz.
- Jest pan sam? - zaskoczyła mnie ponownie.
Trwożnie rozejrzałem się dookoła i z ulgą stwierdziłem, że jestem sam. Odbiór paczki nabierał sensacyjnego posmaku. A przez rok było tak zwyczajnie. Ech, to Uzdrowisko! Najlepsze w Polsce.
- Sam... - nie wiedzieć czemu ściszyłem głos.
- Dobrze. - pani mnie uspokoiła. - Za chwilę włamiemy się (!) do automatu... - napięcie rosło. - Otworzy się skrytka po pańskiej prawej stronie licząc od pana piąta z kolei, a czwarta od góry.
Z jednej strony to mi zaimponowało, takie podanie specyficznych współrzędnych na osi X i Y, a z drugiej mogło wkurwić, bo już naprawdę robią z człowieka idiotę. Przecież, gdy otworzy się skrytka, klapka odskoczy, to nawet niewidomy, ale słyszący, wiedziałby, która to. To coś takiego, gdy się dzwoni do kogoś, a po drugiej stronie nie ma reakcji. Wtedy w słuchawce koniecznie musi zaistnieć komunikat dla debili Niestety, abonent, do którego dzwonisz, nie odpowiada (naprawdę?!... -  myślisz sobie) albo Niestety, połączenie nie może zostać zrealizowane! (naprawdę?!... - myślisz sobie) z dodatkiem Spróbuj ponownie później (odpierdolcie się! - myślisz sobie).
Nie zdążyłem się jednak wymądrzyć, bo pani błyskawicznie przekazała mi następny komunikat.
- Teraz na chwilę się wyłączę, a pan usłyszy przeraźliwy sygnał alarmu... - Proszę się nie niepokoić, będzie trwał 5 sekund. 
Wyło niemiłosiernie, po czym przestało (Co tak syczy? - A teraz? - Przestało. - A widzi pan!) i klapka się otworzyła. Nie chcąc utwierdzać się w tym debilizmie nie sprawdzałem współrzędnych, czyli nie stałem i nie liczyłem skrytek  w poziomie i w pionie. Jeszcze by ktoś nadszedł. Po prostu z otwartej skrytki wyciągnąłem moją paczkę.
- Czy ma pan paczkę? - pani wróciła na łącza.
- Mam...
- To proszę mi podać cztery ostatnie cyfry numeru paczki. - Będą podane dużymi cyframi pod kodem... - wróciła do obchodzenia się z idiotami.
Podałem.
- Co jeszcze dla pana mogę zrobić?
No, co to biedne dziecko płci żeńskiej mogło dla mnie jeszcze dzisiaj zrobić? Zwłaszcza na taką odległość.
- Może mi pani jeszcze życzyć miłego dnia. 
Usłyszałem kolejne zakrztuszenie się.
- I dziękuję, że mnie pani uprzedziła o tym wyciu...
Dodam jeszcze tylko, że w paczuszce było kilka zwitków worków na śmieci, bo pewnych, nam potrzebnych, pojemności w sklepach zwyczajnie nie można dostać. Obowiązują standardy - 35, 60, rzadko 80, 120 i 250 litrów, a my potrzebujemy, na przykład 20. litrowe. Nawet w głupich woreczkach na śmieci jesteśmy poza nawiasem społeczeństwa.
 
Wracając do  domu byłem z siebie dumny. Mimo że jestem z ery przedcyfrowej, podołałem. Na dodatek miałem niezłą rozrywkę.
Goście nadal byli, więc po wczorajszej zarwanej nocy i dzisiejszych emocjach zaległem na 40 minut w salonie na narożniku prosząc Żonę, żeby zachowywała się normalnie, czyli żeby nie zachowywała się sztucznie cicho. Udało się.
Gdy wstałem, gości nie było. Ścieżkę skończyłem, gdy akurat wrócili. Z wszystkich prac jej dotyczących zrobiłem 98%. Pozostała tylko kosmetyka - uprzątnięcie kostki, czterech nadmiarowych obrzeży, kamieni (pozostałość po Buster Keatonie i jego bracie) i podsypki oraz obsypanie przyległego terenu ziemią, żeby zaczęła się na niej panoszyć zielenina. Po ścieżce można już swobodnie chodzić, ale jeszcze za jakiś czas ubijakiem dopoziomuję pewne miejsca i dosypię podsypkę.
Upał i ścieżka spowodowały, że po prysznicu musiałem znowu zalec. Tym razem na godzinę, ale reszta pozostała bez zmian.

Przed meczem zmuszałem się do pisania. Ostatnio ono mnie jakoś odrzuca, więc zaległości rosną. Taki stan pogłębił się zwłaszcza po moim pobycie u Brata i u Córci. W moim pisaniu zacząłem dostrzegać jakiś bezsens, ciągle wzdycham i noszę w sobie dyskomfort.
- Od czasu powrotu z Rodzinnego Miasta cały czas wzdychasz... - Żona czytała we mnie, jak w znanej sobie księdze.
Wzdycham, bo to rzeczywiście ciągle reperkusje mojego pobytu, moich przemyśleń, wspomnień, świadomości nieodwracalności i nieuchronności. Taki stan wzmógł się we mnie szczególnie, gdy zostałem sam, czyli gdy wracałem do domu. Czułem się, jakbym ciągnął za sobą potężny bagaż, niekoniecznie przyjemny. Te wspomnienia, świadomość nieodwracalności i nieuchronności mnie przygniatały i odbierały chęci do różnych działań, które nagle wydawały mi się jałowe.

W trakcie oglądania meczu, zwłaszcza jego pierwszej połowy, się rozkręcałem i dość szybko wpadłem w przyjemny kibicowski nastrój. Był to moment, gdy Holendrzy strzelili bramkę. A jeszcze lepiej się stało, gdy Harry Kane z karnego wyrównał. Druga połowa jednak mnie dobiła. Przy stanie 1:1 zapanowały piłkarskie szachy, tysiące bezproduktywnych podań i na chwilę przed końcem meczu, gdy zanosiło się ewidentnie na dogrywkę, postanowiłem, że nie będę jej oglądał i być może również rzutów karnych, tylko pójdę spać. Na szczęście w ostatnich minutach Anglicy strzelili na 2:1 i to oni zagrają w niedzielnym finale. Zmierzą się z Hiszpanią. Kibicuję tym pierwszym, bo jeszcze nigdy (!) nie byli mistrzami Europy.
 
W czwartek, 11.07, wstałem o 07.00.
Od rana przeżywałem męki, bo zmuszałem się do pisania. Szło opornie i być może topornie, a prawdziwym wyzwoleniem z mąk był wyjazd do City na zakupy. Były one o tyle atrakcyjne, że oprócz Carrefoura i Biedry zawitaliśmy do sklepu BHP. Z czasów Powiatu mamy w tym względzie bardzo dobre wspomnienia i doświadczenia. Podobnie było i teraz. Kupiłem sobie trzy t-shirty, po 20 zł sztuka, i szarpnęliśmy się nawet na bluzę, taką "wyjściową", za 50 zł. I, gdy tak dobrze nam szło, już w "normalnym" sklepie kupiliśmy mi krótkie dżinsowe spodnie, bo te cztery pary, które posiadam, ledwo nadają się do Uzdrowiska (dwie sztuki), a dwie pozostałe wyłącznie do prac w upały. Kosztowały aż 80 zł. Znowu na parę lat będę miał spokój.
Po powrocie do domu musiałem godzinę odespać po wczorajszym zarwaniu nocy, a potem znowu zmusiłem się do pisania. Okropne!

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.

W piątek, 12.07, wstałem o 05.30.
Miałem zamiar o 05.00, ale organizm nie pozwolił i nie zareagował na alarm. Wiedziałem, że mógłby spać dalej, ale z kolei ja mu nie pozwoliłem. Przez te zaległości. 
Od rana pisałem z trochę większym luzem niż poprzednio. Może kryzys zaczął mijać. I może dlatego, że w ramach odkomputerowego prostowania kręgosłupa godzinkę spędziłem na dworze przycinając chaszcze w miejscu, przy którym jedno z aut gości parkuje, żeby kierowca miał większy komfort przy wysiadaniu. A ponieważ było mi mało, to wysprzątałem jedną ze ścieżek w ogrodzie, a nawet znowu odetkałem studzienkę burzową, bo woda po nocnej burzy błyskawicznie naniosła gałęzie, liście i igliwie idealnie ją zatykając.
O 12.00 wyjechała z dolnego młoda para z bokserem. Codziennie rano mieli spore plany Ale zawsze jakoś tak dobrze nam się spało! To już kolejni goście, którzy podkreślają, że tak dobrze im się spało. Coś musi być na rzeczy, skoro i nam spało się rewelacyjnie. W nocy, 16/17 czerwca tamtego roku, spaliśmy świetnie, mimo że przecież była to pierwsza noc w nowym miejscu i mimo że dysponowaliśmy dwoma rozjeżdżającymi się wąskimi tapczanikami, spadkiem po poprzednich właścicielach, które albo oferowały ciasnotę, albo możliwość spadnięcia na podłogę, czego akurat kilka razy wtedy udało mi się uniknąć. 

Natychmiast zaczęliśmy przygotowywać dolne mieszkanie dla kolejnych gości. Mieli przyjechać o 15.00 Ale gdybyśmy przyjechali wcześniej, to zostawimy auto i pójdziemy sobie na spacer. Przyjechali o 13.00. Zdrowo padało, ale pan stwierdził (jak się później okazało dwa lata ode mnie starszy), że oni zrobią sobie wycieczkę autem. I wyjechali. Uprzedziłem ich, że mogą wrócić o 14.00, bo wtedy mieszkanie będzie gotowe. Sam zaś, po zrobieniu swojej działki, wyjechałem w Uzdrowisko. A to lubię. Zakup Socjalnej, odbiór prania i paczki, zatankowanie paliwa i pobyt w Biedrze dały mi wystarczająco dużo satysfakcji jako mieszkańcowi. 
Do Biedry bym nie pojechał, ale było po drodze, a poza tym przypomniałem sobie, że ona chwaliła się promocją Pilsnera Urquella, która miała trwać cały lipiec. Oczywiście niczego takiego nie było. Ale za to zrobiłem uzupełniające zakupy pod Krajowe Grono Szyderców (nocują raz) i pod Q-Wnuki (nocują dłużej). Cała czwórka ma przyjechać dzisiaj wieczorem, ale do dzisiaj nie było wiadomo, czy ich przyjazd w ogóle dojdzie do skutku. A wszystko przez ich pralkę. Znarowiła się, przestała w trakcie pracy odpompowywać wodę i wirować, a przede wszystkim nie pozwalała na otwarcie drzwiczek. Nie pomagało spuszczenie wody, odłączanie jej od prądu, czyszczenie filtra. Nic. Bardzo śmieszne w kontekście planowanego wyjazdu do nas, a za chwilę, tradycyjnie(!), do Pucusia. 
Do naprawy miał przyjechać fachman z Whirpoola, ale nie było wiadomo kiedy. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że Krajowe Grono Szyderców, gdy ledwo umówiło się na naprawę z Whirpoolem, otrzymało, zapewne od tamtejszej AI, szeroką ofertę kupna nowej pralki. Pasierbica nie chciała puścić farby i wyjaśnić, co się stało, skoro jednak przyjeżdżają.

Goście przyjechali "ponownie" o 16.00, bo idealnie, na nosa, trafili do Lokalu z Pilsnerem II. A on musiał się im spodobać. Okazali się bardzo sympatyczni, a ciekawe było to, że byli małżeństwem z odzysku. Ale o szczegóły nie dopytywałem. Żeby tak od razu, przy pierwszym podejściu?...
Zaraz po tym zadzwoniła Lekarka i Justus Wspaniały.
- Jednak wcześniej nie dało rady zadzwonić... - na wstępie zagaiła Lekarka tytułem tłumaczenia się.      - Ale córka już wyjechała... - Oko w porządku.
No, cóż, dzieci, czyli dorosłe osoby, przez cały pobyt się kłóciły. "Żarły się", jak uzupełniał Justus Wspaniały. Prowodyrką była córka, która nieustannie czepiała się brata. Zwłaszcza za to, że wybrał sobie "takie debilne studia". A brat, lat 20, oczywiście nie odpuszczał. I kto na tym najbardziej ucierpiał? Córka wzięła dupę w troki i po zadymie, którą czyniła, wróciła do Włoch, syn co prawda został, ale przecież za chwilę miał wyjechać, a matka?!...
- A tak chciałam, żeby było miło i sympatycznie... - Przecież to rzadkość, że możemy się jednocześnie spotkać w takim gronie. - Tyle i ja, i Justus Wspaniały przygotowaliśmy i się staraliśmy...
Chętnie bym córkę poznał i z nią porozmawiał. I na wstępie, uprzednio się przedstawiwszy, zapytał Ale o co ci chodzi, babo?! To oczywiście byłby jednocześnie koniec naszej rozmowy i koniec naszej z Lekarką i z Justusem Wspaniałym znajomości. Bo co z tego, że Justus Wspaniały by temu przyklasnął, nie końcu znajomości, tylko mojemu wnikliwemu otwarciu rozmowy z córką Lekarki? Ta by mi nie wybaczyła. Bo z punktu widzenia córki skąd niby wiedziałem o wszystkim?  Marnym pocieszeniem mógłby być fakt, że do tego końca nie doczekałbym chwilę wcześniej ukatrupiony przez Żonę..
 
Dalej starałem się pisać jednocześnie korespondując z Krajowym Gronem Szyderców. Na przesiadkę w City mieli 22 minuty, a pociąg z Metropolii wyruszył 23 minuty później względem planu. Zasrana nasza kolej! Stąd wstępnie smsowo rozpatrywaliśmy różne możliwe warianty naszych dalszych działań, żeby ostatecznie mogli się znaleźć w Tajemniczym Domu.
W końcu udało się im przesiąść w City do właściwego pociągu, ale co z tego, skoro ten z kolei czekał na inny, sporo spóźniony. Zrobiło się spore zamieszanie, ale po ostatecznej smsowej komunikacji, kiedy wszystko wydawało się wyjaśniać, wybraliśmy się piechotą z Żoną na dworzec, żeby odebrać Krajowe Grono Szyderców. Przeszliśmy ledwie może 1/5 drogi, gdy zaczęło solidnie padać. Zawróciliśmy, ja się osuszyłem i przebrałem adekwatnie, bo zaczęło lać, i wsiadłem do Inteligentnego Auta. Pięć minut przed nieplanowanym przyjazdem pociągu nad dworcem, czyli nad Uzdrowiskiem, rozpętała się burza z oberwaniem chmury. Było zabawnie, gdy pociąg wjechał na peron. Ale nikt nie marudził, tylko każdy dziarsko zmierzał do auta. Najbardziej oczywiście podziwiałem Ofelię. Ciekawe, bo to małe, patykowe, a potrafi wziąć byka za rogi. A tam gdzieś po polach, lasach i boiskach biega sobie niewinny chłopczyk...
Na Pięknej Uliczce czekały nas dwie niespodzianki. Jej połową płynęła normalnie wartka rzeczka, a to dlatego, że spadło tak dużo wody, że studzienki burzowe jej nie odbierały, zwłaszcza że były zatkane naniesionymi gałęziami, liśćmi, igliwiem i ziemią. Kto zamarudził To jak ja przejdę?! Pasierbica.  Było wiadomo, w końcu i dla niej, że innego wyjścia nie ma, jak tylko dogłębnie zamoczyć buty.
Druga niespodzianka dotyczyła w zasadzie tylko mnie. Pod uderzeniami strug wody tuja-brabant położyła się na płocie blokując możliwość otwierania się bramy. Musiałem drzewko podeprzeć  kantówką, żeby brama mogła normalnie funkcjonować i żeby goście mogli wjeżdżać i wyjeżdżać. A potem po omacku, zanurzając ręce w "rzeczce", wygrzebywałem z "naszej", czyli najbliższej studzienki, wszystko to co ją zatkało. I nie mogłem odpuścić kolejnej, odległej o 50 m, bo chciałem mieć spokojny wieczór i nie myśleć o tym, czy woda wlewa się już do garażu.
Wszystko ciekło ze mnie, ale byłem w fajnym nastroju, a gdy wróciłem do domu, sytuacja była całkowicie opanowana, co więcej panował dym wytwarzany przez Q-Wnuki. Wszystkie krzesła, stoliki, klamki, poręcze i haczyki były obwieszone mokrymi ciuchami. Tworzyło to taką atmosferę luzu, która na różne sposoby wszystkim się udzielała.
Wieczór upłynął na posiłku zrobionym przez Żonę, opowieściach o pobycie Krajowego Grona Szyderców w Zadarze, o pucusiowych planach i na zawodowych oraz rodzinnych wieściach i plotkach.
Potem Q-Zięć zajął się Ofelią (w coś grali), a ja zostałem przymuszony do jakiejś planszowej gry, bodajże Wsiąść do pociągu, ponoć bardzo prostej. Co z tego, że rzeczywiście była prosta, skoro, jak zwykle, nie rozróżniałem podobnych do siebie obrazków, różnych przecież, napisów i oznaczeń. Stąd, żeby mnie zanęcić, graliśmy w otwarte karty i zdaje się, że w wersji uproszczonej. Strach pomyśleć, co będzie przy normalnej lub utrudnionej. Wygrała... Babcia, drugim... byłem ja (?!), trzecią Pasierbica, a Q-Wnuk, największy planszowy cwaniak, czwartym, ale ponoć tylko dlatego Bo dziadek mnie zablokowałeś! Faktycznie to zrobiłem, perfidnie i z premedytacją.
Resztę wieczoru spędziłem na dwóch partiach szachów (po 10 minut), które rozegrałem z Q-Wnukiem (1:1), trzech partiach warcabów (3:0 dla mnie) i na nieskończonej liczbie gry w Wilka i owce, kiedy to wreszcie udowodniłem Q-Wnukowi, że wilk ma zerowe szanse i że może przejść tylko i wyłącznie przy błędzie popełnionym przez durnowate owce. Wreszcie załapał, a bardzo pomocne było moje powiedzenie przestawiające zasadę, aby w pewnych istotnych momentach gry dokonywać ruchu owcami Owce nie boją się wilka i za nim podążają!
Babcia również się zanęciła Bo pamiętam ją z dawnych lat, ale z różnych powodów (lata, wino, zmęczenie i późna pora) raczej wilka przepuszczała. Zwłaszcza, co tu ukrywać, że był nim Q-Wnuk. Ja w roli wilka w życiu bym nie przeszedł.
 
Położyliśmy się spać o północy.

W sobotę, 13.07, wstałem o 08.00.
Chwilę wcześniej napadły nas Robaczki. Bez ogródek i szczerze poinformowały nas o  swojej porannej dyskusji i decyzjach.
- Najpierw mieliśmy iść do rodziców i ich budzić, ale postanowiliśmy iść jednak do dziadków i ich budzić.
Przez jakąś chwilę był głuchy telefon, podszczypywanie i gilgotanie, po czym wszyscy brutalnie zeszliśmy na dół. Dzieci względem rodziców robiły swoje, a ja hałasem ekspresu i wizgiem miksera swoje.
Śniadanie?/I Posiłek robiłem dwutorowo. Pasierbicy i Q-Wnukowi jajecznicę na oleju kokosowym, maśle i cebuli Tylko nie mów głośno, że tam jest cebula, bo Q-Wnuk nie zje!, a pozostałej trójce porządną, na smalcu, kiełbasie i cebuli. Wszyscy zachwalali, a Q-Wnuk wręcz połknął nie zastanawiając się nad zawartością. A co jadła Ofelia? Nie wiem.
Z racji dzisiejszego wyjazdu Krajowego Grona Szyderców dość wcześnie w siedem podmiotów poszliśmy na spacer. Głównym celem była  Stylowa. Przed wyjściem zaczęła się dyskusja, kto za kogo płaci i dlaczego. Ja stałem na stanowisku, że skoro są rodzice, to nie ma jeszcze wakacji i to oni powinni płacić za swoją czwórkę, reszta zaś uważała, że wakacje są i że trzeba skorzystać ze świni.
A wiadomo Nec Hercules contra plures!, czyli po naszemu I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa! Więc poległem. Komisyjnie ze świni wydobyliśmy 100 zł.
W Stylowej dorośli z Krajowego Grona Szyderców zapłacili za siebie, a Robaczki dzielnie wybrały się  z drobniakami do pań kelnerek. Każde podwinęło  swoją koszulkę, a ja wsypałem po garści dwu- i pięciozłotówek, mniej więcej po połowie. Na miejscu widać było z daleka wielkie liczenie, słychać było brzęk rozsypanych monet, a jakże!, a potem nastąpił triumfalny powrót z meldunkiem Q-Wnuka Wszystko kosztowało 74,50, ale daliśmy 1,50 napiwku. Wszystkim lekko sterował Q-Zięć.

Po powrocie zdecydowaliśmy się na grilla, chociaż pogoda nie była pewna, bo ciągle groziła deszczem.
Ale się udało przy pewnych trudnościach i opóźnieniach. Z ich powodu ustaliliśmy, że na dworzec zawiozę  Krajowe Grono Szyderców Inteligentnym Autem, bo na piechotę nie starczyłoby czasu.
Rodzice z racji Ofelii wymykali się chyłkiem. Żona i oni zastosowali wybieg i puścili dzieciom grę, czy jakąś bajkę, więc żadnych dramatów przy pożegnaniu nie było. 
Intercity na wstępie, na odcinku 30. km, było opóźnione już 11 minut, oczywiście nie wiedzieć czemu. Ale, ponieważ do samej Metropolii nie było żadnych przesiadek, wszyscy zgodnie i z pewną przyjemnością stwierdzili, że pociąg był opóźniony tylko(!) 11 minut. Takie stanowisko należałoby uznać za wynik konsekwentnej tresury pasażerów przez Polskie Koleje!

Gdy wróciłem, dzieci nadal siedziały przed laptopem, ale za chwilę zgodnie stwierdziliśmy, że trzeba pójść na spacer z samolotami. Tuż po wyjściu, jeszcze na Pięknej Uliczce, odbyła się krótka dyskusja między Ofelią a Żoną.
- Mam nadzieję, że tym razem nie będzie płaczu... - zakomunikowała Ofelia.
- Jakiego płaczu? - zainteresowała się Żona.
- Za rodzicami...
Od razu wieści przesłałem rodzicom. 
Po szaleństwach w Parku Samolotowym wybraliśmy się do muszli koncertowej. Nie dało się nie słyszeć występu ukraińskiego zespołu. Jak się okazało, byli to Ukraińcy z ... Kanady. Przyjemnie się oglądało i słuchało, a dzieci najpierw stały jak wmurowane, a potem siedziały na płycie i nie było mowy, żeby wyjść wcześniej.  Wytrzymały do końca relacjonując później, co im się najbardziej podobało. Na pierwszym miejscu była piramida wykonana przez tancerzy (oboje), a na drugim przeskakiwanie "Hucułów" przez ciupagi (Q-Wnuk).

W Parku Szachowym był ciąg dalszy szaleństw. Na dużej szachownicy dwa razy zagrałem z Q-Wnukiem w wilka i owce (remis), żeby zobaczyć, jak się w to gra na tak dużym polu, a potem zabawa została zdominowana przez fontannę. Taką liniową, z wieloma strzelającymi do góry strugami wody wyrzucanymi przez dysze umieszczone na długości 30-40 metrów. Woda znikała i się pojawiała, i czy trzeba było czegoś więcej? Dzieci chodziły tam i z powrotem i ciekawe, kiedy by przestały. Może, całkowicie zmoczone od pasa w dół (spodnie, sukienka, majtki i buty), dopiero wtedy, gdyby zaczęły szczękać zębami? Trzeba było temu zapobiec.
W domu przebrane w suche ciuchy zaczęły z babcią oglądać Shreka (Osioł z niezapomnianym głosem Jerzego Stuhra), a ja szykowałem się do zmian i do spania.
Zaraz po 21.00 mnie nie było.

W niedzielę, 14.07, wstałem o 05.00.
Spałem sam na górze. 
Cały system pobytu Q-Wnuków został przez Żonę przeorganizowany. Poprzednio ja spałem sam na dole, Żona zaś z Robaczkami na górze, w naszej sypialni. Rano więc miałem swobodny dostęp do  dobrodziejstw kuchni i mogłem raczyć się Blogową. A za jakiś czas Żona schodziła i korzystała z jej i z moich dobrodziejstw w ten sam sposób. A potem pojawiały się Robaczki. 
- Ale wtedy fatalnie spałam na tym rozkładanym materacu, na podłodze, wciśnięta gdzieś w kącie. - Więc proponuję, abyś na górze spał sam, dzieci w Bawialnym na narożniku, ja zaś na kanapie przy kuchni. - Będziesz miał dostęp do łazienki i będziesz mógł sobie wstawać, kiedy zechcesz.
Żona od razu pomyślała też o innych sprawach.
- Żeby ograniczyć sobie pracę, nie będę za każdym razem chować pościeli w narożniku, składać go i rozkładać, tylko na dzień wszystko przykryję narzutą, a na czas pobytu Q-Wnuków Salon stanie się Bawialnym.
I poszła jeszcze dalej.
- Swojego laptopa weź od razu na górę i w łazience urządź sobie stanowisko do robienia Blogowej.
Więc wczoraj wieczorem przeflancowałem ekspres i mikser oraz nasze blogowe kubki, a dzisiaj rano, ponieważ Żona twierdziła słusznie, że wszystko się roztopi z powodu ciepła panującego na górze, masło, olej kokosowy oraz deskę do krojenia, nóż i... czajnik elektryczny.  Bo gorącą porą roku, kiedy nie pali się w kuchni, Żona wymyśliła inny system wstępnego ogrzewania kubków, żeby Blogowe były dostatecznie gorące (masło, olej i miksowanie zabierały ciepło ze świeżo co zmielonej i zaparzonej kawy). Teraz więc kubki zalewam niewielką ilością wrzątku, za jakiś czas wodę wylewam, wrzucam masło i olej, miksuję i Blogowa ma całkiem przyzwoitą temperaturę.
Tak więc kolejny raz widać jak na dłoni, że Żona jest od wymyślania.

Rano w łazienko-pralnio-kuchni wszystko poszło jak z płatka. Blogową robiłem i w sypialni mogłem pisać. Tym razem w przymusie, ale psychicznie pozytywnym, tylko na zasadzie kurczenia się czasu i noża na gardle.
Po I Posiłku, pakowaniu się i odgruzowaniu o 11.45 wyjechałem prosto do Kanadyjczyka II. Nie byłem u niego kilka lat, więc wszystko mi się popieprzyło. Nawet pomyliłem wsie. Sterowany kilkukrotnie telefonami w końcu dotarłem, ale upłynęło sporo czasu. Od razu też Kanadyjczyk II wziął mnie w obroty, a potem reszta, więc dość późnawo się ocknąłem, że przecież  miałem zadzwonić do Żony, że dojechałem. I gdy zacząłem próbować, okazało się przy łażeniu po całym terenie, że nie mam zasięgu. W końcu zadzwoniłem z telefonu Kapitana i usłyszałem zmaltretowaną Żonę, która zaczęła już poruszać niebo i ziemię Bo dzwoniłam do ciebie, a telefon milczał. Współczułem Żonie i przepraszałem, ale wszystko psu na budę... Później już, gdy jechałem do Rodzinnego Miasta i odwoziłem Kanadyjczyka I, telefon się "odetkał" i aż 10 razy pikał informując mnie, że przyszło 10 smsów. Siedem od Żony, trzy od Syna.
 
Tym razem frekwencja była niska, ale trudno było się dziwić. Kanadyjczyk II w końcu się zdecydował nas zaprosić, bo się ocknął, że Kanadyjczyk I we wtorek, czyli za dwa dni odlatuje do Kanady.
Byli, co w dzienniku odnotowała Koleżanka Przewodnicząca, ona sama, Koleżanka Nauczycielka i Warszawianka, z pań. Z Panów zaś gospodarz, czyli Kanadyjczyk II, Kanadyjczyk I, Kolega Ginekolog, Kapitan i ja. Razem 8 osób. Sześć osób z Polski (Rodzinne Miasto-4, Stolica-1, Uzdrowisko-1), dwie z Kanady.
Być może ani razu nie było okazji, żeby wspomnieć o Warszawiance. W czasach ogólniaka była wychowywana przez swojego dziadka, który był kierownikiem kina. I raz wpuścił naszą gromadkę za darmo na balkon. Leciało Rio Bravo z 1959 roku. Proszę mnie zapytać, czy mi wówczas przeszkadzało, że cały film obejrzałem stojąc oparty o boczną ścianę (sala - dół i balkon była nabite do granic możliwości). Nawet nie wiedziałem, kiedy zleciało grubo ponad dwie godziny.
W trakcie spotkania odnotowałem kilka rzeczy. Kanadyjczyk II przytył, ale nadal był w dobrej formie. Za to obejście było jakby zaniedbane. Ale nie dopytywałem. Zaś Kanadyjczyk I mocno w ciągu roku się postarzał. To mnie  zmartwiło i zasmuciło. Przez chorobę pożółkł na twarzy, miał kłopoty z poruszaniem się i przygłuchł. Cała mowa ciała była fatalna. Ale intelekt się nie zmienił. Pozostali byli tacy sami, jak rok temu.
Gospodarz, jak zwykle nas dopieszczał i podejmował różnymi potrawami i wypiekami. Siedzieliśmy do 18.00. Cała siódemka wracała do Rodzinnego Miasta.
Kanadyjczyka I podrzuciłem do jego hotelu.
- To do zobaczenia za rok. - żegnałem się z nim.
- Nie wiem , czy się jeszcze zobaczymy... - odparł trochę zrezygnowany, ale nie robił z tego jakiejś tragedii, tylko w swoim stylu stwierdził "potencjalny fakt". Taki już jest. Gdy powolutku oddalał się od Inteligentnego Auta, po raz pierwszy widziałem w nim starca. Okropne! Wiedziałem, że on by się zupełnie nie obraził za takie określenie. Bo fakt to fakt.

Do przyjazdu Brata i Siostry miałem sporo czasu, bo wracali od Syna i Synowej i według Syna dopiero co ruszyli w trasę. Więc był czas porozmawiać i dowiedzieć się o różnych szczegółach wizyty. Takich, które nie wymagały specjalnych wyjaśnień, bo rozumieliśmy się praktycznie bez słów. Ale wizyta Synowi bardzo się spodobała, bo wreszcie mógł Ciotkę i Stryja gościć u siebie. Z Ciotką nie widział się wieki. Nie wiem czy nie z 35 lat, kiedy to obaj byliśmy u niej w Hamburgu. 
No i zadzwoniłem do Żony, żeby jeszcze raz ją uspokoić, wyjaśnić i przeprosić. Pozostawało mieć nadzieję, że to coś dało.
Przed domem Brata czekałem dobre pół godziny, ale czas zleciał mi bardzo sympatycznie. Może za sprawą braku pośpiechu gdziekolwiek, może za sprawą pogody i na pewno za sprawą odkapslowanego śrubokrętem Pilsnera Urquella (kupiłem dla siebie, a dla Brata jego ulubionego Zatecky'ego).
Mina Siostry, gdy mnie zobaczyła na parkingu, była warta całej tajemnicy. 
- Ja myślałam, że zobaczyłam ducha... - kilka razy powtarzała przeżywając na swój sposób ponowny mój przyjazd. 
Wieczór był więc wyluzowany, bez napinania się ze strony Siostry. W miarę spokojnie obejrzeliśmy finał, mimo że Siostra parę razy usiłowała gadać "od rzeczy", czyli którymś tam razem o tych samych sprawach niezwiązanych oczywiście z finałem. Ale dawała się w takich momentach spacyfikować moim trochę przesłodzono-zjadliwym Ale Siostrzyczko, może byśmy spokojnie pooglądali?!
Tylko ja, Siostrzeniec, z którym Siostra na bieżąco miała kontakt i ... Wnuk-IV kibicowaliśmy Anglii. Ja z podstawowego względu, że nigdy nie zdobyła tytułu mistrza Europy.
Gdy Anglicy wyrównali, wybuchnąłem radością, co  spowodowało, że Brat i Siostra długi czas się nie odzywali, zwłaszcza Siostra, co bardzo dobrze wpłynęło na odbiór dalszego ciągu meczu. Ostatecznie to Hiszpania strzeliła drugiego gola  i zdobyła tytuł. Po wszystkim stwierdziłem, że należał się on jej w zupełności, bo w przekroju całych mistrzostw była najlepszą drużyną, grała równo, pięknie, ofensywnie i wygrała wszystkie swoje mecze.
Ooo! - zdziwił się Brat i to poważnie. - Zaskoczyłeś mnie swoją opinią, skoro kibicowałeś Anglii.
Odebrał ją bardzo pozytywnie. Nie chciałem mu tłumaczyć, co ma piernik do wiatraka.
Przy każdej strzelonej przez Hiszpanów bramce dzwonił do mnie za pomocą Babci Q-Wnuk, żeby wszystko skomentować i podzielić włos na szesnaście. Mecz oglądał z Babcią. Mógłbym ją trochę pożałować, ale nie mogłem tego zrobić, bo wiedziałem, że skoro ten finał był dla Q-Wnuka bardzo istotny, to przecież i dla niej też.
Z kolei przez cały mecz Wnuk-IV wysyłał do mnie smsy z bardzo celnymi komentarzami. Ostatni był taki: Hiszpanie mieli farta w ostatniej akcji. Nic dodać, nic ująć.

W poniedziałek, 15.07, wstałem o 07.20.
W trakcie kaw, a potem w czasie śniadania musiały odbyć się standardowe gadki. Tym razem Siostra zajęła 80%-wy ich obszar, Brat 10 %-wy i ja podobnie. Nie miałem nic przeciwko takiemu rozłożeniu gadek.
Wyjechałem o 10.00, a już w południe byłem w domu. Tym razem wracałem nasycony kontaktem z rodzeństwem i nie miałem już durnowatych, niczego nieprzynoszących ani rozwiązujących stanów. 
Oba spotkania po prostu dobrze mi zrobiły.

Wyjazd poskutkował również niewyspaniem, więc musiałem zalec. Q-Wnuki to rozumiały, a ja się im po wstaniu odwdzięczyłem uruchamiając na ogródku deszczownicę. Działo się to, co zwykle. Szalone biegi, skakania, kładzenie się na trawie przy wtórze wrzasków i pisków.
Q-Wnuk rozumiał, że dzisiaj jest poniedziałek, że dziadek musi pisać i publikować, więc dzisiaj razem nigdzie (czytaj: boisko) nie pójdziemy. Postanowiłem mu jednak zrobić niespodziankę i złamać świętą poniedziałkową zasadę Nie ma nic ważniejszego od publikacji! Oczy mu się zaświeciły z niedowierzania i z radości.
Na boisku w upale spędziliśmy 1,5 godziny. Nawinął się jakiś rówieśnik, więc zagrali jeden na jednego, a ja stałem na bramce. Przeciwnik był słabiutki. Q-Wnuk wygrał 10:1.
Dobrze, że nadeszli oldboy'e, bo było mi łatwo wymigać się z dalszej gry. Dwóch z nich zgodziło się bez problemu w ramach rozgrzewki stanąć kolejno na bramce, by Q-Wnuk mógł im postrzelać, a ja żebym mógł w cieniu spocząć na ławce. Pękałem pod nosem ze śmiechu, gdy taki patyczak ładował im piłkę w same okienka. Jeden z oldboy'ów, były trener, udzielał przy tym rad, jak Q-Wnuk ma się zachowywać w trakcie strzelania, to znaczy jaką mowę ciała powinien mieć, żeby oszukać bramkarza.   Q-Wnuk od razu to realizował, więc nic dziwnego, że gdy odchodziliśmy, pan go chwalił.
- Najważniejsze jest to, że potrafisz słuchać i robić to, co ci się mówi.
Nie użył słowa "inteligencja", ale ja uważam, że właśnie taką, piłkarską, już posiada. Jest mi o tyle łatwo to stwierdzić, że jednak Q-Wnuka na prawdziwym boisku widuję rzadko, żeby nie powiedzieć raz na rok. Więc nietrudno zauważyć postęp w technice, mocy strzałów i w rozwoju myślenia przede wszystkim ukierunkowanego na granie zespołowe, a nie egoistyczne, które prezentuje większość jego rówieśników lub starszych kolegów. Q-Wnuk już widzi, że wkład ich pracy (kiwanie się na śmierć) nie przekłada się na efekty drużyny i doskonale już wie, że piłka nożna to gra zespołowa. Niby oczywistość, tylko że on tę mądrość załapał kapkę wcześniej.
Gdy szliśmy do Zdroju na spotkanie z Babcią, Ofelią i Bertą, powiedziałem mu o tych wszystkich moich przemyśleniach.

Złamanie świętej poniedziałkowej zasady musiało odbić się czkawką na blogu. Nie dość, że zaległości się powiększyły, to na dodatek, żeby wpis miał jakikolwiek sens, publikowałem, jak na mnie i ostatnimi czasy, późno, bo po 22.00, "zarywając" nockę.
 
Dzisiaj, we wtorek, 16.07, wstałem o 06.30. 
Na tyle wcześnie, że gdy jeszcze wszyscy spali, udało mi się wycyzelować wpis. Tak dobrze, że Żona czytając pod wieczór nie znalazła żadnego błędu.
W okolicach 08.00 przyszła na górę Ofelia. Zaspana i słodka. Kazałem jej usiąść na kolanach i obejmowałem usilnie wystrzegając się miażdżenia, żeby to ciałko mogło spokojnie się wybudzić.
- Dziaaadeeek ... - usłyszałem szept - a Babcia prosi o kawę.
- To idź jej powiedz, że zaraz przyniosę.
Zaspana bez słowa wyszła. Ale obejrzała się. Kiedyś zapewne zrobi tak przy jakimś chłopaku, a on wtedy ujrzy dziwną i niezrozumiałą dla mężczyzny ciemną powłóczystość jej oczu i będzie załatwiony, ugotowany, czyli ... zakochany. Jak zwał tak zwał, ale na razie ten chłopczyk biega sobie jeszcze po polach, lasach i boiskach nie zdając sobie sprawy, że kiedyś i gdzieś tam w przyszłości czeka na niego niewytłumaczalna pułapka.
 
Gdy już wszyscy wstali, wspólnie zrobiliśmy długo oczekiwany przez Q-Wnuka harmonogram zajęć    w dniach "dzisiejszy wtorek - jutrzejsza środa". Dwa dni go zupełnie zadowoliły i przyjął do wiadomości, że na następne trzy (czw, pt, sb) zrobimy jutro wieczorem, kiedy wiele spraw się wyjaśni i kiedy będziemy wiedzieć, na czym stoimy.
I Posiłek udało mi zjeść we względnym spokoju w ogrodzie. We względnym, bo trwały przygotowania do wyjścia na basen (świeżo otwarty), a to była pewna nowość we wspólnym spędzaniu wakacyjnego czasu. Poszliśmy piechotą. Tak się składa, że od nas do basenu też jest blisko.
Na początek, bo to pierwszy raz, trzeba było rozgryźć cały system. Bilety obowiązywały w całym dniu. Dorośli dostawali specjalne opaski i można było wchodzić i wychodzić tyle razy, ile tylko się chciało.
Ulgowe otrzymywały dzieci i...emeryci. 
Podział ról był prosty i oczywisty. Żona siedziała poza strefą wodną, uporządkowaną i w miarę cichą, i pilnowała rzeczy oraz fotografowała, ja zaś przebywałem w wodnej strefie, w której panował wrzask, piski i ogólny rozgardiasz i dawałem radę pogodzić odmienne umiejętności pływackie Ofelii i            Q-Wnuka, ich wodne preferencje i temperamenty. Cała nasza trójka od razu odrzuciła basen o głębokości wody 60 cm, bo niczego sensownego nie można było tam robić, i basen o głębokości 150 cm, bo tam też nie dałoby się optymalnie spędzić czasu. Trzeci, 120 cm, był w naszej sytuacji idealny.
Co prawda Ofelia nie była w stanie w nim stać, bo od razu dziób zalewany był wodą, ale wziąłem się na sposób. Gdy ona trzymała się drabinki, ja w tym czasie rzucałem specjalną piłeczką (można było puszczać kaczki), a Q-Wnuk bronił. Po iluś razach rzucałem mocno, Q-Wnuk musiał spory kawałek przepłynąć za piłeczką, więc ja w tym czasie "płynąłem" z Ofelią na drugą stronę basenu. Leżała na mojej ręce machając rękami i nogami od czasu do czasu piszcząc, gdy czuła, że moja ręka się osuwa. Po czym kurczowo łapała się drabinki, a ja wracałem do Q-Wnuka. System działał bez zarzutu. Do tego stopnia, że za jakiś czas Ofelia zademonstrowała mi przy drabince, że może stać na palcach i że się nic nie dzieje.
Odsapywałem trochę, gdy wychodziliśmy do głównej atrakcji, którą było potężne wiadro zawieszone wysoko na specjalnym wysięgniku. Wlewała się do niego woda, a zebrana pod spodem grupa dzieciaków stała w napięciu pod nim i czekała, aż wiadro się przepełni. W pewnym momencie wylewała się potężna struga wody i uderzała wywołując kwiki i wrzaski. Kilka razy stałem i ja, żeby na początku być z Q-Wnukami. Raz tak się ustawiłem, że o mało nie "straciłem" majtek, co dzieci skwapliwie zauważyły. To by dopiero była sensacja. A dziadkowi na basenie spadły gacie! cha, cha, cha! Q-Wnuk nie odmówiłby takiej okazji i opowiadałby wszystkim dziadkom i babciom, rodzicom, kolegom i ... paniom w szkole w pierwszych chwilach po powrocie z wakacji. 
Miałem też trochę luzu, gdy rodzeństwo się rozdzielało. Ofelia szła na dwie małe zjeżdżalnie i wtedy pilnowała ją Babcia, a ja szedłem na duże, żeby obserwować popisy Q-Wnuka A teraz zobacz dziadek, jak będę zjeżdżał na tej szerokiej! 
A potem wróciliśmy do basenu 120 cm. 
Wszystkie dzieci mają to do siebie, że z wody same nie wyjdą. Za chińskiego mandaryna! Trzeba im kazać i wymóc. W ocenie, kiedy je wyciągać, mam wieloletnie doświadczenie. Sprawa jest banalnie prosta. Wystarczy tylko obserwować usta i nos. Gdy stają się sine, czas na decyzję. Q-Wnuki dodatkowo ułatwiły jej podjęcie, bo pod skórą nie posiadały grama tłuszczu. I nadal go nie posiadają.
Osuszone, wytarte i przebrane wracały do normalnego ubarwienia.

Wyszliśmy z basenu na teren OSiR-u, żeby pograć w ping ponga. Wcześniej wyczailiśmy, że stoi tam pod namiotem stół i są nawet dołączone dwie rakietki i piłeczki. Bardzo pozytywnie! Ale woleliśmy grać q-wnukowskim zestawem, który Q-Wnuk był przywiózł ze sobą.
Wygrałem z nim dwa mecze (do dwóch zwycięskich setów), a on z kolei dwa z Babcią. Porównując  moment, kiedy mieszkając w Wakacyjnej Wsi jeździliśmy do powiatowego OSiR-u na ping ponga, do obecnego, trzeba powiedzieć, że teraz Q-Wnuk po prostu gra. 
Dodam tylko, że rozegrałem również jeden mecz z Żoną. Wygrałem.
Ofelia się nudziła, więc był czas najwyższy wracać na basen.

Tym razem zapanowało szaleństwo zjeżdżalniowe. Q-Wnuki cały czas przebywały na małych zjeżdżalniach. Nawrotów było mnóstwo, przy czym trudno było nie zauważyć, że wszystko odbywało się na najwyższych obrotach. Oni, ale również każde inne dziecko, bez wyjątku, po wpadnięciu do rynny z pluskiem wody i po wyjściu z niej, puszczali się biegiem do schodków, żeby natychmiast zjechać ponownie.
Koniec pobytu nastąpił w sposób gwałtowny. Nagle bowiem ujrzałem wyłaniającego się zza zjeżdżalni Q-Wnuka, który prowadził siostrę za rękę, a ta ryczała. Według jego natychmiastowej relacji Ofelia zderzyła się z jakimś łepkiem, trochę niższym od niej (oboje oczywiście biegli), który głową uderzył ją o tyle nieszczęśliwie, że trafił w prawą kość policzkową ledwo co pozbawioną bólu (siniak został) po rowerowej katastrofie na wycieczce z rodzicami i z bratem. Siła uderzenia musiała być spora, skoro natychmiast pojawiło się czerwone kółko, a i chłopczyk wydarł się wniebogłosy. 
Babcia wszystko widziała z tamtej strony, ale co miała zrobić oddzielona drewnianym płotkiem. Przytuliła Ofelię, gdy wszyscy wróciliśmy, i za chwilę było dobrze. Nawet wtedy, gdy pojawiła się nieduża opuchlizna. I ani razu nie padło Ja chcę do rooodziiicóóów! No, no...

Po powrocie do domu zadzwoniłem do kolegi z klasy. Na klasowym spotkaniu dowiedziałem się, że jest w Uzdrowisku w sanatorium po operacji bypassów serca. Zaprosiłem go do nas na jutro.
 
Gdy po basenie się przebraliśmy, rozdzieliliśmy się płciowo. Żona z Ofelią i z Bertą poszły na spacer, a ja z Q-Wnukiem, obaj wyposażeni w sekatory, wyruszyliśmy na procowe łowy. Bo postanowiłem zrobić mu porządną procę, żeby ją miał, jak przystoi chłopakowi w jego wieku i żeby nie używał tego plastikowego chińskiego badziewia. Wycięliśmy kilka gałązek w kształcie litery Y, żebym miał na czym pracować.

Po południu we czworo wybraliśmy się do Lokalu z Pilsnerem II. Dzieci, jako inteligentne, czekając na realizację zamówienia (pisałem, że czują się w każdym momencie pobytu w restauracji, jak ryby w wodzie, zwłaszcza Q-Wnuk?) natychmiast znalazły sobie zajęcie. Ofelia zaprowadziła swój osobisty pamiętnik, w którym w tajemnicy przed dziadkiem usiłującym podejrzeć, co tam pisze, coś pisała i rysowała. Q-Wnuk wymyślił zaś komponowanie przez nas obu drużyny piłkarskiej. Jak w grze Państwa, miasta, rzeki... każdy z nas naprzemiennie mówił alfabet, a drugi przerywał, po czym wybieraliśmy na konkretną pozycję piłkarza, którego nazwisko zaczynało się od losowo wybranej litery.
Q-Wnuk na kartce narysował połowę boiska z bramką i z wszelkimi liniami, i zaczął wpisywać nazwiska, często po negocjacjach, gdy na daną pozycję mieliśmy kilku kandydatów, których nazwiska zaczynały się na tę samą literę.
Skonstruował drużynę grającą w systemie 1-4-3-3. I nazwał ją "Dream Team Dziady Stare". A na wolnej połówce kartki wyjaśnił, skąd wzięła się ta nazwa. Zaczynało się tak:
Emeryt (Dziad Stary). To od niego wzięła się ta nazwa Dziady Stare!!! Herb wygląda tak... (zmiana moja)
Na wyrysowanej tarczy było widać po bokach jakieś kropki i promienie (słońca?), a w centrum tkwiła głowa, widocznie moja, czyli dziada starego, bo łysa i w okularach.
Pod spodem widniał napis:
DZIADY STARE RZĄDZĄ!!! (przez "rz"!)
Poprosiłem go, żeby jeszcze na samej górze wpisał datę i miejsce zdarzenia. I zachowałem sobie tę kartkę. Ciekawe, co powie za kilkanaście lat, gdy ją ujrzy.
W tym wszystkim, gdy czekaliśmy na potrawy, udało mi się wyskoczyć do sklepu i kupić gumki do majtek o dwóch różnych szerokościach. A dostanie ich w Uzdrowisku okazało się wcale nie takie proste. Pani przyznałem się, że to na proce. Sprzedała, ale patrzyła na mnie, dziada starego, z powątpiewaniem.
Wszystko więc miałem i mogłem robić proce, nawet dla Ofelii. Miałem z wyjątkiem oczywiście czasu.

Po południu poszliśmy na boisko. Było już pięciu chłopaków, tubylców, jak się za chwilę okazało lat: 11x1, 12x2, 13x1 i 14x1. Q-Wnuka nie znali, chociaż on twierdził, że dwóch z nich pamięta.
Stałem oczywiście na bramce. I obserwowałem jego grę. Kondycja, chociaż mnie bawiła i budziła podziw Bo skąd w takim patyczaku?!..., nie była już dla mnie zaskoczeniem. Ale zmysł do gry zespołowej już tak. Zdawałem sobie sprawę, że ta kształtowana umiejętność i inteligencja jest wynikiem treningów w klubie. Redukcja egoizmu, kiwki niezbędne w pewnych sytuacjach. Po prostu facet wiedział, o co chodzi w tej grze.
Graliśmy trzech na trzech. Generalnie starsi na młodszych. Nie czyniło to zbyt wielkiej różnicy, ale ostatecznie ci pierwsi wygrali 10:8. Wszyscy bezdyskusyjnie poddawali się mojemu sędziowskiemu osądowi w sprawach spornych, więc kłótni nie było.
W trakcie gry wystąpiło kilka ciekawych momentów, na które każde z pokoleń (ja i oni) inaczej patrzyło i je inaczej oceniało. A nawet odczuwało (ja). Na przykład przy jednym potwornie mocnym strzale, gdy piłka z dużą prędkością (nie będę tu wnikał w różnice między prędkością a szybkością) mknęła nieuchronnie w okienko bramki i gol był oczywistością i gdy, wyciągnięty jak stara struna, koniuszkami palców wybiłem ją poza światło bramki, ręce nastolatków same złożyły się do oklasków. Aż byłem zaskoczony. A co może być milszego w moim wieku od podziwu nastolatków.?!...
Był też moment, gdy przeciwnik (wszyscy nimi dla mnie byli), tu trzynastolatek, biegł już z piłką sam na sam ze mną, więc wybiegłem, żeby skrócić kąt. Strzał był piekielnie mocny, a piłka trafiła mnie w prawy goleń. Obroniłem i nawet się nie skrzywiłem. Kątem oka dostrzegłem reakcję jednego z dwóch dwunastolatków. Było to niedowierzanie i przerażenie. Niedowierzanie, że po czymś takim nie dość, że się nie skrzywiłem, normalnie stoję, to jeszcze się nie rozsypałem, a przecież powinienem. Przerażenie, bo co by było, gdybym jednak się rozsypał?! Było widać, że taka sytuacja na pewno by go przerosła. Bo czy wzywać karetkę pogotowia dla takiego starca, czy od razu karawan? Był to dla niego trudny moment, skoro to wszystko działo się w jego głowie w ułamku sekundy. A co może być milszego w  moim wieku od wprawienia nastolatka w taki stan?!...
Były też częste momenty, kiedy wydzierałem się na wszystkich bez wyjątku. Bo zostawiali mnie sam na sam z jakimś atakującym. Albo nie mieli już sił, albo nie potrafili dogonić atakującego, co na jedno wychodziło. Więc się darłem, że nie mam szans. Po czym przeważnie broniłem (70%-80%) i słyszałem od tych, którzy mogli stracić bramkę wyluzowane Myśmy wiedzieli, że pan obroni. A co może być milszego...?!
A po meczu, gdy już siedzieliśmy na ławce, jeden z dwunastolatków, ten, według którego powinienem był się rozsypać, a który w ostatniej chwili zapakował mi pięknym strzałem piłkę w okienko bramki, się dosiadł. Popijał łapczywie wodę i był w sposób niewyartykułowany zadowolony, że może siedzieć obok mnie, żywego. Co jakiś czas rzucał kilka razy "dobrze pan broni...". Przy czym robił to bez świadomości komplementu. Ot, po prostu stwierdzał fakt. Ale mu dziękowałem. To samo zresztą po meczu powiedział Q-Wnuk. A co może być milszego... ?!
On sam raz zebrał szokująco naturalne oklaski od kompanów z drużyny i nawet od przeciwników. Jego mocny strzał z naprawdę sporej odległości w samo okienko spowodował, że byłem bez szans. Nawet stare struny nie pomogły. Podziw był ogólny. A pamiętam, gdy...

Oczywiście, gdy mieliśmy schodzić z boiska i iść do parku na spotkanie z Babcią, Ofelią i Bertą, o  czym Q-Wnuk doskonale wcześniej wiedział, odbiło mu i chciał dalej grać. Cierpliwie na kolejne Ale dlaczego?! musiałem mu tłumaczyć również kolejny raz, że jesteśmy umówieni. A gdy ledwo wyszliśmy na drugą stronę ulicy przy boiskowej bramie, usłyszałem Jak myślisz dziadek, kto jutro będzie? Świr normalny. Musi wiedzieć, żeby być spokojnym. Ale tylko w miarę spokojnym!
Po wszystkim strasznie chciało mi się pić. A to u mnie rzadkość. Widocznie taki w tamtych momentach nieuświadomiony stan popisów przed nastolatkami wysuszył mój organizm. W Żabce kupiłem sobie i Q-Wnukowi picie, a na lody nie miałem już ochoty. Dzieci analogicznie odwrotnie.

Te parady bardzo szybko, bo już w domu, zaczęły mi wychodzić dwoma bokami. Prysznic i trochę książki w łóżku pozwoliły mi się po japońsku, czyli jako tako, zregenerować i przyjemnie zamknąć dzień.

ŚRODA (17.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Wstawało się ciężko. Chyba po tych wczorajszych bramkarskich paradach. Gimnastyką twardo przełamywałem mięśniowe niedogodności.
Kolejny raz doceniałem brak komarów w Uzdrowisku. Pierwszą część nocy spałem przy totalnie otwartych balkonowych drzwiach, by w środku nocy je zamknąć tylko dlatego, że przyjemny chłód zaczął mi ścinać gołe ramiona.
Gdy wszyscy spali smsowo kablowałem do Pasierbicy na jej dzieci. Robiłem jej takiego mini bloga opisującego wczorajszy dzień. A gdy Robaczki przyszły do mnie na górę Babcia prosi o kawę, przeczytałem im, że mama jest dumna, że Ofelia po zderzeniu nie wyła Ja chcę do rooodziiicóóów! Jedno i drugie z tej odpowiedzi było bardzo zadowolone.
Gdy zszedłem do kuchni, oboje mnie zaskoczyli Bo dziadek nie czyta imienin! Od sporego czasu, gdy do nas przyjeżdżają, rano wchodzę w Kalendarz Świąt i głośno odczytuję bogaty zestaw imion, niektórych takich, że nie sposób wymówić. Po czym je powtarzam, żeby każde z nas mogło sobie wybrać dowolne, i za chwilę głośno, z podaniem sobie ręki, nawzajem się przedstawiamy. Ubawu jest co niemiara. A zwłaszcza wtedy, gdy Q-Wnuk przedstawia się "moim" imieniem, a ja "jego". Wszystkie są oczywiście wyszukane, np. Światomysł, Dzierżysław, Menelaus, Laurencjusz, Naczęsława, Stojsława, itp. Tak samo robi Żona, zaś Ofelia w tej zabawie jest trochę zawstydzona, szczególnie gdy "musi" przedstawić się mnie, a potem Babci, i najczęściej, żeby się lepiej czuć, wybiera imiona proste i/lub takie, które zna - Maria, Magda, Paulina, itp. Gdy Q-Wnuków nie ma, ja stale rano Żonie czytam imieniny z danego dnia i typujemy, które wybrałby Q-Wnuk, a które Ofelia. I codziennie mamy radochę. 
Do głowy więc by mi nie przyszło, że same z siebie się upomną i to nawet bardziej Ofelia. Myślałem, że skoro na skutek reorganizacji naszego życia w czasie ich pobytu laptop zostawiam na górze, to ten rytuał sobie odpuścimy. A tu proszę... Zniosłem laptopa i kilkudniowe zaległości nadrobiliśmy przy wybuchach śmiechu.
 
Poranek był pracowity, ale dzieci zdawały się to rozumieć i zajęły się sobą. Więc zrobiłem drobne zakupy w Biedrze i w Intermarche oraz odebrałem paczkę, a po powrocie natychmiast zaczęliśmy sprzątać dolne mieszkanie (goście wyjechali o 10.00), żeby potem mieć spokój i czas dla  siebie.
Z domu prosto wybraliśmy się na tor saneczkowy. W  pierwszym przejeździe z Ofelią dogoniliśmy     Q-Wnuka, a w drugim on nie dogonił nas. Ale niczego specjalnie sobie z tego nie robił. Pomyśleć, co by się działo jeszcze dwa lata temu...
Przy powrocie mieliśmy zaplanowane lody tajskie. Od razu umowa była taka, że Ofelia nie zje całej porcji, więc do niej przyłączy się Dziadek, Babcia podobnie, też wejdzie we współpracę ze mną, a tylko Q-Wnuk miał samodzielnie spożywać. Wszystko zagrało idealnie, bez scysji i nieporozumień.

Goście przyjechali przed 15.00, a już o 16.00 ( wcześnie, bo miał przyjść mój kolega z ogólniaka) byliśmy z Q-Wnukiem na boisku. Tym razem nie miałem satysfakcji. A to za sprawą trzech dwudziestoletnich dryblasów. Przyszli za jakiś czas, gdy graliśmy mecz (Q-Wnuk przeciwko dwóm piłkarskim lebiegom) i nie chcieli włączyć się do meczu, tylko zaproponowali strzelanie na bramkę według jakiegoś systemu, którego nie znałem, a który Q-Wnuk błyskawicznie załapał i który mu się spodobał. Wycofałem się i patrzyłem. Niby nic takiego się nie działo, ale osiłki w jakiś sposób były nieprzyjemne, emanowały złą energią, brakiem kultury i prezentowały zadufanie w swoich dwudziestu latach.
Nie wtrącałem się nie chcąc psuć zabawy i relacji Q-Wnukowi. W końcu opuścili boisko, a ja zostawiłem Q-Wnuka z tymi lebiegami i wróciłem do domu. Umowa była taka, że Q-Wnuk wróci sam.
Czy temu przyklasnął?... 
To było jednak za wiele dla Żony. Wzięła  ze sobą Ofelię i Pieska i bez specjalnych afer wyszła ze słowami Idę po Q-Wnuka. Ale telefonowaliśmy do siebie. Wyszło na to, że jeszcze da mu trochę pograć, ale że niedługo wrócą.

Kolega przyszedł punktualnie. Na potrzeby bloga nazwę go Eyee, tam! Ponieważ zawsze wszystko wiedział i nadal wszystko wie, to od zawsze, jeśli interlokutor pozwolił sobie mieć przeciwne zdanie, dało się słyszeć z jego ust Eyee, tam! Tak go opisałem umieszczając swój wspomnieniowy tekst o mojej klasie w rocznicowym wydaniu związanym z okrągłą rocznicą powstania naszego ogólniaka. Na spotkaniu klasowym przy okazji pogrzebu naszego kolegi (tego, co do mnie mówił Emerycio), miałem okazję gościć w domu Eyee, tam! i jego żony, naszej klasowej koleżanki. Nabiłem wtedy u niej mnóstwo punktów, bo z moim opisem jej męża zgadzała się w dwustu procentach.
Zanim Żona wróciła, zdążyłem Eyee, tam! oprowadzić po  domu i po ogrodzie. Q-Wnuki zobaczywszy gościa czuły się, jak ryby w wodzie. Podeszły, przedstawiły się i najlepiej od razu brałyby udział w spotkaniu, ale nie protestowały wygonione do Bawialnego, gdzie zajęły się sobą.
Eyee, tam! przez by-passy trochę się postarzał, ale nic dziwnego skoro od operacji, od maja, dochodzi do siebie. Ale nadal był sobą. Emanował energią, intelektem i w niektórych tylko momentach eyee, tam!
Rozebraliśmy na części jego chorobową przypadłość i po co jest w Uzdrowisku oraz jakie są perspektywy. A są takie, że powinno być już tylko dobrze, bo pozostała mu samodyscyplina i ruch, ruch i ruch raz jeszcze. A z tym Eyee, tam! nigdy nie miał problemu. Potem rozmowy zeszły na ostatnie klasowe spotkanie i na nasze koleżanki i na naszych kolegów, a zwłaszcza na Kanadyjczyka I, z którym Eyee, tam! przez wiele, wiele lat był w bardzo bliskich układach, ale to już od jakiegoś czasu się definitywnie skończyło.
- Już nie mogłem - wyjaśnił. - Nie dawałem rady.
Nie musiał mi niczego więcej tłumaczyć. Znam Kanadyjczyka I równie dobrze, jak on. 
Wizyta kolegi trwała raptem 1,5 godziny, bo wzywał go sanatoryjny reżim.

Wieczorem graliśmy z dziećmi w pułapki. Zgodziłem się tylko dlatego, że tę grę znałem i że nie wykraczała poza mój intelekt. Poza tym wiedziałem, że dam radę rozróżniać poszczególne obrazki.
Wygrała Ofelia, drugi był Q-Wnuk, a ja trzeci, o dziwo, przed Babcią. Babcia mogła być nawet  druga, tuż za Ofelią, ale któreś z Q-Wnuków (ja bym się nie ośmielił) bezceremonialnie pod koniec gry między myszy Babci wstawiło kota. A on w ten sposób pożarł wszystkie wokoło, przez co Babcia straciła cztery punkty.
 
W łóżku nawet trochę poczytałem. Ale krótko.

Dzisiaj o 16.33 napisał Po Morzach Pływający.
Kolejny port do odstrzału. Flushing. Mieli ładować 12 godzin i rata 800-900, było 6 godzin i rata 1600.
Poza tym zero informacji od agenta. Dopiero przed portem dowiedzieliśmy się, że cumujemy do pływającego dźwigu.
DS 2 godziny, brak czasu na balasty, wszystko obliczone z zapasem, ale wszystko szlag trafił ponieważ zamiast o 2030, weszliśmy do portu o 0200 nad ranem, a załadunek o 0600.
Jeszcze tak szybko mój mózg nie pracował 😁,
Szczęśliwie balasty zakończyłem 1 godzinę przed końcem i udało się załadować rudę żelaza do Gdyni.
Smacznego Pilsnera
PMP
 
Mój mózg też jeszcze nigdy tak szybko nie pracował przy mailach od Po Morzach Pływającego. To zresztą nie na wiele się zdało, bo w zasadzie zrozumiałem tylko ...udało się załadować rudę żelaza do Gdyni oraz oczywiście Smacznego Pilsnera.

NIEDZIELA (21.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Myślenie o zaległościach nie pozwoliło dalej spokojnie spać. 
Pisałem cały dzień z przerwami na:
- sprzątanie alejki,
- obcinanie różnych gałązek, 
- koszenie "trawnika",
- I Posiłek,
- czyszczenie skalniaka u podnóża domu z powoju polnego starającego się pokryć wszystko, co rośnie ,
- II Posiłek,
- podlewanie ogródka,
- przygotowanie i wystawienie worków ze śmieciami na poniedziałkowy odbiór.
Wszystko to drobiazgi odciągające kręgosłup od laptopa.
Ponadto z doskoku  prowadziłem onan sportowy, bo ekstraklasa i I liga rozpoczęły nowy sezon.
Było trochę po 21.00, kiedy przestałem pisać, więc wieczorem niczego nie oglądaliśmy. To znaczy Żona skorzystała z okazji i z przyjemnością obejrzała sobie swoją ukochaną Alaskę, czyli Przystanek Alaska.

Dzisiaj Żona pokazała mi pierwsze trzy opinie "naszej miejscówki" (ostatnio popularne określenie) na Bookingu. Średnia 9,7, więc bardzo wysoka, a ocena usytuowania 10. Pisałem już, że od nas jest wszędzie blisko, a jednocześnie na uboczu. A jakie słowa o gospodarzach!... A tak nie chciałem z gośćmi mieć już nic wspólnego. Moje nastawienie zmienił fakt konieczności parkowania ich aut na naszej posesji. Sytuacja ta pozwala za każdym razem wrócić do porządnych i prawidłowych relacji gospodarz-gość, które pamiętam z czasów Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi. Jest wtedy naturalna możliwość poznania się i krótkiej(!) (no chyba, że goście chcą inaczej chociażby ze względu na posiadanego pieska) rozmowy, a to mi w zupełności wystarcza. Żona ma więcej okazji do poznawania się, ale uważam, że te proporcje są dobrze ustawione, żeby nie wyjść na natrętów i gości na wstępie nie zamęczać.
 
I dzisiaj Krajowe Grono Szyderców w drodze do Pucusia zatrzymało się na nocleg w Toruniu.

PONIEDZIAŁEK (22.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00. 
 
Wczoraj, mimo blogowej presji, postanowiłem wstać o 06.00, no ale skoro się obudziłem... 
Pisałem cały dzień z przerwami na:
- I Posiłek,
- sprzątanie dolnego mieszkania (goście wyjechali przed 10.00, kolejni mieli przyjechać w okolicach 15.00),
- rozmowę z Synem.  Zadzwonił.
- zawiezienie prania, 
- przywitanie gości,
- dwufazowe (ręczniki schły w dwóch różnych czasach) zdejmowanie prania z balkonu,
- II Posiłek.
Wszystko to były drobiazgi odciągające kręgosłup od laptopa.
 
Jeszcze wczoraj byłem pełen wiary, dzisiaj do 14.00 również, do 16.00 pełen nadziei, by o 19.00 się poddać. Fizycznie nie byłem już w stanie wysiedzieć przy laptopie. A z tego powodu psychika topiła się w trymiga. Tak więc ciąg dalszy sagi o Q-Wnukach w następnym tygodniu.

Dzisiaj Krajowe Grono Szyderców dojechało do Pucusia. Pierwszy tydzień spędzą ze Słowianami. A w drugim będą odpoczywać.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.22.

I cytat tygodnia: 
Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował.        - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)