poniedziałek, 28 października 2024

28.10.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 330 dni. 

WTOREK (22.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Od rana miałem problemy żołądkowe, uciążliwe i męczące, które w różnym stopniu nasilenia towarzyszą mi od lat, a z którymi Żona walczy. Ja też, tylko inaczej, na pierwszej linii frontu.
Rano więc byłem osłabiony i trochę bez życia. Nie było chęci do onanu sportowego.
A w międzyczasie, zaraz po siódmej, Konfliktów Unikający wysłał smsa z pytaniem, czy dzisiaj wieczorem będziemy oglądać mecz Ligi Mistrzów Real Madryt - Borussia Dortmund. Odpisałem, że owszem, a jutro obejrzymy również mecz FC Barcelona - Bayern Monachium.
Skąd taka sytuacja? Otóż Konfliktów Unikający niespodziewanie dostał drobny urlop i postanowił odpocząć i się zrelaksować. Wymyślił, że przyjedzie na dwie doby do Uzdrowiska. Miał jeszcze alternatywę w postaci wyjazdu do mamy, do rodzinnej wsi, ale chyba nie trzeba pytać, czy byłby to wypoczynek. Co prawda ja smsowo zwrotnie wczoraj wieczorem go nastraszyłem, gdy zapytał i zasugerował swój przyjazd i napisałem Jasne, że przyjeżdżaj :) Tylko pragnę nadmienić, że Twoja wizja wypoczynku u nas może się znacząco różnić od mojej wizji Twojego wypoczynku u nas... Pilsnery, Metaxy, itd., itp., ale on nie jest strachliwy, zwłaszcza w tych kwestiach, i przyjazdu nie odwołał. Napisał, że będzie o 10.32.

Po I Posiłku, jak zwykle od roku, robiłem sobie irygację i w jej trakcie ... wypadła mi dolna jedynka. Bardzo śmieszne. Szczególnie ubawiło to Syna, który sugerował kpiącym pytaniem, czy aby z racji mojego wieku nie zastosowałem zamiast irygatora karchera. 
Fakt ten trochę mnie zaskoczył, a trochę nie, bo zęby i układ trawienny w moim organizmie były od zawsze najsłabszymi jego formacjami. Dodatkowo owa jedynka od kilku dni latała luźno, więc jej los był przesądzony. Gdy jednak faktycznie jej los się przesądził, nie wyglądało to dobrze, zwłaszcza gdy spojrzałem do lustra uprawiając totalny masochizm. Dwie dzisiejsze, nazwijmy to zdrowotne przypadłości, spowodowały, że oklapłem, zapadłem się w sobie, momentalnie straciłem żywotność i siły fizyczne, a wszystko oczywiście przez psychikę.
Żona mnie pocieszała stosując racjonalne argumenty.
- Przypomnę ci (imion naszych koleżanek, nawet blogowych, tu wyjątkowo nie podam), że Iksińska wiele lat chodziła bez dwóch dolnych dwójek, i co? - Coś się stało? - W końcu dentysta uzupełnił w nam niewiadomy sposób ten brak i jest ok. - Albo Ygrekowska... - W końcu zdecydowała się na wyrwanie wszystkich pozostałych zębów i wstawienie dwóch protez. - Pamiętasz, gdy mówiła, że  żałuje, że tego wcześniej nie zrobiła. - Albo twoi koledzy ze studiów... - Na pewno wielu z nich ma podobnie, jak u Ygrekowskiej, zapytaj. - Wyrwałbyś wszystkie i miałbyś święty spokój. - Nie muszę ci chyba mówić, że też w ten sposób zlikwidowałbyś różne stany zapalne z korzyścią dla twojego zdrowia.
Żaden do mnie w zasadzie nie docierał. W zasadzie, bo nie mogłem żadnemu z nich odmówić przecież racji.
Żeby była jasność - irygacja jest świetną metodą dbania o zęby. Od kiedy zacząłem ją stosować, przestałem mieć jakiekolwiek problemy i świetnie się z tym czułem. Tylko, że dla niektórych było już za późno. Doskonale wiem, dla których i czekają mnie niezłe jaja fizyczne i psychiczne. O finansowych nie wspomnę.
Wspomnianą jedynkę długo i wnikliwie oglądałem, chyba na mocy takiej atawistycznej potrzeby oglądania tego, co nasz organizm wydala na bieżąco lub właśnie tak rzadko. Bo z tych obserwacji wiele wynika. Wiedzą o tym zwierzęta, a szczególnie psy. Mistrzem wśród nich jest Berta. Potrafi robić kupę wygięta w pałąk (tu kloc tworzy prawie okrąg), ciekawe, że zawsze w prawą stronę, zgodnie z biegiem wskazówek zegara (gdy się na nią patrzy od dupy strony) i na bieżąco, organoleptycznie, czyli węchowo, sprawdzać, co wyleciało. Jednocześnie pod naciskiem kloca przy tym ruchu, dupsko trochę przekręca się w prawo, niejako wokół osi symetrii kloca, stąd kolejny bobek pada już obok. Do niego za chwilę też dociera tym specyficznym obrotem, żeby bobek sprawdzić i tak robi do ostatniego. To oczywiście utrudnia sprzątanie, ale ostatecznie przez lata pojęliśmy ten system i przy nachylaniu się z woreczkiem i często przy poszukiwaniach (wysoka trawa, liście) robimy to niezwykle ostrożnie.
Oglądana jedynka wyglądała tragicznie i, mimo że służyła mi, powiedzmy 66 lat, bez żalu się z nią rozstałem i wywaliłem do kubła.

Z Konfliktów Unikającym spotkaliśmy się w Intermarche, żeby, jak wcześniej napisał, zająć się aprowizacją. Bardzo szybko rozszyfrował mój nowy image.
- No, teraz, sorry, to już naprawdę wyglądasz, jak menel... - miał ubaw.
Wyjaśnię, że byłem ubrany na menela. Na dodatek, ponieważ nie mieliśmy toreb, ze sklepu wychodziłem z dwiema butelkami piwa w dłoniach i, co ciekawe, sprawiało mi to zimną satysfakcję. Na zasadzie - a co, kurwa, jak iść, to na całość!
O dziwo, ta jego bezceremonialna szczerość, zdecydowanie poprawiła mi humor. Stąd, na tej istotnej bazie, biorąc pod uwagę koszmarne zdrowotne przypadłości, które zdarzyły się rano, postanowiłem to drobne zarzewie hołubić i je rozwinąć. Nie było o to trudno, zwłaszcza że na tarasie było pięknie i ciepło. Zastosowałem proste środki, mimo że było dopiero pół godziny przed południem. Zasugerowałem skromną degustację nalewek w towarzystwie kawy. Konfliktów Unikający tylko przez chwile się wzdragał zasłaniając się tak wczesną porą, ale szybko przełamałem pozorowany opór przy jego wydatnej pomocy, gdy użył słów po ciężkim i fałszywym westchnieniu No, dobra, przecież jestem na urlopie!
W ruch poszły dwie nalewki - aroniówka i czarny bez. Obie lepsze niż poprzednio, bo minął kolejny kęs czasu na przegryzienie się, a poza tym okoliczności nie były zwyczajne. Kulturalnie poprzestaliśmy na trzech skromnych porcjach każdej. Żona nagle wyszła do kuchni i wróciła z jakimś rozcieńczonym drinem.
- To przez was! - rzuciła oskarżycielsko.
- A nie chcesz nalewek? - zatroszczył się zdziwiony Konfliktów Unikający.
- Nie, bo po nich będzie mnie bolała głowa i dzień z głowy. 

Okazało się, że z tym urlopem nie do końca Konfliktów Unikającego zrozumiałem. Teraz wziął "aż" 13 dni urlopu.
- Zostały mi jeszcze 4 dni za 2023 rok... - Chyba je wykorzystam w grudniu. - Pozostanie 26 za ten rok i za chwilę kolejne 26... - Razem 52... - Kiedy ja to wykorzystam?... - A zapłacić za niego nie mogą i nie chcą.
Omówiliśmy plany na dzisiejsze popołudnie. Konfliktów Unikający był najarany na piesze wycieczki, więc za chwilę wyruszył w trasy. Umówiliśmy się na spotkanie w Panoramicznej. A my mieliśmy trochę czasu na nasze sprawy. Żona prowadziła wynajmową (chyba raczej nie "wynajmowaną"?) korespondencję, a ja wreszcie zabrałem się za cyzelowanie wpisu, a potem pojawiły się niespodziewanie niespodziewane sprawy zjazdowe.

Spacer do Panoramicznej przedłużył się ponad miarę, a to za sprawą Pieska. Setki postojów z powodu wąchactwa, czochrania się w trawie, siku i kupy spowodowały, że Konfliktów Unikający czekał na nas dobre pół godziny. Wyjątkowo nie stresowałem się tym faktem, bo przecież był na urlopie, co zresztą zrelaksowany przy jasnym Kozelu potwierdził.
- Ale wy tu macie piękne trasy! ... relacjonował i pokazywał zdjęcia. - Dla każdego! - tu, nie wiedzieć czemu, spojrzał na mnie, ale mu odpuściłem, bo zrobił to mimochodem. - Gdy następnym razem przyjedziemy z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, musimy wybrać się we czworo.
Oboje z Żoną pomysłowi przyklasnęliśmy.
Atmosfera była tak fajna, że powoli zaczynałem się przyzwyczajać do braku jedynki. Tylko durnowaty język, ciągle leciał w tę szparę i badał, debil jeden. Denerwował mnie.
 
W domu Żona zrobiła II Posiłek i wieczór spędziliśmy każde przy swoich sprawach. Ja pisałem, a za jakiś czas udałem się na górę na blisko godzinną drzemkę, która w moim przypadku przy tak długim czasie drzemką nigdy nie jest, tylko poważnym snem. Taka regeneracja była mi potrzebna, żeby wieczorem w pełni kondycji obejrzeć mecz Ligi Mistrzów Real Madryt - Borussia Dortmund.
Nie oglądaliśmy więc z Żoną kolejnego odcinka serialu Walka z Goliatem z oczywistych względów. Ale wczoraj i owszem, i to nawet na dużym ekranie przy normalnym głosie. Wszystko wróciło do normy po przeinstalowaniu czegoś tam przez Żonę. Dzisiaj została sama ze swoją Alaską.

Już dawno oglądanie meczu nie sprawiło mi takiej frajdy. Za sprawą wielu elementów (emelentów):
- byłem wyspany i wypoczęty, a dolegliwości poszły w niepamięć.
- towarzyszył nam Pilsner Urquell.
- było właściwe towarzystwo, czytaj bez bab (warunek konieczny, ale nie wystarczający), które swoją obecnością, nawet jeśli nie chcą przeszkadzać i rzeczywiście tego nie robią, w niewytłumaczalny sposób potrafią odciągnąć uwagę od tego co istotne, i to tak precyzyjnie, że najczęściej w momencie akcji grożącej bramką albo przy karnym.
- były emocje, ale zdrowe, czyli takie, w trakcie których można było spokojnie i obiektywnie doceniać jedną i drugą drużynę (ja kibicowałem Borussi, Konfliktów Unikający Realowi - specyficzny pleonazm) bez podnoszenia sobie ciśnienia, wrzasków z kurwami i innymi słowami, jak przy meczach naszej reprezentacji.
- mecz stał na niezwykle wysokim poziomie. Tacy koneserzy, jak my, mogliśmy ujrzeć niezwykły piłkarski kunszt zawodników, gdzie przy różnych ich zagrywkach i kontakcie z piłką ignorantowi nawet do głowy nie mogłoby przyjść, jak to jest trudne, a raczej uważałby I czym tu się zachwycać, skoro widać, że jest to łatwiutkie i oczywiste?!, taktykę drużyn i myśl trenerską, niesamowite zwroty akcji, mnóstwo finezji i kombinacji w poszczególnych akcjach, strzały na bramkę, parady bramkarzy i jęki zawodu poszczególnych zawodników, gdy mieli 100.% okazje i sól tego spektaklu, czyli gole (siedem!).

Z niewłaściwym towarzystwem prawie nigdy meczu nie oglądam, chyba że zmusi mnie jakaś poważna sytuacja i wtedy z ciężkim sercem postępuję zgodnie z zasadą "na bezrybiu i rak ryba". Wtedy muszę się liczyć z różnymi konsekwencjami w postaci przestępstw od tych najlżejszych A kto gra?, do bardzo poważnych, wszystkie w formie pytań, często w postaci autorytatywnych stwierdzeń (najcięższe - Co tu oglądać?! - Naprawdę szkoda czasu! - Iluś dorosłych zdawałoby się<!> mężczyzn biega, jak stado debili, za piłką! - I po co to niby?!). Po drodze zdarzają się różne pomniejsze i większe, i jeśli przyjmie się spokojnie konwencję humorystyczną, to mimo odciągania uwagi od meczu, można się nieźle ubawić. Tu przytoczę częste, z którymi w swoim życiu spotykałem się setki razy, a może i tysiące:
- a to gra Polska?, gdy gołym okiem widać, że mecz rozgrywa się między klubami,
- a jakie grają kluby?, gdy gołym okiem widać, że są to reprezentacje,
- a o co oni grają?,
- kto wygrał?, gdy widać, jak z ekranu bije po oczach wynik remisowy,
- a dlaczego on go tak bezceremonialnie przewrócił?,
- co to jest ręka?,
- a dlaczego on wyrzuca piłkę rękami, skoro rękami nie wolno grać?,
- ale chyba taka jedenastka jest niesprawiedliwa, bo przecież bramkarz nie ma szans?,
- a dlaczego jest dogrywka, skoro przeważnie nie ma?,
- a to boisko to nie  jest za duże?,
- co to jest spalony?, itd.
 
Odpowiedzi na te pytania z racji ich durnowatości są irytujące, z wyjątkiem jednej, na pytanie Co to jest spalony? Ostatnie słowo zaciekawia i często oczywiście wprowadza pytającego/pytającą w błąd, w niezrozumienie lub osłupienie. Wtedy można nawet w trakcie ciekawego meczu poświęcić chwilę czasu na tłumaczenie, żeby wykazać się tajemną wiedzą i ustawić się w pozycji guru wiedząc przy tym, że to tłumaczenie niczego nie wyjaśni nawet wtedy, gdyby całą ideę spalonego rozrysować na papierze. Ta strategia jest oczywiście bez sensu i zaspokaja tylko własne ego. Bo bardzo szybko w oczach "tłumaczonego" widać głębokie niezrozumienie, postawę dziecka we mgle, i po ewidentnie straconym czasie, w którym wiele działo się na boisko, w tłumaczącym pozostaje frustracja.
Tu kolejny wtręt a propos pięknego polskiego języka. Ten, który komuś coś tłumaczy jest "tłumaczącym". A ten, któremu się tłumaczy? I podobnie - wyjaśniający i wyjaśniany? (forma dokonana - wyjaśniony? - taki, co skumał?). Zabawne, bo słowa "tłumaczony", "wyjaśniany", "wyjaśniony" i szereg im podobnych funkcjonują, ale w innym znaczeniu.

Ale do brzegu.
Oddzielna grupa to osoby, przeważnie kobiety, usiłujące mnie zrozumieć, chcące oglądać razem ze mną, co więcej, w tym momencie próbujące się zbratać lub zsiostrzenić, stać się takimi brothers lub sisters in arms. Taki ktoś to ani pies, ani wydra. Bo nie kibic, tak naprawdę niezainteresowany meczem, towarzyski niewypał, taki o podejrzanych zamiarach łatwych do zniesienia, jeśli to kobieta. Ale, na Boga, przecież nie każda.
Za właściwym towarzystwem w czasie meczu też specjalnie nie przepadam. Wolę oglądać sam z różnych powodów, bo często jest tak, że to właściwe z gruntu towarzystwo nie zna umiaru w mądrych komentarzach, przechyla środki ciężkości poza sferę meczową w kierunku picia, gadania o dupie Maryni, w tym o babach (zawsze nośny temat, ale bez przesady), o samochodach, wyjazdach i innych męskich duperelach i wszystko robi przy wyższych decybelach tak, że o komentarzach dziennikarzy w trakcie meczu i po nim oraz o wypowiedziach piłkarzy można zapomnieć. A przecież one też budują atmosferę meczu.
 
Dzisiaj było inaczej. Siedzieliśmy sobie z Konfliktów Unikającym w kuchni przy stole przed laptopem.
Wszystko było przygotowane wcześniej, żeby później zbędnym i irytującym chodzeniem nawzajem się nie rozpraszać. A więc na stole stały otwarte(! eliminacja dekoncentrującego ruchu ręki przy odkapslowywaniu, głośny, tu przeszkadzający syk i chwilowa koncentracja, czy aby nie uroni się drogocenny płyn) butelki Pilsnera Urquella i kufle tak przygotowane, żeby bardzo oszczędnymi i prawie bezwiednymi ruchami w trakcie meczu je napełniać nie odrywając oczu od ekranu laptopa, który rzecz jasna był odpowiednio usytuowany z odpowiednio nastawioną głośnością. Czy muszę mówić, że wcześniej do kuchni wsadziłem zapas bierwion, żeby przez cały czas spokojnie się spalały i nas ogrzewały?
W tej kibicowskiej idylli komentowaliśmy ze znawstwem, spokojnie i oszczędnie, i zawsze wtedy, gdy akcja akurat przebiegała na przedpolu lub w środku boiska, czyli w miejscach, które mogłyby się wydawać laikowi miejscami piłkarsko martwymi. Często komentarz ograniczaliśmy do głębokich westchnień w jakichś fenomenalnych momentach (bez liku), jak również w momentach bardziej pasujących do polskiej A klasy (niezwykle rzadkich, żeby nie powiedzieć incydentalnych). Rzadko też padało Ja pierdolę! lub Jaaa pieeerdooolę... albo Noż, kurwa! Potrafiliśmy też wyczuć momenty, w których mogliśmy pozwolić sobie na tworzenie pewnej osobistej otoczki meczu - jakieś retrospekcje, porównania, statystyki i tym podobne bicie pianki. Tego wszystkiego nie da się nauczyć w szkole, na towarzyskich, przypadkowych kursach To może dzisiaj obejrzymy sobie mecz? lub przy brothers or sisters in arms. To trzeba "wyssać z mlekiem matki", poświęcić dziesiątki lat przy często nieprzespanych nocach i przeżyć setki euforii, rozpaczy, upokorzeń, radości, złorzeczeń, refleksji, załamań i wszelkich innych stanów przypisanych kibicowskiej doli. Sprawy nie do zrozumienia dla postronnych.
Sumarycznie więc spotkała mnie duża przyjemność. Obaj stwierdziliśmy, że mecz był świetny.
A wynik? Do przerwy (była wykorzystana na siusiu i jakieś drobiazgi pozameczowe) Borussia prowadziła 2:0 i było to szokujące. Po przerwie Real strzelił 5 bramek i było to jeszcze bardziej szokujące. Wynik 5:2.
 
ŚRODA (23.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Miałem zamiar o 07.00, ale od drugiej w nocy bolała mnie druga dolna jedynka i dwójka obok niej. Ból oczywiście promieniował, więc miało się wrażenie, że pobolewa cała lewa część dolnej szczęki. Dłużej ze "spaniem" nie było sensu się męczyć. Najbliższe dni zapowiadają się uroczo.
Poranek rozpocząłem z jednej strony standardowo, a z drugiej, gdy stosunkowo wcześnie Żona przyszła na dół, ekstraordynaryjnie. Mikstur płuczących oraz wspomagających trawienie zaordynowała tyle, że nie było czasu załadować.
 
Onan sportowy się odbył, ale był stosunkowo rachityczny, skoro niedługo po Żonie pojawił się Konfliktów Unikający i we troje weszliśmy w gadki. Planowaliśmy dzisiejszy dzień. Konfliktów Unikający znowu opracowywał trasy, bo nadal miał zamiar łazić Macie tutaj takie piękne trasy i całe ich mnóstwo!
Całej trójce zrobiłem jajecznicę na słoninie, kiełbasie i cebuli i dość szybko się rozstaliśmy umawiając się na 16.00 w Lokalu z Pilsnerem II. Zapraszał Konfliktów Unikający, a my oczywiście byliśmy na to, jak na lato.
Ja natychmiast zrobiłem specyficzny tour po Uzdrowisku, taki zakupowo-dentystyczny, z założeniem, żeby tę jego drugą część mieć jak najszybciej za sobą. Najpierw kupiłem Socjalną, a potem zaparkowałem Inteligentne Auto jak najbliżej centrum i pieszo, natychmiast, udałem się do najbliższego gabinetu, miło i kojąco usytuowanego tuż przy Parku Samolotowym.
Stojąc w pustej poczekalni rozmawiałem telefonicznie z panią doktor, która akurat zajmowała się jakąś pacjentką.
- Czy pani doktor ma podpisaną umowę z NFZ-em?
- Nie.
- A nie wie pani, gdzie w Uzdrowisku może być dentysta, który ma podpisaną taką umowę? 
- Nie wiem, ale proszę udać się do swojego lekarza pierwszego kontaktu, to on panu na pewno powie gdzie.
- Ale ja nie mam lekarza pierwszego kontaktu, w ogóle nie chodzę do lekarzy, a ostatni raz to byłem tak dawno, że nie pamiętam kiedy i gdzie.
Na chwilę zapadła cisza.
- Aha..., nie ma pan lekarza pierwszego kontaktu... - w głosie dało się wyczuć pewien zawód, wybicie ze standardowych torów służby zdrowia (chorób według mnie) i nawet elementy (emelenty) osowiałości. Ale trzeba przyznać, że pani doktor szybko odzyskała rezon.
- Proszę wejść na strony, na pewno w City tacy lekarze są. - Albo na strony NFZ-u, tam jest cały wykaz. - Ale proszę powiedzieć, co się dzieje? - zachowała się nadal profesjonalnie.
Po opisaniu przeze mnie mojej zębowej (zębnej?) sytuacji, stwierdziła, że za wyrwanie zębów nie pobierze żadnej opłaty, a gdy z rozmowy wyszło, że jestem na miejscu, tuż za drzwiami, kazała czekać Bo od razu zobaczymy.
Zobaczyła zdecydowanie i bezceremonialnie. Zabolało dwukrotnie. Najpierw, gdy leżąc na fotelu "chodziłem" w trójwymiarowej przestrzeni za każdym ruchem jej mocnych palców, które wyginały mi te dwa zęby w każdą możliwą stronę na tyle efektywnie, że po działaniu żoninych mikstur śladu nie zostało i zaczęły one z powrotem napierdalać (tak, tak, panie Siwak!), ale ze zdwojoną mocą. A potem po diagnozie Tak, te dwa zęby trzeba wyrwać, bo ledwo się trzymają i to będzie... kosztować 350 zł.
Siedząc jeszcze na fotelu z rozdziawianą paszczą i "chodząc" starałem się wynegocjować warunki wyrywania.
- Aaa... mooosznaaa naaa szyyyfca?
- Proszę pana, ale to nie te czasy, żeby dentysta znęcał się nad pacjentem! 
- Aaallle sssnieeeczyczyczuuuleeenie chchcheeemia!
- Proooszę paaana, ile tej chemii? - bagatelizowała. - Jeden cm3 raptem. - Co to jest wobec tego, co się teraz wyprawia?  - Jeśli się pan zdecyduje, proszę zadzwonić i się umówić na spotkanie.

Zdałem relację Żonie i ustaliliśmy, że ona teraz będzie szukać, a ja załatwię kolejne sprawy.
W Rossmannie kupiłem dwie bezbarwne i bezzapachowe pomadki do ust Nivea. Nigdy nie kupuję innych. Zauważyłem, że z racji chłodów, jak zwykle o tej porze roku, pierzchną (nie mylić z pierzchają) mi usta i skóra na rękach (zawsze tylko maść z witaminą A firmy Hasco-Lek).
Moja samodzielność i Co?! Ja nie poradzę?! bardzo szybko została skarcona. Nie przewidziałem, że w takim samoobsługowym przybytku nie mam szans. Ledwo wzrok mój przeleciał po regałach z setkami pomadek (to były chyba szminki) w zestawie kolorów od brązowego do wściekle czerwonego, takiego fluoryzującego, dającego po oczach, a już niczego nie widziałem. Wszystko stanowiło całość, taki jednobarwny, trwożący monolit. Chyba przez fakt, że, trzeba to oddać sklepowi, kolor tych szminek, że zostanę przy tym określeniu, był konsekwentnie utrzymany w jednakowej tonacji, wzrok nie mógł odpocząć przeniósłszy się na inną, tu nieistniejącą. A dobity zostałem kawałek dalej, gdy dotarłem do strefy lakierów. W odruchu samoobrony natychmiast odchyliłem głowę, żeby nie patrzeć, ale dopadła mnie już pewna forma powidoku. Pewna, bo nadal "widziałem" czerwień, a nie barwę niebiesko-zieloną, ją dopełniającą. Oddalając się od tego feralnego miejsca oczywiście natykałem się już na inne barwy, być może w tym mojej bezbarwnej pomadki, ale, na co bym już nie spojrzał, widziałem tylko czerwień. Ledwo dotarłem do kas.

Przy jednej młoda dziewczyna akurat obsługiwała klientkę, a druga kasa, również z obsługą w postaci równie młodej dziewczyny (obie może góra 20 lat), była wolna.
- Dzień dobry, proszę pani, nie mogę znaleźć bezbarwnej i bezzapachowej pomadki Nivea. - "odpowiedziałem" na jej nieme pytanie w oczach. Bez jej "dzień dobry" lub chociaż "Słucham?" . Nie oczekiwałem "W czym mogę pomóc?", bo z definicji tej formy "zaczepiania" klientów przez sprzedawców nie cierpię. Chyba z racji jej natrętności, często przy zerowych efektach, gdy się słyszy Niestety tego nie mamy albo wciskaniu zastępczego towaru, który nie jest mi do niczego potrzebny.
Dziewczę się więc nie wysilało, bo wiadomo, Stary dziad, nie ma żadnego towaru, i zaraz zacznie zawracać głowę.
-  Pójdzie pan w lewo za tym regałem i tam będą ... - rzuciła sucho, ale się jednak wysiliła, bo machnęła ręką w stronę, o której mówiła.
- Byłem już tam... - zareagowałem zimnokrwiście patrząc na nią badawczo i nie odzywając się już więcej. Taka próba sił.
Popatrzyła na mnie milcząco, bez żadnego gestu, ale jej wzrok zaświadczał, że właśnie musiałem jej  zabić kogoś z rodziny. I nadal się nie odzywała odrywając się od taboretu przy kasie z wielką niechęcią, którą mi ostentacyjnie demonstrowała. Ani Proszę  za mną, ani chociażby najprostsze, niezbyt eleganckie, nomen omen, To panu pokażę. Szła przede mną, a ja, no cóż, mogłem ją sobie obejrzeć. Niska, co przecież nie jest przywarą, ale cała sylwetka już w tak młodym wieku wskazywała, że codziennie, chociażby w sklepie, jeśli nie gdzie indziej, powinna wyszukiwać takich starych dziadów i ochoczo, dla samego ruchu, pokonywać odległości, znacznie większe, niż te moje 15 metrów. Ale jej tego nie poradziłem, bo po co?  Ja już na jej leczenie podatków płacić nie zdążę.
- Tu są... - wskazała ręką i zniknęła.
Wyszedłem z wielką ulgą (dodatkowo te zapachy!). Tylko kobieta, z wyjątkiem mojej Żony, jest w stanie znieść coś takiego.
 
Gdy załatwiłem kolejne sprawy, drobne zakupy i odbiór prania, Żona akurat smsem wysłała namiary na dentystę w Uzdrowisku, który się "reklamował", że ma podpisaną umowę z NFZ-em. Sugerowała, żebym od razu zadzwonił, ale ja od razu pojechałem pod wskazany adres, bo byłem w pobliżu.
Dom z przełomu lat 80. - 90. ubiegłego wieku był świadectwem pewnego zaniedbania, a nawet mogło się wydawać, że jest opuszczony. Nie robiło to dobrze mojemu morale, a gdybym miał ich więcej, to nawet moim morale. Morale, jedno, jak i wiele, podupadało szybko, gdy zobaczyłem:
- na ścianie domu wyblakły szyld "Wynajem pokoi",
- zardzewiały płot i takąż furtkę, która, o dziwo, mocno pchnięta się otworzyła, chociaż do pchnięcia podszedłem bez wiary sądząc, że rdzy nie pokonam,
- schowany szyld gdzieś na obrzeżach płotu z podaną informacją, że tu przyjmuje lekarz stomatolog na NFZ, z wypisanymi dniami i godzinami przyjęć, jeszcze bardziej wyblakły, o ile to możliwe, niż ten pierwszy, a może jednak drugi, bo nie mogłem dojść do hierarchii prowadzonych działalności w tym budynku,
- zaniedbaną posesję i chodnik prowadzący do nawet dobrze wyglądających zewnętrznych drzwi,
- za nimi małą, trochę norowatą, a przede wszystkim zimną, a więc ogólnie nieprzyjemną poczekalnię, której surowość nie była niczym złagodzona, chociażby specjalnymi branżowymi wydawnictwami, które, gdy nieopatrznie weźmie się je do ręki w trakcie oczekiwania na przyjęcie, zwiększają tylko strach swoimi tekstami i sugestywnymi, naturalistycznymi rysunkami i zdjęciami, która chyba nie posiadała krzeseł (z wrażenia nie zapamiętałem), na których i tak w życiu bym nie usiadł, i której podłoga była zdecydowanie niżej względem poziomu ziemi przed domem,
- dwie pary drzwi w poczekalni, dobrze wyglądających, jedne i  drugie zamknięte na głucho,
- kartkę za mleczną szybą jednej pary, z wypisaną ręcznymi kulfonami informacją Proszę dzwonić pod numer...
Desperacko, ale też z dużą ciekawością zadzwoniłem. Odezwał się mężczyzna lat, na głos, 40. Poinformowałem go z jaką sprawą przyszedłem i gdzie akurat jestem.
- A był pan umówiony? 
- Nie, ale właśnie chciałem...
- Proszę przyjść o ósmej rano w poniedziałek. - Zapiszę sobie... - Proszę jeszcze raz podać swoje imię i nazwisko.
Zapewniłem go, że przyjdę jednocześnie upewniając się, że nie poniosę żadnych kosztów.
Facet był konkretny. Może mi się tylko zdawało, ale chyba się spieszył. Mógł być w trakcie przygotowywania pokoju dla gości, a z własnego doświadczenia wiem, że trochę roboty przy tym jest. Rozumiałem go więc doskonale.
- Tato, a ty poszedłeś do dentysty, czy do kowala? - zapytał Syn dodając mi w ten sposób otuchy, gdy mu zrelacjonowałem ciekawy przypadek.
Ale nie pójdę nigdzie i nikomu nie  będę płacić. Nie dość, że duch powodzi zabrał nam trochę wpływów, to nie po to przez całe zawodowe życie odprowadzałem zdrowotne, żeby teraz płacić za śmieszne wyrwanie dwóch zębów, które na dodatek ledwo się trzymają. Ażeby do tego było śmieszniej, kilkadziesiąt lat odprowadzałem podwójne składki zdrowotne, chociaż przecież mam, tak jak i każdy, jedno zdrowie.
ZUS jest tą niesamowitą firmą, która w niezwykle pokrętny, ale skuteczny sposób ingeruje w język polski i stara się utworzyć nieistniejącą liczbę mnogą dla rzeczownika "zdrowie". Sugeruje więc płatnikowi, że gdy płaci dwa zdrowotne, to ma dwa zdrowia, a nawet trzy. Przez krótki czas płaciłem bowiem trzy składki zdrowotne. Mimo tylu posiadanych zdrowi(?)/zdrowiów(?) w 95% za wszelakie usługi medyczne do tej pory płaciłem, z tego 90% dentystom. Więc czas najwyższy przestać.

Gdy wróciłem do domu, od razu poszliśmy do Zdroju na spacer, bo Pieskowi też się coś należało. Piszę o tym dlatego, że zaraz po powrocie Piesek został zostawiony, a my wybraliśmy się do Lokalu z Pilsnerem II na proszony obiad. Konfliktów Unikający znalazł się podwójnie, a nawet potrójnie. Nie dość, że pobyt w restauracji nam fundował, to na wychodnego, trąbionego, wsiadanego i strzemiennego zamówił piołunówkę. Na dobre trawienie, jak powiedział. Dodatkowo się znalazł, bo w trakcie swojego łażenia po szlakach zebrał mnóstwo pięknych grzybów, w tym wiele prawdziwków.
- Dwa pierwsze były tak piękne, że co, miałem przejść obok obojętnie?! - No nie mogłem! - A potem już samo poszło...
Na jutro rano mieliśmy więc zapewnioną jajecznicę na grzybach i grzybowy obiad.

Wieczorem zadzwonił oglądacz. Wypytywał o dom i wycisnął z Żony zgodę na jutrzejsze oglądanie, ale tylko z zewnątrz. Według niej posługiwał się polskim Ale w jakiś dziwny sposób, jak gdyby był Azjatą. Nie wnikałem, skąd wzięło się jej takie skojarzenie, ale na potrzeby prostoty kontaktów miedzy nami od razu nazwałem go Tajlandczykiem, a nie Tajem. I też nie wiem, dlaczego.
Nie zdziwiła mnie specjalnie ta uwaga Żony, gdyż uważałem za normalne, że naszym domem interesuje się obcokrajowiec.
 
Wieczorem obejrzeliśmy z Konfliktów Unikającym kolejny mecz Ligi Mistrzów FC Barcelona vs Bayern Monachium. Aby być całkowicie sprawnym i wytrwać do końca znowu sobie przed nim pospałem. Jakąś godzinkę.
Oglądanie sprawiło mi wielką frajdę. Dlaczego? Dokładnym wyjaśnieniem jest wczorajszy opis, kropka w kropkę. Istniało kilka drobnych faktograficznych różnic dotyczących prawie wyłącznie przebiegu samego meczu. Pierwszego gola już w pierwszej minucie strzeliła Barcelona, Bayern bardzo szybko wyrównał, ale potem strzelała już tylko Barca. Wynik 4:1. Obaj jej kibicowaliśmy z powodu, że grał w niej Lewandowski, który zresztą strzelił istotnego gola (jednego w meczu) na 2:1. Bramka ta dała jego drużynie przewagę psychologiczną.
 
CZWARTEK (24.10)
No i dzisiaj wstałem o 07.00. 
 
W nocy nic mi nie dolegało, ani żołądek ani zęby, które wczoraj intensywnie płukałem naprzemiennie nasyconym roztworem soli (NaCl) i jodem (Płyn Lugola). Jeśli do tego dodam poranny, niczym nieskrępowany onan sportowy, to humor miałem dobry. Dodatkowo poprawił go I Posiłek, zwłaszcza że niczego nie musiałem robić, bo to nie była moja bajka. Konfliktów Unikający odwalił czarną robotę czyszcząc grzyby, a finezją zajęła się Żona. Jajecznica z chrupiącymi dużymi kawałkami grzybów była pyszna.

Konfliktów Unikający, najedzony, znowu poszedł w trasy. A my wymyślaliśmy strategię przyjęcia Tajlandczyka, który miał się pojawić o 13.00. Oglądanie wnętrza nieprzygotowanego domu z racji zaskoczenia odpadało, ale coś przecież trzeba było pokazać, skoro się  zgodziliśmy. Wymyśliłem powiększenie zewnętrznego oglądania o patrzenie na bryłę domu ze strony ogrodu oraz zaliczenie w ten sposób ogrodu i Bystrej Rzeki. Zaproponowałem, żeby oglądacza przepuścić przez szklarnię.
A potem wymyśliłem (nie tylko Żona jest od wymyślania) stałą strategię, taką na przyszłość, gdy oglądacze będą się pojawiać a wraz z nimi durnowate pytania w stylu A dlaczego państwo sprzedajecie ten dom? lub, jak było przy sprzedaży Wakacyjnej Wsi, jeszcze debilniejsze A dlaczego państwo z niego uciekacie?, wszystkie podszyte oczywiście nieufnością i podejrzeniami. Zaproponowałem, aby na dzień przyjazdu oglądaczy wypożyczać inwalidzki wózek i w salonie mnie na nim usadzać. I zadbać o szczegóły. A więc od kilku dni bym się zapuszczał w wielu aspektach, ubrałbym się w mocno sprany szlafrok, na kolana położyłbym sobie sfatygowany pled, a na stopy równie nieprzyjemne kapcie, dość płytkie, żeby była widoczna nad nimi biała, taka woskowa starcza skóra z niebieskimi uwypuklonymi żyłkami. Siedziałbym zgarbiony i od czasu do czasu z kącika ust, tego od strony oglądaczy, puszczałbym ślinę mocno spienioną. I żeby dopełnić całości, coś na sobie, co później dałoby się łatwo uprać, skropiłbym uryną, własną oczywiście, bo nie może być żadnych podróbek, żeby roznosił się stosowny smrodek.
- Jestem pewny, że takie pytanie i inne podobne zaczynające się na A dlaczego...? lub A po co...., skoro...? nie padną. - Wystarczy, że mnie zobaczą, a ty rzucisz ze zbolałą i cierpiętniczą miną To jest mój mąż. - Niestety on się już prawie nie odzywa... , a ja w tym czasie coś zabełkocę wypuszczając kącikiem ust kolejną porcję śliny, to znaczy środka zmniejszającego napięcie powierzchniowe, mówiąc prostym językiem jakiegoś płynu do mycia naczyń lub do prania... - Poświęcę się.
Żona czując bluesa była bliska wybuchu śmiechu, ale go w porę zahamowała.
- Ale nie gadaj tak i tak nie zrobimy. - Nie kuśmy losu.

O 13.00 przyjechała para oglądaczy, ... rdzennych Polaków. Fakt, on miał dziwną intonację głosu i jego tembr, ale na pewno nie był Tajlandczykiem. Ona zaś, owszem mogła mieć jakieś powiązania z urodą hinduską, pakistańską lub cygańską (nikogo nie obrażam, ale pierdolę poprawność polityczną i na pewno sprzątaczkę będę nazywał sprzątaczką, a nie konserwatorką, na dodatek!, powierzchni płaskich), bo przecież różne hordy w dziejach przewalały się przez nasze ziemie, ale też była rdzenną Polką.
Oboje sympatyczni, ona bardziej, a on na swój sposób sczajony. Nawet swój wiek określał Trochę jestem młodszy od pana, a wszystko według taktyki, żeby sprzedający niczego nie mógł się domyślić, a na pewno faktu, że on wiele lat siedział (siedzi?) w Niemczech, bo na pewno od razu podniosą cenę.
Było widać, że im się podoba, co przedstawiali w oszczędnych słowach, zwłaszcza on korzystając z każdej okazji, żeby mówić Ta cena jest za wysoka. A to nas ani ziało, ani grzębiło. Ze zbyt wielu pieców kupowaliśmy i sprzedawaliśmy nieruchomości.
Ostatecznie parter domu (salon, kuchnia, hol, przedpokój) oraz górne gościnne mieszkanie obejrzeli, bo jakoś tak głupio było ich nie wpuszczać, gdy z ogrodu weszli na taras i stali przy drzwiach. Ale nigdzie więcej się nie pchali i wykazali się taktem i umiarem. Ustaliliśmy, że gdyby jednak poważnie byli zainteresowani, to spotkamy się jeszcze raz i wtedy pokażemy im wszystko, w tym piwnice (ona dopytywała) i naszą górę oraz dolne gościnne mieszkanie.
- Ale ta cena jest za wysoka... - rzucił jeszcze na odjezdnym. - I szybko tego państwo nie sprzedacie.
Żona tylko raz go przygasiła, na krótko, mówiąc z uśmiechem Wie pan, jedną naszą nieruchomość sprzedawaliśmy 7 lat, równolegle wynajmując ją turystom. Ja bym tak nie potrafił.

Po wyjściu oglądaczy od razu wszystko porzuciliśmy, żeby niczego nie stracić z pięknej pogody, i z Pieskiem poszliśmy na spacer. Tym razem wszerz i wzdłuż zaliczyliśmy piękną willową dzielnicę. Bo, powtórzę kolejny raz, Uzdrowisko ma wiele oblicz.
W drodze powrotnej natknęliśmy się na Konfliktów Unikającego, który wracał już jednak zmęczony po trzech dniach robienia sporo kilometrów (15-20 dziennie). Po drodze kupiłem ziemniaki i Żona nam wszystkim zrobiła obiad w stylu Nowych w Pięknej Dolinie - smacznie, zdrowo, gospodarsko, więc tanio.
Tym razem miałem swój udział narzucony mi przez Żonę - obieranie ziemniaków i ich prawidłowe ugotowanie. Dla mnie pikuś, skoro robię to od 10. roku życia, bo jako najstarszy z rodzeństwa musiałem wszystko przygotować na powrót rodziców z pracy. 
Wszyscy docenili ziemniaki z masełkiem i doprawione grzyby we własnym sosie. Pychota i dla nas w ostatnich latach rzadkość.
O 18.34 Konfliktów Unikający miał autobus z Uzdrowiska do City,  stamtąd kolejny do Kamieniołomnego Miasta, a stamtąd wreszcie pociąg do City. Termin 16. października, kiedy to według planów i obietnic, na trasie City - Metropolia miał jeździć z powrotem wyłącznie pociąg, jak widać, można było sobie spokojnie włożyć w buty.
Konfliktów Unikający był "czeguś markotny". Tłumaczył się zmęczeniem. Na wszelki wypadek, gdyby to delikatnie rozmijało się z prawdą, postanowiłem wejść w drobną twórczość.
Urlop się kończy, czas do Trzeźwej wrócić,
Ale Unikającemu żal tych szlaków rzucić,
ojra, tarira ojra, tarira ojra, tarira raz, dwa i trzy.
Nie tak tych szlaków, jak bliskich znajomych,
U których przebywał w pieleszach domowych,
Ojra, tarira ojra,...
 
Jakiś czas pozorowaliśmy różne czynności. Ale wśród nich istotne było to, że ze względu na mój stan psychiczny i fizyczny (zęby), tym razem to ja odwołałem męskie spotkanie z Wnukami. Syn wykazał pełne zrozumienie i wstępnie ustaliliśmy... grudzień.
Szybko udaliśmy się na górę, by zalec po trudach i obejrzeć kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
PIĄTEK (25.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

A miałem zamiar o 06.00. Wstawało się ciężko.
Rano prowadziłem onan sportowy, a potem zabrałem się za pierwszy etap mojego sprzątania górnego mieszkania. 
Gdy po delikatnym I Posiłku zabrałem się za etap II, Żona poszła po kwiaty do kwiaciarni. Gość coś "knuł" w związku z raczej swoją partnerką, bo coś nam mówiło, że to nie jest jego żona. Więc poprosił, żeby Żona zadbała o mały bukiet i Oczywiście się rozliczymy.
Para przyjechała o 13.30, pół godziny przed czasem, akurat w momencie, gdy podjąłem decyzję o przebraniu się z menela na kuracjusza, turystę, przyzwoitego mieszkańca Uzdrowiska, czyli do ludzi, tu do gości. Musiałem wyjść do nich na menela z góry ich przepraszając, że zostali narażeni na taki widok Ale właśnie miałem się przebierać, gdy... Inteligentnie podjęli grę. Oboje sympatyczni,  muzycy, jak się miało okazać. On z Austrii, ona z Metropolii. Przyjechali pięknym starym Volvo zdecydowanie dłuższym niż to, które kiedyś posiadaliśmy, ale w tym kanciastym sznycie i bez porównania lepiej wypasionym. Taka dystyngowana limuzyna robiąca wrażenie dodatkowo przez to, że na austriackich blachach.

Zaraz potem przebrałem się, bo mieliśmy iść z Pieskiem na spacer. Liczyłem, że może gdzieś się na nich natkniemy i że zatrę to nieciekawe wrażenie, ale się nie udało. 
Jednak strój na kuracjusza, itd. zaowocował w sposób, który nigdy by nam nie przyszedł do głowy.
Gdy ledwo wyszliśmy z domu, usłyszeliśmy charakterystyczny gwar, który tworzy jakakolwiek grupa zerwana ze smyczy. Głośne rozmowy i niczym nieskrępowane wybuchy śmiechu u pań. Dyktat grupy. Gdy wyszliśmy na chodnik, wszyscy stali przed pensjonatem, część na ulicy zupełnie nie zwracając uwagi na przeciskające się samochody.
Była to ta grupa, o której mówił nam kilka dni temu właściciel pensjonatu To ostatnia i zamykamy na zimę.
Gdy ją mijaliśmy, podszedłem do jednej z pań.
- Przepraszam, a skąd państwo jesteście?
- Z Wielkopolski.
- O, Wielkopolskę znam, ale jest duża, to dokładnie skąd?
- Z takiej małej miejscowości, nie będzie pan znał... - i tu podała dwa duże miasta, pomiędzy którymi leżała.
- A dokładniej... - nie ustępowałem.
Podała, już tak na odczepnego, bo żeby tu w Uzdrowisku akurat ktoś miał ją znać. Zdębiałem.
Zacząłem jej wyliczać precyzyjnie wszystkie okoliczne wsie, gdzie leżą i czym się charakteryzują. Wzbudziło to pewną sensację wśród kilku pań stojących obok.
- A dwie ekipy z pani miejscowości (tu podałem nazwiska szefów) remontowały nam Naszą Wieś. Sensacja zrobiła się jeszcze większa.
- Bo tam mieszkaliśmy z Żoną przez 14 lat.
Panie od razu zaczęły sobie coś przypominać i lokować nas w swojej pamięci.
Żona widząc zamieszanie podeszła z Pieskiem. A za chwilę usłyszeliśmy głos z boku To państwo?
Koło nas stał facet, który w Naszej Wsi w trzech gościnnych apartamentach postawił trzy kuchnie z ceramicznych kafli, jeden z dwóch hitów każdego apartamentu (drugi to koza), a  wcześniej, zupełnie od podstaw, wybudował cztery kominy obsługujące właśnie te kuchnie i kozy. Normalny szok.
Wszystko to razem zwróciło uwagę pozostałej części grupy. I nagle wypadł z niej z krzykiem szoku... nasz sąsiad z Naszej Wsi. Jeden z dwóch najbliższych, bo mieszkający naprzeciw Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa.
Ten, który, gdy się wyprowadzaliśmy, powtarzał Takiego sąsiada to już nigdy nie będę miał! Teraz na trzy cztery A pamiętasz?!... to samo mówiliśmy pękając ze śmiechu. Za chwilę pojawiła się jego żona i jej siostry i gadkom nie było końca. Skąd, dlaczego, co się działo po drodze?... 
- Pamiętajcie, gdy będziecie w Naszej Wsi, macie zadzwonić i przyjść do nas na kawę.
Już ją widzę. Jedynym ratunkiem byłoby przyjechanie autem, bo innej wymówki sąsiad by nie przyjął.
Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o wszystkich, których znaliśmy z tamtych czasów, ale jedna informacja przebiła wszystko.
- Krążyła wieść po okolicy, że ty od kilku lat nie żyjesz, a twoja żona wyszła ponownie za mąż.
W tej plotce mogłaby się kryć potencjalnie szczypta prawdy. W słowie "ponownie", a nie "powtórnie". Widocznie ten ktoś, albo ci, ją powielający, musieli pamiętać, że Żona wyszła powtórnie za mąż właśnie za mnie, więc teraz nie mogła powtórnie tylko ponownie.
Długo na spacerze nie mogliśmy wyjść z szoku z racji nieprawdopodobieństwa tego spotkania. Nawet długość spaceru po "wczorajszych" terenach, które jakoś nie potrafią się nam znudzić, nie wyzwoliły nas z myśli o nim.

Pod wieczór zadzwoniła Policjantka. W jakim musiała być stanie, skoro to zrobiła?! A wszystko przez remont domu po teściowej. Oboje z Przewodnikiem na tym się nie znają, zakładają z ufnością, że znają się fachowcy, co z definicji jest błędnym założeniem. Bo nawet jeśli, to kombinują, okłamują, nie dotrzymują terminów, wpuszczają w maliny, czyli w niepotrzebne prace albo zbyt duże, zupełnie niepotrzebne koszty i zrzucają winy na tych drugich.
To wszystko stworzyło mieszankę wybuchową, która zaczęła się objawiać na wszelkie sposoby. Wszyscy wiedzą, że do Policjantki teraz bez kija nie można przystąpić, że Policjantka żre się z Przewodnikiem, a całe odium spływa na resztę rodziny, czyli na Krajowe Grono Szyderców i na Brata Q-Zięcia. Na niego, zdaje się, najmniej.
- Ratujcie! - Proszę was o pomoc, bo w tych sprawach macie największe doświadczenie. 
I od razu musiała wszystko ze szczegółami z siebie wyrzucić. Słuchaliśmy i milczeliśmy, bo wiedzieliśmy, że gdzieś i kiedyś ten wentyl musi zadziałać.
Nie powiem, mocno się przejęliśmy. I doradziliśmy jej kontakt z Budowlańcem. Chwyciła się tego, jak tonąca brzytwy. W najbliższe pół godziny sprawy wzięliśmy w swoje ręce. Trwało to tak długo, bo w trakcie rozmowy z nim, kiedy wyłuszczyliśmy problem, sporo czasu zajęły nam różnego rodzaju prywatne ploty. Ale najważniejsze, że Budowlaniec zgodził się spotkać z Policjantką i z Przewodnikiem, żeby im doradzić i przekonsultować. Daliśmy mu namiary na Policjantkę, a potem do niej zadzwoniliśmy i jej daliśmy do niego. I kazaliśmy natychmiast zadzwonić i umawiać się bezpośrednio. Dało się słyszeć i się czuło, jak nagle wstąpiło w nią życie.
Jesteśmy po rozmowie. - wysłała smsa. - Pan bardzo sympatyczny. Spotykamy się na (...) we wtorek godz. 10-11. Bardzo dziękujemy za pomoc i kontakt. (...)
Jesteśmy pewni, że jeśli zastosują się do naszych wskazówek (podstawowa - słuchać Budowlańca i zaakceptować, że on wie lepiej), to będą z niego bardzo zadowoleni, a to im zdejmie górę problemów i stresu. Ale kij na wszelki wypadek trzeba mieć pod ręką.

Przed II Posiłkiem i po nim pisałem na górze.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.

SOBOTA (26.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.

Dziesięć minut przed alarmem.
Chyba czuliśmy, że dzisiaj jest sobota, bo Żona wstała zdecydowanie później niż standardowo i wszystko w dalszym ciągu działo się niespiesznie. Ja się rozbestwiłem i nad onanem sportowym spędziłem dwie godziny. A potem przed i po I Posiłku sporo pisałem.
I Posiłek tym razem był dziwny, użyłbym słowa ratalny. Zrobiła go Żona. W ruch poszły ser żółty, kiełbasa, jaja, cebula i jalapeno, które od czasu do czasu rejestrowałem w fazie przygotowań przechodząc sporadycznie koło kuchennego blatu, a co mnie nastrajało bardzo optymistycznie.
- Tylko się nie śmiej... - usłyszałem siedząc skupiony nad laptopem, gdy stawiała przede mną talerz. Nie mogłem nie wybuchnąć śmiechem. Nie dość, że podana potrawa starczyła na 4 kęsy (słownie: cztery), to na dodatek była podana na możliwie największym płaskim talerzu, co z powodu niezamierzonego chyba kontrastu powiększyło dramatycznie efekt malizny. Ponieważ była pyszna, to efekt ten, naprędce oszacowałem, mógłby dopiero zniknąć, gdyby potrawy było pięć razy więcej. Dodatkowo uświadomiłem sobie, że ten wybuch był spowodowany nagle uświadomionym sobie czasem, dłuuugim, który Żona spędziła przygotowując potrawę.
- Nie mogłam zrobić od razu więcej - zareagowała na moje nieme i oczywiste pytanie - bo to jest w fazie eksperymentu i nie wiedziałam, jak wyjdzie.
Ponieważ nadal miałem w oczach nieme pytanie, dodała:
- To teraz zrobię ci jajecznicę.
Też była pyszna.

Przez pisanie dopiero o 14.00 pojechałem zrobić drobne zakupy. Ale spokojnie zdążyliśmy jeszcze złapać piękną pogodę i znowu we troje wyjść w Uzdrowisko. Ciekawe, czy nam się kiedyś znudzi? Tym razem weszliśmy w inne, nieodwiedzane dotychczas tereny. Było jeszcze inaczej i znowu pięknie.
Przed II Posiłkiem i po nim nadal sporo pisałem. I w trakcie dojrzewała we mnie decyzja, aby dzisiejszego El Clásico nie oglądać. Jakoś tak bez Konfliktów Unikającego mi się nie chciało. Poza tym nie wiedziałem, czy na pewno będzie grać Lewandowski. Gdyby nie grał, to nie za bardzo miałbym komu kibicować, a to by oznaczało, że oglądałbym bez emocji. Jaki sens?
Bo co z tego, że El Clásico nazwano mecz piłkarski pomiędzy katalońską FC Barceloną i kastylijskim Realem Madryt, najbardziej utytułowanymi klubami Hiszpanii. Co z tego, że pierwszy taki rozegrał się w 1902 roku i co z tego, że na 256 dotychczas rozegranych spotkań Real Madryt wygrał 105, a FC Barcelona 100?
Gdybym nie oglądał, ciężko bym pożałował. Na szczęście uratowała mnie Żona.
- A bo coś mówiłeś, że może będziesz oglądać, to się nastawiłam na MasterChefa.

Przed meczem, żeby przejść przez niego nie męcząc się w żadnym momencie, regenerowałem siły w salonie na narożniku. Ale chyba i bez drzemki bym się nie męczył,  bo nie żałowałem żadnej minuty meczu. A to za sprawą Lewandowskiego i Barcy, której w oczywisty sposób kibicowałem.
Do przerwy na stadionie Realu było 0:0, a po przerwie zaczął się koncert gry Lewego i koncert gry całej Barcy. Real został zmiażdżony. W ciągu dwóch minut Lewy strzelił dwa wspaniałe gole (mógł mieć ich cztery, a na pewno trzy, ale w sytuacji sam z pustą bramką ... strzelił w słupek), a potem Barca dołożyła jeszcze dwa i ustaliła wynik na 0:4.
Tak więc od dzisiaj statystyki mówią, że rozegrano 257 spotkań, Real wygrał 105, a Barcelona 101.
 
NIEDZIELA (27.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00 "nowego" czasu.

W nocy "cofaliśmy zegarki" o godzinę "ustawiając czas" z letniego na zimowy. Ciekawe, kiedy to gówno się skończy. Ja zabrałem się za nie już wczoraj w przerwie oglądanego meczu. Do dyspozycji miałem trzy wskazówkowe zegarki - ręczny, kuchenny budzik i duży ścienny. O resztę przestawiania, w komórkach i w laptopach, zadbał system.

Od razu spieszę donieść, że 27. października 2017 roku umieściłem na blogu pierwszy wpis. Tak więc rozpoczynam ósmy rok pisania. Tedy do dziewiątego!
Tradycyjnie przypomnę, jak ten wpis wyglądał.

27.10.2017 - pt
Mam 66 lat i 328 dni.
No i wyjechałem dzisiaj do naszej Metropolii.
W Naszym Miasteczku na dworzec pojechaliśmy taksówką, bo padał deszcz.  Za całe 10 zł.  Mieliśmy iść piechotą, raptem 20 minut, no ale siła wyższa. Fatalnie by się jechało prawie 7 godzin (z przesiadką) siedząc w mokrych ciuchach. No i przeziębienie pewne. Znam swój organizm i się go słucham.
- Ale nie zgub czapki, proszę! - mówi na dworcu Żona patrząc na mnie podejrzliwie.
Nie wiem, dlaczego Jej się to tak utrwaliło, bo raptem zgubiłem do tej pory dwie Święte Czapki (mam jeszcze parę rzeczy Świętych), a teraz mam trzecią, taką samą, jak poprzednie.
- A torbę masz zamkniętą?! - to za jakiś czas. Znowu patrzy na mnie ze zgrozą w oczach i podejrzliwie bez próby ukrycia i kamuflażu (a ja wszystko czytam z Jej oczu), że zwraca się do mnie z lekkim obrzydzeniem, jak do półgłówka, a zgroza bierze się stąd, że jest nim chyba Jej mąż. I nie czekając aż Jej odpowiem, zagląda mi przez ramię, żeby się przekonać.
- Kotku, a trafisz z powrotem do domu?! - pytam z czułością i bez aluzji. Wiem, że wraca piechotą, a wystarczy obrócić Ją dwa razy wokół własnej osi, żeby szła w przeciwnym kierunku.

Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu w Metropolii, urządziłem sobie NBM - Nieokrzesany Bal Murzynów! Niezwłocznie udałem się do osiedlowych delikatesów i kupiłem podstawowe rzeczy.
Na kolację  "zrobiłem" sobie dwie parówki(!) na gorąco, jedną bułkę(!) posmarowaną masłem(!) i do tego 2,5 kieliszka Luksusowej(!). Co za pierwotne, proste i prymitywne smaki!
Zrobiłem zdjęcie "zastawionego" stołu i wysłałem Żonie, żeby nie było, że się czaję.
Aha, wykrzyknikiem zaznaczyłem to, czego nie powinienem jeść i/lub pić.
Dzisiaj Bocian wysłał tylko jednego smsa.

Czytam i widzę, że trochę zmienił mi się styl, ale kręgosłup pozostał. I siłą rzeczy przed oczyma przeleciało wiele rzeczy, które w tym okresie się zdarzyły. W sumie szokująco dużo.
Rano sporo posiedziałem nad onanem sportowym. Co z tego, że wczoraj oglądałem mecz, skoro teraz trzeba było rozłożyć go na czynniki pierwsze. 
I Posiłek postanowiliśmy zjeść według starego czasu, żeby przy pięknej pogodzie i za jasnego zrobić sobie kolejną wycieczkę po Kotlinie Citizańskiej. Toteż od rana od razu występowałem w stroju kurortowym nie bojąc się, że goście mogą mnie zaskoczyć i ujrzeć w domowym, na pół-menela.
Dół wyjechał jeszcze przed I Posiłkiem, chociaż go, dołu oczywiście, nie wyganialiśmy.
- A bo po drodze chcemy jeszcze obejrzeć różne rzeczy, no i droga daleka...
Z górą, której też nie wyganialiśmy, spotkaliśmy się na zewnątrz precyzyjnie, kiedy Żona (dzisiaj ona robiła I Posiłek) miała wykładać sadzone na talerze. Ustaliliśmy, że, gdy będą wyjeżdżać, pod naszą nieobecność wrzucą klucz do listowej skrzynki. Sadzone przetrwały w patelni stojącej na gorącej blasze. Trochę za mocno się podsuszyły, ale to mi odpowiadało.

Wycieczka była piękna. Po przejechaniu 16 km (w zasadzie to już po 5.) znaleźliśmy się w innym świecie oficjalnie nazywanym Parkiem Narodowym. Na jego obrzeżach było małe miasteczko, trochę ponad 2 tysiące mieszkańców. Według nas wymarłe. W oknach kamieniczek śladów życia, na ulicach żywego ducha.
- Może to przez niedzielę... - zastanawiała się Żona. - I co my byśmy tutaj robili mieszkając...? - padło  z jej ust jak zwykle w takich razach standardowe pytanie. - Nic tylko pić...
Uzupełniająco przeciągnąłem prawą rękę nad wewnętrzną stroną nadgarstka lewej. 
Dopiero w rogu rynku, na schodach wejściowych do jakiejś kamieniczki napotkaliśmy dwóch dyżurnych meneli, uprzejmych zresztą. A za chwilę dotarliśmy do dużego kościoła. Zewsząd zmierzali mieszkańcy na mszę, bo zbliżała się 12.00. Przynajmniej pojawiło się jakieś życie.
- I co tu robić przez cały tydzień?... - Żona nie dawała za wygraną. -  Jakaś praca, może w City, a może w Górniczym Mieście... - A  dalej...
- A dalej - wszedłem jej w słowo - weekend, rodzinne obiady, kościół i telewizja. - I zlatuje.
- A tak, zapomniałam o telewizji.
Na obrzeżach miasteczka był sztuczny, nieduży zalew, wymarły o tej porze roku. Stanowił centrum ściągające nawet teraz sporo ludzi. Pogoda sprzyjała, więc parto do przyrody. Nie spodziewaliśmy się, że wokół niego jest tak mocno rozbudowana infrastruktura.
- Trzeba będzie przyjechać tutaj latem... - Żona przerwała widząc moje zdziwione i zaniepokojone spojrzenie. - ... ale na chwilę, żeby zobaczyć, co tu się wtedy dzieje.
Zgodziłem się, ale co mogło się dziać? Tłumy ludzi, piski dzieci, ogólny hałas i wielu debili. Jednego doświadczyliśmy od razu, nie potrzeba było do tego sezonu. Przed jakimś domkiem wystawił na balkon kolumnę, a sam gdzieś zniknął. Żeby chociaż siedział obok i słuchał tego łomotu i tej sieczki. Ale on przecież nie aż tak głupi, żeby szkodzić swoim uszom. Bo mózgowi zdaje się już nic nie było w stanie zaszkodzić.
Zrobiliśmy sobie spory spacer wokół zalewu i dotarło do nas, że ta rozbudowana infrastruktura to nie tylko z powodu zalewu, ale teren ten był równocześnie jednym ze świetnych miejsc wypadowych na szlaki Parku Narodowego.
 
Obraliśmy powrotną drogę w kierunku Uzdrowiska III, zakładając że zatrzymamy się na chwilę w miejscowości, w sercu Parku Narodowego, gdzie raz nocowaliśmy, a z której wychodziły turystyczne szlaki. Jednak z racji niedzieli, tłumów i braku miejsc parkingowych przez miejscowość tylko śmignęliśmy. Postanowiliśmy podobną wycieczkę powtórzyć, ale w tygodniu.
Za to w drodze powrotnej do Uzdrowiska zahaczyliśmy o miejscowość, do której Żona będąc dziewczynką często jeździła na kolonie. Sporo lat temu już tam byliśmy, bo Żona to miejsce zawsze wspomina z wielkim sentymentem. Tak było i teraz.
- Ale wtedy tych domów nie było. - natychmiast przeniosła się w przeszłość. - O, a tutaj mieliśmy swój plac zabaw, tutaj obok chodziliśmy do stołówki, a w tym domu mieszkał pan, który chyba się wszystkim opiekował. - Dobrze, że ktoś o to dba, wyremontował i dalej remontuje.
Gdy po trzech godzinach wróciliśmy, goście z góry jeszcze byli. Ale wyjechali, nawet nie wiedzieć kiedy. Klucz wydobyłem z listowej skrzynki.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu czwartego, ostatniego, serialu Walka z Goliatem. Zakończył się, jak należy.
Dzisiaj starałem się pisać, jak najwięcej, bo nie wiedziałem, w jakim jutro będę stanie po wizycie u kowala. 
 
PONIEDZIAŁEK (28.10) 
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Czyli po dawnemu o 06.00. Postanowiłem tak wcześnie przez wpis i przez kowala.
Rano "szybko" pisałem w ogóle nie dotykając onanu sportowego. Wyszedłem bowiem ze słusznego założenia, że później tylko onan będzie w stanie jako tako oderwać mnie od bólu po wyrwaniu dwóch zębów.
Zjadłem delikatny I Posiłek i pojechałem  Inteligentnym Autem. Żona mi współczuła, bardzo się przejęła na tyle, że zeszła za mną do holu, a potem towarzyszyła mi w prawie ostatniej drodze przez cały przedpokój i, żeby jak najwięcej mnie odciążyć od zbędnych czynności, nawet zamknęła za mną drzwi.
- Ale daj znać, gdy dojedziesz. - taka była przejęta.
Droga zajęła mi 4 minuty. Pierwotnie nosiłem się z zamiarem pójścia na piechotę, ale toaletowy poranek przesądził inaczej.
Na miejscu byłem trzynaście minut przed czasem. Przed domem (gabinetem?) stał przy swoim aucie jakiś pan, jak się później okazało, o rok starszy ode mnie, ale w równie dobrej kondycji psychicznej i fizycznej.
- Pan też do dentysty? - zapytałem po zwyczajowym "dzień dobry".
- Tak, na ósmą.
- Ja też na ósmą... - trochę się zdziwiłem.
- A bo on tak robi... - usłyszałem, co zaczęło mi dawać do myślenia.
- A jest już? - dopytałem.
- Tak, ale jeszcze pojechał z psem na spacer.
Coraz bardziej zaczęło mi się podobać.
- A on tu mieszka? - uzupełniałem wiedzę.
- Tak.
Pytanie było zbędne, bo w tym samym momencie mój wzrok przykuły wejściowe drzwi do domu, do których prowadziły zewnętrzne schody. Drzwi pomalowane na brązowo, ale gdzieś od swojej połowy, sporo ponad klamką i do samego dołu w głębokich sznytach pozbawionych farby na skutek wielokrotnego działania potężnych sił. Od razu przypomniał mi się Bazyś i Nasza Wieś. Gdy wracaliśmy, nieważne, czy po kwadransie, czy po 8. godzinach, zostawiony w domu Bazyś nigdy nie mógł się doczekać otwarcia drzwi prowadzących z ganku do przedpokoju, chociaż doskonale wiedział, że właśnie przecież je otwieramy. Zawsze widzieliśmy (drzwi trzęsły się w futrynach) i słyszeliśmy (duży łomot), jak z drugiej strony na nie skakał. Intensywny chrobot pazurów po drewnie zaczynał się od góry, po czym następowało potworne zahaczenie o klamkę i kolejny chrobot aż do podłogi. A  za chwilę pojawiało się 60 kg żywej i nieposkromionej radości. Po kilku tygodniach od pierwszej fazy remontów, kiedy to wszystkie drzwi w Naszej Wsi Żona pięknie wielokrotnie pobejcowała i przeszlifowała, chciałem z tymi od Bazysia zrobić ponownie, ale na szczęście dotarło do mnie, że jest to bez sensu. Z takimi drzwiami, w sznytach żółto-białych, w kolorze drewna, Naszą Wieś zresztą sprzedaliśmy Szwedowi.

- A gdzie pan mieszka w Uzdrowisku? - zagadałem do pana pacjenta.
- Ja tutaj nie mieszkam, tylko w City.
- To w City nie ma dentystów na NFZ? - moje zdziwienie rosło.
- Są, ale trudno się do nich dostać, bo duże kolejki. - uśmiechnął się. - Tu, u niego, jestem już trzeci raz. - Ostatnio dwa tygodnie temu, dał mi lekarstwo do dwóch zębów i teraz będzie je plombował.
Sytuacja zaczęła mi się coraz bardziej podobać i coraz bardziej byłem zrelaksowany. Powoli w myślach zacząłem używać sformułowania "pan doktor".
- A w jakim wieku jest pan doktor? 
Nie za bardzo wiedział, ale zgodził się na moje 45.
- Wie pan, trochę taki korpulentny... - wyjaśnił, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić.
- To znaczy ma siłę do wyrywania? - podtrzymałem temat.
- O, tak... - zaśmiał się. 
Szybko zadzwoniłem do Żony zdając jej pierwszą relację.
- O, jedzie, wraca ze spaceru. - usłyszałem, co tylko trzykrotną obecność pana pacjenta uwiarygodniło.
Z samochodu wysiadł pan doktor i się z nami z daleka przywitał. Rzeczywiście na oko 45 lat i taki okrągły w kształcie sympatycznej, ale nieprzerysowanej beczułki. Pierwsze wrażenie - sympatyczne. Moja sympatia wzrosła jeszcze bardziej, gdy z samochodu wypuścił boksera, wyrośniętego ponad standardy przypisane tej rasie, o bazysiowym wzroście, tylko o trochę mniejszej masie, oczywiście.   Nie było siły, żebym do pieska nie zagadał. Całą drogę po schodach na wysoki parter i w trakcie otwierania drzwi poszczekiwał na mnie, bo od razu mu podpadłem, ale tak tylko faflami, jakby od niechcenia, co u dużych psów bardzo lubię. Imponowało mi, że od razu rozszyfrował mój przymilno-prowokująco-fałszywy ton i jeszcze raz przed wejściem do domu odwrócił się do mnie i fuknął dając mi do zrozumienia Facet, od razu cię rozszyfrowałem i... zapamiętałem
W tej krótkiej chwili dowiedziałem się, że bokser ma 5 lat.
- No, tak, powinien być dla niego specjalny przycisk Chcę wejść do domu. - pan doktor zareagował na moją uwagę o śladach na drzwiach.

Była 08.04, gdy do gabinetu zaprosił pierwszego pacjenta.
- To może ja, panie doktorze, pojadę sobie do Biedronki na zakupy i za jakiś czas wrócę? - chciałem efektywnie wykorzystać czas.
- Nie, lepiej niech pan poczeka... - odparł naprawdę naturalnie - ... bo gdy ktoś w międzyczasie przyjdzie, to na pewno pana nie przepuści... - uzupełnij jeszcze naturalniej.
Przekonał mnie. Znowu szybko zadzwoniłem do Żony, aby się trochę pośmiać z całej nietypowej sytuacji.
- To takie zhumanizowane... - spointowała.
- To niech pan wchodzi! - nagle usłyszałem w trakcie rozmowy. Znowu się zdziwiłem.
Pacjent już wychodził. Nie dopytałem, dlaczego tak szybko, bo już wchodziłem.
Mogłem się wreszcie wszystkiemu przyjrzeć. Był to ani chybi gabinet dentystyczny, całkowicie nieogrzewany, co prawda skromnie wyposażony, ale podstawowy fotel z całą okrutną maszynerią oraz z monitorem był, co, o dziwo, być może pierwszy raz w życiu, mnie uspokoiło. W tej sytuacji nie przeszkadzała mi na nim wyraźnie zużyta, pomarszczona wykładzina typu sky, a tym bardziej poprzecierana sky na łączach fotela pana doktora oraz jego zużyte biurko.
Pan doktor od czasu wypuszczenia boksera się nie zmienił. Stał przede mną w takim anturażu, w jakim wrócił ze spaceru, ale zauważyłem u niego dwie rzeczy. Niebywale małe stopy (chyba mniejsze od żoninych) przy wzroście trochę większym od mojego oraz oczy z brązowymi, ciemnymi tęczówkami, które z racji kontrastowania z bielą reszty rogówki tworzyły bardzo ciemne kontrastowe regularne plamy, tak ciemne, że nie sposób było dopatrzeć się źrenic. Gdy mu przedstawiałem mój problem, uważnie mnie słuchał i się przypatrywał tymi ciemnymi plamami, ale ten wzrok nie był ani świdrujący, ani przeszywający, tylko po prostu ciepło-uważny.

Dwa felerne zęby obmacał i wzruszał w każdą stronę,  ale w trakcie tych manewrów nic mnie nie bolało. Wyszło na to, że będę musiał zrobić rtg Ale takie małe zdjęcie (pokazał na monitorze), przylegające, żadnych panoram nie potrzebuję.
- Muszę wiedzieć, czy po wyrwaniu trzeba będzie wyczyścić, łyżeczkować (jeszcze gorsze słowo w ustach dentysty niż ekstrakcja)... Poza tym wcale nie wiadomo..., nie, niczego nie będę mówił, dopóki nie zobaczę zdjęcia.
- A skąd się pan dowiedział o mnie? - zapytał wręczając mi skierowanie.
- Żona znalazła w Internecie.
- No tak. - To proszę zadzwonić, gdy będzie miał pan już zdjęcie i umówić się na wizytę.

Gdy wychodziłem z gabinetu, w poczekalni czekał już następny pacjent. Też mężczyzna. No proszę. Zaś, gdy ledwo wyszedłem na ulicę, natknąłem się na ... tego pierwszego. 
- No widzi pan, co mnie spotkało - pokazał na podniesioną maskę. - Auto nie chce zapalić. 
- A jakie są  objawy?
- Gdy przekręcam kluczyk, tylko tak pyka i nic.
- To niech pan spróbuje jeszcze raz. - zaproponowałem.
Faktycznie pykało.
- To może być akumulator... - pozwoliłem sobie na diagnozę, ja, samochodowy dyletant.
- Mam kable, przeparkuję swoje, żeby maska była przy masce i żeby nie blokować przejazdu, podłączymy i zobaczymy. - zaproponowałem.
Facet z markotnego zrobił się radośniejszy. Sprawnie kable podłączyliśmy, ja u siebie dodałem gazu i za chwilę jego auto odpaliło za pierwszym razem.
- A już zadzwoniłem po wnuka, żeby po mnie  przyjechał...
- To niech go pan już odwoła, bo szkoda... - I niech auto trochę pochodzi, żeby minimalnie podładować akumulator, no chyba że padł alternator... - dalej się wymądrzałem.
- Tak, tak... - facet potakiwał cały szczęśliwy biorąc mnie, ani chybi, za autowego guru. I się odwdzięczył, bo idealnie mi wytłumaczył, gdzie w City mogę zrobić takie zdjęcie.
- Bo w Uzdrowisku nie ma takiej możliwości. - I musi pan mieć 40 zł, bo, mimo że NFZ, trzeba zapłacić.

Wróciłem do domu.
- Uważam, że to dla pacjenta bardzo dobrze, gdy siedzi na fotelu cały zgrzany i spocony... - skomentowała Żona, gdy jej o wszystkim opowiedziałem ze szczegółami, a zwłaszcza o panującym w gabinecie przenikliwym chłodzie. 
Od razu zaproponowała, żeby jeszcze dzisiaj jechać do City. Za bardzo mi się nie chciało i sugerowałem jutrzejszy dzień. Ale w końcu zadzwoniłem. Stanowczy głos pani w rejestracji, na słuch lat 60, poinformował mnie, że można bez rejestracji, dzisiaj, na II pietrze.
- A mogę przyjechać jutro?
- Pani jest dzisiaj, w poniedziałki i w piątki, ale w ten piątek jej nie ma.
- To przyjadę. - A może mi pani powiedzieć, gdzie tam przy przychodni najlepiej zaparkować?
Pytałem, bo od "dawna" wiem, że w tamtych terenach w zasadzie po godzinie 07.00 nie ma żadnych szans na parkowanie.
- Drogowskazem dla pana nie jestem, zaparkuje pan tam, gdzie będzie wolne  miejsce! - pani nawet się nie wzburzyła, ale po jej konkretnym i chłodnym zachowaniu można było się tym bardziej domyślić wieku. Na pewno wychowała się w czasach komuny. Obraz został dopełniony faktem, że chciałem coś jeszcze ze swadą dodać, nawet już zacząłem, ale mówiłem do pustki, bo połączenie zostało brutalnie przerwane. Zresztą wobec tak żelaznej logiki...

Od razu pojechaliśmy do City. Kolejki nie było żadnej, więc sprawę praktycznie załatwiliśmy w czasie potrzebnym na przygotowanie i wydanie zdjęcia. Gdy byłem w środku, a potem w sekretariacie, żeby wnieść opłatę, Żona nie marnowała czasu. Za chwilę szeptem mnie poinformowała, że po prawej od pracowni rtg jest poradnia psychologiczna i jest do niej tłum ludzi, po lewej psychiatryczna i też czekało kilka osób, a do gabinetu protetyka nie było nikogo.
- Wszystko wyczaiłam. - zakomunikowała dumna z siebie. 
Niektóre konteksty wyłapałem, niektórych nie.

Będąc praktycznie w centrum City postanowiliśmy pójść do Bezowej (szósty najlepszy deser) i wesprzeć ją popowodziowo stosownymi zamówieniami i dobrym słowem. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z wielkości szkód, które uczyniła woda. Jej poziom w tamtym terenie osiągnął wówczas ponad trzy metry, co było widać po różnych śladach na murach. Wszystko zostało zniszczone, zostały nawet powalone potężne mury przy kościele. Ogródek Bezowej zniknął, a ona sam była zamknięta.  Przez szybę w drzwiach można było zobaczyć, jak zostało zniszczone wnętrze.
Rozmawialiśmy o tym z Żoną. Owszem politykę wzmacniania wałów, podwyższania brzegów trzeba prowadzić, ale przecież nie da się tego robić w nieskończoność w górę. Sprawę powtarzających się powodzi może tylko rozwiązać budową na szeroką skalę zbiorników retencyjnych zdolnych do przyjęcia olbrzymich mas wody i do jej przechowania przez jakiś czas.

Był jeden przyjemny, żeby nie powiedzieć bardzo zabawny moment w trakcie naszego pobytu w centrum City. W pewnej chwili przy straganie dostrzegliśmy faceta kupującego jakieś warzywa. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie jego towarzystwo. Obok, przypięty do smyczy, stał kundelek średniej wielkości, na oko widać, że poczciwina, przy nim gęś, najnormalniejsza na świecie, żywa, również przypięta do specjalnej smyczy, bo raczej nie można było użyć jakiejkolwiek obroży na jej szyi, a tuż za nimi... kaczka, też najnormalniejsza na świecie, żywa i w... skarpetkach opinających jej kacze łapy, a konkretnie błony pławne. Ta chodziła sobie kompletnie bez uwięzi, tu akurat stała "bez słowa". Wzroku nie można było oderwać. Zresztą pies i pan też się nie odzywali, za to gęś nadrabiała za wszystkich. Można było pęknąć ze śmiechu, gdy pośród kamienic, ulic i chodników rozlegało się charakterystyczne kłótliwe gęganie. 
Całe towarzystwo pomaszerowało do specjalnego roweru, przerobionego. Z przodu miał zamontowaną dużą skrzynię, jak się za chwilę okazało, do transportu zakupów i całego zwierzyńca.
Była okazja popatrzeć i porozmawiać. Pan odgryzał spory kawałek jabłka i dawał gęsi, która miała gęsią technikę i bokiem dzioba odgryzała tyle , ile chciała.
- Kaczce muszę drobić, bo ona nie odgryza tylko szufluje i z dużymi kawałkami nie dałaby sobie rady.
- A dlaczego na łapach ma skarpetki?
Pan żadnym pytaniom, ani sformułowaniom się nie dziwił.
- Bo ma bardzo cieniutkie i delikatne błony pławne przystosowane do wody, błota i ewentualnie do trawy. - Tutaj na twardym bardzo szybko by je sobie starła i zniszczyła.
Za chwilę obie do miski dostały wodę i zgodnie na zmianę piły w całkiem podobnym stylu.
- Gęś też nie musiałaby mieć smyczy, ale ona jest tą, która broni całego stada i przegania inne psy, gdy mają złe zamiary lub są zbyt ciekawskie. - poinformował.
Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Uzdrowiska, podał swoje strony na Facebooku i zaprosił nas na edukacyjne zajęcia Bo tam też przyjeżdżam.
Najlepsze było, gdy odchodzili. Cała gromadka szła sobie głównym pasażem w kompletnej harmonii. Lewą stroną toczył się rower, po jego prawej stronie szedł mężczyzna ludzkim krokiem, przy nim z boku gęś gęsim krokiem lekko się kolebiąc, obok niej pies psim spokojnym krokiem, a za nimi z tyłu, ale zawsze blisko, kaczka swoim kaczym krokiem kolebiąc się zdecydowanie na lewo i prawo, i zupełnie nie przejmując się swoim charakterystycznym wdziękiem kaczego chodu na lądzie.
Szyk taki był zachowany przez cały czas. Można by powiedzieć, że każde z tej czwórki doskonale znało swoje miejsce. Nie było przechodnia, który by się nie zatrzymywał i nie gapił.
 
Po powrocie, do wieczora pisałem. Na tyle długo, że niczego nie oglądaliśmy. To znaczy ja, bo Żona znowu skorzystała z okazji i leżała w łóżku przed MasterChefem, nomen omen.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego sflaczałego smsa z elementami (emelentami) groźby, a drugiego podchwytliwo-chytrego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.54.
 
I cytat tygodnia: 
Najlepszą metodą przewidywania przyszłości jest jej tworzenie. - Abraham Lincoln (amerykański polityk, mąż stanu, szesnasty prezydent Stanów Zjednoczonych)

poniedziałek, 21 października 2024

21.10.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 323 dni.

WTOREK (15.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Całkowicie świadomie. 
Po porannym onanie sportowym trochę pisałem, a dopiero potem cyzelowałem poprzedni wpis.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek sezonu trzeciego serialu Walka z Goliatem. Ja byłem gotów przerwać oglądanie już w jego połowie, ale jakoś wytrwałem. Oboje z Żoną zgodnie stwierdziliśmy, że sobie darujemy, że propozycja scenarzystów tym razem jest dla nas trudna do zaakceptowania i jutro, czyli dzisiaj, zaczniemy oglądać sezon czwarty Bo może będzie normalniejszy.
Myślałem, że są trzy sezony, ale Żona trzymała rękę na pulsie.

I Posiłkiem zrobionym przez Żonę (nie  stać mnie na takie wyrafinowanie, nomen omen) zostałem totalnie zaskoczony. Tak wizualnie, jak i smakowo. Do tego stopnia, że aż musiałem zrobić zdjęcie potrawy leżącej pięknie na talerzu. W jej skład wchodziły sery cheddar i mozzarella (wytwarzany ze świeżego mleka bawolic - samic wołu domowego <Bubalus bubalis>, względnie z mleka krowiego bądź z ich mieszanki; nie powiem, te bawolice mnie zaskoczyły), jaja, plastry kiełbasy, cebula, sos pomidorowy (z naszych) oraz przyprawy - bazylia, czosnek, sól i pieprz. O sposób robienia i proporcje proszę pytać Żonę. Zmartwiłem się, bo myślałem, że podział między nas dwoje będzie taki, jak zawsze, czyli 62,5 % - ja, 37,5% - Żona. Dla wyjaśnienia - proporcje te wzięły się z czterech kurzych buławek. Ja zjadam 2,5, Żona 1,5. Tym razem Żona była nieugięta, bo potrawa tak pachniała, nomen omen, nowością, na naszym małżeńskim kulinarnym rynku, że rozdzieliła ją po połowie. Musiałem się z tym pogodzić podpierając się Ikigai - filozofią życia Japończyków mieszkających na wyspie Okinawa, gdzie jest największy na świecie odsetek stulatków. Średnio trzy razy więcej niż gdziekolwiek.

Ikigai tłumaczy się jako przyjemność i istotę życia. Japońskie iki to czasownik „żyć”, natomiast gai oznacza dosłownie „powód”. Filozofia ikigai opisywana jest jako system motywacji, który sprawia, że każdego dnia chce nam się – po prostu – wstawać z łóżka. W węższym znaczeniu określenie to odnosi się również do konkretnych czynności lub stanów, którym nadajemy istotną wartość, odnajdując w nich sens naszego życia i działania. Mogą to być zarówno codzienne drobiazgi, jak i wielkie plany, których realizacja pochłania nas bez reszty.
10 zasad:
1. Nie spiesz się (... musisz znaleźć czas na wytchnienie i koncentrację na sobie...)
2. Jedz dobrze (Powoli, w oparciu o rytuały<...> Produkty jak najmniej przetworzone<...>... praktycznie nie ma cukru).
3. Jedz mniej (... nie biorą dokładki. Zjadają 80% tego, co na talerzu i nie rzucają się na deser.)
4. Ruszaj się (Aktywność jest ważna, ale to nie ma być morderczy trening. <...> stulatkowie z Okinawy każdego dnia wykonują radio taiso <rajio taiso>. To proste ćwiczenia aerobowe, z którymi poradzi sobie dosłownie każdy).
5. Nie spiesz się na emeryturę (Im dłużej pracujesz, tym lepiej).
6. Znajdź czas dla przyjaciół (Otaczaj się dobrymi życzliwymi ludźmi i spędzaj z nimi czas).
7. Wychodź z domu (<...> Zgodnie z filozofią Ikigai musisz obcować z naturą, jeśli chcesz dłużej żyć).
8. Żyj tu i teraz (Było, minęło - nie żałuj przeszłości. Rozpamiętywanie jest nieproduktywne. Każdego dnia trzeba skoncentrować się na teraźniejszości i zadbać, by była jak najlepsza. Ciesz się tym, co przynosi życie. Zbieraj piękne wspomnienia i nie wybiegaj myślami za bardzo do przodu).
9. Uśmiechaj się więcej (<...> Bądź życzliwym człowiekiem i ciesz się z małych rzeczy).
10. Znajdź swoje własne Ikigai (Nie ma jednego przepisu na 100 lat plus. Sekretem długowieczności Japończyków ma być odnalezienie osobistego Ikigai. Jak je rozumieją? To motywacja, żeby chciało się wstać, wyjść, żyć. Trzeba mieć cel, pasję, potrzebę samorozwoju. Ta potrzeba ma trwać, póki życie trwa).
I trzy fakty o Okinawie - pow. wyspy 1208 km2 (cztery Metropolie; Metropolia - 293 km2), liczba ludności - jeden milion 84 tysiące (Metropolia - 893 tys.), gęstość zaludnienia - 897 osób/km2 (Metropolia - 3 048 osób/km2; na osobę przypada 328 m2, czyli jedna osoba na obszarze o kwadracie 18m x 18m; gdyby tak idealnie poustawiać osoby w takich kwadratach ciekawy byłby widok z góry i ... przerażający).
 
Przez te 80% organizm miałem zupełnie nieobciążony, zdolny do wszelakich intelektualnych wyzwań. Więc w pełni sił wysłałem do koleżanek i kolegów ze studiów 29 maili. Do każdej/ każdego oddzielnie. Była to taka "miła" forma przypomnienia/ponaglenia, jaką często otrzymujemy, na przykład, od banku ze sformułowaniami typu Szanowny Panie/-i, pozwolimy sobie przypomnieć..., ... mija ostateczny i nieprzekraczalny termin wpłaty..., ... liczy się data wpływu..., będziemy zobowiązani za dotrzymanie terminu..., z poważaniem..., ...zawsze do usług... i tego typu pierdoły.
Lawina od razu ruszyła. Zaczęły wpływać zaliczki, mnóstwo obietnic Już dzisiaj! i nawet jeden telefon celem wyjaśnienia osobistej sytuacji z obietnicą natychmiastowej wpłaty. Jakie to wszystko miłe.
Zeszło mi do 14.00. A potem musiałem to wszystko opisać. I zaraz potem znowu wrócić do kolejnych maili.
 
Zrobiło się po 16.00. Dla odsapki, według Ikigai, postanowiliśmy pójść na spacer z Pieskiem. Za jakiś czas w Parku Samolotowym i dalej Żona kontynuowała Ikigai, a ja musiałem zabrać się za życie i zrobić krótki wypad do Biedronki i odebrać paczkę.
Wracając zadzwoniłem do Pasierbicy.
- Powiedz Ofelii, jak się poświęcam, żeby zebrać dla niej naklejki.
I opowiedziałem drobną historię, która mi się przytrafiła. W zakupach było trochę drobiazgów, więc płacenie przy kasie samoobsługowej zajęłoby mi kilka chwil. Ale stanąłem do "normalnej", jedynej działającej. Kolejka nie była długa, raptem czterech klientów, ale każdy kosz był mocno wypchany, więc stałem i stałem. Ruch był mały, więc długo za mną nikt się nie ustawiał, aż w końcu z zakupami (czteropak piwa za 9 zł) stanął za mną menel. Robiłem wszystko, żeby uniknąć mocnego, ostrego kwaśnego zapachu od lat (strach pomyśleć ilu) niemytego ciała mężczyzny i jego niepranych ciuchów, zapewne uniwersalnych, dzienno-nocnych.
- Mało się nie porzygałem... - Powiedz to Ofelii!
- Dobrze, powiem jej, ale w momencie, gdy nie będzie chciała się myć! - Pasierbica pękała ze śmiechu.
Ten przypadek dał mi wiele do myślenia. Czy ja aby nie przesadzam czasami z tym bijącym ode mnie menelarstwem? Ale, na Boga, przecież wiem, że gdyby wykraczało ono poza sferę wizualną, to Żona, jako kobieta, natychmiast bezwzględnie i bez skrupułów by zareagowała! Więc mogę być spokojny?... 
 
Gdy szedłem przez Uzdrowisko, zastanowiło mnie, jak wygląda ono w liczbach. I tak: liczba ludności - 6038 (2023 rok), powierzchnia - 17,22 km2, gęstość zaludnienia - 351 osób na km2. Na osobę przypada 2 849 m2, czyli każdy mógłby stać na środku kwadratu o bokach 53 m x 53 m. No, tu już by trzeba do siebie krzyczeć, żeby się porozumieć. Sama radość, panie kochany!, jak mówił pan Kazimierz Górkowy. Nie muszę podkreślać, że, żeby się trochę "rozrzedzić", wystarczy wyjść poza obręb Uzdrowiska w piękne tereny. Jednym potrzebna będzie na to minuta, innym dziesięć, w zależności, gdzie mieszkają. A w takiej Metropolii do jej granic, a i dalej, bo jest otoczona zewsząd sypialniami, trzeba się przebijać od pół godziny do dwóch. Samochodem oczywiście. Nie wspomnę o biednej Okinawie. Tam Japończycy nie mogą się nigdzie "rozrzedzić", bo naokoło morze.
 
Wieczorem z Żoną się rozstawaliśmy. Ona szła na górę do swojej Alaski, ja przycupnąłem na kanapie przy kuchni, żeby na chwilę przed meczem się zdrzemnąć. Narożnik odpadał ze względów temperaturowych - mógłbym trochę się wychłodzić i źle wejść w mecz.
Wszedłem doskonale, bo po golu Zielińskiego objęliśmy prowadzenie. Ale trochę znając się na piłce wiedziałem, że to nie może być koniec, zwłaszcza przy huśtawce poziomu gry naszej reprezentacji i najsłabszej jej formacji, czyli obrony. W ciągu 10 minut Chorwaci strzelili nam trzy bramki wchodząc w naszą obronę, jak w masło, przy czym trzecia była kuriozalna i musiała wpaść, skoro przed naszym polem karnym Dawidowicz piłkę idealnie wystawił... Chorwatowi. To mnie trochę podłamało, ale tylko trochę, bo widziałem w ostatniej części pierwszej połowy, że jednak ogona nie podkuliliśmy. I rzeczywiście w jej końcówce Zalewski strzelił na 2:3, a to dawało nadzieję na drugą połowę. W niej Probierz wymienił naszych trzech zawodników, w tym wpuścił Lewandowskiego, którego oszczędzał ze względu na jakiś jego drobny uraz. I to właśnie Lewandowski w swoim stylu na rogu pola karnego Chorwatów przytrzymał piłkę, by za chwilę wystawić ją Szymańskiemu. A ten pięknym plasowanym strzałem z lewej nogi zdobył trzecią bramkę. Mecz, ciekawy i emocjonujący, zakończył się remisem 3:3. Oczywiście mogli go wygrać Polacy, bo taka jest piłka nożna, ale równie dobrze mogli Chorwaci, bo... taka jest piłka nożna.
Najlepsza po tym remisie była reakcja naszych mediów, przy czym ich nacja nie ma tu nic do rzeczy. Wszystkie są debilne, a ich debilizm się pogłębia, bo zdaje się, że zaczęły używać AI. Ostatni przykład, na jaki trafiłem w trakcie onanu sportowego, był taki:
Tuż przed kluczowymi turniejami tenisista Ons Jabeur, podjął radykalną decyzję. Za pośrednictwem portalu X poinformował, że w tym roku nie zobaczymy jego już na korcie. Oznacza to, że zawodnik z Tunezji nie wystąpi podczas “tysięcznika” w Pekinie, a także podczas WTA Finals.
Pękałem ze śmiechu, ale był to śmiech przez łzy. Dla niezorientowanych wyjaśniam - Ons Jabeur to kobieta. Zaczyna być, jak w tym, wielokrotnie przeze mnie cytowanym dowcipie o Radiu Erywań, w Związku Radzieckim oczywiście: Pytanie słuchacza - Czy to prawda, że Ons Jabeur jest mężczyzną, tunezyjskim tenisistą? Odpowiedź radia - Prawda, prawda, ale po pierwsze nie tunezyjskim, a tunezyjską, po drugie nie tenisistą, a tenisistką, i po trzecie nie mężczyzną a kobietą. 
Wracając do naszych mediów i ich reakcji po meczu. Musiały natychmiast dąć w surmy, na trwogę. Widocznie ktoś czytał wiersz Marii Konopnickiej, oczywiście o innej wymowie:
A jak poszedł król na wojnę,
Grały jemu surmy zbrojne,
Grały jemu surmy złote,
Na zwycięstwo, na ochotę...
Głównym słowem w wypowiedziach była "tragedia". To stary chwyt medialny - dobrze nastraszyć czytelnika-debila, to przeczyta, nastraszy się i nakład się zwiększy. Tu "tragedią" był fakt, że po tym meczu do Mistrzostw Świata w 2026 roku możemy nie być losowani z najwyższego (najlepszego) koszyka A, a w związku z tym wpadniemy do koszyka B i wylosujemy z koszyka A silnego przeciwnika. Nikt nie napisał, że dobrze się stało Bo patrzmy realnie..., Znajmy swoje miejsce w szeregu..., Nie będziemy się tak okrutnie męczyć i Przecież w grupie A do tej pory znaleźliśmy się psim swędem.

Spać kładłem się jednak w dobrym nastroju. Chuj z mediami!
 
ŚRODA (16.10)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.

Świadomie, po wczorajszym meczu. 
Od razu, w ramach porannych czynności i rytuałów, odnotowałem po raz pierwszy w tym okresie ujemną temperaturę. Termometr wskazywał -2 stopnie. A na Okinawie temperatura w ciągu roku nigdy nie spada poniżej dziesięciu.
 
Jeszcze wczoraj o 21.55 napisał Po Morzach Pływających.
Naprawdę jesteś kibicem sportowym. Tylko kibic potrafi znieść te wszystkie porażki i ciagłe zaklinanie rzeczywistości przez trenerów, selekcjonerów i zawodników.
Obejrzałem mecz reprezentacji przeciwko Portugalii, ale tylko dlatego, że mój szwagier to także kibic i na dokładkę nauczyciel wychowania fizycznego oraz trener koszykówki.
W Swoim Świecie Żyjąca jutro broni mgr, a w piątek jedziemy po Diabła czyli Feniksa/Tormunda.
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Odpisałem, że ma rację i że koło ciągle się kręci, bo po takim meczu, jak ten z Portugalią, przychodzi, jak ten wczorajszy, z Chorwacją.
A Diabeł, czyli Feniks/Tormund (ki diabeł, nomen omen?) to kolejny Bydlak, który zwiększy Bandę Bydlaków do trzech sztuk.
 
Rano przeprowadziłem dość szeroki onan sportowy. I jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem do Uzdrowiska po Socjalną i do Biedry, aby uzupełnić składniki do dzisiejszego obiadu. To, co poprzednio było I Posiłkiem, dzisiaj miało stać się drugim, tylko w większej ilości. Przypomnę - sześć składników i cztery przyprawy.
I Posiłek zrobiłem ja. I jak zwykle go celebrowaliśmy nie wiedząc do tej pory, że hołdujemy filozofii Ikigai. Nie wspomnę o mieszczących się w niej porannych rytuałach, jak chociażby 2K+2M czy sportowy onan.
Zaraz potem Żona wyszła z Pieskiem na spacer. Do Uzdrowiska Wsi. A ja zabrałem się za pomidory. Wyszedłem ze słusznego założenia, że zanim doczekam "dojrzania" tych zielonych, to te czerwone albo prawie czerwone mi spleśnieją i zgniją. Wyszedł jeden piękny słoiczek przecieru.
- Musimy natychmiast wyjść na spacer! - usłyszałem Żonę, gdy wróciła. Na chwilę zgłupiałem. - Jest tak pięknie, że szkoda byłoby stracić takiego dnia. - Słoneczko grzeje...
- Bardzo chętnie - zapaliłem się - ale tylko się przebiorę. A bo to wiadomo, gdzie człowieka poniesie?
Żona nie protestowała.
Przeszliśmy przez Park Samolotowy, Zdrojowy, Szachowy, by na dłuższą chwilę zatrzymać się w Panoramicznej i podziwiać. Wszędzie lazur nieba, słońce, zapachy i dywany szeleszczących liści w kolorach żółto-ciemnobordowo-brązowych. Z Panoramicznej "spadliśmy" w dół (pleonazm), czyli lepiej, spadliśmy do kas i głównej rozdzielni toru saneczkowego (czynnego) i wracaliśmy do domu naszą ulubioną trasą wśród pięknych domów. Ikigai. 
Dodatkowo wzięło nas na wspomnienia - te przyjemne i wcale nie masochistyczne. Wszystkie dotyczyły miejsc, w których przez 24 lata mieszkaliśmy (osiem). Żadnego z nich nie ominął remont    (w najlepszym przypadku totalne uładzenie) - większy lub mniejszy. Jadąc od największego - Nasza Wieś, Biszkopcik, Wakacyjna Wieś, Uzdrowisko, Dzikość Serca, Tymczasowość (życie w bloku przez 8 miesięcy przed Naszą Wsią), Nasze Miasteczko i Plac (życie w Metropolii przez 2 lata w wynajętym mieszkaniu, w trakcie których miotaliśmy się po niej w poszukiwaniu czegoś na stałe).
Żona uważała, że z tej kategorii należałoby wyrzucić Dzikość Serca, ale sama by się zdziwiła i nawet ja, główny wykonawca, gdybyśmy wszystko spisali, co w trakcie naszych pobytów się działo i jak wiele zrobiliśmy. Również Nasze Miasteczko nie wpadało jej do grupy remontowej, chociaż w którymś momencie piękny pokój z wykuszem (miał tam być zimowy ogród) podległ poważnym pracom z wyrwaniem połowy sufitu, wstawieniem nowych belek w miejsce przegniłych, bo z balkonu sąsiada z góry od dawna przeciekało.
- To nie była moja koncepcja w ramach ewentualnych zmian, tylko musieliśmy to zrobić, bo zwyczajnie kapało po deszczach. - zaznaczyła Żona.
Mnie wpadało chociażby przez pryzmat późniejszego sprzątania po robotach. Było co robić. 
Te drobne różnice zdań pomiędzy nami w niczym nie osłabiły wymowy spaceru i nawet ciekawie go ustawiły naszym wspólnym pytaniem A jak to będzie kiedyś, jak będziemy patrzeć na te wszystkie miejsca, gdy nie będziemy już mieszkać w Uzdrowisku, ale na pewno będziemy je odwiedzać?
- Mówię o sobie - tym razem ja zaznaczyłem. - Teraz patrzę na swoje, swojskie, a w przyszłości będę patrzył jak na Uzdrowisko.
 
W domu Żona całkowicie opanowała kuchnię. Ponieważ robiła więcej KetoPizzy niż poprzednio i ciągle eksperymentowała z ilością, blachą i kuchnią, to lepiej było jej zejść z oczu. Z laptopem przeniosłem się do salonu. Wszystko się udało.

Dzisiaj Justus Wspaniały sprowokował nas przysłanym zdjęciem. Zadowolony trzymał olbrzymiego prawdziwka. Jeśli jest na dworze, porusza się w ortezie, w domu też, ale czasami bez niej. Niby w zasadzie go nie boli Ale przy ruchach skrętnych tak. W poniedziałek mają wizytę u ortopedy i się zobaczy. Lekarka wyręcza go w spacerach z psami. W najbliższy weekend (pt-sb) będzie jeździć do Metropolii na sympozjum i wracać do domu (50 km w jedną stronę). Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że będzie się ono odbywać w miejscu, w którym przez 10 lat pracowałem.
W Pięknej Dolinie też piękna jesień. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się od Lekarki. Zadzwoniliśmy specjalnie do niej, bo rozmowa z Justusem Wspaniałym nie może być normalna, nie można się rzetelnie niczego o jego kolanie dowiedzieć, a i z innymi sprawami też bywa różnie. Musi robić sobie jaja. Nie chcą ze mną rozmawiać to nie! słyszeliśmy jego oburzenie, gdy kończyliśmy rozmowę z Lekarką.

Planowaliśmy obejrzeć pierwszy odcinek sezonu czwartego serialu Walka z Goliatem. Ale jakoś nam odeszło. Ja czytałem, Żona słuchała.
 
CZWARTEK (17.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Byłem w szoku, gdy alarm wybudził mnie z głębokiego snu.
- To może jeszcze trochę pośpij... - od razu zaczęła Żona. Natychmiast się zerwałem. Ikigai, Ikigai'ą, ale nie róbmy jaj.
W ramach Ikigai porannie robiliśmy to samo, co zwykle. Z tą różnicą u mnie, że najpierw pisałem, a dopiero potem zabrałem się za sportowy onan.
W trakcie wyjechali goście z dołu, mimo że mogli być do 15.00.
- A bo chcemy jeszcze pobyć z rodziną w Górniczym Mieście, być na grobach, żeby już drugi raz nie przyjeżdżać, no i być w wcześnie w domu.
Mieli Volkswagena z 2017 roku, taką czarną limuzynę robiącą wrażenie. Taką, która kierowcy nie na wiele pozwoli, na przykład przy zamykaniu bagażnika. Nie dało się ot tak trzasnąć klapą i sprawdzić, czy się domknęła. Trzeba było nacisnąć guziczek i klapa się opuszczała, by za chwilę się podnieść, bo według niej coś wystawało ponad górną linię bagażnika, coś co mogło ją uwierać. Za każdym razem właściciel musiał bagaż przepakowywać, część nawet wyjąć i włożyć do kabiny pasażerskiej, co mnie zaczęło irytować, bo było widać gołym okiem, że gdyby ta idiotka się jednak zamknęła, nomen omen, to swoim ciężarem docisnęłaby miękkie części bagażu. A już naprawdę mnie wkurzyła, gdy za czwartym razem nie chciała się domknąć, bo przeszkadzały jej szmaciane szeleczki od plecaczka. Pan musiał je poprawić i klapa wreszcie się domknęła. Ale właściciel był zachwycony.
- Wie pan, mam go już 7 lat i nic przy nim nie musiałem robić. - A szwagier, Niemiec, wie pan, taki sknerus, kupił sobie Opla, mimo że mu odradzałem. - I co? - Już trzy razy miał poważne awarie. - uzupełnił z satysfakcją.
Nic dziwnego, że Niemcy mówią: Jeder Popel fahrt mit Opel!
 
I Posiłek zrobiłem ja. Zwykłą jajecznicę na słoninie, boczku, kiełbasie i cebuli. Nad podziw smakowała. I za jakiś czas zabraliśmy się za górne mieszkanie. Dzisiaj pod wieczór miała przyjechać czwórka gości.
Pogoda był tak piękna, że szkoda jej było na dalsze sprzątanie. Po jego pierwszym etapie wybraliśmy się z Pieskiem na spacer. Możemy chodzić ciągle po tych samych ścieżkach zupełnie się nie nudząc i ciągle podziwiając.
- Bo wiesz... - Żona chciała to jakoś wyjaśnić, zdefiniować. - ... trafiamy na różne pory roku, inne pory dnia, różne aury i różnych ludzi. - Stąd zawsze jest inaczej.
Zgadzałem się, ale bazą zawsze jest bezwzględne piękno Uzdrowiska.
Gdy wróciliśmy, dokończyliśmy sprzątanie.
 
Goście trochę nas zaskoczyli swoim o pół godziny wcześniejszym przyjazdem. Żona wyrobiła się na ostatnią chwilę. Dwie pary lat około 40., kontaktowe, totalnie wyluzowane.
- To ja się już z państwem pożegnam - poinformowałem - o reszcie powie Żona, bo nie jest dobrze, gdy jesteśmy oboje. - Jesteśmy strasznymi gadułami i gości możemy zagadać na śmierć.
- O, to pan nas nie zna! - wybuchnęli śmiechem. - Lepiej proszę na nas uważać. 
- Mogą zdrowo imprezować - podzieliłem się uwagą z Żoną, gdy wróciła. Podeszła do sprawy nad podziw spokojnie.

Było sporo przed 18.00, gdy po II Posiłku, głośno i z westchnieniem, dość dramatycznie, stwierdziłem Nie mam co robić! Chodziło dokładnie o ten dzisiejszy wieczór. Pisać mi się nie chciało, czytać też nie, zabierać się za jakąś robotę było bez sensu, a ostateczne pójście na górę, nomen omen, wołało o pomstę do nieba, nomen omen.
- To może je wyjdę z Bertą do Uzdrowiska Wsi? - nawet sam wymyśliłem.
Pomysł Żonie się spodobał. Widocznie pod naszą nieobecność nie mitrężyła czasu na darmo. Językoznawcy oficjalnie twierdzą, że jest to piękny pleonazm, bardziej w formie "marnować czas na darmo", bo przecież wiadomo, że z marnowania czasu nic nie wynika. Nie znają jednak Żony. Bo ona nie mitręży czasu na darmo, tylko wymyśla. Więc, gdy wróciłem, wymyśliła lepiej niż ja.
- A może zabrałbyś się za segregatory? - uderzyła straszliwie pod wieczór akurat, o którym sama zawsze mówi, że powinien być, jako zwieńczenie dnia, taki cichy, relaksujący, miły, zamykający.
- Jeżdżą za nami bez sensu już tyle lat, na pewno jest w nich mnóstwo śmiecia do wyrzucenia... - Ale nie musisz tego robić już dzisiaj... - dorzuciła półfałszywie.
Ubrałem się natychmiast i zacząłem schodzić, nomen omen, do piwnicy.
- Ale nie zmarzniesz tam?... - zatroskała się.
- Nie, bo ta część mieści się obok kotła gazowego, a ten grzeje, jak dziki.

No, cóż. Sprawa jest trudna, o czym wiedziałem od dawna i dlatego nie paliłem się. Udało mi się z trzech segregatorów po ciężkich wewnętrznych bojach wyjąć sporo papierzysk, które natychmiast przedzierałem, żeby nie było odwrotu. Wszystkie one dotyczyły działalności Szkoły. Każda głupia faktura, każda notatka służbowa, każda umowa przyciągała przed oczy tamte wydarzenia, czasami błahe, czasami ważne, ale zawsze oddające aurę tamtych lat, w którą błyskawicznie się zatapiałem. Coś jak z oglądaniem starych zdjęć - nie sposób się oderwać. A czas płynął.
W końcu przyszła Żona.
- O masz tu fajnie... - starała się mnie podtrzymywać na duchu widząc widocznie moją minę.
- Tak, ale trochę za nisko mam dany przeglądany segregator i po jakimś czasie czuję kręgosłup...
Żona od razu szukała rozwiązania, ale nie było sensu, bo na dzisiaj kończyłem. Ile można?
- Wiesz, wyszło mi na oko, że dzisiaj zrobiłem 1/1000 tej pracy. - zacząłem swój wywód już w domu.    - Z tego by wynikało, że przy takim tempie całość zajmie mi 1000 dni, czyli blisko 3 lata. - I....
- Nie chcę tego słuchać! - Żona natychmiast mi przerwała.
- Ale wystarczy, że intensywność prac zwiększę dwukrotnie, to wyjdzie tylko półtora roku... - spieszyłem ją uspokoić.
- Mówiłam, że nie chcę tego słuchać... - była nieugięta. - A może zrobimy tak, że gdy ty na chwilę wyjedziesz, to ja wszystko wypieprzę? - Będziesz mi wdzięczny.
Gdyby mój wzrok potrafił zabijać...
W tej sytuacji może być odwrotnie niż przy Kopalińskim. Tam zakładałem, że będę go "czytał" i czytał dwa lata, a zeszły cztery, a tu z trzech zrobi się półtora, a nawet krócej, gdybym z wielką niechęcią się przyłożył.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu czwartego serialu Walka z Goliatem. Trzeci sobie odpuściliśmy. Ale ciągnie się on za czwartym z dziwną aurą nierealności i udziwnień. I jeśli tak będzie w odcinku drugim, to z serialem pożegnamy się ostatecznie. Biedna Żona.

PIĄTEK (18.10)
No i dzisiaj wstałem o... 
Powyższe słowa napisałem ... wczoraj, w czwartek. Od jakiegoś czasu mam taką technikę, że pod koniec danego dnia na początku następnego właśnie je od razu wpisuję. A rano tylko godzinę. Oczywiście przyjdzie kiedyś taki dzień, że wyjdę z tym systemem, jak Himilsbach z angielskim.
Ten moment będzie chyba dość wstrząsający dla żyjących i dla czytających (warunek konieczny, a po nim wystarczający). Po tym nieodwracalnym incydencie już "słyszę" wymianę zdań między żyjącymi A jeszcze wczoraj napisał "No i dzisiaj wstałem o..."

No więc dzisiaj wstałem, jednak, o 06.15.
Miałem zamiar o 06.30, ale w drugiej części nocy się wierciłem. A ile można się wiercić?  Może to przez pełnię?
Dosłownie kilka minut po siódmej zaskoczyła mnie swoim telefonem Córcia. Fakt, wczoraj wysłałem jej smsa, żeby zadzwoniła do mnie, gdy będzie jechać do szkoły, bo wtedy ma czas spokojnie porozmawiać. Ale zawsze miało to miejsce nie wcześniej niż 07.30. Więc się zdziwiłem.
- A bo, tato, dzieci są na końcówce przeziębienia, nie chodzą do przedszkola i są u dziadków. - To postanowiłam sobie wcześniej pojechać, żeby spokojnie posprawdzać prace. - Nie obudziłam cię?
- wybuchnęła śmiechem.
Moja krew. 
 
Z wieści:
- Wnuk-V zaczął gadać. Oczywiście po swojemu.
- A Wnuczka się z niego nie nabija? 
- Nabija się, ale co ciekawe uwstecznia się i stosuje jego słownictwo. - Zresztą my też. - Teraz nie mówimy "auta" lub "samochody" tylko "mziumy". - Bo wiadomo, że auto robi "mziuuum!" - Poza tym stosuje najprostszą i przez to skuteczną formę komunikacji... -  Gdy jesteśmy w sklepie pokazuje na coś palcem i mówi "Ja lubić!"
- A Wnuczka 1. listopada kończy 5 lat?... - retorycznie zagadałem. - Wie o tym? - Rejestruje?
- Oczywiście... - Panie w przedszkolu też oczywiście wiedzą, a ja trochę je płoszę mówiąc, że główne uroczystości urodzinowe zrobimy na cmentarzu, bo łatwiej, wszyscy się spotykają, są na miejscu, nomen omen...

- Matki do siebie zabrać nie może i nie chce, mimo że brat wielokrotnie ją do tego namawiał i prosił Bo się wykończę! - Nawet, gdybym mamę zabrała, to co? - Łazienka jest na górze, musiałaby iść po schodach, a to odpada. - Poza tym prawda jest taka, że ja i Zięć wyjeżdżamy rano do pracy i wracamy 17.00-18.00.- Mama przez ten czas byłaby sama, donikąd pójść w tej Dziurze Marzeń, sam wiesz, jak jest, wokół żadnych ludzi. - A w Metropolii przynajmniej jest jakiś ruch.
Długo rozmawialiśmy o konieczności rehabilitacji biodra, konieczności ruchu, a stamtąd już było blisko do rozważań na temat filozofii życia, psychicznego nastawienia, łączności między nią a dziećmi, itd. Ciężka sprawa. Przy okazji dowiedziałem się, że Córcia od 11. lat uprawia jogę. Dlaczego to mi umknęło?
- Ćwiczę 4-5 razy w tygodniu po 30-40 minut. - I medytuję. - Przeważnie rano, czasami wieczorem, ale przy dzieciach wiesz, jak to jest. - Chcą ze mną uczestniczyć i się zaczyna. - W trakcie ćwiczeń włażą na mnie, albo gdy, na przykład, robię łuk, uważają, że mama zrobiła fajny mostek i pod nim "przejeżdżają" przy okazji mamę łaskocząc.                          - A medytacja? ...

- Córcia w tym roku szkolnym, już we wrześniu, zrobiła wraz z uczniami szkolną gazetkę w języku angielskim, oczywiście. Zrobiła ona, i gazetka, i Córcia, na wszystkich wrażenie - osiem stron A4 ze zdjęciami i z tekstem nie tylko o życiu szkoły. Dla mnie bomba jako dla ojca, byłego belfra i byłego dyrektora szkoły.

Jeszcze przed I Posiłkiem fajnie z Żoną sobie porozmawialiśmy przy kawie i przy kuchni na temat naszych  planów. Różne za i przeciw, lekkie bicie piany i dzielenie włosa na 8, tylko, czyli rozsądnie i z umiarem. A po nim zabraliśmy się za dolne mieszkanie. Po południu mieli przyjechać goście.
Dzisiaj napisał wreszcie Saperski Menadżer. Okazało się, że miał dwa dni urlopu Bo wie pan, cisza, nic się nie dzieje, tylko 8 pokojów zajęte, to wziąłem sobie wolne... 
Jest to jednak turystyczny skandal! Serce Zdroju dysponuje 33. pokojami i  apartamentami, więc zajętość wynosi niecałe 25 %. O tej pięknej porze roku. Utopić się można, kurwa!...
Miałem więc trochę roboty korespondencyjnej i porządkującej.
 
Zgodnie z filozofią Ikigai znowu wykorzystaliśmy piękną pogodę i obcowaliśmy we troje z przyrodą. 
I w tym czasie zadzwoniła Córcia, bo ją o to smsowo poprosiłem. Tym razem wracała ze szkoły.
Musiałem temat gazetki przegadać do bólu, do najdrobniejszego szczegółu, bo rzecz jest świetna. Przysłała mi pierwszą stronę, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Okazało się, że gazetka jest realizowana z rozmachem, bo:
- zespół redakcyjny liczy 20 reporterów plus korektorka i redaktor naczelny, wszyscy uczniowie klas VII-VIII. 
- reporterzy zbierają przez miesiąc materiały, fotografują i piszą. Dotyczą one życia szkoły, w tym co miesiąc wywiadu z jakimś nauczycielem, bieżącej polityki, muzyki, wydawnictw książkowych, podróży, sportu i innych, które pasują danemu reporterowi.
- każdy tekst sprawdza i poprawia korektorka, dziewczyna mocno ogarnięta w angielskim.
- naczelny, też świetnie ogarnięty w angielskim, i świetny komputerowiec, wszystko zbiera do kupy i przygotowuje ostateczny skład gazetki.
- na końcu Córcia dokonuje ostatecznego przeglądu i akceptuje do druku.
- wszyscy za swoją pracę są oceniani i otrzymują oceny Bo tato, ja pracuję w systemie projektów i gdy ktoś go nie zrealizuje, to jest pała!
- gdy korektorka i naczelny ślęczą nad bieżącym wydawnictwem, reporterzy zbierają już materiały do kolejnego. Wszystko więc elegancko hula, a uczniowie są najarani. 
- dyrektor i nauczyciele są zachwyceni pomysłem. Gorzej z innymi anglistami, którym chyba skoczyła gula.

Goście przyjechali punktualnie o 17.00, zgodnie z deklaracją. A taka punktualność to rzadkość. Młoda para lat około 35. Bardzo sympatyczna, kontaktowa, bez kompleksów, czująca bluesa, ale znająca miejsce w szeregu w gadkach, czyli fajnie reagująca, ale  sama niczego nie prowokująca.

- No i nie mam co robić! - dość głośno wydarłem się po II Posiłku, gdy zrobiła się 18.00.
- No, masz!... - To może idź do piwnicy?...
Dobrze, że Żona mi przypomniała. Nawet ochoczo poszedłem. W niszczeniu zrobiłem dalszy krok, też jakąś 1/1000, czyli zrealizowałem już 1/500. Ale tematu po powrocie nie rozwijałem nie chcąc słyszeć Nie chcę tego słuchać!
 
Pod wieczór siedząc przy laptopie co jakiś czas sprawdzałem przez kuchenne okno, czy na podjeździe stoją dwa auta. Niepokoiłem się.
- Idę zobaczyć, bo inaczej nie będę mógł spokojnie pójść na górę oglądać, a potem spać. 
- Ale zachowaj się dyskretnie, dobraaa? - Żona się zaniepokoiła.
Auto tych z dołu stało, ale brakowało tych z góry. Na szczęście, idealnie w tym momencie nadjechali.
Podszedłem do bramy i spokojnie czekałem, aż ją sami sobie otworzą.
- Specjalnie nie otwierałem bramy, żeby zobaczyć, czy dacie sobie państwo radę za pierwszym razem.  - zakomunikowałem wszystkim, gdy po kolei wysiadali, i każde kulturalnie mówiło "dobry wieczór".
- Są. - lakonicznie poinformowałem Żonę po powrocie.
- Boże, pomyślą sobie, że ich śledzisz... - Jak w tych filmach, w thrillerach, w których niby miły gospodarz... 
Nie reagowałem.
- To jesteś spokojny? - Możemy iść na górę?
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Walka z Goliatem. Zaczął normalnieć, więc chyba będziemy oglądać. Problem był tylko taki, że laptop żadną miarą nie dał się podłączyć do telewizora, więc film oglądaliśmy na malutkim ekranie. W tym mieliśmy wprawę, bo w trakcie każdego pobytu w Dzikości Serca wieczorami coś tam zawsze oglądaliśmy mając laptop tuż przed nosem. 
Dzisiaj dodatkową atrakcją w czasie oglądania było znikanie obrazu na 2-3 sekundy i to bardzo regularnie, co jakieś 20-30 sekund. I chyba przez tę regularność bardzo szybko się przyzwyczailiśmy i ten styl oglądania zaakceptowaliśmy, zwłaszcza że dźwięk był cały czas.
- Jutro muszę przyjrzeć się laptopowi, a gdyby to nic nie dało, to zmienię przeglądarkę. - Żona podsumowała wieczór.
 
SOBOTA (19.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Od rana prowadziłem onan sportowy i pisałem.
Ledwo minęła 07.00, a, ku naszemu porannemu zdziwieniu, ta para z dołu wyjechała. Już wczoraj mówili nam, że po drodze do Uzdrowiska zaliczyli ileś tam szczytów i dzisiaj muszą kolejne trzy. Rozumiałem, ale żeby tak na urlopie zrywać się w sobotę tak wcześnie?... Ja to co innego - nie jestem na urlopie.
Dosyć szybko z rana zacząłem się martwić, że kocioł gazowy chyba nie grzeje. Już wczoraj, gdy wychodziłem z piwnicy, wydawał mi się podejrzany, a dzisiaj ciągle zimne rury w tym zakątku salonu, z którego wycięliśmy dwa kaloryfery, zaniepokoiły mnie poważnie. Ale Żonie przy 2K+2M niczego nie mówiłem nie chcąc tak brutalnie zakłócać jej spokoju.
W końcu ją zaniepokoiłem na tyle, że napisała smsa tym z dołu (u nich na szafie stał sterownik) niepokojąc ich gdzieś tam na szczycie jakiejś góry i opisała, z czym mamy problem i czy możemy do nich wejść. Mogliśmy. Zostaliśmy zaskoczenie obecnością pieska pieska(!), wysokości Berty, ale o połowę szczuplejszego. Od razu wyłapaliśmy też drugie podobieństwo. Piesek, Biszkopt, jak się okazało, w ogóle nie szczekał. Nawet w samochodzie, gdy goście przyjechali, stąd nasze zaskoczenie.
Trzecim była oczywista radość na nasz widok Bo żeby być tak zamkniętym, nawet jeśli jestem przyzwyczajony?...
Potem to już były same różnice, bo Biszkopt był rasy mieszanej z dużą domieszką labradora, młody, ekspansywny i ... usłuchany. Za każdym razem reagował na zawołanie, komendę. Bo nasz Piesek zdarza się, że też, ale tylko wtedy, gdy się długo namyśli, a i potem robi to z ociąganiem się irytując Pana. Pisałem już, kto i czego perfidnie mnie za pomocą Pieska uczy... Poza tym Biszkopt okazywał swoją radość skacząc, do czego należało się szybko przyzwyczaić. U naszego jest to nie do pomyślenia i trzeba mu oddać, że robi mądrze ciesząc się spokojnie w takich razach radości poprzez ewentualne kręcenie się w miejscu, zawsze merdanie ogonem, a i to nie za intensywne i ewentualne szturchanie mocno przednim szczudłem, co akurat spotyka się u Państwa, zwłaszcza u Pana, z dużą aprobatą.
Gdy bez problemów zaprowadziliśmy Biszkopta na ogród, w pierwszym momencie było oczywiste zainteresowanie, ale potem chemii nie było. Może przez to, że Biszkopta na widok Berty i jej masy oraz obcego jednak terenu dopadła cykoria.
Dosyć szybko Berta pilnowała na tarasie wejścia do domu, bo miało być przecież śniadanie, więc Biszkopta zaprowadziliśmy znowu bez problemów do dolnego mieszkania.

Od 10.00 do 13.00 nie było prądu. Jeśli chodzi o I Posiłek, zupełnie nas to nie martwiło. Na kuchni zrobiłem jajecznicę na słoninie, kiełbasie i cebuli. Za to zmartwiłem się, bo dzisiaj wreszcie zaplanowałem poważny i długi proces odgruzowania się. Bo ile można zapuszczać się?  Nie mówię tu o włosach na głowie i brodzie, ale chociażby o paznokciach u czterech kończyn nie wspominając reszty. Po co straszyć, zwłaszcza Żonę.
Prąd wrócił jednak przed planem i spokojnie mogłem dokonać ablucji, czyli rytualnego obmycia ciała w religijnym systemie zwanym ateizmem. Mogliśmy iść na spacer z Pieskiem, bo kolejny dzień był piękny. Tworzyliśmy własne Ikigai.
 
Uprzedzając fakty muszę powiedzieć, że mimo żem ateista, Bóg jest łaskaw i widziałem w przedwczesnym powrocie prądu jego palec. Akurat idealnie dzisiaj, kiedy to w Parku Zdrojowym było nam dane natknąć się na towarzystwo trzech pań i jednego pana. Jakbym się czuł, gdybym akurat dzisiaj wyszedł "na menela"? No, wprost okropnie, zwłaszcza że spędziliśmy ze sobą razem chyba       z 40 minut, a więc nieprzyzwoicie długo jak na układ, w którym przyjeżdżający turyści chcący poznać  Uzdrowisko i zakosztować jego aury narażeni zostali na natrętne towarzystwo jego mieszkańców, szczególnie moje, jak później twierdziła Żona Nie dopuszczałeś mnie do głosu, przerywałeś mi!...
Oczywiście w tym jest logiczna sprzeczność, bo jak mogłem jej przerywać, jeśli jej nie dopuszczałem. Ale mniejsza o drobiazgi. 
Bóg mi jednak świadkiem, że to nie ja zacząłem. Można by powiedzieć, że w jakimś sensie odpowiedzialny za całe zdarzenie był Piesek, ale co on mógł poradzić w sytuacji, gdy został nagle zaczepiony przez jedną z pań z tej czwórki i wyzwany A to jest bokser? Musiałem bronić honoru i dobrego imienia szlachetnego cane corso. I było już na zwykłe grzecznościowe rozstanie się za późno.
To czas przedstawić tę czwórkę. Być może wiele rzeczy przekłamię, bo było zbyt mało czasu, żeby o wszystkim się dowiedzieć, poza tym nawet ja miałem w sobie umiar raczej kierując się myślą o opinii turystów o Uzdrowisku Nie przyjeżdżajcie tam, bo po parku krąży taka para, dla kamuflażu z psem, od której za chwilę się nie odczepicie i cały pobyt będzie stracony, ale gdybyście ją spotkali, broń Boże nie pytajcie, czy to jest bokser?! Poza tym na pewno ze szczątkowych jednak informacji tej czwórki (nie miała zbyt wiele czasu na dojście do głosu) mogłem wysnuć zbyt daleko idące wnioski i na podstawie skąpych danych niefortunnie je przeekstrapolować.
Okazało się, że była to paczka ze studiów, z germanistyki. Po jakiej uczelni? Nie dotarłem, a przecież w tym momencie, gdybym zadał niewinne nakierowujące pytanie, mógł się pojawić rok ukończenia studiów. Moje niedopatrzenie. A  skoro tak, to miałem pewne problemy z określeniem ich wieku, a przecież w tej kwestii mam spore doświadczenie. Panie mogły być z obszaru 40-45 lat, a pan wydawał się trochę starszy, może był ze starszego rocznika. W trakcie rozmowy (monologu, jak twierdziła Żona) uprzedziłem, że nasze spotkanie opiszę na blogu i że nadam im blogowe imiona, bo takie panują zasady. Więc, żeby było łatwiej byli to: 
- Aktywna Ateistka - ta od boksera, najbardziej ekspresyjna, mieszkająca pod Stolicą, a posiadająca i remontująca(! - nie było czasu rozwinąć tematu) wraz z mężem dom oddalony od Uzdrowiska o 50 km, w pięknych terenach,
- Wsłuchująca Się Anglistka - po germanistyce skończyła anglistykę, uczy w liceum, jej ojciec był(?)/jest(?) chemikiem. Skąd przyjechała? Mogłem tylko wnioskować,  że z Innej Metropolii II, czyli z miejsca, w którym jej ojciec kończył chemię,
- Aktywnie Milczący - mieszka w Berlinie i niczego więcej o nim nie potrafiłem się dowiedzieć, skoro milczał. Ale nie mogłem mu się dziwić, bo przebywał w towarzystwie trzech pań. To milczenie może się mu po tym pobycie utrwalić, jeśli nie zrobiło tego grubo wcześniej. Muszę jednak dodać, że gdy sporadycznie się odzywał, to celnie, z poczuciem humoru, co dobrze o nim świadczyło. Przeważnie jednak milcząco się uśmiechał, ale był to ciepły uśmiech, niewymuszony i niezdawkowy,
- Berlinera - z tą blogową  nazwą miałem najwięcej kłopotu. Bo de facto o niczym innym nie informuje, jak tylko o miejscu zamieszkania i o oczywistym partnerstwie z Aktywnie Milczącym (małżeństwo, para - nie dociekłem). A skąd Berlinera? Bo chyba Aktywnie Milczący jest ein Berliner   (1963 rok - John F. Kennedy w przemówieniu w Berlinie Ich bin ein Berliner), więc ona Berlinera przekładając zasady tworzenia formy żeńskiej rzeczowników w języku niemieckim przez dodanie "- in"
(also Ich bin eine Berlinerin), czyli w polskim "-a". Oczywiście tym wywodem podkładam się germanistom, jak jakiś głupi. Zresztą podłożyłem się już "niemiecko" pod koniec spotkania, ale o tym później.
Mogłem nazwać Berlinerę Blondynką. Byłoby to jednak banalne pomijając pejoratywny w naszej kulturze wydźwięk tego określenia. Poza tym byłoby to grubo poniżej mojego blogowego poziomu.
 
Na stojąco zdążyliśmy (według Żony zdążyłem) przelecieć wszystkie nasze miejsca zamieszkania, remonty, określić po jakich studiach jesteśmy, co z nami i z naszymi rodzinami, zaakcentować fakt prowadzenia Szkoły i, pomijając dziesiątki drobiazgów, ostatecznie skończyć na nośnych sprawach światopoglądowych. Końca nie było widać, mimo że Żona starała się znaleźć mówiąc kilka razy Ale może chodźmy już, bo to państwa akurat może nie interesować, a poza tym chcieli zobaczyć Uzdrowisko. Ale, żeby było jasne - tematyka wynikała z zadawanych pytań. Nie wypadało nie odpowiadać.
Zresztą, jak mogłem pójść, skoro przy moich, faktycznie rachitycznych próbach odejścia, co rusz słyszałem Wsłuchującą Się Anglistkę Nie, nie, to naprawdę jest ciekawe! wypowiadane autentycznie szczerze przy jednocześnie biernej postawie Berlinery (odczytywałem to, jako zachętę; później dotarło do mnie na podstawie jednej przesłanki, że była to oznaka kulturalnego zachowania) i milczącej postawie Aktywnie Milczącego oraz w trakcie nieobecności Aktywnej Ateistki. Ona to za jakiś czas od momentu A to jest bokser? sprzedała nam newsa, że niedawno wypili herbatę i Gdzie tu jest najbliższa toaleta? Od razu półfałszywie zareagowałem To może rozstańmy się, bo rzeczywiście za długo państwa męczymy, ale usłyszałem Nie, nie, wytrzymam. W końcu jednak nie wytrzymała i gdzieś pognała. A za jakiś czas Berlinera przejęła na chwilę inicjatywę, bardzo przytomnie.
- A państwo w którą stronę idziecie? - Bo jeśli w tamtą, to chodźmy razem - wskazała stronę, w której zniknęła Aktywna Ateistka. - Gdy będzie wracać, to się z nią spotkamy...
A przecież mogła zapytać: A państwo w którą stronę idziecie, bo my w przeciwną? Mówiłem, że kulturalna i jaka dyplomatka, to znaczy eine Diplomatin.
Nawet do mnie nie dotarło, że w ten sposób da się dotrzeć do bezpiecznej strefy pełnej toalet.  
Doszliśmy szczęśliwie do Stylowej. 
 
Ostatecznie jaka była z nas, mieszkańców Uzdrowiska, korzyść dla tych sympatycznych turystów, którzy w Uzdrowisku byli pierwszy raz i go nie znali? Oprócz wskazania, gdzie w Stylowej jest toaleta? Otóż udało się nam polecić im trzy lokale, które z pełną odpowiedzialnością zawsze polecamy naszym znajomym i gościom - Lokal z Pilsnerem I, Lokal z Pilsnerem II i Lokal Bez Pilsnera. No i podać strony internetowe naszych apartamentów i bloga. 
Wspomniałem już, że uprzedziłem ich, że to spotkanie zostanie opisane. Starałem się zrobić to w swoim stylu, rzetelnie, nie przeinaczać faktów, trochę koloryzując. Zrobiłbym dokładnie tak samo, gdyby czytali i gdybyśmy się jeszcze mogli kiedykolwiek spotkać. Ale prawdopodobieństwo jest znikome. Chociaż, jak życie uczy, Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom.
 
Rozstaliśmy się  sympatycznie i pogodnie. A na twarzach Wsłuchującej Się Anglistki i Aktywnie Milczącego nawet ujrzałem wdzięczność. Ale nic dziwnego, bo był to moment ich wyjścia z toalet, które im w końcu wskazaliśmy.
Gdy żegnając się mówiłem Auf Wiedersehen, Berlinerze nie udało się (może nie zdążyła), a może nie mogła ukryć drobnej mieszanki zażenowania ze zniesmaczeniem. Mogła wewnętrznie zareagować Ale, żeby tak na polskiej ziemi między Polakami?!, a może miała przesyt języka niemieckiego i Nie po to przyjechałam do Polski, a może wreszcie, co jest najbardziej prawdopodobne, moja niemczyzna strasznie jej zazgrzytała. A może mi się tylko tak zdawało? Tak czy owak, niczego więcej nie dała po sobie poznać. Do końca zachowała klasę. 

Po powrocie do domu spotkaliśmy się z parą z dołu, która wróciła szczęśliwie ze szczytów. Jako psiarze ze śmiechem omówiliśmy charakter i zachowanie ich psa, a potem dopytaliśmy, czy nie majstrowali przy sterowniku kotła gazowego. Nie majstrowali, ale młody gość nie wiedząc nawet, że sterownik stoi sobie na szczycie szafy,  w jej głębi, położył tam plecak. To wystarczyło, żeby ten idiota, sterownik, nie gość, zgłupiał i popsuł mi humor na wiele godzin.
 
Przed pójściem na górę prowadziłem krótki bieżący onan sportowy, bo po meczach narodowej reprezentacji przyszedł czas na ekstraklasę i I ligę.
- Chyba przyjechali ci z góry... - podzieliłem się wieścią z Żoną, gdy usłyszałem charakterystyczne hałasy.
- To uspokoiłeś się? - usłyszałem Żonę z Bawialnego.
- Tak, ale i tak pójdę sprawdzić.
- Ale żeby cię nie zobaczyli, dobraaa?!
Zapewniłem, że tylko wyjrzę. 
Żeby bilans wyszedł na zero (pero, pero...), nie zajrzałem za to do piwnicy. Nie było stosownej aury. Jestem więc w plecy 1/1000 z segregatorowych planów.

 Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem. Już trzeci tego sezonu, a scenarzyści nadal twardo funkcjonowali w mroczności. Dosłownie i w przenośni. Ciężko się to ogląda, gdy wszystkie seny rozgrywają się albo we wnętrzach, albo wieczorami lub nocą. Oglądający, my, powoli wpadają w depresję.
- A pamiętasz sezon I i II, kiedy zastosowali fajny efekt przechodzenia dnia w noc i na odwrót? 
- To może nie oglądajmy? - Ja mogę nie ... - wyjaśniłem.
- No tak, ale mnie ciekawi, co będzie... - Żona weszła mi w słowo.
To prawda, zapewne, ale też z tyłu głowy siedziała mi myśl, że Żona będzie musiała szukać czegoś nowego A ty myślisz, że to takie łatwe? Zwłaszcza, że zaraz to odrzucisz...
W technicznej kwestii oglądania nic się nie zmieniło. Żona wieczorem długo odinstalowywała coś, by to coś potem komputer sam zainstalował. Na tyle długo, że czekając w łóżku zdrowo zasypiałem.
Wszystko zdało się psu na budę. Z telewizorem nie było nadal połączenia, a gdy zaczęliśmy oglądać na laptopie, znowu na kilka sekund znikał obraz, a dźwięk nie. Dotrwaliśmy jednak do końca odcinka.
- Coś z tym trzeba zrobić... - usłyszałem. - To fatalnie, że mój, ale i twój komputer ma skopane gniazda i niczego nie widzi. - Może kogoś znajdziemy w Uzdrowisku lub w City, kto nam to naprawi?...
Powiało zgrozą. Oddać mój laptop w czyjeś łapska?! A bo ja wiem, co ten ktoś z nim zrobi? Czułem wewnętrzny opór przed klasycznym poprawianiem czegoś, czyli dążeniem do lepszego, skoro jest dobrze. Mogę pisać bloga, prowadzić onan sportowy i korespondować mailowo. To mi zupełnie wystarcza i innych fanaberii, aby laptop coś tam "widział", nie potrzebuję, zwłaszcza że nie wiem, co by to mogło być.
 
NIEDZIELA (20.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
 
Historia snu w trakcie dzisiejszej nocy nie miała sobie równych. Najpierw obudziłem się o 23.00, ale ten fakt przeszedł bez echa. Potem, nie wiedzieć czemu, powtórnie o 02.00. I nie mogłem zasnąć, bo "pisałem" bloga. Zdania układały mi się w głowie w zgrabną całość przechodząc jedne w drugie, ale reszta organizmu starała się usnąć. Ewidentny konflikt powodował, że się przerzucałem z boku na bok.
- Śpisz? - nagle usłyszałem.
- Nie.
- Bo się wiercisz i ja nie mogę spać.
- To może wstanę?!
- Jezu, ale ciszej, błagam!... - Jest środek nocy....
Odezwałem się normalnym trzeźwym i dziennym głosem, ale faktycznie mógł zabrzmieć niczym armatni wystrzał.
- Będziesz rozpalał w kuchni?
- Nie. - odparłem półgłosem.
- A pił kawę?
- Nie, zrobię sobie rumianek.
Na chwilę zapadła cisza.
- To ja założę słuchawki i trochę posłucham, bo inaczej nie  zasnę.
Szykowałem się powoli do wstania.
- A może dasz mi rękę? - sięgnąłem do ostatniej deski ratunku. Przeważnie niezawodnej. Wiemy o tym od lat, że połączenie naszych dłoni skutkuje bardzo szybkim zasypianiem. To dziwne przechodzenie ciepła i innej energii, to atawistyczne poczucie bezpieczeństwa. Stąd staramy się przy oglądaniu tego numeru  nie robić, bo jest bardzo zdradliwy. Często kończy się zasypianiem jednej lub drugiej osoby, traceniem wątku i z oglądania nici, skoro robimy to w parze.
Żona westchnęła nie licząc na wiele, ale nasze dłonie się połączyły. Z trudem, bo z trudem, ale jednak zasnąłem.
Obudziłem się o ... 05.00. Od razu do głowy zaczęło pchać się pisanie, ale skutecznie je odepchnąłem  myśląc o zasranym sporcie. To moja stara metoda, gdy nie mogę zasnąć z powodu jakichś problemów, stresu... Alarm obudził mnie sporo zszokowanego o 06.30. A łóżko opuściłem z wielkim trudem 15 minut później. Paranoja!
 
Żona pojawiła się na dole dopiero o 08.20 chyba tylko dlatego, że obudził ją sms wyjeżdżających gości z dołu.
- No, i widzisz, co narobiłeś?... - spotkałem się z natychmiastowym wyrzutem, gdy tylko pojawiła się w obrysie kuchni.
Spodziewałem się dokładnie takiej reakcji, ale i tak mnie rozbawiła. I Żona, i reakcja. Ten widok nieprzytomności połączony z wyrzutem wynagrodził mi fatalną noc.
- Budzisz mnie, mówisz, że wstajesz o drugiej, po czym nie wstajesz...
Przytuliłem i pocieszyłem.
- Jak w czasie pięknych poranków w Naszej Wsi... - wróciłem do jej tak późnego wstawania w tamtym okresie.
Od razu zrobiłem jej Blogową. To ją trochę ocuciło.
- Przecież ja o tej porze wracam już na górę, żeby się ubrać do dnia, a ja dopiero zasiadam przed kuchnią... - pojawiły się pierwsze słabe protesty.
- Półtorej godziny w plecy... - półzłośliwie uzupełniłem.
- To ty tak mówisz, ja tak nie mówię... - pojawiły się pierwsze oznaki przytomnienia.
W końcu dałem spokój i zapadła cisza. Żona mogła tkwić w swoim 2K+2M, podejrzewam trochę wykoślawionym.

Zanim to nastąpiło, gdy tylko zszedłem na dół i wszystko porannie zrobiłem, rzuciłem się na krótki onan sportowy, bo chciałem zobaczyć jak tam nasza ekstraklasa i I Liga. I w jego trakcie usłyszałem, jak goście z dołu szykują się do wyjazdu. Była 08.00. Wyszedłem i się pożegnałem nie przedłużając rozstania o sekundę, bo nawet ja widziałem ich kulturalną mowę ciała Bardzo się spieszymy, proszę pana! Wiedziałem, że w drodze powrotnej do domu mieli w planie zdobywać kolejne szczyty. Dosłownie.

Na spokojnie prowadziłem dalszy onan sportowy, bo w międzyczasie internetowo zdążył się powiększyć o kolejne wydarzenia sportowe.
Już po I Posiłku, tuż przed południem wyjechała góra. Od razu zabrałem się za wstępne sprzątanie apartamentów i przy okazji segregacji gościnnych śmieci wszystkie przygotowałem na poniedziałkowy odbiór.
Znowu, kolejny dzień, było pięknie, więc we troje zrobiliśmy sobie spacer po Uzdrowisku. Tym razem był jeden wodotrysk, bo zadzwoniliśmy do Justusa Wspaniałego licząc na to, że pod nieobecność Lekarki (trzeci dzień konferencji medycznej w Metropolii) nie będzie się popisywał. Lekarka jednak była w domu, więc się popisywał. Kolano najbardziej go bolało wtedy, gdy Lekarka w napadzie swojej bezsenności ostatniej nocy go budziła, niechcąca oczywiście, i nie mógł się wyspać. Podobnie, jak u nas, tylko analogicznie odwrotnie.
Rozmowę zdominowały grzyby i sezonowe potrawy. A to jest pasja Nowych w Pięknej Dolinie.
A dlaczego Lekarka była w domu?
- A bo czułam się już zmęczona... - Poza tym dzisiaj różne wystąpienia miały trwać raptem 2,5 godziny, więc nie opłacało mi się jechać 50 km w jedną stronę i 50 z powrotem.

Gdy wróciliśmy do domu, zostawiliśmy Pieska i poszliśmy do właścicieli jednego z dwóch pensjonatów leżących przy Pięknej Uliczce, rzut beretem od nas. Pierwszy zwizytowaliśmy wczoraj, a wizytacja polegała na naszej rozmowie w progu domu z jego właścicielem Bo my w tym roku już nikogo nie przyjmujemy, jeszcze ostatnia grupa i koniec. Nie zarobilibyśmy na ogrzewanie, pranie, itd.
Doskonale to rozumieliśmy.
Drugi postanowiliśmy dzisiaj, bo wczoraj nie było właścicieli. Ci przyjmowali cały czas, więc udało się obejrzeć wnętrza. No, cóż, dom został wybudowany na początku lat 70. ubiegłego wieku, niedawno rozbudowany, i prezentował warunki idealne dla osób szukających noclegu za stosunkowo niską cenę, przy wspólnej kuchni. Gwar, żeby nie powiedzieć hałas i brak kameralności schodził przy jego wyborze na dalszy plan. Więcej, prawie na pewno był wręcz poszukiwany, bo w stadzie raźniej, jest fajnie          I musimy wam powiedzieć, że świetnie wypoczęliśmy! 
Z zamiarem obejrzenia oferty tych dwóch noclegowych przybytków nosiliśmy się od dawna, a zwłaszcza od sierpnia tego roku, gdy w Uzdrowisku odbywał się wielki turniej szachowy. Wtedy telefony do Żony się urywały, bo różne leśne, czytaj szachowe, dziadki szukały noclegu i się  płoszyły słysząc Mamy do dyspozycji dwa apartamenty, więc zaraz po tym Żona kierowała ich właśnie w te dwa miejsca, bo było wiadomo, że to może być coś, o co może im chodzić - jeden pokój, może łazienka i żeby było jak najtaniej. Zresztą i tak dwa apartamenty były wówczas zajęte.
Kierowała, ale tak do końca nie było wiadomo dokąd. A skoro nadarzyła się bezpośrednia motywacja, to się  zmobilizowaliśmy.
Bezpośrednią motywację wymyślił Syn. Najbliższy weekend miał być kolejnym terminem, w którym dziadkowie mieli spotkać się  z Wnukami na męskim wyjeździe. Po wszelakich zawirowaniach organizacyjnych, finansowych, rodzinnych, zawodowych i okolicznościowych (ileś tam silnia) nastąpił taki moment, że do dwunocnego spotkania miało dojść w Sypialni Dzieci z jednoczesnym wyekspediowaniem Synowej gdziekolwiek, bo co to byłoby za męskie spotkanie w obecności jednej baby. Żadna ze stron by tego nie wytrzymała. Należało zastosować metodę Baba z wozu, koniom lżej.
Ale Baba poczuła się tym faktem zawiedziona Bo myślałam, że będę mogła spokojnie wysprzątać całą chałupę (cała Synowa!), więc Syn zaproponował spotkanie w ... Uzdrowisku, więcej, u nas, w części gościnnej I pieniądze zostaną w rodzinie!
Pomysł dobry, ale z lekkimi niedopracowaniami. Pierwszym takim, że Zamienił stryjek siekierkę na kijek, czyli jedna Baba zniknie, ale pojawi się druga, tu Żona. Nam, chłopom, by to specjalnie nie doskwierało, bo ta Baba by się do niczego nie wtrącała. Za to jej przeszkadzałoby całkowicie, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że my do niej będziemy się przykolegowywać jak najbardziej. Mało będzie pretekstów? Ale po szerokiej dyskusji między nami, a potem naszej z Synem, co nieco dało się ustalić:
- ponieważ w zbliżający się weekend wolne jest tylko górne mieszkanie, to w nim zamieszkałby Syn i Teść Syna. To byłoby korzystne przede wszystkim dla tego ostatniego, bo zawsze w sposób nieskrępowany i w dowolnej chwili mógłby uciec od Hunów i sobie pospać, bo, jak zwykle, ma ewidentne braki. Chyba że w ostatniej chwili ktoś z obcych zdecyduje się przyjechać i zarezerwuje górę. Ci będą mieć pierwszeństwo.
- dolni goście, którzy przyjadą na cztery doby, mogą spodziewać się gwarantowanej przez gospodarzy ciszy.
- Wnuki (ewentualnie Syn i Teść Syna) zostałyby ulokowane w pobliskim pensjonacie, w którym wszyscy byśmy się spotykali na śniadania, na wszelakie gry i gadki. Tu sprawa troszeczkę się z jednej strony uprościła, a z drugiej skisiła. Bo Wnuka-I ostatecznie nie będzie. W tym czasie pojedzie z kolegami do Innej Metropolii na jakieś targi, chyba gier komputerowych. Tak, tak, czy muszę tłumaczyć, dlaczego tak zrobił. Jeszcze może rok, może dwa, a całkowicie skończą się męskie wyjazdy i to nie dlatego, że dziadkowie wymrą. 
- ja bym w tym czasie całkowicie na dzień z domu znikał, a wracałbym na noc.
 
Pod wieczór (już dawno ciemno) miałem na tyle czasu, że w piwnicy segregatorowo wykonałem 2/1000 pracy, więc nadrobiłem wczorajszy dzień. Sumarycznie są  już 4/1000, czyli 1/250. Ale odtąd przestanę skracać ułamki, bo całkowicie zamulę, nawet sobie, stopień zaawansowania prac. Oczywiście z punktu widzenia psychiki w tej sytuacji lepiej wygląda w mianowniku liczba 250, a za chwilę 125,  niż 1000, ale takie numery na mnie nie działają. Nie potrzebuję prostackich metod samooszukiwania się. Doskonale wiem, że nie ominie mnie metoda pracy step by step. I nie jest to żaden POPiS wobec Córci, czy też Wsłuchującej Się Anglistki, tym bardziej, że prawie na pewno nie będą czytać, chyba że po mojej śmierci Córcia, bo taka kolej rzeczy. Stąd wysnułem wniosek - w jak korzystnej sytuacji są osoby, które czytają teraz, na bieżąco i mają oczywiste możliwości do czegoś się odnieść, podziwiać, skrytykować, oburzyć się... Bo potem to sobie mogą...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem. Z laptopa, z żoninych kolan. Obraz był nadal ciemny, żadnej sceny w świetle dziennym, ale za to płynny, bo Żona użyła innej przeglądarki.
 
PONIEDZIAŁEK (21.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Całkiem świadomie, bo publikacja. A roboty huk.
Ostatecznie sumarycznie jednak przeważył onan sportowy.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Po drodze oddaliśmy pranie, zajrzeliśmy w Łańcuchowej Wsi do Buster Keatona i do protetyka, bo zdaje się, że szykuje się u mnie kolejna zębowa zabawa. Idealnie w czas.
Zakupy były proste i szybkie. Po powrocie do domu do wieczora pisałem z przerwą na II Posiłek oraz na rozmowy z koleżanką ze studiów (na razie musiała odwołać swój pobyt na zjeździe z racji zdrowotnych, co ją mocno podłamało) oraz z kolegą, który dopiero teraz (był w sanatorium) pozytywnie zareaguje na mój Meldunek I. To ten, który ileś lat temu, w trudnych dla nas chwilach, odezwał się pierwszy, pomógł nam i tego nie zapomnimy mu do końca naszego życia. Jeszcze tak długo nigdy z nim nie rozmawialiśmy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego oschłego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.04.

I cytat tygodnia:
Największym niebezpieczeństwem dla większości z nas nie jest to, że mierzymy za wysoko i nie osiągamy celu, ale to że mierzymy za nisko i cel osiągamy. - Michał Anioł (właśc. Michelangelo di Lodovico Buonarroti Simoni – włoski rzeźbiarz, malarz, poeta i architekt epoki odrodzenia. Zaliczany obok Leonarda da Vinci i Rafaela Santiego do trójki największych artystów epoki renesansu, a także uznawany za jednego z najwybitniejszych artystów w dziejach świata).