Mam 73 lata i 253 dni.
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Planowałem spać dłużej, bo wczoraj poszliśmy do łóżek sporo po 23.00. Po przyjeździe Zaprzyjaźnionej Szkoły zwyczajnie zerwaliśmy się z łańcucha codzienności. Jasne dla nas było, że to zerwanie się będzie musiało mieć swoje konsekwencje. Ale rano nie było aż tak źle, a nawet można powiedzieć, że całkiem nieźle, bo dominującym jedynym odczuciem było niewyspanie i lekkie przymulenie. Mogło być znacznie lepiej, gdyby nie jebany Fafik... Już o 06.30 rozpoczął swoją pierwszą serię dziennych poszczekiwań. Będę musiał pójść do Sąsiadów z Lewej i przypomnieć im o godzinie 08.00.
Sielankę gwałtownie przerwała Żona. Goście przysłali smsa, że będą za godzinę. Pędem rzuciłem się do sprzątania.
Byli z Krakowa. A my z krakowianinami mamy raczej pozytywne doświadczenia, chociaż czasami panie bywały wyfiokowane i w pretensjach. Ci zupełnie nie, dość pospolici. Ona, wycofana (to ta, która pytała wcześniej, czy jest pościel, ręczniki i czy syn <16 lat> będzie miał oddzielne łóżko, co mnie trochę wówczas rozbawiło), on z miejsca wszystkowiedzący, a nastolatek totalnie milczący.
Musieliśmy delikatnie ich obgadać. No, cóż, składowa naszej pracy, taki wentyl.
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby on ją prał. - zauważyła Żona za kolejnym obgadywalnym podejściem. - On
mi wygląda na kierowcę TIR-a, a ona pracuje w biurze... - Nie, nie,
raczej w sklepie... Żona zatrzymała się przede mną w głębokim zastanowieniu, boć
to sprawa, jakby nie było, ciekawa. W naszym fachu co, a raczej kto, może być ciekawszy, jeśli nie przyjeżdżający goście.
Można
by sporo o nich pisać. Musiałby powstać specjalny, oddzielny blog. Uważam, że niezwykle interesujący i zabawny. I pozytywny, bo przecież wszyscy bez wyjątku mamy różnorakie przywary, więc nie byłoby w tym niczego złego, gdybyśmy je tylko troszeczkę wymienili i uwypuklili. Bez złośliwości, a nawet z sympatią.
Od razu puściliśmy wodze fantazji i zaczęliśmy się zastanawiać, jakie wrażenie wywierałby na naszych różnych znajomych i rodzinie, gdyby go czytali. I pokusiliśmy się o analizę i podziały. Wyszło nam, że (kolejność wyliczania w każdym przypadku nieistotna):
1) doceniliby, uśmiali się i mieli oczywisty dystans do tego, o czym byśmy pisali, a nawet by się wkręcili w temat: Kolega Inżynier(!), Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający oraz Szamanka, gdyby ponownie czytała,
2) uśmialiby się, mieli oczywisty dystans i wkręcili w temat Czarna Paląca, Dzidek, Tańcząca z Kulami, Po Puszczy Chodząca i Prawnik Gitarzysta oraz Dzika Ziemianka, gdyby ponownie czytała,
3) uśmialiby się Pasierbica, Q-Zięć i PostDoc Wędrująca,
4) doceniliby, uśmiali i wkręcili w temat Córcia i Syn,
5) doceniliby i wkręcili się w temat Były Teść Żony (gdyby czytał, bo ostatnio musiał przestać ze względu na szwankujące oczy) oraz Po Morzach Pływający,
6) przeszliby raczej obojętnie nad tym tematem Zaprzyjaźniona Szkoła, Kobieta Pracująca i Janko Walski oraz Nowy Dyrektor, gdyby ponownie czytał,
7) poważnie do tematu podeszłaby Farmaceutka,
8) uśmialiby się czasami Kolega Współpracownik, Hela i Paradox, Problemów Nierobiąca, gdyby ponownie czytała oraz Teściowa, ta z domieszką zgorszenia,
9) śmiertelnie poważnie do tematu podeszłaby Synowa z tej racji, że ona nie po to żyje na tym świecie, aby czytać takie pierdoły,
10) uśmialiby się i mieli dystans Sąsiad Muzyk i Modliszka Wegetarianka, ale tu poznanie rzeczy, czyli drugiej osoby, jest słabe,
11) wkręciłby się w temat Justus Wspaniały,
12) doceniłaby Bliźniaczka Szwagierka, ale tutaj nie potrafię niczego więcej powiedzieć. To samo mogę napisać o Texance.
13) doceniłaby i może trochę uśmiała Koleżanka Nauczycielka.
To daje wiele do myślenia. Ta złożoność podejścia do tematu, zróżnicowane poczucie humoru i zmienny dystans do różnych spraw. O tym bardzo długo rozmawialiśmy z ...Trzeźwo Na Życie Patrzącą, gdy z Pieskiem wyszliśmy pod wieczór na spacer. Można powiedzieć, że nadawaliśmy na tej samej fali. Trzeźwo Na Życie Patrząca w pewnym momencie w rozmowie się znalazła, ale jak, nie napiszę kierowany skromnością.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Dzisiejszej niedzieli nie czuliśmy jako niedzieli, mimo że wiele o niej świadczyło. Chociażby konieczność wystawienia na poniedziałek do odbioru śmieci i selekcji.
W poniedziałek, 05.08, wstałem o 05.00.
Od
razu zasiadłem do pisania bez żadnego sportowego onanu.
Wczoraj przyszła
wiadomość od Zaprzyjaźnionej Szkoły, że planują przyjechać około 17.00.
A przygotowań do ich wizyty moc. I to z odpuszczeniem sobie wielu
rzeczy. Na dodatek ten zasrany sport.
O 09.00 rozpocząłem oglądanie ćwierćfinału w siatkówce Polska - Słowenia. Klątwa ćwierćfinałów igrzysk olimpijskich została przełamana za 6. razem. Pięć razy pod rząd odpadaliśmy, zawsze na tym etapie. Wygraliśmy po dobrej grze 3:1 i przed Słoweńcami, którzy nieraz potrafili zaleźć nam za skórę, nie pękliśmy.
Musiałem zabrać się za żmudne sprzątanie pralnio-łazienki. Ohyda! Miałem tylko jedną odskocznię od tej nieprzyjemnej pracy. Pojechałem do urzędu i załatwiłem na numer samochodu Zaprzyjaźnionej Szkoły abonamentową kartę parkingową (100zł/7dni) oraz w Biedrze zrobiłem zakupy pod kątem gości.
Z trasy meldowali, że mogą mieć półgodzinne opóźnienie, a ja im odpisałem Każde, najdrobniejsze spóźnienie mile widziane, bo, jako gospodarze, się nie wyrabiamy. Więc dołożyli jeszcze 10 minut, ale i tak, gdy ledwo wyszedłem spod prysznica, stali już pod bramą.
Długo staliśmy na parkingu przed ich autem i chyba dla obu stron to, że się widzimy po dwóch latach i to tutaj, w Uzdrowisku, wydawało się niemożliwe i surrealistyczne. Tym większa była nasza radość.
Od razu ich zagospodarowaliśmy na górze w naszej sypialni oraz w pralnio-łazience. Tej brakowało sporo do stanu, jaki sobie wymarzyłem, ale i tak to było niebo w porównaniu do poprzedniej ziemi. A potem oprowadziliśmy ich po domu z wyłączeniem piwnic oraz po ogrodzie.
Plan wieczoru był prosty. Po krótkiej odsapce wybraliśmy się na spacer, żeby goście mogli od razu wchłonąć atmosferę miejsca i poprzypominać sobie ich poprzedni, bardzo krótki pobyt, gdy jechali wtedy do... nas, do ... Wakacyjnej Wsi. A potem rzecz jeszcze bardziej się uprościła, bo na dobre, do późnego wieczoru, ugrzęźliśmy w Lokalu z Pilsnerem I.
Najpierw siedzieliśmy na zewnątrz zajęci sobą, ale też spozierając na galerię ludzkich typów defilujących nam pod nosem.
- Jak ja dawno nie piłem Pilsnera Urquella z beczki... - wzdychał Mąż Dyrektorki przy pierwszym kuflu.
- Ze dwa lata chyba... - uzmysłowiłem mu. - Ostatni raz, gdy widzieliśmy się w Kazimierzu...
- Jak ja dawno nie piłem Pilsnera Urquella z beczki... - wzdychał Mąż Dyrektorki przy drugim kuflu.
Niczego już mu nie uzmysłowiałem. Nie potrzebował tego.
Żona Dyrektora zamówiła ciemnego Kozela, a Żona jakiegoś lekkiego drina.
- Ale ten sam, tuż obok, w Lokalu Bez Pilsnera Urquella, był jakiś lepszy niż ten tutaj...
- To może ja tam pójdę i zamówię takiego samego, ale tamtego?
Zaprzyjaźniona kelnerka o niezwykle miłej powierzchowności, która zawsze nas rozpoznaje i uśmiecha się do nas, ledwo wejdziemy, oczywiście na kartacze, nie robiła żadnego problemu.
- Ale to jest przecież taki sam... - śmiała się.
Za chwilę młodziutki kelner przedefilował z drinem przez pasaż i od razu gołym okiem było widać, że drin nie jest taki sam. Było go więcej i wyglądał esencjonalnie.
- To jest to! - zawyrokowała Żona.
Trzeci Pilsner Urquell (Mąż Dyrektorki już nie wzdychał) zastał nas już w pewnym chłodzie (sierpień) i o zmierzchu. Stąd przenieśliśmy się do środka. A w środku poczuliśmy się głodni.
I tak to się toczyło.
Wracaliśmy pierwszy raz po nocy, w klimatycznej aurze. Na Pięknej Uliczce paliły się lampy, co ze zdziwieniem odnotowaliśmy. Bo ostatnio widzieliśmy je zapalone zimą, gdy standardowo wracaliśmy do domu ze spaceru o 16.00 -17.00.
Spać poszliśmy sporo po 23.00. My w Bawialnym, Żona na narożniku, ja na... skórzanej kanapie..
Dzisiaj zadzwonił Syn. W świetle obecności gości nie dało się porozmawiać o życiu. Dowiedziałem się tylko tyle, że Wnuczka jest u babci w Metropolii i że Syn ją stamtąd zabierze do siebie Żebym mógł słuchać jej gadania non stop i wymądrzania się. Był zachwycony.
Dziesięć lat temu, 5. sierpnia 2014 roku w Emden urodził się Q-Wnuk. Pamiętam pierwsze jego godziny i... osiołka. Zachował go w sobie przy płaczu przez rok. A potem płakał już normalnie. Szkoda...
Dzisiaj, we wtorek, 06.08, rano pisemnie przygotowałem szerokie menu śniadaniowe dla gości, żeby mogli sobie wybrać. Bo postanowiłem każde z nich potraktować indywidualnie. Żonę, chociaż nie gość, ale jednak byt poza wszelkimi wymiarami, tym bardziej, ale rano nie chciała rozmawiać o jedzeniu. Co więcej, temat po wczorajszym wieczorze był jej wysoce obmierzły.
Więc gościom zrobiłem jajecznicę na maśle i na cebuli, a sobie porządną, na słoninie, kiełbasie i cebuli.
Po czym zrobiłem im kawę, bo oni mają system analogicznie odwrotny względem naszego. Kawę piją po śniadaniu.
Nie mogliśmy rozstać się z salonem, bo on sam w sobie plus narożnik stanowią pewną zdradę. Jak się tam zasiądzie, zwłaszcza w miłym towarzystwie, to potem trudno się zmobilizować do czegokolwiek innego.
W końcu daliśmy radę wyrwać się z tej pułapki. Zaserwowaliśmy gościom długi spacer, żeby poznawali wszelkie aspekty Uzdrowiska. Tak przemyślny i przemyślany, żeby w jego połowie można było odpocząć w Panoramicznej przy pięknych widokach i przy Kozelu.
Gdy wróciliśmy do domu, czas był najwyższy oprowadzić gości po piwnicach. Oni zaś, po 40.-minutowym odpoczynku wszystkich, zrewanżowali się nam i zaprosili nas do Lokalu z Pilsnerem II.
Żeby dalej sycić gości atmosferą Uzdrowiska, tym razem powiodłem ich inną trasą.
Żona Dyrektora co rusz wzdychała.
- Prawda, Mężusiu Dyrektoreczki, jak tu pięknie?...
W Lokalu z Pilsnerem II siedzieliśmy długo, ale ciągle było nam mało. Więc w drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy jeszcze o Amfiteatralną. Tam też spędziliśmy spory kęs czasu, aż w końcu chłód nas wygonił.
Od razu po przyjściu wszyscy bez szemrania poszli spać. Trzeba było odespać wczorajsze ekscesy.
Mnie jeszcze było stać na 20. minutowe czytanie. Żona nie reagowała, gdy przyszedłem.
ŚRODA (07.08)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Fafik szczekał od 06.30. Będę musiał pójść do Sąsiadów z Lewej i przypomnieć im o godzinie 08.00.
Mówiłem to już wczoraj, ale Żona mi zabroniła Może to incydentalne, może zapomnieli... Nie możemy ich tak od razu prześladować... Ciekawe, że Fafik nas może, zwłaszcza mnie. Goście na razie nic nie mówią.
Spałem świetnie. Z dwóch powodów. Odsypiałem wczorajsze, więc było to normalne. I spałem na narożniku, co powinno było być wczoraj też normalne. Ale, nie wiedzieć czemu, poprzedniej nocy, tej zarwanej, postanowiłem spać na rozkładanej kanapie, spadku po Prominencie, tej stojącej vis a vis kuchni, tej skórzanej i tej, na której Żona spała ileś nocy, gdy były u nas Robaczki.
Po jednym razie nabrałem szacunku do pewnego poświęcenia Żony. Kanapa jest skórzana, a to powoduje, że ma dwie cechy - nieprzyjemny dotyk, gdy się dotyka większą niż ręka gołą częścią ciała i śliskość. Stąd w nocy, po którymś razie przebudzenia, gdy doświadczałem nieprzyjemnego kontaktu skóry ud i reszty nóg ze skórą kanapy, zwlokłem się i ubrałem spodnie od piżamy, mimo że zdawałem sobie sprawę, że w czasie spania będzie mi za ciepło. Poprawiło się trochę, czyli nie sprawdziło się powiedzenie zamienił stryjek siekierkę na kijek. Za to prześcieradło, które z racji swojej natury powinno było izolować moją skórę od skóry kanapy, z powodu jej śliskości tej roli nie spełniało. Już w środku nocy zdałem sobie sprawę, że leży gdzieś tam skołtunione tworząc taki prześcieradłowy glut, który mógłby moje ciało uwierać, ale tego nie robił, bo był gdzieś na peryferiach kanapy.
Ciekawe, że Wnuk-III, gdy był na początku lipca u nas ze swoim najstarszym bratem, kanapę chwalił. No, ale on dopiero rozpoczął drugi krzyżyk życia, a ja jestem przecież poważnie zaawansowany w ósmym.
Goście na dole pojawili się dopiero o 09.40. Ale już sporo wcześniej na górze niespiesznie się krzątali i załatwiali swoje służbowe sprawy.
Dzień jak zwykle zaczęli od jednej, wspólnej herbaty i od zasiadania w salonie na narożniku. A to, jak pisałem, jest zdrada. Więc w pewnym momencie musiałem się wyizolować z rozentuzjazmowanego tłumu i zacząć robić dla wszystkich I Posiłek.
Trochę to czasu zajęło, bo składał się on z twarogu, soli, pieprzu, oliwy, wyciśniętego czosnku, jaj na twardo pokrojonych w kostkę, wędzonej makreli i pokrojonej cebuli. A każdy z tych składników wymagał oddzielnego potraktowania i odmiennego kęsu. Najłatwiej oczywiście było wsypać na bieżąco zmielony pieprz i wlać zróżnicowaną dla każdego miarkę oliwy, ale wsypać soli to już niekoniecznie. Bo najpierw w moździerzu musiałem ją zetrzeć, żeby z grubokrystalicznej otrzymać miałką (gruba trzeszczy nieprzyjemnie w zębach). O pozostałych składnikach nie ma co mówić - pożerały kolejne kęsy. Ale wyszło znakomicie i smakowicie.
Dzisiaj Zaprzyjaźniona Szkoła pojechała na wycieczkę w citizańską kotlinę, żeby coś zobaczyć.
- Ja co prawda mogłabym nigdzie nie jechać - oznajmiła Żona Dyrektora - tylko chodzić po Uzdrowisku, bo tu tak pięknie...
Ale Mąż Dyrektorki jest znany z tego, że lubi zwiedzać. Dla nas było to o tyle ważne, że mogliśmy w wolnym czasie przeszeregować nasze szyki i coś zrobić, a poza tym goście mogli nam przekazać różne informacje co do miejsc, w których być zamierzali, a w których my jeszcze nie byliśmy.
Żona obrabiała sprawy w komputerze, a mnie wyciągnęło na dwór. I nie chciało wypuścić. Najpierw trochę podzióbałem między kostką na podjeździe, żeby na bieżąco likwidować zielsko, a potem wzięło mnie na sprzątanie chodnika przed posesją. A gdy poszedłem do ogrodu, stwierdziłem, że dwie ścieżki są za mocno obsypane świerkowym igliwiem i szyszkami, więc je zamiotłem i usunąłem. Po czym uzmysłowiłem sobie, że do koszenia trawy to się już przymierzałem od kilku dni. Więc w 10 minut ją skosiłem. I siadłem w sobie w ogrodzie, żeby porozmawiać z Synem.
Obgadaliśmy "życie", jak mówi Syn, pewne aspekty zasranego sportu na igrzyskach i poczyniliśmy pierwsze ustalenia w sprawie wspólnego wyjazdu dziadków z Wnukami plus Syn.
W domu trochę uporządkowałem bieżący wpis, a w tym czasie deszczownica podlewała trawkę.
I w poczuciu wykorzystania wszystkich możliwych kęsów czasu zaległem w salonie, żeby być w pełni sprawnym przed meczem.
Jeszcze, zanim nastąpił, byłem kilka razy u Sąsiadów z Lewej, żeby z nimi "porozmawiać", ale za każdym razem odbijałem się od ciszy i braku reakcji na moje dzwonienie. W końcu przyuważyłem, jak wychodzi nieznana mi nastolatka (16-17 lat?) i zabiera się do wsiadania na rower. Szybko wyskoczyłem.
Dziewczyna, nieźle rozwinięta fizycznie, jak na swój wiek, charakteryzowała się również tym, że na każde podstawowe pytanie, nawet najprostsze, odpowiadała z 10-15. sekundową zwłoką. Od razu mnie to zirytowało, bardziej chyba z tego powodu, że w ten sposób szybko doprowadziła do mojej dezorientacji, a takich stanów nie lubię. Zamiast skupiać się na merytorycznej części spotkania wynikającej z moich pytań Czy jest Sąsiadka z Lewej? albo Czy jest Sąsiad z Lewej? moją uwagę uporczywie przykuwał fakt, że wyraźnie widziałem ciężką pracę zwojów mózgowych, które stawiały opór w przepływie impulsów mikroelektrycznych pomiędzy nimi. A w ogólniaku uczono mnie, że gdy zwiększa się opór przy przepływie prądu, to wydziela się ciepło. I to było widać na jej twarzy. Nie mówię, że w ten sposób się męczyła, nie. Widocznie takie jej spowolnienie w sferach łączenia i kojarzenia faktów było immanentne.
Biedna... Ale co tam, znajdzie chłopa, urodzi dzieci i życie jej będzie spełnione. Takie to proste, chyba zahaczające o zwykłe szczęście.
Swojego jednak dopiąłem, bo z trudem, ale jednak, dowiedziałem się, że cioci i wujka nie ma. Nie dopytywałem więcej, na przykład, kiedy będą, bo byłoby to już ponad moje siły. Gdy będą, to przecież zobaczę i/lub usłyszę.
O 16.00 rozpoczął się półfinał Polska - USA. "Rewanż" za wczorajszą sromotną porażkę naszych pań z Amerykankami. Zdawałem sobie sprawę, że każdy dzisiejszy wynik jest możliwy. Ale fajnie byłoby, gdyby...
Wygraliśmy 3:2. Emocje były niesamowite. Po meczu znalazłem się w stanie niespotykanego w takich razach ogłupienia, bo nie wiedziałem, dlaczego wygraliśmy, skoro Amerykanie grali lepiej, a w trakcie meczu otarliśmy się o kontuzję Kurka, Zatorskiego i Janusza. Nie wspominam nawet o wcześniejszej Fornala i ostatniej Bieńka.
Amerykanie prowadzili 2:1, a czwartym secie nawet 4. punktami, a to w męskiej siatkówce jest bardzo dużo. I byli na fali. Więc jak to się stało? Najlepsze, że nikt po meczu nie wiedział. Nie wiedzieli komentatorzy i eksperci. Nie wiedział... Grbić.
W euforycznym stanie doszlusowałem do reszty, która od jakiegoś czasu okupowała już miejsca w Lokalu Bez Pilsnera. Po drodze przegadałem cały mecz z Konfliktów Unikającym i prosiłem go, żeby mi wytłumaczył, dlaczego wygraliśmy. Też nie wiedział.
W Lokalu siedzieliśmy znowu nieprzyzwoicie długo. Na tyle, że wracaliśmy w pięknej nocnej aurze.
I wtedy przyszedł sms od Pasierbicy, żebym jeszcze dzisiaj porozmawiał z Q-Wnukiem, a jeśli nie teraz, to jutro w okolicach 07.30. Bo nie wiedzą, co mają z nim robić. Facet nagle się zaparł i stwierdził, że nie... jedzie na obóz piłkarski. Bo ponoć nie lubi trenera. Nie pomagały tłumaczenia ojca i matki, że przecież rok temu był na obozie i mu się podobało, nie pomagały tłumaczenia Przewodnika.
Z Q-Wnukiem rozmawiałem długo podając mu różne przykłady z życia piłkarskiego na linii piłkarz - trener. Niby ze wszystkim się zgadzał, ale ostatecznie żadnej deklaracji z jego strony nie otrzymałem. Smarkaty dyplomata!
Zadzwoniła też Była Teściowa Żony przepraszając, że wcześniej, gdy rozmawialiśmy, pomyliło się jej i że zamiast w piątek przyjeżdżają do Uzdrowiska jutro. A wszystko za sprawą stanu oczu Byłego Teścia Żony. Widzi coraz gorzej i postanowili szykować się do przeszczepu rogówki. A to robią nieliczne szpitale w Polsce, w tym nasz, uzdrowiskowy. Jutrzejsza wizyta miała dać odpowiedź, czy Były Teść Żony do takiego przeszczepu się kwalifikuje. Bo wiadomo, jeśli się choruje, to trzeba być zdrowym.
Umówiliśmy się, że jutro od samego rana będziemy w kontakcie i bez względu na okoliczności się spotkamy.
Po powrocie do domu wszyscy dość szybko zalegli z wyjątkiem mnie. Musiałem przeprowadzić długi pomeczowy onan i dzielić włos na 32! A ponieważ jechałem cały czas na adrenalinie, to postanowiłem ją zużyć polując po ciemku w ogrodzie na pomrowy. Nie będę opisywał, co z gnojami robiłem.
Dzisiaj Syn powiadomił mnie smsowo, że Wnuk-IV jest na piłkarskim obozie w ... City i zasugerował, żebym go odwiedził. Zadzwoniłem i powiedziałem, że chętnie to zrobię. Ale zadzwoniłem przede wszystkim po to, żeby mu wreszcie powiedzieć, że po głębszym zastanowieniu się ojca, doszedł on do wniosku, że jego syn i synowa jednak wychowują swoje dzieci dobrze.
- Wiesz, że mam uwagi do światopoglądu, w którym tkwicie i który wyznajecie, więcej, który jest mi obcy, ale jednak muszę stwierdzić, że dobrze wychowujecie dzieci.
Syna przez chwilę zatkało.
- A skąd ta opinia nagle?!
- Po pierwsze ojciec na stare lata mądrzeje, a po drugie, gdy patrzę, co się wyprawia z wychowaniem dzieci w różnych rodzinach, jakie są problemy...
- No, dziękuję... - Syn nadal zapominał, że ma język w gębie.
- Synowej powiem osobiście. - dodałem.
- Byłoby fajnie, bo jest na ciebie cięta.
CZWARTEK (08.08)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Fafik nie szczekał do... 09.30. Czułem się nieswojo. Żadnych reguł, żadnego szacunku dla sąsiedzkich przyzwyczajeń. Zwariować można, bo najgorszy jest brak reguł. Nie wiadomo, czego się spodziewać.
Może ta mocno wyrośnięta nastolatka, po żmudnym przepracowaniu w swoich mózgowych zwojach faktu, że wczoraj pytałem o jej ciotkę, czyli o Sąsiadkę z Lewej, jednak powiedziała cioci, że był jakiś facet i że o nią dopytywał. A ciotka, jako że kumata, nie musiała w swoich zwojach żmudnie problemu rozpatrywać, dociekać i domyślać się, tylko z miejsca wiedziała, że na pewno temu Staremu Upierdliwcowi Po Prawej chodziło o Fafika. I biednego zwierzaka nie wypuścili.
Zaprzyjaźniona Szkoła zeszła dopiero gdzieś o 09.30. Natychmiast po herbacie zrobiłem im jajecznicę taką, jak przedwczoraj, a potem zaraz kawy, bo dzisiaj przecież wyjeżdżali, a my spodziewaliśmy się lada moment telefonu od Byłej Teściowej Żony. Gdy nadszedł, Zaprzyjaźniona Szkoła zaczęła gwałtownie się pakować, żeby nie siedzieć już nam na głowie. Wracali do domu, ale nie od razu. Przedłużyli sobie urlop o kilka dni, żeby wracać przez Czechy i tam się zatrzymać ze dwa razy. Bo to czechofile, zwłaszcza Mąż Dyrektorki. Na pożegnanie dostali od nas zgrabną buteleczkę nalewki z czarnego bzu i umówiliśmy się następnym razem na spotkanie na... Kaszubach.
I tyle ich widzieliśmy.
Po I Posiłku pojechaliśmy do szpitala, dość znanego w Polsce. Z informacji Byłej Teściowej Żony wynikało, że żadną miarą nie będą oni w stanie do nas zajrzeć. Tyle czasu zabierze im wizyta u okulisty, czyli przede wszystkim męczące siedzenie na korytarzu i denne oczekiwanie, że potem będą chcieli natychmiast wracać do Metropolii.
Dzięki takiej sytuacji mieliśmy po raz pierwszy poważną motywację, aby zajrzeć do "naszego" szpitala i go zlustrować. Wypadł dobrze. Ale cóż, mimo tego był jednak szpitalem.
Na korytarzu spędziliśmy wspólnie spory kawałek czasu razem z Byłymi Teściami Żony, I Mężem Żony i jego III Żoną. Młodzi robili za kierowców i za pilnujących sprawę. Po wszystkim okazało się, że będą musieli przyjechać w tym samym składzie za miesiąc na kolejną wizytę. Bo na razie o niczym nie można było według lekarza przesądzać.
Gdy się rozstawaliśmy, rozpadało się na dobre. Żonę podwiozłem do domu, a sam wybrałem się do City na zakupy. Całe szczęście, że zacząłem od Carrefoura, bo inaczej miałbym więcej problemów.
Chciałem przed wejściem na halę zakupów kupić dwa kupony lotto (w okolicy nigdzie indziej punktu nie ma) i odkryłem, ku swojej pewnej zgrozie, że nie mam ze sobą płatniczej karty nie mówiąc o gotówce. Zdenerwowałbym się mocniej, ale jednocześnie zauważyłem, że nie mam też jednej z biedronkowych kart. I od razu odtworzyłem sobie ostatnie zakupy w uzdrowiskowej Biedronce. Karty musiały zostać w spodniach, tych krótkich, które wtedy, jako moje ulubione, chociaż już zdrowo wyświechtane, miałem na sobie.
Oczywiście wracałem w pewnym dyskomforcie, ale rzeczywiście, karty były na "swoim" miejscu.
Skorzystałem z okazji, że "ruszyłem" Inteligentne Auto i w końcu z bagażnika wypakowałem 7 kartonów Pilsnera Urquella. Żona obawiała się, że coś im się mogło stać, butelkom i zawartości, nie kartonom, skoro tyle dni stały na słońcu.
Cały dzień dzwoniłem pod podany przez Syna numer telefonu do trenera, żeby dowiedzieć się co i jak, kiedy będę mógł odwiedzić wnuka, i jak dotrzeć do ośrodka sportu i rekreacji. Bezskutecznie. Smsy też nic nie dawały. Będę musiał pojechać w ślepo. Pozostało mi liczyć na łut szczęścia.(łut - dawna jednostka miary masy; oznacza "niewiele").
W czasie II Posiłku skończyłem czwartą i ostatnią książkę o policjancie Harrym Boschu. Znowu nie będę miał co
czytać. To znaczy w domu jest sporo rzeczy, które mógłbym napocząć,
zapewne ciekawych i z korzyścią, ale bez rekomendacji Żony jakoś sam
zabrać się nie mogę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Bez problemów, bo dość wcześnie wylądowaliśmy w łóżku. W trakcie oglądania zadzwoniła gościna, ta, którą niby mąż pierze.
Słyszałem jej radosny i pogodny głos, zupełnie inny, niż zaraz po przyjeździe. Dopytywała, kiedy mają opuścić mieszkanie.
- Może jednak jej nie pierze... - zacząłem. - Tylko tak na początku mogło się wydawać... - Może po prostu jest nieśmiała.
- Ty jesteś dziwny i niczego nie rozumiesz... - Żona zaczęła jak do małego dziecka. - On przyjechał na urlop, jest wyluzowany i przez to przestał ją prać. - To ona też od razu stała się inna, weselsza...
Dzisiaj Justus Wspaniały kolejny raz judził nas zdjęciami ukazującymi poważne zbiory pomidorów.
- Jeszcze przed opryskiem. - pisał.
- Czyli się załapiemy... - odpowiedziałem.
Reakcji nie było już żadnej. Więc nie wiemy, jak to będzie u nich ze spożywaniem pomidorów, gdy przyjedziemy. Bo za te, z chemią, na pewno podziękujemy.
PIĄTEK (09.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Dzisiaj imieniny Kolegi Inżyniera(!).
Na blogu nie wspominam o niczyich imieninach, nawet, a może przede wszystkim, Żony. Zgodnie z zasadą nieużywania imion i/lub (niedopuszczalne nawet bez zasranego RODO) nazwisk prawdziwych.
A wspominam, bo:
- w niewytłumaczalny sposób z samego rana nagle mnie naszło,
- ponoć jestem według Kolegi Inżyniera(!) jedyną osobą, która o nich pamięta, czego nawet sam właściciel imienia nie robi. I dopiszę już całkowicie od siebie, że robię to od dziesięcioleci. Uważam, że mam wszelakie umocowania, aby użyć tak poważnego czasowego określenia, skoro nasza znajomość weszła już w poważne zaawansowanie trzeciej dekady. A piszę "ponoć", bo ostatnimi czasy w życiu Kolegi Inżyniera(!) pojawiła się Modliszka Wegetarianka, o której nadal mało wiemy, chociaż ostatnimi czasy Kolega Inżynier(!) z wielkim wyczuciem i ostrożnością połączoną z pewną obawą dotyczącą mojej osoby, trochę farby na jej temat puścił. Jednak, jako poddana Jego Królewskiej Mości, zapewne ("zapewne", bo to jednak Polka) takich wynalazków, jak "imieniny" nie obchodzi,
- w Kalendarzu Świąt tak dostojnego imienia w dzisiejszym wykazie nie było. Jest to pewnego rodzaju skandal i trochę będę musiał im obniżyć moją dotychczasową wysoką ocenę. I spojrzeć na niego z pewnym dystansem, bo wiarygodność została nadszarpnięta. Pozostaje mieć nadzieję, że podawane godziny wschodów i zachodów słońca, długości dni i inne dane, które zawsze codziennie rano studiuję, a niektóre nawet zapisuję, żeby śledzić ciekawe zmiany, są wiarygodne. Z drugiej jednak strony brak imienia reprezentowanego przez Kolegę Inżyniera(!) broni mnie przed dociekliwością czytających. Czyli, jak zwykle, nie ma tego złego, co by...
- nie mam też obaw i do głowy mi nie przychodzi, że mógłbym być posądzony o wazeliniarstwo w kontekście sytuacji tak ważnych, jak pamiętanie przez Kolegę Inżyniera(!) o promocjach Pilsnera Urquella i fatygowanie się z przysyłaniem mi smsami czerwonych alertów w tej sprawie. Robiłby to bez mojego pamiętania o jego imieninach. To oczywiste. Jest na tyle skrupulatny, że po pamiętnym ostatnim sobotnim wydarzeniu z 3. sierpnia, wczoraj (08.08) przysłał mi notkę z dokładnie taką samą biedronkową promocją, jak ostatnio. W niej oczywiście widniał Pilsner Urquell w butelkach.
- Alarm, kurwa, bardzo czerwony - napisał. - Możesz kupić 360 PU...
- Dziękuję za czujność, jak zwykle - odpisałem. - Ale bez przesady, kurwa! Jestem wariatem, ale nie aż takim, kurwa! Nawet tu istnieje gradacja! A poza tym, gdybym niespodziewanie zszedł, to co Żona zrobiłaby z takim zapasem?! Chyba że sprzedałaby na aukcji butelki po 1000 zł sztuka jako te, których nie doczekał znany bloger, po swojej śmierci oczywiście natychmiast znany na całym świecie! Nawet w konserwatywnej Anglii.
Zrobiła się 06.30 i Fafik rozpoczął szczekanie. A powinien, zgodnie z ustaleniami z Sąsiadami z Lewej, najwcześniej o 08.00. Jednak wybiorę się do nich, tym bardziej że w niedzielę jedziemy tam i z powrotem do Metropolii na zjazd paczworkowej rodziny z okazji faktu, że Q-Wnuk skończył 10 lat. I pod naszą nieobecność trzeba będzie Pieska wypuścić na ogród na sikanie - raz według mnie, dwa razy według Żony. Sąsiadom przekażę oczywiście, że dwa razy...
Scenariusz mojej rozmowy z sąsiadami już kilka dni temu przedstawiła mi Żona w tonie dość kategorycznym.
- Nie zaczynaj od razu o Fafiku! - Zapytaj najpierw, czy może im w czymś pomóc, skoro Sąsiadka z Lewej chodzi na jakieś badania lekarskie i oboje mają poważne problemy zdrowotne z synem. - Potem poproś, żeby pod naszą nieobecność dwa razy do nas zajrzeli, a na końcu delikatnie(!) wspomnij o Fafiku.
Patrzyła mi głęboko w oczy (czy dotarło?), bo faktycznie, miałem zamiar od razu wyrąbać o Fafiku...
- A może ty byś chciała z nimi porozmawiać? - stać mnie było wtedy tylko na retoryczne pytanie, bo doskonale zdawałem sobie sprawę, że ja jestem w takich przypadkach desygnowany na pierwszą linię frontu, a Żona pozostaje w roli desygnującego, w której to roli jest świetna. Co ciekawe i śmieszne, jest również doskonała w późniejszym odpytywaniu mnie i dochodzeniu, czy rozmowę przeprowadziłem według jej scenariusza. Zazwyczaj tak jest, ale przy relacji dość często się pocę.
Spotkałem się ze wzrokową odmową.
- Powiem, że goście się skarżą, że nie mogą spać. - chciałem wykazać inicjatywę.
- Ani się waż!
Więc dzisiaj rano instynkt mi podpowiedział, gdy Żona zeszła na swoje 2K+2M, żeby wcale nie wspominać, że Fafik szczeka już od 06.30, bo z historii pamiętam, co działo się z posłańcami, którzy przynosili złe wieści. Poza tym nie mogła sama nie słyszeć.
Rano, w trakcie onanu sportowego i pisania, goście z dołu zadzwonili do drzwi. Jako osoba z pierwszej linii frontu poszedłem otworzyć.
- Co tak państwo wcześnie wyjeżdżacie? - Dopiero dziewiąta? - zagadałem miło.
Okazało się, że po drodze chcą jeszcze zobaczyć to i owo, czym mi zaimponowali. A potem oboje uparli się, mimo że stanowczo twierdziłem, że to jest całkowicie zbędne, abym odebrał mieszkanie po ich pobycie.
- Okna są pootwierane, aby się wietrzyło, naczynia umyłam, ale są jeszcze mokre, a tu w workach jest plastik i szkło... - pani musiała mi wszystko wyjaśnić, żeby z czystym sumieniem wyjechać. - Bardzo dobrze odpoczęliśmy, mieszkanie super... - Mam numer telefonu do żony...
- Wiesz - zrelacjonowałem Żonie - chyba należałoby zrewidować nasze domysły względem nich. - Podziwiam, że tyle zwiedzili, że tak wszystko zostawili czysto...
- To nie zmienia faktu, że on może ją prać... - Żona była nieugięta.
Nie dyskutowałem. Kobieca intuicja musiała coś Żonie podpowiadać. Poza tym wiadomo, że najczęściej to kobiety są prane.
Po I Posiłku pojechałem sam do City. Najpierw do Ośrodka Sportu i Rekreacji. Postanowiłem jednak z Wnukiem-IV się zobaczyć wbrew kłodom rzucanym mi przez trenera. Od rana kilka razy znowu do niego bezskutecznie telefonowałem.
Aby znaleźć Wnuka-IV, dochodziłem po nitce do kłębka niczym bohater czytanych przeze mnie ostatnio czterech książek autorstwa Michaela Connelly'ego, policjant, a potem prywatny detektyw, Harry Bosch. Najpierw jakąś panią siedzącą sobie spokojnie z dwójką wnuków(?) zapytałem o biura ośrodka. Pani nie wiedziała Ale proszę iść do tamtej pani, która sprząta. Pani, która sprzątała, młoda Ukrainka, skierowała mnie do innego wejścia z napisem "Stołówka/Restauracja".
- Ale tutaj, nad panią, jest napisane "Biuro", to dlaczego mam iść do stołówki? - pozwoliłem sobie na oczywiste zdziwienie.
- Bo tam teraz jest wszystko! - odpowiedziała z charakterystycznym akcentem wyraźnie zirytowana, że nie rozumiem, jak mówi się do mnie po polsku.
Chyba wyczuła, że gdzieś tam głęboko w moim pytaniu zawarta była nieufność do rzetelności jej informacji, skoro to Ukrainka. Sam to czułem.
W stołówce od razu natknąłem się na panią, która kroiła kiełbasę, co od razu zasiało we mnie zwątpienie, abym w tym "biurze" mógł zasięgnąć jakiegokolwiek języka. Pani, starsza, Polka, od razu po podaniu jej nazwy akademii piłkarskiej w pierwszych słowach uspokoiła mnie inteligentnym błyskiem oczu (nie to, że takiego błysku i inteligencji odmawiałem Ukraince).
- Ja się zajmuję inną grupą, a tą koleżanka, która będzie o 14.00. - Ale niech pan idzie za budynkiem w prawo, tam są drewniane domki. - To chyba oni. - A gdyby nie, proszę wrócić tutaj i pójść na pierwsze piętro tego budynku. - Tam są pokoje... - uśmiechnęła się.
Sześć nowiutkich domków, jak się później okazało, rocznych, sprawiało bardzo dobre wrażenie. Wszystkie były pootwierane, w nich żywego ducha. Na dużych zadaszonych gankach nawet nie walały się sportowe buty, tylko stały w miarę poukładane. A na balustradach suszyły się ręczniki i zielone piłkarskie koszulki. Cały męski i sportowy anturaż do mnie przemawiał. Zajrzałem do środka jednego z domków. Na parterze przestronny pokój z aneksem kuchennym, łazienka (głębiej do niej wolałem nie zaglądać - ten anturaż mógłby do mnie nie przemówić) i pokój z dwoma łóżkami. Na górze zaś były dwa pokoje - trzyosobowy i pięcioosobowy, o czym później dowiedziałem się od młodego trenera (jakieś 25 lat).
- Wie pan, warunki mamy bardzo dobre, dużo boisk do trenowania, domki super, tylko ta jedna łazienka na 10 osób... - przybliżał mi warunki, gdy dotarłem do celu.
Zdjąłem jedną zieloną koszulkę z balustrady. Nazwa akademii i miejscowość się zgadzały z tymi, które podał mi Syn. Byłem w dom...ku.
Wróciłem do głównego budynku. Akurat napatoczyło się trzech 12-13 letnich łepków w czarnych piłkarskich strojach.
- Chłopaki, nie wiecie, gdzie mogą być wasi koledzy z akademii (tu podałem nazwę)... - Trenują w zielonych strojach.
Zastanawiali się przez chwilę, ale gdy im podałem, jak się okazało, kluczową informację Mieszkają w domkach, od razu zaskoczyli.
- O, tam trenują, za głównym boiskiem... - Pójdzie pan prosto i ich znajdzie.
Pierwszą grupę siedzącą na trawie, w której był Wnuk-IV, a której trener udzielał wskazówek przed czekającym ich meczem, minąłem, mimo że ją zlustrowałem. Ale w tej masie zielonych koszulek nie sposób było wyłapać Wnuka-IV. A on sam nie był sfokusowany na obecność dziadka w takich okolicznościach przyrody. A nawet gdyby był, to raczej starałby się nie zauważyć. Taki obciach wśród kolegów i koleżanek.
Druga grupa grała, więc mogłem swobodnie obejrzeć każdego zawodnika. Wnuka nie było. W kolejnej, trzeciej, również. Za to był główny trener.
- A to pan jest tym, który nie odbiera telefonów i smsów ode mnie.
- Wie pan, na obozie chcę mieć spokój... - starał się być delikatny.
Rozumiałem go, zwłaszcza gdy uświadomiłem sobie, że popełniłem taktyczny błąd informując go w smsie, że jestem dziadkiem Wnuka-IV, którego chciałbym zobaczyć.
- Doskonale rozumiem! - zagadałem. - Gdyby tak wszystkie stare dziady chciały przyjeżdżać i oglądać swoje wnuki!...
Uśmiał się.
- Aaa, to informacja o Wnuku-IV musi kosztować... - wszedł w konwencję.
Natychmiast z kieszeni wyciągnąłem dwie dychy przygotowane dla Wnuka-IV i mu je podałem.
Wybuchnął śmiechem widząc moją reakcję z refleksem i zapewne też widząc kwotę.
Jego Żona jednak się mną przejęła.
- Ja pana zaprowadzę...
Okazało się, że pełni tutaj rolę takiej kobiecej opiekunki i czuwa nad całym socjalnym obozowym życiem, bo wiadomo, co by się działo, gdyby...
- Wnuk-IV pierwszego dnia spalił sobie kark i część pleców, ale już jest dobrze... - zaczęła tłumaczyć się z przejęciem. - Teraz jest posmarowany pięćdziesiątką...
- Proszę się aż tak nie przejmować... - starałem się panią uspokoić. - Wnuk-IV ma taką wrażliwą karnację po ojcu. - Nic się nie stało.
Faktycznie nic się nie stało, skoro ujrzałem Wnuka-IV stojącego na bramce (jest etatowym klubowym bramkarzem), a mecz-trening miał się za chwilę rozpocząć. Wydarłem się do niego, spojrzał na mnie bez żadnej reakcji, a ponieważ stał, jak wmurowany, podszedłem. Spotkanie wyglądało następująco:
- Ja - Cześć!
- On - Cześć!
Przybiliśmy piątkę. Nawet do głowy mi nie przyszło, aby go przytulić i, nie daj Boże, ucałować. Mógłbym mu zrobić krzywdę na całe życie.
- Masz tu dwie dychy, schowaj je sobie za getrami, żeby nie zgubić.
Wziął bez słowa. Nawet nie padło "dziękuję".
- Słyszałem, że spaliłeś sobie kark i część pleców, ale że już jest dobrze...
- Tak. - lakonicznie załatwił dwa moje pytania w jednym.
- To nie przeszkadzam, bo zaraz zaczynacie mecz. - Cześć!
- Cześć!
I przybiliśmy piątkę. Uważałem za swój osobisty sukces, że udało mi się z niego wydobyć aż trzy słowa, co prawda dwa z nich to "cześć", ale zawsze... Rozumiałem, że inaczej w tej sytuacji nie mógł. Bo w innych dziób mu się nie zamyka.
Stanąłem z boku boiska obok trenera, który udzielał na bieżąco wskazówek, komentował i sędziował.
Jak zwykle w takich razach miałem niezły ubaw z racji już sporej techniki, zaangażowania, ambicji i walki, co w porównaniu ze wzrostem musiało być komiczne. Imponowały mi zwłaszcza dziewczyny (było z pięć, sześć), które w niczym nie ustępowały chłopakom, a które częstokroć przewyższały ich wolą walki i zaciekłością.
Drużyna Wnuka-IV była wyraźnie lepsza. Na tyle, że w pierwszej połowie ich bramkarz nie zademonstrował żadnej interwencji, ba, nawet nie powąchał piłki.
- Ale grajcie lepiej! - nagle krzyknął do nich młody trener. - Bo przyjechał specjalnie ten pan, skaut z Barcelony, żeby was obejrzeć.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Zrobiło mi się głupio, ale przyjąłem stosowną postawę. Co rusz kolejny zawodnik będący akurat przy linii przypatrywał mi się z uwagą, żeby nie powiedzieć z nabożną czcią. Musiałem być cały czas poważny. Wreszcie jeden zdobył się na odwagę.
- Naprawdę jest pan skautem Barcelony?
Był jeszcze w takim wieku (grupa 10-11 lat), że ledwo co wyszedł z wiary w Św. Mikołaja, ale przecież jeszcze nie w takim, żeby nie zostawić sobie jej odrobiny, takiej słodkiej i naiwnej w inne cuda. Z kolei był już w takim, żeby wiedzieć, że dorośli kitują i że już nie do końca można im we wszystko bezgranicznie wierzyć. Zrobiło mi się głupio i nagle w sporym dyskomforcie zdałem sobie sprawę, że trener wpakował mnie w niezłą pułapkę.
- Nie, z Barcelony to nie... - odparłem poważnie, jak tylko umiałem - ale ze Śląska Wrocław. Musiałem brnąć w kłamstwo nie chcąc odbierać chłopakowi takiej pięknej chwili. Uwierzył i było mu z tym wyraźnie dobrze. Bo żeby tak do nich, do takiego klubu przyjechał skaut aż z samego Śląska Wrocław?! Kto by pomyślał?!
Za jakiś czas drużyny zmieniły się stronami. Teraz Wnukowi-IV przypadła w udziale większa bramka. Chwilę jeszcze pooglądałem i pożegnałem się z trenerem. Wnuk przez ten cały czas nie spojrzał na mnie ani razu. Przeciwnicy wreszcie zabrali się za robotę i nawet zdążyłem jeszcze obejrzeć kilka skutecznych jego interwencji. A, gdy już byłem sporo poza boiskiem, jeden z przeciwników pięknie strzelił w samo okienko i zdobył bramkę. Nikt nie miałby szans obronić z wyjątkiem Wnuka-IV, gdyby nie... Bo nagle usłyszałem pretensje do kolegi z drużyny, z których wyraźnie wynikało, że on mu przeszkodził, zasłonił, czy coś w tym rodzaju i że bramka wpadła przez niego. Od razu się lepiej poczułem. W Carrefourze Synowi zdałem całą relację ze spotkania. Pękaliśmy ze śmiechu.
Po zakupach opowiedziałem to samo Żonie.
- Ale przecież on powie chłopakom, że to nie był żaden skaut, tylko jego dziadek. - Żona logicznie zareagowała.
Spojrzałem na nią niedowierzająco, z lekką kpiną.
- Żeby go kroili, tego nie zrobi! - Słowem nie wspomni o dziadku, a co dopiero o skaucie!
Przy wypakowywaniu zakupów cały czas czaiłem się na Sąsiadów z Lewej. Zawsze wiemy, kiedy ktoś z nich przyjeżdża lub wyjeżdża. System monitoringu jest niezwykle prosty. Muszą wtedy otworzyć bramę, która niemiłosiernie w jednym momencie skrzypi, co im oczywiście nie przeszkadza. A nam, o dziwo, też nie, bo wiele to ułatwia. Często sobie wtedy mówimy O, chyba sąsiedzi wyjeżdżają lub O, chyba ktoś od nich przyjechał i dobrze nam to robi, bo wiemy, na czym stoimy.
Teraz "staliśmy" na przyjeździe obojga. Wydarłem się nie licząc na wiele, bo stali tyłem i wypakowywali zakupy, ale Sąsiadka z Lewej... zareagowała. Odwróciła się i zobaczywszy mnie natychmiast wypchnęła do mnie męża.
- Mam trzy spra-wy... - od razu przeszedłem do rzeczy po powitaniu się.
- Aż trzy? - zdziwił się ze swoim radosnym wyrazem twarzy.
Trzymałem się scenariusza nakreślonego przez Żonę. Pierwszą zrozumiał, gdy zapytałem, czy im coś pomóc. Zareagował prawidłowo, że na razie nie, ale gdyby, to się zgłosi. Przy drugiej też nie było problemu. W niedzielę wyprowadzi na ogród o 14.00 Psa Berka. Zdziwił się tylko, że tak wcześnie daję mu klucze do domu. Resztę mieliśmy obcykaną z poprzedniego takiego przypadku i było wiadomo, że będziemy się kontaktować i informować smsowo. I gdy w ten sposób przygotowałem sobie grunt, przeszedłem do Fafika. Mieliśmy tylko jedną drobną różnicę zdań. Ja uważałem, że Fafik darł ryja o 06.30 przez cztery kolejne poranki, a sąsiad, że tylko przez dwa. Ciekawe, kto dla sądu byłby bardziej wiarygodny. Wykazałem pełne zrozumienie, bo sytuacja jest taka, że akurat teraz oboje chodzą do pracy na rano, a syn nie wstaje, bo boli go głowa (martwimy się zdając sobie sprawę, co przeżywają). - A Fafik tak długo nie wytrzyma... - wyjaśnił oczywistość Sąsiad z Lewej.
Zacząłem wycofywać się rakiem i w zasadzie machnąłem ręką na problem kwitując sprawę Może coś wymyślicie?!
II Posiłek zjadłem w ogrodzie. I zadzwoniłem z życzeniami do Kolegi Inżyniera(!). Na to wszystko przyszła Żona, już w szlafroku, bo dzisiaj postanowiła wcześniej pójść na górę. Przegadaliśmy ostatnie promocje Pilsnera Urquella, a potem rozmowa zeszła na sprawy przyziemne. Z jednym świątecznym, by nie rzec uroczystym, momentem. Bo może Kolega Inżynier(!) i Modliszka Wegetarianka przyjadą do nas razem.
- Ale to byłoby zimą... - zaznaczył.
Dobre i to.
Dzisiaj kolejny raz Justus Wspaniały przysłał mmsa z kłującymi w oczy zdjęciami. W środę widniały na jednym z nich dwa pełne koszyki pomidorów. To zareagowałem.
- Będziemy mogli, gdy przyjedziemy, jeść pyszną sałatkę z pomidorów i cebuli?
W czwartek zdjęcie ukazywało aż cztery takie koszyczki z adnotacją:
- Trzydniowy zbiór. Nie wiem czy będziecie jeść bo wdała się zaraza i jutro pryskam chemią. Nie wiem czy taki chemiczny syf będziecie mogli spożywać. Pewno nie. Naturalne sposoby już nie działają. (pis. oryg.)
- Z chemią nie jemy. Ale dzięki za info.
Na dzisiejszym zdjęciu widniało aż pięć koszyczków.
- Czterodniowy zbiór. - pisał. - Jeszcze przed opryskiem.
Zgłupiałem. Czyżby kilka razy fotografował te same koszyki?
- Czyli się załapiemy - skomentowałem.
Reakcji nie było żadnej. Nie wiadomo więc, co by to miało oznaczać i na czym będziemy stać, gdy przyjedziemy. Bo na chemii to na pewno nie!
Przed serialem poszedłem sam z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. Co prawda Piesek zaraz po wyjściu przez bramę cielsko ustawił na kierunek "Zdrój", ale trwało może tylko z 10 sekund, kiedy kierunek mu zmieniłem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Ostatni sezonu trzeciego. Pozostały jeszcze dwa.
Dzisiaj o 05.02 napisał Po Morzach Pływający. Tytuł maila brzmiał "Pszczółka".
Pszczółka to poważna rola którą my ludzie czasem musimy odegrać. Podobny przypadek miałem jakiś czas temu,ale dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności, zamroczeniu umysłowemu, następnie szybkiej reakcji mieliśmy po raz pierwszy papierówki.
Nasze drzewko jest z rodzaju karłowatych, a więc łatwe do obsługi ,co nie znaczyło, że owocowało.
Znając reakcję naszych roślin lub krzewów na rodzaj ziemi w Lesie na początku stwierdziłem, że jabłonka musi " okrzepnąć" i przyzwyczaić do Leśnej gleby. Niestety po " okrzepnięciu" nadal nie było owoców. Po kilku latach zaczęło być to niepokojące, tak więc zaczęliśmy jabłonkę przesadzać myśląc, że to coś zmieni. Nic nie zmieniło, ale jabłonka dobrze rosła i każdego roku była obsypana kwiatami.
Któregoś dnia grzebiąc w naszej bibliotece wziąłem do ręki książkę o ogrodnictwie. Kto takie książki czyta? Zazwyczaj po zakupie leżą na półce i pokrywają się kurzem.
Przeczytałem rozdział o drzewach owocowych i..... dowiedziałem się, że nie każdy kwiat jest zapylany przez pszczoły. Owszem one do nich przylatują, ale nie zapylają. Dziwne, ale tak jest. Przeczytałem, że pewne gatunki drzew owocowych potrzebują " zapylacza" ale nie jako pszczoły tylko innego drzewa.
Okazało się, że najlepszym zapylaczem jest antonówka.
Pewnej wiosny tak się złożyło, że byłem w domu i czekałem na kolejne kwitnienie. Zauważyłem, że papierówka i inne drzewko, jabłonka rosnąca w lesie prawdopodobnie będą kwitły w tym samym czasie. Nie wiem skąd przyszła mi do głowy myśl, żeby wykorzystać leśną jabłonkę do zapylenia naszej papierówki. Codziennie sprawdzałem stan kwiatów i któregoś dnia uciąlem leśną gałąź z kwiatami. Spędziłem przynajmniej 20 minut wymachując gałęzią nad rozkwitającą papierówką nie bardzo wierząc w efekt tego zabiegu. Po wyjeździe na kontrakt zapomniałem o jabłonce do czasu kiedy W Swoim Świecie Żyjąca przysłała mi zdjęcia papierówki z owocami!
Byłem zaskoczony,a jednocześnie dumny z mojej " pszczółkowej" roboty. Jesienią kupiliśmy antonówkę i od tej pory co roku mamy mnóstwo papierówek. Żeby nie mieć za dużo zmartwień co do uprawiania drzewek owocowych zacząłem kupować wersję kolumnową samozapylającą. (pis. oryg.)
I dalej pisał:
Wracając do pracy wczoraj miałam najtrudniejszy załadunek w mojej karierze.
Musiałem tak załadować statek aby zanurzenie było dokładnie 6.90, 7700 ładunku, a trym na rufę nie większy niż 5 cm. Zważywszy, że statek ma 120m długości, osiągnięcie 5 cm różnicy wydawało się niemożliwe zwłaszcza, że pozostawał bardzo niepewny element w postaci pokryw ładowni/ później przyślę zdjęcia dla lepszego zrozumienia sytuacji/. Klapy po otwarciu są rozłożone nierównomiernie co przy tak dokładnych wymaganiach stanowi najbardziej trudny element czyli tak trzeba załadować statek aby po zamknięciu klap osiągnąć zamierzony trym 5 cm na rufę.
Krótki opis (...)
Widząc co dalej następuje, rozbawił mnie słowem "krótki". Postanowiłem go jeszcze bardziej skrócić, chociaż temat był niewątpliwie ciekawy. Załadunek odbywał się w deszczu, ląd chciał go zakończyć jak najszybciej, a ładowany węgiel wyglądał trochę inaczej.
(...) Oczekiwałem tego momentu (końca załadunku - wyjaśnienie moje) z lekkim niepokojem .
Po zamknięciu klap zanurzenia były następujące.
Dziób=6.84m
Rufa=6.89m
Czyli 5 cm na rufę czyli sukces i na dodatek trochę więcej ładunku bo zamiast 7700t było 7713.280t.
A jak wiadomo im więcej ładunku tym więcej kasy😁 No to tak wyglądał dzień 08.08.2024 w porcie Swansea, Walia.
Jeżeli kiedykolwiek tam się będziecie wybierać to na pewno nie w sierpniu ponieważ w tym czasie rozpoczyna się tutaj pora deszczowa.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiany moje)
SOBOTA (10.08)
No i dzisiaj wstałem o 04.40.
Dwadzieścia minut przed czasem. Widocznie sam organizm bez ingerencji mózgu czuł poważny niedoczas, którym dysponowałem.
Poranny plan był prosty. Pisać do upadłego, do 13.00, do meczu.
Z Żoną trochę poczuliśmy się nieswojo, bo o 09.45 ocknęliśmy się, że Fafik ani razu nie zaszczekał.
- No właśnie... - skomentowała Żona - zaczynam się martwić, co oni z nim zrobili? - Bo trochę mi jego szczekania brakuje. - Garaż otwarty... - dodała za chwilę, gdy wróciła z górnego balkonu, z którego świetnie widać fafikowską zonę.
Też polazłem na górę. Spenetrowałem cały teren i nic. Wołałem miłym głosem Fafik!, Fafik! i nic. Poszedłem na drugi koniec balkonu, żeby zajrzeć do ogrodu. Też nic, a nawet bardziej, bo Sąsiedzi Po Lewej nigdy go tam bez nadzoru nie wypuszczają. Może ma mordercze dla ich roślin inklinacje do kopania (z przodu, na terenie zawiadywanym przez Fafika jest betonowy bruk).
Wychodziłem z balkonu lekko załamany, bo znikąd spokoju. Człowiek ma na głowie mecz i nieubłaganie zbliżającą się publikację!... Już zamykałem drzwi, gdy z wielką radością usłyszałem jego charakterystyczne jednoszczeki, zawsze takie same, czy trzeba, czy nie trzeba. Radośnie zacząłem go wołać. Rozglądał się, ale bardzo szybko, nie mogąc dociec, skąd to wołanie jest, zawrócił spod bramy i zaległ w budzie.
- Tak mi się wydaje, że jakiś czas temu podjechał pod bramę sąsiadów samochód i chyba ktoś przywiózł Fafika i go wpuścił do siebie. - Wolę, gdy szczeka... - Żona z uśmiechem skwitowała nasze poranne rozterki.
Po I Posiłku wyłamałem się z planu. Najpierw przez fakt, że zadzwonił mój kolega ze studiów (Żona go bardzo lubi) i długo się tłumaczył, dlaczego nie będzie mógł przyjechać na wrześniowe nasze spotkanie. Z żoną dostał akurat w tym terminie po długiej walce z NFZ (według mnie z NFCh) przydział do sanatorium w Kołobrzegu. A potem przez to, że jadłem w ogrodzie. A ogród wciąga.
Tym razem były to piękne maliny otoczone sporym wałem dorodnych pokrzyw. Odpowiednio ubrany i grubymi rękawicami zabezpieczony wszystkie wyrwałem i dobrałem się do malin. Na bieżąco jadłem, a Żonie zbierałem do miseczki. A pokrzywy? Wsadziłem do beczki (posiadam dwie - spadek po Pozytywnej Maryi i Gruzinie) i zalałem wodą. Zupełnie nie wiem, czy z jakimkolwiek sensem, bo robiłem to pierwszy raz w życiu. Ponoć to świetny nawóz, ale do jakich roślin? A poza tym, czy na takie nawożenie nie jest kompletnie za późno, zwłaszcza że ponoć ciecz nawozowa będzie gotowa za dwa tygodnie. I, ponoć, strasznie cuchnie.
Plan dotyczący pisania został więc poważnie naruszony.
Finał siatkówki męskiej na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu pomiędzy Francją a Polską obejrzałem... prawie bez emocji. Nie dlatego, że się z nich wyprztykałem w półfinale z USA, ale widziałem, co się dzieje i z miejsca się pogodziłem, że przypadnie nam w udziale srebro. A od dawna uważałem, że to będzie nasz wielki sukces.
Francuzi byli lepsi o pół klasy w każdym elemencie (emelencie) siatkarskiego rzemiosła. W żadnym secie im nie zagroziliśmy. Poza tym byli lepsi jako drużyna, a ich poszczególni zawodnicy względem naszych z tej samej pozycji też byli lepsi.
Nie mieliśmy szans. Trzeba oddać szacun Francuzom, bo obronili mistrzowski olimpijski tytuł, a to jest nie lada wyczyn. W historii męskiej siatkówki udało się to jeszcze tylko ZSRR i USA.
Po meczu od razu zabrałem się za dolne mieszkanie. Zakładałem, że będę sprzątał na adrenalinie (złoto), albo oklapły (srebro), a było normalnie. Nawet przeprowadziłem drobne prace konserwatorskie. Kolejny raz przykleiłem obrazek do szafy na taśmę dwustronną, która zazwyczaj trzyma około dwóch miesięcy, po czym puszcza. Obrazek wtedy spada, a goście się stresują. I wyregulowałem drzwi szafy, bo zaczęły trzeć.
Musiałem też zabrać się za zewnętrzny dzwonek. Kilka dni temu, przy sporej ulewie, w małej skrzyneczce na słupie musiało powstać jakieś zwarcie, bo wewnątrz, w przedpokoju, to coś, co dzwoniło pięknym gongiem i to tylko wtedy, gdy ktoś stojący na zewnątrz naciskał przycisk, teraz brzęczało nieznośnie i to nieustannie. Kilka dni temu zwyczajnie odłączyłem kabelek i przestało, ale kontakt ze światem zewnętrznym był utrudniony. Każdy, kto chciał od nas czegokolwiek, miał prawo sądzić, że nie ma nas w domu, bo nie reagowaliśmy na jego przyciskanie.
A dzisiaj do dolnego mieszkania miały przyjechać z Metropolii w okolicach 21.00 trzy panie. Od dawna było wiadomo, że dyżurować będę ja i że ja je przyjmę. To mi pasowało, bo do tego momentu mogłem pisać, ale fajnie byłoby, gdyby te panie swój przyjazd mogły zasygnalizować pięknym gongiem.
Niestety poległem. Do bebechów małej skrzyneczki wpuszczonej w słup dokopałem się bez problemu, w środku bezlik niezrozumiałych kabli i kostek mnie nie przeraził (to chyba kiedyś był domofon), ale lut na dwóch kabelkach istotnych dla dzwonienia, który puścił, mnie przerósł.
W lutowaniu nigdy nie byłem dobry. Co z tego, że we wcześniejszym życiu miałem lutownicę, kwas siarkowy, kalafonię i cynę, skoro po lutowaniu wychodziły mi nieprzyjemnie duże bąble, które po jakimś czasie lutowany kabel/kable puszczały. Bo tworzyłem tzw. zimne luty.
Skrzyneczkę zamknąłem i okleiłem pomarańczową taśmą dając do zrozumienia, że dzwonek nie działa, gospodarze są w domu I prosimy jakoś się skontaktować.
Gdy Żona wróciła z Pieskiem ze spaceru, użyła telefonu, żebym ją wpuścił, bo jej klucze miał już Sąsiad z Lewej, który akurat się napatoczył. I stwierdził, że on lutować umie, nomen omen, że pożyczy w przyszłym tygodniu lutownicę od kolegi i zobaczymy. To przy okazji poinstruowałem go, jak należy odblokować siłownik przy bramie, gdyby zabrakło prądu i trzeba byłoby ją ręcznie otwierać, żeby goście mogli wyjeżdżać i wjeżdżać. Sąsiad z Lewej przećwiczył otwieranie, kluczyk na jego oczach położyłem na komodzie w holu i mogliśmy być spokojni.
- A jak ja wejdę tutaj, żeby odblokować, gdy nie będzie prądu, skoro będę po tamtej stronie? - zapytał i obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
Dałem mu więc klucz do furtki gości i wszystko było jasne.
Dzisiejsze panie musiały więc użyć telefonu, żeby móc wjechać na posesję i wejść do swojego mieszkania. Żona wszystko smsowo zorganizowała, po czym przekazała mi swój telefon i poszła na górę. Czekałem i pisałem.
Trzy panie z Metropolii okazały się niezwykle punktualne, kumate i sympatyczne. Wszystkie pracowały w jednym szpitalu i na jednym oddziale, a dzisiaj kończyły pracę o 19.00, stąd tak późny przyjazd. Od razu wprowadziły bardzo sympatyczną atmosferę i łapały klimat wchodząc w stosowne i inteligentne żarciki. I, co najważniejsze, bez nadymania się, bez mrugnięcia okiem i bez najdrobniejszych oznak focha, poddawały się moim wytycznym, dyrektywom i... rozkazom.
- Pani i pani - tu wskazałem palcem - wysiądziecie, a pani może wjeżdżać.
Obie wysiadły ze śmiechem.
- A już myślałyśmy, że pan nas wyrzuca, gdy ledwo przyjechałyśmy... - skomentowały, gdy się wyjaśniło, że po zaparkowaniu nie mogłyby z racji ciasnoty miejsca wysiąść.
Najstarsza, lat około 45, o bardzo znanym nazwisku, od razu się przedstawiła.
- To po mężu... - zaznaczyła ze śmiechem, gdy zwróciłem na to uwagę w ramach wstępnych pogaduszek.
Nie zauważyłem u niej cienia obruszenia się po pierwszym ze mną kontakcie telefonicznym, gdy zadzwoniła spod bramy. Za to u Żony owszem, gdy później poszedłem na górę zdawać relację. Bo już miałem wyjść na zewnątrz obliczywszy po poprzednim telefonie informującym nas, gdzie aktualnie są, i otworzyć bramę, ale mnie zaskoczyły swoją obecnością.
- To my już jesteśmy pod bramą... - usłyszałem miły głos. - Mam zaparkować na tym płatnym?...
- Proooszę paaani, ja jestem emerytowanym nauczycielem i nie wychodźmy przed orkiestrę! - Już wychodzę i wszystko stanie się jasne.
- Musiała pani nieźle pruć! - skomentowałem za chwilę w ramach pogaduszek.
- Wcale nie było ruchu... - wyjaśniły wszystkie trzy na trzy cztery.
A kolejny raz nabiła u mnie punktów, gdy sprawnie, za pierwszym razem, bez poprawiania zaparkowała we wskazanym miejscu.
Dwie pozostałe, takie 36-letnie dzierlatki i podfruwajki, również się przedstawiły i każda z nich, gdy podawałem rękę, dygała. Było to niezwykle miłe, sympatyczne, zabawne, no, i cóż, dające do myślenia.
Zaprowadziłem je do mieszkania. Musiałem zachować powagę, gdy wszystkie trzy wyszedłszy zza rogu budynku i ujrzawszy "ich" ogródek, znowu na trzy cztery (razem pracują) krzyknęły wysyłając wysokie kobiece tony, które tutaj akurat zupełnie mnie nie raziły. Bo co innego tutaj, a co innego, na przykład, w restauracji, na plaży, itd.
- Ooo, jak tu pięęęknie! - piały. - Marzyłam o tym, żeby tu zasiąść - dodała najstarsza - gdy zobaczyłam zdjęcia.
Trudno było się nie zgodzić. Bo miejsce to jest szczególnie urokliwe, takie w klimacie śródziemnomorskim. Dodatkowo ciepłe światło lampy nad drzwiami nadawało mu romantyczną aurę wydobywając pewne miejsca z cienia, a inne w cieniu właśnie je chowając.
- A tam za drzwiami jest szklarnia, w której hoduję pomidory. - podkręcałem atmosferę. Podziwiały. - Ale nie dam żadnego... - zawiesiłem głos - ... bo są jeszcze niedojrzałe.
Wybuchnęły śmiechem (biedni goście, ci z góry).
- A nawet, gdyby były dojrzałe, to też bym nie dał, bo jest ich... mało. Znowu wybuch śmiechu. - W tym roku poniosłem pomidorową porażkę. - wyjaśniłem, a one natychmiast spoważniały.
W mieszkaniu nadal piały O, jakie łoże!, O, jaki narożnik!, O, jak tu ładnie!, O, są książki i przewodnik!, O, jaka łazienka!, O, jakie piękne obrazki!, O, naturalne mydła! Gdybym wiedziała, to nie brałabym swojego!
Chodziły, dotykały i podziwiały.
Wróciłem w świetnym nastroju i pisałem jeszcze do 23.00. Z głębi domu dobiegały mnie co chwila wybuchy śmiechu (dźwięk o wysokiej częstotliwości, tu dodatkowo specyficznej, babskiej, ma szczególnie dużą przenikliwość). A potem nagle, ku mojemu zaskoczeniu, zapadła głęboka cisza.
No tacy goście, to rozumiem. Baby, a proszę...
NIEDZIELA (11.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
A miałem zamiar o 07.00 z racji wczorajszego późnego kładzenia się spać. Ale gnała mnie jakaś niewytłumaczalna energia.
Po porannych drobnych czynnościach od razu zabrałem się za pisanie. Bez onanu sportowego!
Potem zaplanowałem odgruzowanie się, I Posiłek i wyjazd do Metropolii. Krajowe Grono Szyderców wyznaczyło początek uroczystości na 12.00.
W stronę Metropolii zmierzali nieliczni, wlokący się niemiłosiernie, za to w przeciwną stronę sunął sznur samochodów świadczący o jednodniowym niedzielnym wypadzie. Przez to nie szło maruderów wyprzedzać, ale i tak podróż zajęła nam tylko godzinę i 32 minuty.
Z paczworkowej rodziny stawili się: Rodzice Q-Zięcia, Byli Teściowie Żony, I Mąż Żony i jego Trzecia Żona oraz my. Razem z kompletem gospodarzy było 12 osób.
Były standardowo torty i galaretki, napoje, w tym wyskokowe, świeczki i 100 lat oraz pizza. No i sporo meczów rozegranych między mną a Q-Wnukiem obejmujących tylko strzelanie na bramkę. Niestety, wszystkie wygrałem, bo żartów nie ma.
W trakcie jedzenia i gadek zauważyłem bodajże po raz pierwszy wyraźne oznaki cementowania się paczworkowości. Pewien luz był tego oznaką.
Najpierw wyjechali Rodzice Q-Zięcia i Byli Teściowie Żony (jeden samochód). Potem my z Robaczkami po intensywnym pakowaniu się tych ostatnich. Na końcu do powrotu pociągiem do domu szykował się I Mąż Żony i jego Trzecia Żona. Krajowe Grono Szyderców zaczęło oddychać. Żeby się naoddychać jak najwięcej i nie tracić czasu, od razu gdzieś wybyło z domu. Dowodem był mms przysłany w momencie, gdy wróciliśmy do Tajemniczego Domu. Na zdjęciu widniała Pasierbica na leżaku i udawała, że wreszcie wyluzowana czyta książkę, a o udawaniu zaświadczał wystudiowany kadr i jej uśmieszek, którego widocznie nie była w stanie opanować. A leżak spoczywał na trawie, może na jednej ze sztucznych plaż stworzonych nad wodą. Perfidnie na pierwszym planie Krajowe Grono Szyderców wyeksponowało jakieś dwie flaszki, z drinami zapewne. Obie były tak ustawione (specjalnie?), żeby nie było można dociec, czym się zaprawiają.
W domu musieliśmy się zorganizować na najbliższy tydzień, to znaczy nasze życie wywrócić do góry nogami. Robaczki zaanektowały Bawialny i Salon, Żona przycupnęła na kanapie w kuchni, gdzie zamierzała znowu spać, a ja z całym majdanem laptopowo-biurowym przeniosłem się na górę do sypialni. A do pralnio-łazienki wniosłem ekspres do kawy, blender, czajnik, "poranne" kubki kawowe, masło i olej kokosowy. Przeżyliśmy tak tamten lipcowy tydzień, to i przeżyjemy ten.
Syn mnie dzisiaj zaskoczył i sprowokował przysłanym memem. Na górze widniał napis ATEIZM, a pod nim dwa obrazy. Po lewej sztuczna dłoń ludzka z wyraźnie zaznaczonymi wszelkimi jej skomplikowanymi ruchowymi możliwościami z podpisem "inteligentny projekt", a po prawej przekrój prawdziwej dłoni ludzkiej z podpisem "przypadkowe połączenie atomów".
No, cóż, ja nie zacząłem.
Zacząłem logicznie (później również, do samego końca wymiany smsów) od tego, że czas na realizację obu "projektów" miał się tak, ja 1: 20 000 000 (dwudziestu milionów). Długi swój wywód, reakcję, zakończył stwierdzeniem, że moja postawa to "zaklinanie rzeczywistości". Tu mógłbym się czepić, że rzeczywistość w poważnym stopniu jest w sprzeczności z cudami, jakie uczynił Bóg, a poza tym, jeśli już ktokolwiek miał prawo i potrafił zaklinać, to On. Ograniczyłem się tylko do odpowiedzi "prymitywny przykład i prymitywna argumentacja", co spotkało się ze spodziewanymi reakcjami dwóch osób. Syn poszedł po bandzie i wysyłał mi niezliczone smsy szeroko i wielowątkowo omawiające relację człowiek - Bóg (chyba w tej kolejności), a Żona, która czytała wszystko, była oburzona taką bezwzględną moją formą prowokacji. Zapytałem tylko A kto zaczął?!
Po długim rewanżowym tekście, w którym padały takie określenia jak... gardzisz Bogiem..., z czym się nie zgadzałem, bo jak mogę gardzić kimś, kogo nie ma, jak również ... Jesteś Tato inteligentnym człowiekiem, po którym odpłaciłem się tymi samymi słowami Dziękuję, Ty również jesteś inteligentny oraz Ale twarde twierdzenie że Boga nie ma jest po prostu głupie, na które nie odpowiedziałem, że jeśli tak, to równie głupie jest twarde twierdzenie, że jest, a ograniczyłem się tylko do sformułowania, między innymi, ...do Boga stworzonego przez ludzi oczywiście mieć nic nie mogę. Za to wiele bym miał, gdyby rzeczywiście istniał. Bo średnio Mu wyszło. I zasugerowałem, że ponieważ nie jest z PIS-u, żeby nie brał wszystkiego dosłownie (chodziło o czyjąś "durnowatą", a raczej żartobliwą wypowiedź) i śmiertelnie poważnie. I zwekslowałem na Wnuka-IV - Lepiej powiedz, czy Wnuk-IV dotarł, zamiast pisać o dyrdymałach. Coś Cię naszło?
Naszło mnie Twoje zbawienie i myśl, że możesz wieczność spędzić w piekle. A synowi poświęcił jedno słowo - Dotarł. I dalej nie odpuszczał cytując dwa powiedzenia ze stosownym komentarzem: Zdziwił się jak ateista w piekle oraz jeszcze mocniejsze Zdziwił się jak wierzący w piekle.
Pospieszyłem Syna uspokajać. Zgadza się co do fajnych powiedzeń wymyślonych przez inteligentnych ludzi manipulujących resztą. Zapewne tych wierzących.
I dalej pospieszałem. Wierzący w piekle? Jak najbardziej! Ale dlaczego ateista?! Tylko dlatego, że nie wierzył? Przecież on nie podlega jurysdykcji, że tak powiem, Boga. Więc tym bardziej nie powinieneś martwić się o swojego ojca i o jego, przez masę Tobie podobnych wymyślone, piekło. Dla mnie go po prostu nie ma, dla Ciebie owszem. Ale tylko w twojej głowie. I pytanie: A co z ateistą, który całe życie spędził "bogobojnie", uczciwie, i "bez grzechu", czyli według zasad "wierzących"?! Też go Bóg wsadzi do piekła? Toż to byłby absurd.
Okazało się, że Ateista nie może spędzić bogobojnie życia. Bogobojnie to nie jest uczciwie, tylko w relacji z Bogiem. Wydawało mi się patrząc na etymologię tego słowa, że to jest raczej tylko w bojaźni wobec Boga. No i tu mamy sedno. Boga trzeba się bać! I to wpaja "wierzącemu" od dziecka kościół katolicki. Inne chyba też, ale nie wszystkie. Teologiem nie jestem i całe szczęście. Trudno trawić i marnować swoje niepowtarzalne życie na dywagowanie, ile diabłów mieści się na główce szpilki.
W końcu dowiedziałem się co nieco o Wnuku-IV. Obecność dziadka na obozie przedstawił ojcu nader lakonicznie.
- Tata, a wiesz, że dziadek dał mi dwie dychy, tylko schowałem je do butów i jedną mi wiatr zwiał i już jej nie znalazłem.
No cóż, nauka kosztuje. Mówiłem mu na miejscu, żeby schował je za piłkarskie getry.
A przy wyciskających pytaniach ojca rozmowa wyglądała tak:
- Był dziadek?
- Był.
- I co?
- Nic, dał mi dwie dychy, pooglądał jak gramy i poszedł.
Nadawałby się do Sparty.
Wieczorne pisanie nie trwało zbyt długo. Ale trochę jednak...
PONIEDZIAŁEK (12.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Od rana pisałem.
W okolicach 08.00 przyszła Ofelia. Nawet całkiem trzeźwa. Siadła na kolanach i skarżyła się, że w nocy miała koszmarne sny. Ale nie pamiętała, czego one dotyczyły. Oboje ze zrozumieniem przedyskutowaliśmy fakt, że w trakcie nocy człowiek pamięta, co mu się śni, a rano kompletnie zapomina.
- Babcia prosi o kawę, słabą i 50%.
Nie za bardzo byłem pewny, czy wie, o czym mówi, a zwłaszcza z tymi procentami, więc poprosiłem żeby zeszła i się upewniła. Wiele jednak świadczyło o tym, że od początku wiedziała, skoro wczoraj, w trakcie powrotu do Uzdrowiska, graliśmy w skojarzenia i świetnie dawała sobie radę. Czasami dusiłem się ze śmiechu, gdy było widać jak na dłoni, czyli słychać, że doskonale wie, o co chodzi, a czasami świadczyły o jej tym pytania, takie w punkt. Teraz bardziej chodziło mi o przedłużenie porannej niepowtarzalnej relacji.
Wróciła i powtórzyła to samo ze swoim tajemniczym uśmiechem.
Rano pojechałem oddać pranie, bo zdaje się, że przy kolejnej zmianie gości czegoś mogłoby nam zabraknąć. Szefa poprosiłem wyjątkowo, aby uprali na środę, ale on odpowiadał niczym cyborg. I zawsze tak robi, bez cienia uśmiechu, konkretnie, zimno i tak samo.
- Damy znać smsem, gdy będzie gotowe. - zaczął zimny kutas.
- To wiem, bo jestem tu nie pierwszy raz i zawsze tak państwo robicie. - Ale ja pytam, czy pranie mogłoby być na środę.
- Nie wiem, nie mogę obiecać, damy znać smsem, gdy będzie gotowe.
- Ale gdyby pan powiedział "tak" lub "nie", to wiedziałbym, jak do sprawy mam się ustawić.
- Gdy będzie gotowe, damy znac smsem.
I gadaj tu z takim kutasem. Nie lubię go. Pocieszam się tylko, bo wierzę ... w ludzi, że ta jego nadęta cecha bierze się w zasadzie stąd, że w Uzdrowisku jest monopolistą.
W drodze powrotnej wstąpiłem do Biedronki po pieczywo dla Robaczków, a po I Posiłku już tylko pisałem i pisałem. Przerwy były takie kosmetyczne, żeby się nie obrzygać, no i jedna dłuższa na sprzątanie. Trzeba było przygotować dolne mieszkanie po tych trzech paniach z Metropolii, które wyjechały o 15.00. Nowi goście mieli przyjechać o około 18.00.
Q-Wnukami cały dzień zajmowała się Babcia. Wychodziła z nimi na spacery, na boisko(!), czytała im i grała w różne gry. I dała radę równocześnie sprzątnąć dół. Robaczki próbowały mnie parę razy zwerbować do różnych wspólnych działań, ale byłem konsekwentny i dawałem odpór. To wystarczało tylko na jakiś czas, bo gdy tylko pojawiałem się na dole, myślały, że jestem wolny i podejmowały kolejny szturm. Za każdym razem tłumaczyłem im, że dzisiaj muszę pisać, żeby opublikować Ale za to jutro będę do waszej dyspozycji, i tu wyliczałem, co będziemy wspólnie robić.
W końcu Q-Wnuk jednak nie rozumiejąc dlaczego tak się dzieje, zapytał:
- Dziadek, a dlaczego ty musisz pisać?
- Przez Babcię, bo mi założyła bloga.
Żona zareagowała spokojnie.
- Dziadek nie musi pisać, tylko chce, bo lubi.
Zdaje się, że Q-Wnuk nie zrozumiał ani jednego, ani drugiego wyjaśnienia.
Gdy Żona była z Robaczkami na boisku, przyjechała młoda para (oboje po ok. 25 lat) z pieskiem Ze schroniska. Bardzo sympatyczni, rozgarnięci i zbyt poważni, jak na swój wiek.
- Na boisku najpierw nikogo nie było - relacjonował po powrocie Q-Wnuk - Babcia grała! - A Ofelia puszczała samolot. - A potem przyszedł jakiś chłopak z tatą.
Zrewanżowałem się opowieścią o nowych gościach.
Wieczorem, gdy kończyłem wpis, dobiegło mnie z dołu pochlipywanie. Na narożniku, po prawej, ujrzałem normalnego Q-Wnuka, po środku Babcię, też normalną, a po lewej kołdrę. Spod niej dobiegał ten dźwięk. Ofelii znowu odbiło. Tęskniła za rodzicami.
- A bo to też przez to, że przez cały dzień Dziadka nie było do dyspozycji, nie miał kto wieczorem przeczytać bajki... - Żona starała się złagodzić wymowę schowania się Ofelii pod kołdrą.
Faktycznie, kilka razy w ciągu dnia Ofelia pytała mnie, czy wieczorem przeczytam im bajkę. Wiadomo, tę samą, co wczoraj, którą czytałem im w dziadkowskim, wygłupialnym stylu, a to musiało się natychmiast spodobać.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiemnaście razy i wysłał jednego smsa, w którym rozumiał... i dlatego... Znowu się wzruszyłem.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem...
Godzina publikacji 21.56.
I cytat tygodnia:
Kobieta nigdy nie wie, czego chce, ale nie spocznie, dopóki celu nie osiągnie. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski.
Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie
literatury za rok 1964 <odmówił jej przyjęcia>).