poniedziałek, 30 grudnia 2024

30.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 27 dni.
 
WTOREK (24.12) - Wigilia
No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona.
 
To co się jeszcze działo wczoraj, w poniedziałek, 23.12
Wyjechaliśmy całkiem sprawnie, bo o 12.26, a byliśmy na miejscu już o 14.00, czego się nie spodziewałem. Do Pasierbicy pisałem, że  będziemy o 14.19. 
Czas jazdy wykorzystaliśmy na kilka rozmów, aby złożyć sobie życzenia i dowiedzieć się, jak u naszych bliskich znajomych będą przebiegać Święta. Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego dopadliśmy na przygotowaniach, a Zaprzyjaźnioną Szkołę na zakupach w sklepie. U obu par wszystko miało przebiec tradycyjnie, bez niespodzianek.
Najdłużej rozmawialiśmy z Synem. Mieliśmy do niego dzwonić za jakąś chwilę, żeby zrobić sobie informacyjną przerwę po ostatnich rozmowach, ale nas ubiegł, bo energia krążyła w kosmosie. No i przekazał nam kolejne, mocno sensacyjne, informacje dotyczące jego siostry.

U Krajowego Grona Szyderców zastaliśmy atmosferę dość ciężką, której mogliśmy się spodziewać po smsach Pasierbicy jeszcze w trakcie naszej podróży. Popieprzył się jej przedział godzinowy, w którym mieliśmy przyjechać, i mężowi podała ten nieprawdziwy, późniejszy. Nic więc dziwnego, że nie był zachwycony, gdy dowiedział się, że będziemy za chwilę, gdy akurat on miał rozgrzebaną w kuchni świąteczną robotę i czas zaplanował sobie inaczej. Tego nikt nie lubi.
Stąd po przyjeździe wypakowaliśmy się błyskawicznie omijając kuchnię i salon, żeby nie kłuć Q-Zięcia naszymi postaciami, i złożyliśmy nasze bagaże w sypialni (domownicy nam ją odstąpili na okres naszego pobytu), a wszystkie spożywcze na tarasie, bo chłodno, a lodówka pełna. No i Q-Zięć koło niej. Po czym we czworo, z Ofelią, poszliśmy na spacer, bo Pieskowi po stresującej podróży się należało. Q-Wnuk nam nie towarzyszył, bo w tym czasie miał angielski online.
Minęło na tyle dużo czasu, że Q-Zięć się wyrobił, więc po powrocie atmosfera zelżała. Wszyscy coś tam przygotowywali, więc z Q-Wnukiem spokojnie mogliśmy wypróbować mój elektroniczny zegar szachowy, który na tę okoliczność zabrałem ze sobą. Grając czarnymi w nastawione 10 minut przegrałem. Q-Wnuk zdążył przed czasem dać mi mata.
 
Na to wszystko przyjechała Teściowa. Wspólnie zjedliśmy obiad, była kawa i herbata, i przy okazji jej pobytu i mnie się również udało uszczknąć kawałek babeczki, a nawet kawałek sernika. Strucli makowej już nie dostałem. Wszystkiego kategorycznie bronił Q-Zięć. 
- Jutro Wigilia i przyjadą dziadkowie, a poza tym w pierwszy dzień Świąt jedziemy do rodziców! - zastrzegł, jakbym miał zjeść wszystkie ciasta naraz.
Znając jednak moje sernikowe nastawienie złamał się o tyle, że obiecał, że jeden kawałek mi da, jeśli jutro słowem na temat sernika się nie odezwę i nie będę żebrał, jękolił i mękolił. Obiecałem.
- Co obiecałeś? - Żona mnie przyszpiliła.
- Że nie będę...
- Co nie będziesz?...
- No, nie będę prosił...
- O co nie będziesz prosił?...
- No, o kawałek sernika...
- A możesz powiedzieć całym zdaniem Jutro nie będę... - wwiercała się we mnie wzrokiem.
- Nie będę...
- Od początku! - natychmiast mi przerwała. - Jutro...
- Jutro nie będę prosił o kawałek sernika...
Co słowo wypowiadane przeze mnie kiwała głową potwierdzając na bieżąco, że wszystko się jej zgadza, że mówię tak, abym nie znalazł jutro w mojej obietnicy żadnej luki i się nie wyłgał z postanowienia. Wreszcie obiecany kawałek dostałem.

Przy okazji obecności Teściowej myślałem sobie, jakie to wszystko jest chore. I nie zająknąłem się na ten temat ani razu. Od lat czytam przy takich i podobnych okazjach, jak dane rodziny będące Świadkami Jehowy się męczą, jakich traum muszą doznawać dzieci otoczone katolicką rzeczywistością i tradycją, i jak w rodzinach mieszanych (patrz zwłaszcza nasza - paczworkowa) muszą ci biedni wyznawcy opętani ideą wymyśloną przez innych ludzi kombinować w takim czasie, robić uniki i wymyślać, broń Boże niezdefiniowane preteksty, aby spotkać się z rodziną. Problem jest szeroki jak świat cały. Zawsze byłem zwolennikiem wspólnego zapraszania się na święta chrześcijan z ich niezliczonymi odłamami, Żydów, muzułmanów i innych różnych. Dlaczego nie można się spotykać w sympatii, w ciekawości, w tolerancji i zrozumieniu dla inności nie przeżywając z tego tytułu jakichś wyimaginowanych lęków i obaw przed "swoim Stwórcą". Najlepsze, że jako Jedyny przecież, chciałby, aby ludzie tak postępowali.
A już naprawdę humorystyczna jest przy takich okazjach językowa ekwilibrystyka Teściowej, aby uniknąć sformułowań i/lub nazw "Święta Bożego Narodzenia", "Wigilia", a nawet "choinka", czy "prezenty". 

Pasierbica odwiozła babcię do domu, a Q-Wnuk natychmiast wyciągnął mnie na ping-ponga. Szliśmy spory kawałek drogi do jakiegoś osiedlowego placu zabaw, na którym stał jeden stół ping-pongowy, taki trwały, betonowy. Po drodze fajnie sobie porozmawialiśmy o różnych sprawach.
Plac był oświetlony lampami, przy czym, żeby było śmiesznie, jego twórcy ustawili różne huśtawki, ławeczki, liny wspinaczkowe, itp. w najlepiej oświetlonych miejscach (lampy musiały stanąć pierwsze), zaś stół w najciemniejszym.
Fajnie się więc grało nie widząc piłeczki zupełnie lub w ostatniej chwili, kiedy na reakcje potrzebne były ułamki sekund, a z tym w moim wieku już trochę gorzej, chociaż nie narzekam.
W trakcie rozgrywek jednak narzekałem Przecież to paranoja, gdy piłeczka koło mnie przelatuje, a ja nawet o tym nie wiem!, z czego Q-Wnuk nic sobie nie robił, bo warunki gry były przecież takie same dla obu. A że dziadek miał słabszy wzrok, to co z tego. 
O dziwo, w tym półmroku udało mi się wygrać dwa mecze po 2:1, a łepkowi tylko jeden w takim samym stosunku. W meczach było więc 2:1 dla mnie. Sukces był dodatkowo o tyle, że Q-Wnuk zdecydowanie podniósł swój poziom gry, co oczywiste, skoro chodzi do szkoły sportowej, w której trenuje pływanie, koszykówkę, piłkę nożną i tenis stołowy właśnie.

Późnym wieczorem w pięcioro (bez Ofelii) graliśmy w "Farmera". Gra mnie zupełnie nie emocjonowała, no może tylko z wyjątkiem chwil, w których udawało mi się wyrzucić kostkami/kostką lisa lub wilka i pożreć wtedy innym graczom króliki lub owce, czy też krowy (w tej wersji świń nie było). Byłem na szarym końcu, ale to ostatecznie nie miało znaczenia, bo wygrany mógł być tylko jeden, a była nią Pasierbica.
Później graliśmy w kierki. Jednego gracza stanowiła para babcia-wnuk, sprawdzona od dawna, w której łonie nigdy nie może powstać nawet zarzewie konfliktu. Po zwykłych emocjach wygrała... Pasierbica. Nawet jeszcze przed loteryjką. Drugi byłem ja.

Spać kładliśmy się późno, jak dla nas bardzo późno, bo o 23.30. Gospodarze odstąpili nam swoją sypialnię z normalnym łóżkiem, sami spali na dmuchanym materacu w pokoju Q-Wnuka, on zaległ na kanapie w salonie, a Ofelia spała u siebie. Aha, Piesek spał na legowisku, tuż przy łóżku, po... mojej stronie.
 
Dzisiaj, we wtorek 24.12, gdy już wszyscy wstali (Ofelia zaraz po nas, pierwsza z domowników; od razu pomogła obudzić się bratu), natychmiast zabrałem się za sos tatarski słuchając różnych opowieści. Chociażby takiej, że Krajowemu Gronu Szyderców w nocy z materaca zeszło powietrze, a efekt czegoś takiego znamy jeszcze z Emden, z ich drugiego mieszkania, gdy któregoś razu przyjechawszy spaliśmy na takim dmuchańcu. Tamten (może to ten sam?) był o tyle perfidny, że nie wypuszczał powietrza do końca, więc w obszarach nieobciążonych naszymi ciałami robił takie perfidne bąble ograniczając obszar do złożenia ciała, a każdy z kolei ruch mój lub Żony powodował, że druga strona była poddawana niekontrolowanym naciskom podłoża wynikającym z przemieszczania się bąbli, czyli z praw fizyki. Krótko mówiąc ulegała podrzucaniu.
W nocy Q-Zięć ratował się chyba innym materacem, a na dzisiaj wymyślił rezerwowe podłoże z kołder, ale do końca nie zrozumiałem, bo oburzona na niezaradność męża Pasierbica nie za bardzo dopuszczała go do głosu.
Ja z kolei raczyłem porannie opowieściami o moim nocnym sąsiedztwie z Bertą. Zwróciłem uwagę, że dało się wytrzymać. Było trochę mlaskania,  trochę chrapania, tylko jedno nocne otrzepanie się i chyba nie było bąków. Przynajmniej ja niczego takiego nie poczułem. Bąki jako takie niezmiennie Q-Wnuki bawią, ale jeszcze bardziej, gdy poruszam temat wszelakich kup. Zdarza się, że historie z nimi związane każą mi powtarzać po kilka razy. Zwłaszcza główny prowokator, czyli Q-Wnuk.

Po skromnych jajkach na miękko dopchanych przeze mnie sałatką i pasztetem poszliśmy z Q-Wnukiem znowu na pingla. Przed wyjściem Q-Zięć obiecał synowi, że, gdy wygra dwa mecze z dziadkiem, dostanie dychę. No i Q-Wnuk wygrał. W pierwszym meczu dostał baty 2:0 i przyznał później, gdy wszystko w drodze powrotnej szczegółowo omawialiśmy, że po pierwszym secie drugiego meczu, gdy go wygrałem, miał już pietra i weszła w niego niewiara. Wystarczyło, że wygrałbym seta drugiego i dycha by się rozpłynęła. Ale tego seta wygrał i następnego również, cały mecz więc 2:1, i w meczach zrobił się remis. Walczyłem twardo, ale ostatecznie młody gad wygrał ostatni mecz 2:1 i cały turniej. Na dodatek jednego seta zamknął wynikiem 11:1 używając słowa "pogrom", którym skwapliwie kłułem go w uszy, gdy wcześniej dawałem mu łupnia. Co tu dużo mówić - był dumny i zachwycony.

Pasierbica scedowała na nas jeszcze jakieś ostatnie zakupy w Biedronce. Półki były wymiecione, świeciły pustkami tak, że cudem udało się nam co nieco kupić, ale, na przykład, o toniku do drinów to można było pomarzyć. Gdy pojawiliśmy się w domu i okazało się, że obaj zapomnieliśmy o kupnie baterii AA, o które telefonicznie poprosił Q-Zięć, wróciłem sam do Żabki. Tonik był i baterie również.
Po drodze spotkałem przyrodnią siostrę Pasierbicy, która zmierzała do Krajowego Grona Szyderców na Wigilię. Obie mają wspólnego ojca, jedna z pierwszego małżeństwa, druga z trzeciego, aktualnego. Poznaliśmy się wzajemnie, ale tylko ja miałem odwagę się zatrzymać i serdecznie przywitać, bo dziewczę jeszcze młode, 20-21 lat(?), więc nieśmiałe. Ale już w domu było rozmowne.

Nastąpił taki martwy okres w przygotowaniach. Niby wszystko gotowe, ale nie do końca. Q-Zięć pojechał po dziadków, Byłych Teściów Żony, a ja zaszyłem się w pokoju Q-Wnuka i pakowałem prezenty. A tej czynności nie cierpię. Jest na drugim miejscu w charakterze prac, których nie chciałbym wykonywać. Na pierwszym jest telemarketing.

Wigilia zaczęła się oficjalnie o 16.00. Czyli, jak Pan Bóg przykazał, że tak powiem. Przy stole zasłanym białym obrusem zasiadło 9 osób. Były Teść Żony, jako najstarszy (84 lata) złożył wszystkim życzenia. I wzruszył się, gdy wspomniał, jak bardzo docenia fakt, że mogliśmy się spotkać w takim gronie i w takich okolicznościach. Musiał się opanować, bo słowa uwięzły mu w krtani.
Ale potem poszło już żywiołowo. W dużej mierze dzięki Stumbrasowi (wybrał Były Teść Żony) i najmłodszym, którzy nawet spory czas wytrwali przy stole, ale ile można, kiedy pod choinką taka góra prezentów. Oczywiście taki moment jest najmilszy przy takich dzieciakach. Emocje, czytanie, rozdawanie i słodka naiwność.
O 17.00 Siostra Pasierbicy musiała jechać do pracy na całonocny dyżur w hotelu, od 18.00 do 06.00. 
Reszta dotrwała do 19.00. Zgodnie z umową nie poprosiłem o sernik, chociaż w pewnym momencie  Q-Zięć zaczął się łamać. Było mi o tyle łatwiej, że, gdy piję wódkę, nie jem niczego słodkiego. Mam tak od "zawsze".
 
Byli Teściowie Żony wyjechali o 19.00 zamówioną taksówką. Po wstępnych porządkach zasiedliśmy do Kevina samego w domu. Film oglądałem bodajże dwa razy. Pierwszy raz na fali jego rozpoczynającej się ery i wtedy ewidentnie mi się podobał. No, ale to były lata dziewięćdziesiąte (film z 1990), okres wszelakich zmian i posuchy właśnie się kończącej. Dzisiaj widziałem w nim mnóstwo niedoróbek, uproszczeń, schematów i oczywistych amerykańsko-świątecznych przesłodzeń. Oglądanie dla mnie miało sens tylko w tych rodzinnych warunkach i w obecności Ofelii i Q-Wnuka. Nie kryły się z tym, że za chwilę mogłyby oglądać od nowa. Piękny wiek...
Później rodzice puścili To właśnie miłość (2003), ale dla mnie to już było za dużo i za późno. Dla Żony również. Tedy wystartowaliśmy do łóżka "już" przed 22.00. Nawet nie zarejestrowałem, czy reszta została oglądać.
Znowu spaliśmy w sypialni Krajowego Grona Szyderców, Ofelia zaś tym razem miała spać na kanapie w salonie, Q-Wnuk u niej, a rodzice tak, jak wczoraj, u Q-Wnuka.

ŚRODA (25.12) - I Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 07.50. 

Grubo przed wszystkimi. Od razu bezceremonialnie zacząłem się tłuc w kuchni ignorując obecność Ofelii, która słodko spała. I spałaby dalej, gdyby stosunkowo wcześnie nie przyszedł jej brat.
Ale zanim to nastąpiło, wyszukałem sobie kubek na kawę, przy grzmocie ekspresu zrobiłem trzy porcje, żeby było czym popijać babkę, sernik i makową struclę. Dodatkowo miałem fajnie, bo wieczorem Q-Zięć przełożył z pokoju Q-Wnuka do kuchni nasze laptopy, więc mogłem nawet przeprowadzić spory onan sportowy.
Z chwilą nadejścia Q-Wnuka Ofelia musiała się obudzić. Trochę jej pomogłem maltretując to ciągle drobne, ciepłe, pachnące i rozespane ciałko. Nie miała pretensji, bo świąteczne emocje wzięły górę, więc od razu z bratem zabrała się ponownie za prezenty.
Rodzice wstali później, ale niezbyt późno, bo czekało ich pakowanie i wyjazd do rodziców Q-Zięcia.
W tym sporym zamieszaniu nawet ich nie zapytałem, jak dzisiaj w nocy sprawował się materac.

Po śniadaniu już o 10.57 wyjechaliśmy. Tym razem droga do Uzdrowiska zajęła nam szokująco mało czasu, bo godzinę i 30 minut, mimo że w naszą stronę jechało sporo aut, a wśród nich sporo niedzielnych gamoni. Podróży więc nie zdążyliśmy poczuć. Co innego Piesek. Z ulgą "wysiadł" z bagażnika, poszedł od razu z panią na spacer, zrobił kupę, dostał żwacza, nażłopał się  wody i wreszcie wyluzowany zapadł w sen na swoim legowisku. Nie czekały go już jakieś  samochodowe wstrząsy, jakieś popiskujące świnki, ciasnota w mieszkaniu Krajowego Grona Szyderców, łomoty wszelakie, w tym świąteczne, tylko dom, legowisko i święty spokój.
W trakcie jazdy zadzwoniła Teściowa. Dopytywała o Wigilię skrzętnie unikając tego słowa, a przede wszystkim o Byłych Teściów Żony. Dla mnie było oczywiste, że chętnie ten czas spędziłaby z nami, ale do tego nie przyzna się sama przed sobą w obawie przed Jehową. To się nazywa skuteczna indoktrynacja.
 
W domu zastaliśmy + 16,6 stopnia. O godzinie 15.30 było już +18,4. Cały czas siedziałem w kuchni w Kurtce Gruzińskiej i w czapce, bo po łysej pale wyraźnie ciągnęło chłodem.
Dość późno poczułem lekki głód, a przy tym nie miałem zupełnie ochoty na jakąkolwiek świąteczną potrawę. Z przyjemnością zrobiłem sobie jajecznicę z trzech na smalcu i na kiełbasie. Żona nie jadła nic, nawet ode mnie nie dzióbnęła.
W sypialni było +15, więc na trzy godziny odkręciłem kaloryfer, bo aż tacy survivalowcy to nie jesteśmy. Gdy kładliśmy się, było + 17. "Resztę" załatwiły szlafroki i skarpety na stopach (u mnie).
 
Dzisiaj, świątecznie, obejrzeliśmy aż dwa odcinki serialu Mad Men.
 
CZWARTEK (26.12) - II Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

W zdecydowanie lepszej kondycji niż po ostatnich dwóch nocach, mimo przewracania się z boku na bok, durnowatych snów i ponownego przyzwyczajania się do naszego łóżka. Ale to normalne po takich zmianach.
Na dworze było -5 stopni, jak na razie rekord tej zimy w Uzdrowisku, w domu  +17,6. Od razu więc się ogaciłem w czapkę, Kurtkę Gruzińską i robocze buty, żeby nie przekroczyć w dół bariery potencjału i w takim ocieplonym stanie doczekać do domowej temperatury. W kuchni po nocy zostały niedopalone bierwiona, więc rozpalenie było szybkie i łatwe. Wystarczyło uchylić dolne drzwiczki, by ogień zaczął przyjemnie huczeć, a kubki z Blogowymi postawione na blasze błyskawicznie mogły się ogrzać przyjemnie topiąc masełko i olej kokosowy.
Kolejne przyjemne akcenty poranka były takie, że wyczytałem, że dzisiaj dzień jest dłuższy od najkrótszego w roku o 2 minuty, a ponieważ wczoraj był tylko o minutę, więc trend jest oczywisty i niezwykle optymistyczny. Dodam, że pod koniec stycznia, więc tuż, tuż, będzie już dłuższy o całą godzinę. Tedy do życia, bo to Sama radość, panie kochany!
 
O 06.51 napisał Po Morzach Pływający. Jak na niego późnawo, ale tekst wyjaśniał wszystko.
Święta minęły szybko i przyjemnie zwłaszcza, że staliśmy w porcie.
Dzisiaj o 0600, a 0700 czasu lokalnego załadowca podjął próbę załadunku, ale ze względu na deszcz musi niestety poczekać. Dźwig który miał szybko i sprawnie ten załadunek rozpocząć nadal jest niesprawny. Ze względu na pogodę i niesprawności sprzętu mamy już 7 dni opóźnienia. Nie mniej jednak armator nic nie traci ponieważ jeżeli statek wejdzie w tzw postój to załadowca jest obowiązany płacić kary umowne za tę sytuację czyli niezależnie jak długo będzie trwał załadunek armator będzie zarabiał. Jest szansa, że zakończymy jutro i popłyniemy do naszego portu przeznaczenia czyli Agadiru w Maroku.
Miłego dnia
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
Dopytałem, w jakim porcie dają tak ciała? O 07.40 odpisał: Liepaja, Łotwa. (Lipawa - wyjaśnienie moje)

Dość długo w takim ogaconym stanie trwałem, bo temperatura rosła w domu powoli. W nim przeszedłem przez onan sportowy, ułomny, bo teraz nic się w tym obszarze nie dzieje, same retrospekcje, żeby bić pianę, i nawet przez I Posiłek - nasz powszedni, żeby mieć odskocznię od świątecznego jedzenia. A ponieważ wyszło słoneczko, zrobiło się -3, zrobiliśmy sobie bardzo długi spacer. To samo słoneczko, no i II Dzień Świąt, zawsze trochę "lżejszy", z innymi ludźmi zrobiły to samo, co z nami, więc w Zdroju były tłumy. Wprost pięknie. Jak ja kocham Uzdrowisko!
Po powrocie, po herbacie i babce (dostaliśmy trochę), mnie sieknęło, więc z książką zaległem na narożniku. Poczytałem może z ... minutę. Ale po godzinie snu poczułem się zregenerowany. I dalej nie wstawałem z narożnika, tylko sielsko czytałem.

II posiłek zjadłem z dużą przyjemnością, mimo że na zimno. Baleron, sałatka warzywna, sos tatarski wzmocniony dodatkowym chrzanem i jeden pepys czystej wódki świetnie ze sobą współgrały. Żona nie chciała nic jeść. Ale za chwilę Bo to przez ciebie! zrobiła sobie taki sam zestaw, zdecydowanie mniejszy. I z pasztetem. Wyraźnie jej smakowało. A w pepysie nawet umoczyła usta.

Mimo że w sypialni i w górnej łazience było cieplej niż wczoraj, znowu dogrzałem kaloryferami. Tym razem już krócej.
Kolejny świąteczny dzień zamknęliśmy znowu dwoma odcinkami serialu Mad Men.
 
PIĄTEK (27.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.

Na dworze było -6 stopni, w domu o stopień więcej niż wczoraj rano. Szło żyć.
Rano trochę pisałem i przeprowadziłem skromny onan sportowy. Goście dość wcześnie zaczęli się pakować przy wtórze Fafika i ich Lusi. Mogli wyjechać do 15.00, zadeklarowali 12.00, a wyjechali przed 10.00. Mieliśmy niespodziewany organizacyjny luz. 
Od razu zrobiłem wstępne sprzątanie, a po I Posiłku nabrawszy wodę do dwóch garów, zakręciłem główny zawór i bez problemów zdemontowałem prysznicową baterię w naszej kabinie. Przez ileś dni mogliśmy korzystać z tego cywilizacyjnego dobrodziejstwa w apartamencie gości, na dole lub na górze, ale ta możliwość w niedzielę miała się skończyć. A głupio tak jakoś zamykać stary rok bez prysznica.

W City w Leroy Merlin kupiliśmy nową baterię prysznicową. W domu dokładnie zmierzyłem rozstaw krzywek (mimośrodów) wystających ze ściany kabiny oraz ich średnicę, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to wszystko musi być znormalizowane i powtarzalne. Nie tak, jak w przypadku końcówek ładowarek do telefonów, na przykład. 
Tak rzeczywiście było, ale wolałem skonsultować ten temat z panem, bo na plecach czułem przez cały czas kilka razy powtarzane pytanie-sugestię Żony A może tę baterię wymieniłby Fachowiec? W życiu bym do niego nie zadzwonił w takiej sprawie. Wstyd po prostu!
Korzystając z obecności w Leroy Merlin kupiliśmy jeszcze dwa pręty karniszowe, drobne akcesoria do ich montażu i dwie zasłony. Żona wymyśliła, żeby to wszystko powiesić na granicy Bawialny-Salon.
- Gdy ktoś z naszych znajomych będzie tam spał, zawsze można stworzyć im taką kameralną atmosferę zaciągając zasłony.
Pomysł mi się spodobał, zwłaszcza że w wierceniu i montażu takich rzeczy jestem dobry, lubię to robić i przy tych pracach nie mam lęków na tyle, że Żona nigdy nie mówi A może...
 
Zakupy w Carrefourze i w Biedronce załatwiliśmy szybko i równie szybko rozpakowaliśmy je w domu, bo w nerwach pędziło mnie do baterii. Montaż był trywialny, poszło gładziutko, szybko i wzorcowo.
Można było korzystać z kabiny.
Od razu zacząłem myśleć o moim ulubionym powiedzeniu Nic, co wydaje się proste, takim nie jest i stwierdziłem, że tym razem był to wyjątek potwierdzający regułę. Do czasu, gdy nie zszedłem do piwnicy, aby zostawić tam kilka narzędzi. Usłyszałem nagle charakterystyczny dźwięk kapania, a on nigdy nie jest przyjemny nawet w umywalce, zlewie, wannie, czy też kabinie prysznicowej, czyli w tych miejscach, w których woda ostatecznie może bezpiecznie ściekać do kanalizacji.
Kapało pod reduktorem ciśnienia wody i kapało po ścianie na podłogę. Ustawiłem wiadro, na rurze zamknąłem zawór i poszedłem sprawdzić, co ten manewr mógł spowodować w mieszkaniach gości, bo rura ewidentnie do nich prowadziła. Dolne mieszkanie nie miało zimnej wody, tylko ciepłą, a w górnym w łazience wszystko było ok (inny obieg), za to w kuchni nie było ani zimnej, ani ciepłej.  
Reduktor montował Szef Fachowców. W sieci mamy ciśnienie rzędu 8 barów (tak twierdzili w trakcie naszego mieszkania różni fachowcy), a zainstalowany w górnej kuchni bojler mógł wytrzymywać cztery. Stąd ten reduktor.
Szef  Fachowców nie reagował na moje telefony, za to od razu przyjechał Fachowiec i stwierdził, że popsuł się reduktor i dlatego cieknie.
- Ja takich za 118 zł nie montuję, bo to badziewie. - Kiedyś trzy takie po kolei mi wysiadły, więc teraz kupuję w granicach 250-300 zł. - Ale one są na cały dom, więc nie dziwię się, że na jeden mały obieg kupiliście ten.
Po różnych manewrach i grzebaniu imbusowym kluczem w bebechach reduktora ciec przestało, a to było najgorsze. Taka "naprawa" bez znalezienia przyczyny awarii. Wiadomo wtedy, że bomba tyka.
W końcu oddzwonił Szef Fachowców i fachowcy sobie porozmawiali, ale to przecież w kwestii felernego reduktora nic zmienić nie mogło.
 
W trakcie późniejszej dyskusji z Fachowcem mieliśmy do wyboru:
- wszystko tak zostawić Bo nie cieknie i może ciec nie będzie. Świadomość, że gdyby jednak nagle zaczęło, w obliczu obecności gości i Sylwestra, i wszystkich z tym związanych jaj, z miejsca nas przeraziła i wariant ten został odrzucony,
- ominąć obecny reduktor, rurę połączyć z powrotem "normalnie, na sztywno" i puścić 8 barów na górę, na bojler Bo może wytrzyma. Świadomość, że gdyby jednak nagle nie wytrzymał, w obliczu obecności gości i Sylwestra, i wszystkich z tym związanych jaj, z miejsca nas przeraziła i wariant ten został odrzucony,
- kupić taki sam nowy reduktor i go wymienić. Świadomość, że gdyby jednak jutro (sobota) nie udało się go kupić i świadomość, że taki sam badziewny mógłby nagle przeciekać, w obliczu obecności gości i Sylwestra, i wszystkich z tym związanych jaj, z miejsca nas przeraziła i wariant ten został odrzucony,
- kupić nowy, porządny i wejść w większe koszty. Świadomość, że będziemy mieć spokojną głowę, obecność gości nie będzie nas uwierać i nie będzie żadnych jaj, z miejsca nas ujęła i wariant ten został przyjęty. 
Ustaliliśmy z Fachowcem, że on jutro sam wszystko kupi, przyjedzie rano i zabierze się do roboty. 

O 17.00 elegancko napierdalała mnie głowa. Pilsnera Urquella, jako jedyne skuteczne antidotum, użyć nie mogłem z racji mojego gardła, więc próbowałem uciec w lekki onan sportowy, żeby odciągnąć myśli. Trochę pomogło, resztę załatwiło łóżko i wieczorna aura wyciszenia. Zastanawiałem się tylko trochę, jak perfidny musi być zbieg okoliczności, żeby dwa niezależne byty hydrauliczne połączyły się ze sobą w jednym czasie.
 
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Zaraz po nim zadzwoniła do Żony Pasierbica dziwując się, że do mnie się nie da. Ostatecznie w swoim skomplikowanym paczworkowym układzie na ten weekend pojadą do Ojca Pasierbicy, ciągle jeszcze w ramach Świąt, by na Sylwestra wylądować jednak u Słowian, jak rok temu, a nie u nas, co poważnie brali pod uwagę Bo Q-Zięć lubi przyjeżdżać do Uzdrowiska. U nas pojawią się w pierwszy weekend nowego roku, ale bez Q-Wnuka, który w tym czasie będzie na szkolnym obozie sportowym niedaleko nas, w ... Zniszczonym Miasteczku.
Pasierbica zatelefonowała, żeby nas o wszystkim poinformować, wytłumaczyć i w jakimś sensie przeprosić za drobne zamieszanie, ale przede wszystkim po to, aby móc od nas usłyszeć, że rozumiemy, że nic się nie stało i żeby ją utwierdzić, że w całej tej sytuacji podjęli słuszną decyzję, czyli dokonali optymalnego wyboru. Bo z dokonaniem wyboru u Pasierbicy jest ciężko. Czasami dobrze jest ją popchnąć, nakierować, a czasami ona sama o to prosi. Z ulgą więc przyjęła nasze stanowisko, aby bez napinania spotkać się w pierwszy weekend stycznia Bo ja też lubię przyjeżdżać do Uzdrowiska...
 
SOBOTA (28.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Planowo. 
Miałem przed sobą sprzątanie dwóch apartamentów i zadymę z Fachowcem. On akurat jest taki, że zadymy nie robi, nawet kawy czy herbaty nie chce, ale jednak jest w domu, skoro musi coś naprawić.
Przyjechał tuż przed 09.00 i od razu zabrał się do roboty. Ponieważ kupił 1/2" reduktor ciśnienia, a miał być 3/4" (w hurtowni nie było), to jeździł do niej jeszcze dwa razy, aby "nowy" system wpasować w stary. Skończył przed 12.00. Wszystko hulało jak trzeba, no ale pięć stów pękło (300 - materiały, 200 - robocizna). Musieliśmy to zrobić jednak porządnie, bo nawet gdyby nic się nie działo, to noce nieprzespane byłyby pewne, a gdyby coś walnęło, to nawet szkoda mówić w kontekście gości. Ich i nasz Sylwester...
W trakcie pobytu Fachowca sprzątaliśmy, a skończyliśmy grubo po jego wyjeździe. Mnie dosyć ciężko się pracowało, bo organizm był jakby osłabiony ze wszystkimi oznakami początków przeziębienia. Ale przy pomocy Żony walczyłem. Nawet próbowałem na narożniku trochę dłużej poleżeć i się przespać, ale ciągłe podrażnianie gardła i kaszel powodowały, że leżenie było bez sensu.
Po II Posiłku, pierwszym normalnym od Świąt, usiłowałem trochę przejrzeć onan sportowy, trochę pisać, ale wszystko było bez ikry. Stąd stosunkowo wcześnie poszliśmy na górę, ja po kolejnych płukaniach gardła i porcjach witaminy C.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. A po nim trochę posłuchaliśmy/poczytaliśmy.

NIEDZIELA (29.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

W nocy wstałem o 03.00, ogaciłem się mocno, zszedłem na dół, by płukać gardło i wziąć witaminę C. Wszystko karnie, według sugestii/poleceń Żony. Może dlatego rano gardło tylko pobolewało, ale nadal czułem podziębieniowy stan. Tedy walczymy dalej.
Zrobiwszy wczoraj wszystko, co do mnie należało w dwóch mieszkaniach, dzisiaj rano mogłem spokojnie oddać się onanowi sportowemu i nawet trochę popisać. Do zrobienia wokół gości były jednak drobiazgi. Trzeba było wszystkie wejścia zamieść i zlikwidować zdradliwe górki zamarzniętej wody. Szron na dachu w ciągu dnia ogrzewany słoneczkiem się topił, a spadające krople bardzo szybko, zwłaszcza na posadzce wejściowego balkonu, przymarzały, a kolejne się dobudowywały tworząc zgrabne śliskie górki.

Pierwsza para do górnego mieszkania przyjechała o 13.00, jak zapowiadała i jak zawiadamiała z drogi. Bardzo sympatyczna, oboje pod czterdziestkę. 
Goście do dolnego mieszkania mieli przyjechać o 15.00. Najpierw deklarowali obecność trzech osób, na co Żona się zgodziła i co dolne mieszkanie było w stanie wytrzymać, ale potem pani, która korespondowała z Żoną, wyżebrała obecność czwartej. I mimo kilkukrotnych uwag Żony Ale będzie państwu naprawdę ciasno, się uparła. Również ona z drogi zapytała A czy możemy być o 13.00, bo jakoś tak podróż nam szybko zleciała? Żona się zgodziła, ale z uwagą Nie wcześniej... Przyjechali, gdy ledwo wprowadziliśmy pierwszych gości. Chyba para małżeńska i dwóch ich kolegów, wszyscy około trzydziestki, a to nie wróżyło dobrze, zwłaszcza że nawet my wiemy, że Sylwester swoje prawa ma. Żona na stronie w tej kwestii porozmawiała z panią Proszę pamiętać, że nad wami są goście i usłyszała Proszę się nie martwić, my to rozumiemy, mamy gry planszowe..., co mnie tym bardziej zaniepokoiło, bo wiem, jak sam często przy takich grach się zachowuję, a gdybym do tego dodał Sylwestra...
- Jakoś to przeżyjemy... - uspokajała Żona.
Dodatkowy mój niepokój wynikał z faktu, że czwórka przyjechała BMW, gorzej nawet, bo beemwicą, taką starszą, która źle mi się kojarzy z tej racji, że z powodu dość wiekowego zszarganego wyglądu kosztuje stosunkowo tanio, więc jest "na każdą(!) kieszeń", a kopyto ciągle ma, co w połączeniu z właścicielem, którego stać na kupno, tworzy nieprzyjemną mieszankę.
Z gośćmi wszystkimi, czyli z całą szóstką, a właściwie tylko z obiema paniami, wcześniej wiązała się  pewna anegdota. Obie się nie znały, ale miały takie samo imię. Nazwiska bardzo podobne co do brzmienia i liczby sylab w pierwszej części, a w drugiej "znowu" takie same, bo kończące się na "-ska". Dodatkowo obie przyjeżdżały z Innej Metropolii.
- Musiałam bardzo uważać - relacjonowała Żona po przyjęciu "dołu" - na etapie rezerwacji, a przede wszystkim w trakcie późniejszych rozmów telefonicznych, bo obie brzmiały dla mnie tak samo i prawie były tą samą osobą, gdy się przedstawiały, bo oczywiście nazwiska danej dzwoniącej nie zdążałam rejestrować, tylko to "-ska", więc cały czas bałam się, że zdrowo namieszam. - Ale udało się...

Kumulację przyjazdu gości i piękną pogodę natychmiast wykorzystaliśmy. Czułem się gardłowo, katarowo i uszowo (usznie?) na tyle mocno, że z Pieskiem poszliśmy do Zdroju via Park Samolotowy,  Różanecznikowy i Szachowy, by spacer i Stary Rok zakończyć symbolicznie w Stylowej. 
Gości było co niemiara. Ale stolik udało się zdobyć. Standardowo miałem nieodpowiedzialnie zamówić dwie gałki lodów, ale Żona przytomnie zauważyła, że to jest chyba nie najlepszy pomysł w kontekście mojego gardła. Zreflektowałem się i zamówiłem... kawę piernikową, która później, już w domu, jakiś czas nieprzyjemnie "siedziała mi na żołądku". Żona zaś rozgrzewającą herbatę.
Czas spędziliśmy niezwykle sympatycznie, w dużej mierze dzięki Pieskowi, który całym sobą pracował, abyśmy mogli zawierać krótkie, ale bardzo sympatyczne i ciekawe kontakty towarzyskie.
Zaczynało się zawsze tak samo, gdy okoliczni goście nagle zauważali, że wśród nich jest takie duże bydle, którego, z racji jego zachowania, jakby wcale nie było. Padały uwagi O, jaki ładny piesek! albo  A jaka to rasa?, po czym, po jakimś czasie, po nitce do kłębka, poprzez zadawane przeze nie pytanie A państwo skąd jesteście?, dochodzić do miejsca, skąd turyści przyjechali i móc na temat ich stron wiele powiedzieć, by na końcu spotkać się z ich pytaniem A państwo skąd jesteście? i oczywistym zdziwieniem, że stąd, co dawało asumpt do dalszej rozmowy. Miło.

W domu po II Posiłku (na szczęście mulenie w żołądku zdążyło mi przejść) całe ciemne popołudnie spędzaliśmy bardzo spokojnie. Nawet komunikat Żony, że Beemwica gdzieś wyjechała, nie dał rady zrobić na mnie zwyczajowego wrażenia, czyli martwienia się o gości, że Tak po ciemku i Czy dadzą sobie radę w obcym terenie?
Usiłowaliśmy nawiązać kontakt z bliskimi. Zarówno Syn i Córcia mieli w dupie mądre ojcowskie rady, uwagi, drobne prztyczki i przytyki, czy noworoczne życzenia. Milczeli, jak zaklęci, ale czułem ciężar tego milczenia. Może kiedyś, gdy sytuacja kryzysowa się wyjaśni i będzie wiadomo, czy jest "hejta", czy "wiśta", puszczę trochę więcej farby, o ile będę pamiętał, i co nieco zacytuję. Bo to jednak ciekawe.
Również nie reagowali na moje telefony Nowi w Pięknej Dolinie. Ani jedno ani drugie. Natychmiast zacząłem doszukiwać się drugiego lub trzeciego dna, na przykład, że mama w Święta dała im w kość, albo że dopadło ich jakieś choróbsko, ale Żona starała się mnie wyprostować.
- Przecież mogą być zwyczajnie zmęczeni albo być akurat z pieskami na spacerze...
Wcale nie uspokoił mnie "mocno opóźniony" sms od Lekarki, że  jutro zadzwonią.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. A po nim trochę posłuchaliśmy/poczytaliśmy. I się zgadaliśmy, że dzisiaj oboje mieliśmy wrażenie, że jest ... niedziela.
 
PONIEDZIAŁEK (30.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Ponownie z bólem gardła.
Nad ranem spałem w czapce. Tej od Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Grubej, zimowej, więc myślałem,  że nie dam rady. Trochę było za ciepło w łeb, ale ogólnie w porzo.
Na dole, po rozpaleniu, dzień rozpocząłem od porządnego ogacenia się, witaminy C i płukania gardła przesyconym roztworem NaCl (sól kłodawska). Fajnie byłoby jutro czuć się w miarę dobrze. 
Gdy zdałem Żonie relację ze swojego samopoczucia, postanowiła wytoczyć ciężkie działa. Czekały mnie jakieś skomplikowane inhalacje, za którymi nie przepadam bo, mimo że przecież niebolesne, to jałowe w kontekście spędzanego czasu. No i poza tym miałem leżeć w łóżku i się wygrzewać.
- Możesz leżeć tutaj na dole, na narożniku ... - od razu zapobiegła moim protestom, że tam na górze w ciągu dnia czuję się samotnie. - I chyba chciałbyś się jutro czuć fajnie, gdy przyjedzie PostDoc Wędrująca?... - dalej zapobiegała moim protestom, że przecież mój stan zupełnie się nie kwalifikuje do jałowego leżenia w łóżku i to w ciągu dnia.

Jeszcze przed I Posiłkiem wyruszyłem załatwić kilka spraw. Tak się składało, że wszystkie nie wymagały przekroczenia głównej ulicy, za którą zaczynały się uzdrowiskowe parki. 
Najpierw oddałem dwie skrzynki z pustymi butelkami i 13 dodatkowych zamykając w ten sposób naszą półtoraroczną przygodę z kupowaniem Socjalnej w szkle, w zgrabnych buteleczkach o ładnym designie. Chwilę z panią porozmawiałem, podziękowaliśmy sobie wzajemnie i tyle.
Zaraz obok załatwiłem abonament parkingowy dla mieszkańców Uzdrowiska na 2025 rok. Opłata wyniosła 90 zł, 10 zł więcej  niż w tym roku, czyli o 12,5%. Grubo powyżej inflacji, ale Uzdrowisko się nie szczypie chcąc podtrzymywać swój wysoki standard w wielu aspektach jego życia. Nam się to podoba.
I zaraz obok mieści się charakterystyczna rozlewnia Socjalnej. Zajrzałem do jej biur. Oczywiście zakład zajmuje się oprócz produkcją, a raczej rozlewaniem wody, jej dystrybucją, jasne, że hurtową.
- Najmniejsza jednostka TIR? - zapytałem dwie panie i pana, który wyraźnie zawitał do nich po raz pierwszy po Świętach. Z rozmowy wynikało, że musi jakiś kierownik.
- Nie - odparł. - Jedna paleta, 48 skrzynek, 960 butelek.
Z naszych półtorarocznych doświadczeń  wynikało, że ta ilość starczyłaby nam na około 2/3 roku. Oznacza to, że dziennie wypijamy wody wody(!) około 1-1,3 litra. Według Żony zdecydowanie za mało (ja!). Jeśli chodzi o mnie, mógłbym jej nie pić wcale, tylko przemycać ją w różnych potrawach, cieczach typu kawa czy herbata, a najlepiej w postaci Pilsnera Urquella. Ileż  to dyskusji przeprowadziłem na ten temat z Żoną... Teraz w nie specjalnie nie wchodzę, bo Żona natychmiast się rozkręca, i po nich jakoś dziwnie muszę tej wody wody(!) wypić więcej. Robię to przy słabym proteście, żeby trzymać jaki taki fason i biorę na przeczekanie. Po dniu, dwóch sytuacja wraca do jakiej takiej normy, bo na szczęście doba ma 24 godziny, czynna jej część powiedzmy 15, a to oznacza chcąc zachować rozsądne, zdrowe i mądre interwały czasowe między posiłkami oraz między różnymi piciami oraz uświęcone rytuały, bo z życia trzeba czerpać drobne przyjemności, że wszystkiego zmieścić się nie da. 
W biurze dostałem namiary na pana, pracownika rozlewni, który zajmuje się takimi detalistami, jak ja, więc chyba będzie można dalej Socjalną ze szkła pić. Na razie musimy opróżnić 12 litrowych szklanych butelek Jurajskiej, które ostatnio kupiliśmy w Carrefourze.
Na końcu wpadłem do Intermarche (zaraz obok) na drobny zakup i już byłem w domu. 
Beemwicy nie było.

Po I Posiłku Żona przypilnowała, abym położył się na narożniku Jeśli tu chcesz! i mnie dopieszczała. Przyniosła szaliczek, żebym mógł nim szczelnie owinąć szyję, czapkę na głowę i drugą narzutę z góry, wszystkim szczelnie opatuliła starcze ciało, przysiadła na krawędzi, pogłaskała i prosiła, żebym sobie pospał i się wygrzał Ile chcesz!
Spałem dwie godziny. Trochę w trakcie dokuczało mi gardło i kaszel, ale czułem się zregenerowany.
Żeby się rozbudzić do pisania, myślałem o kawie, ale Żona miała lepszy pomysł. Zaserwowała mi rozgrzewającą herbatkę (taką ekstra - dostaliśmy cały zestaw pod choinkę od Byłych Teściów Żony)     z miodem i z pigwówką produkcji Justusa Wspaniałego. Coś rewelacyjnego. Herbatka była pyszna i faktycznie mocno rozgrzewała. Poprosiłem o drugą porcję, żeby się lepiej rozgrzać. Że też na to nie wpadłem sam. Mogłem już od dwóch, trzech dni je pić wypełniając przy tym dzienną normę wypitej wody.
 
Gdy porządnie ostygłem, nomen omen, wybrałem się do paczkomatu po żwacze i po materiałowe podkładki na schody. Ponieważ Orlen wprowadził taką usługę, wyjątkowo ją wybraliśmy, bo promocyjnie mamił nas terminem dostawy, sobotnim, jeszcze w starym roku, czego Inpost uczciwie nie obiecywał. 
Ostatniego żwaczka dałem Pieskowi w piątek, więc byliśmy spokojni. Ale paczki nie było ani w sobotę, ani w niedzielę, a dzisiaj była dopiero w okolicach 16.00, dwie godziny po terminie, w którym Piesek żwaczka codziennie dostaje. Doskonale o tym wie i gdy danego dnia o tej porze poruszam się w okolicach kuchni lub spiżarni, przyjmuje zawsze postawę pełną gotowości do przyjęcia tego smaku, co objawia się charakterystyczną siedzącą, naciskową sylwetką, odpowiednim, skośnym ułożeniem głowy, a przede wszystkim uważnym, specyficznym ustawieniem uszu, które tak nastawia w wyjątkowych sytuacjach koncentracji.
Przez trzy dni czułem się w okolicach 14.00 głupio i oboje z Żoną psioczyliśmy na kłamliwy Orlen. Ja przez te dni, żeby jakoś odreagować i wyjść wobec Pieska z twarzą tłumaczyłem mu Widzisz, Bertuś, jak Obajtek zrobił cię w chuja! Nie miało znaczenia, że Piesek nie rozumiał i że Obajtka już nie ma. Czekał nadal, ale w końcu zrezygnowany zapadał się w legowisku.
Gdy wróciłem, żwaczka od razu Pieskowi dałem i w tym względzie wszystko wróciło do normy. 
A podkładki przykleję do tych stopni, do których z racji niewystarczającej ich liczby nie dokleiłem ponad rok temu, gdy robiłem to razem z Q-Wnukiem i Ofelią. Trzeba dokleić dlatego, że Piesek z racji wieku ma wyraźne problemy z chodzeniem, zwłaszcza wtedy gdy wstaje po długim leżeniu i przez to dodatkowo na śliskich powierzchniach łapy nie mają przyczepności. Wówczas Piesek traci rezon, nie chce wejść po ostatnich sześciu stopniach na górę do swojego drugiego legowiska, chociaż chce.

Jeszcze przed II Posiłkiem zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. Wczoraj i wcześniej sprawa była prosta. Nie mogli dzwonić, bo razem z nimi w domu była Mama Lekarki, a przy niej nie dałoby się porządnie i szczerze porozmawiać. Syn Lekarki, który też był, w tej kwestii nie stanowiłby problemu. Dzisiaj się przydał szczególnie, bo zawiózł babcię do domu. Sam zaś jedzie dalej i zostaje na Sylwestra u swoich kolegów ze studiów, by wrócić w Nowy Rok. Więc Nowi w Pięknej Dolinie od dzisiaj zaczęli wypoczywać (Lekarka ma urlop). Najbardziej bali się Wigilii, jak wypadnie przede wszystkim z powodu nieprzewidywalnego zachowania Mamy Lekarki. A udała się świetnie. W 9 osób (brat Lekarki z żoną i trójką dzieci) spędzili bardzo sympatyczny czas.
My z kolei opowiedzieliśmy o naszej i o różnych rodzinnych ciekawostkach, i ustaliliśmy, że w drugiej połowie stycznia do nich się wybierzemy.

Po II Posiłku zadzwonił Brat. Złożył życzenia, ale przede wszystkim musiał sobie pogadać. Do takiego kontaktu z nim jestem przyzwyczajony, ale często w trakcie się irytuję, bo o nic nie mogę dopytać, coś dodać lub opowiedzieć, tak jest nastawiony na nadawanie. W Święta był u córki. Domowników i gości było razem... 9 osób. Bardzo sobie zachwalał pobyt.
 
O 19.25 wróciła Beemwica.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.08.
 
I cytat tygodnia:
Gdy jest zbyt wiele orkiestr, nie wiadomo według której tańczyć. - przysłowie koreańskie 
 
NA NOWY ROK 2025 WSZYSTKIM SKŁADAM ŻYCZENIA WSZELKIEJ POMYŚLNOŚCI. 
Nawet Obajtkowi...



poniedziałek, 23 grudnia 2024

23.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 20 dni.
 
WTOREK (17.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.

Nieźle biorąc od uwagę fakt, że miałem zostać obudzony o 06.00.
Dzień rozpoczął się wtorkowo, czyli niespiesznie. Rano był czas na żonine 2K+2M, na onan sportowy i cyzelowanie wpisu. No i na nadrobienie zaległości.

W niedzielę, 15.12, wstałem u Wnuków o 07.30.
Ranek na dole spędziłem w samotności przy sypance i przy śniadaniu. Dopiero za jakiś  czas pojawiła się Synowa. Przegadaliśmy sprawy rodzinne, te z jej strony, o których nie miałem zielonego pojęcia.
Najlepsze, że ona też nie. Takie układy.
Syn wstał bardzo późno, na tyle, że zacząłem się obawiać o podwózkę na ich gminny kolejowy dworzec. Ale Synowa mnie uspokoiła twierdząc, że w razie czego podwiezie mnie ona.
Przy wyjeździe z Wnuków nie było nikogo. Wnuk-I był u babci Jubilatki, II i III odsypiali nocne gry, a Wnuk-IV źle się czuł i wymiotował, więc został na górze. Nie wolno mu było samobójczo w tym momencie zwrócić uwagi, że widocznie wczoraj u babci bez umiaru nażarł się ciast i cukierków.

Na dworcu strasznie piździło, więc Syna od razu "wyrzuciłem" do domu. I dobrze się stało, bo pociąg na krótkiej trasie miał 20 minut spóźnienia, nigdzie nie dało się ukryć przed minusową odczuwalną temperaturą i po pół godzinie sterczenia na tym wygwizdowie z prawdziwą ulgą do niego wsiadałem.
W Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii miałem do dyspozycji 50 minut, więc na wydziwianie i zbytki nie było już czasu. Tym bardziej, że zostałem zaskoczony tłumami z racji handlowej niedzieli. Najlepiej świadczyły o nich ... toalety. Kolejka pań, aby dostać się do  tego przybytku ciągnęła się przez jakieś 20 m, a do męskich kabin, mimo że przecież były "przepustowe" pisuary, ustawiali się panowie tworząc dwa 5-6. osobowe ogonki.
 
Z ulgą zszedłem na autobusowy dworzec. FlixBus już czekał. Miałem miejsce przy przejściu. Jakoś tak ostatnio jest mi z tym wygodniej i ze względów klaustrofobicznych bardziej komfortowo. Obok mnie, przy oknie, siedziała Ukrainka, lat 40, przed nami czworo młodych... Ukraińców, studentów, jak się później okazało, za mną cztery ... Ukrainki w średnim wieku, dalej z tyłu zapewne też oni, po prawej z przodu jakiś Hindus lub Pakistańczyk, a po prawej z tyłu Chińczyk, Wietnamczyk, Kambodżańczyk lub Laotańczyk (Chryste!, litości!), bo co jakiś czas rozbrzmiewał charakterystyczny wysoki tembr głosu cią, ciu, ci, si, sia, sie, gdy osobnik ten rozmawiał przez telefon.
Mogło tak być, że w autobusie było tylko dwoje Polaków - ja i jakaś starsza ode mnie pani, z zachowania półidiotka, co mnie irytowało, ale głosu nie zabrałem. 
Było jeszcze jakieś 5 minut jazdy do City, gdy autokar zjechał na duży przyorlenowki parking. Zdziwiłem się, ale przez szybę w ostatniej chwili ujrzałem charakterystyczny lizak. Zostaliśmy zatrzymani prze Polską Straż Graniczną, czyli Polish Border Guard, co mi zaimponowało. Z takimi napisami na odblaskowych kamizelkach do środka wkroczyło dwoje funkcjonariuszy, do których z miejsca zapałałem sympatią. Wyposażeni byli w giwery spoczywające w kaburach i wojskowe lornetki. Sprawdzali, żeby nie powiedzieć mocno trzepali, dokumenty podróżnych wielu z nim zadając pytania po angielsku, patrząc podejrzliwie i czasami sprawdzając daną tożsamość w komputerze, w który wyposażone było ich terenowe auto.
Podobało mi się. 
- Dzień dobry - odezwałem się z uśmiechem do pana, gdy do mnie podszedł i gdy mu podawałem dowód osobisty. Musiał ujrzeć na mojej twarzy szczere zadowolenie, satysfakcję i docenienie ich pracy, bo ledwo rzucił okiem na dokument i z uśmiechem życzył mi miłego dnia.
Podobało mi się jeszcze bardziej, mimo że w Uzdrowisku byliśmy przez to wszystko 20 minut później. Ale Żona nie musiała czekać i marznąć, bo o wszystkim ją zawiadomiłem, więc wyszła po mnie na styk.

Zasiedliśmy przed kuchnią i przy moich opowieściach. A po II Posiłku miałem czas na nadrobienie onanu sportowego i na kilka mailowych odpowiedzi.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Oglądany już przez nas wcześniej.

W poniedziałek, 16.12, po całej hucpie z moimi dolegliwościami (zawroty głowy, żelazna obręcz na niej) życie zawitało do nas w pełni. 
- Ty, a to nie oni znowu? - Żona zareagowała pierwsza. Z daleka dało się słyszeć charakterystyczne buczenie. Nie chciało mi się wierzyć, więc rzuciłem się do okna. Dwóch gości buczało i smrodziło. 
Żona nie pozwoliła mi wyjść i porozmawiać.
- A co ty chcesz niby od nich usłyszeć?... - Kazali im, to buczą.
Przypomnę, że już dawno nie ma na Pięknej Uliczce, ba, w całym Uzdrowisku, śladu pałętającego się nieodpowiedzialnie po chodniku czy po ulicy liścia.

Potem przypomniał o sobie Geograf, który chciał przekazać Szkole jeden egzemplarz książki własnego autorstwa, stąd za chwilę rozmawialiśmy w tej sprawie, i nie tylko, z Nowym Dyrektorem. Rozmowa przeciągnęła się ponad standardy, bo kto, jak nie my, mogliśmy zrozumieć jego troski i szkolne problemy. Dodatkowo idealnie wstrzeliliśmy się z terminem, bo dzisiaj jego córeczka kończyła roczek. Była okazja pogratulować jemu i żonie, Otwartej Na Wyzwania, i oczywiście złożyć życzenia świąteczno-noworoczne.
Za jakąś chwilę zadzwonił Syn, żeby dopytać o mój powrót, ale żeby przede wszystkim przekazać mi rodzinne wieści, które go strasznie zgnębiły i które spowodowały, że praktycznie nie przespał ostatniej nocy. Nas z Żoną wcale tak nie zgnębiły, bo na problem patrzyliśmy realnie, trzeźwo, bez histerii, nawet może z pewną ulgą i od razu szukaliśmy rozwiązań, które w konsekwencji mogłyby przynieść mnóstwo pozytywów. Ale tę dyskusję, nasze uwagi, komentarze i wnioski zostawiliśmy sobie, bo Syn nie byłby ich w stanie przyjąć i zaakceptować i tylko byśmy pogorszyli jego stan. A wszystko, generalnie rzecz biorąc, przez zasrane światopoglądy.

Żona namówiła mnie na spacer z Pieskiem. Trochę się ociągałem z racji blogowych zaległości, ale gdy akurat pojawiło się tak rzadkie teraz słoneczko, od razu uległem. Co prawda, ledwo wyszliśmy, nie było po nim śladu, ale spacer i tak był udany. Zwłaszcza że czas dodatkowo wykorzystaliśmy na bezstresowe uzgadnianie i omawianie najbliższego tygodnia w kontekście szeroko pojętych Świąt.

Po południu cały czas pisałem, ale luz przyszedł dopiero w momencie, gdy postanowiłem blogowo się nie zarzynać i część pisania sobie odpuścić. Stąd też, już w pełnym relaksie, zadzwoniłem do Artystki-Radiestetki. Umówiliśmy się na nasz przyjazd do niej w środę, żeby pomóc jej w zakupach i w ścięciu dwóch chabaziowych choinek. Okazało się, że dzisiaj w nocy nastąpiło wyraźne przesilenie jej korzonkowych dolegliwości i przed Świętami szczęśliwie zmierza do pełnej sprawności ruchowej.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Drugi raz, ale niewiele pamiętaliśmy.
 
O 21.52 napisał Po Morzach Pływający. Wykorzystał fakt mojej wczesnej poniedziałkowej publikacji   i jakieś swoje pozytywne uwarunkowania na statku.
W punkt z prawami fizyki i tym młodym konstruktorem.
W Norwegii ciepło +5, póki co sucho i bezwietrznie i co najważniejsze świeci słońce. Szykuje się nam więcej Słońca ponieważ będziemy płynęli z Łotwy do Maroka z ładunkiem łupin od słonecznika.
PMP (pis. oryg.)

Dzisiaj, we wtorek, 17.12, po całym przydługim poranku szykowaliśmy się na zakupy w City. Takie już bardziej świąteczne. Ale zajrzałem też na pocztę elektroniczną. Po Morzach Pływający odpowiedział o 06.54, pięć minut później po moich mailowych zapytaniach.
Po Morzusiu Pływającusiu,
kilka pytań i uwag:
- od kiedy jesteś na morzu,
- jakiej nacji załoga będzie szykować Wigilię,
- w jakiej randze pływasz,
- po jaką cholerę komuś łupinki od słonecznika?
U nas też podobnie
- +6 stopni.
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt
(zmiany moje)
 
 Na morzu od 11 grudnia
Polsko,filipińsko ,rosyjska
Nadal jako starszy oficer czyli CO czyli Chief officer
Do karmienia np kur
Temperatura spadła do+1
(pis. oryg.)

Od rana miałem leciutkie zawroty głowy i lekki jej ucisk. Jakby to, co w niej siedziało, nie mieściło się i chciało wyjść na zewnątrz. A przecież aż tyle rozumu nie mam. Potem po Blogowych przeszło, więc mogłem zająć się onanem sportowym i pisać. Ale po I Posiłku wróciło. Na narożniku jakąś godzinę nawet dość mocno spałem, a gdy wstałem, czułem się zdecydowanie lepiej. Ki czort?!
Okazało się, że w zasadzie nie ma po co jechać do City, skoro wszystkie świąteczne zakupy możemy opędzić w naszej Biedronce. Wybraliśmy idealną porę. Na światłach nie było korków i przejechaliśmy w jednym cyklu. A przed sklepem można było swobodnie zaparkować, w środku zaś manewrowanie wózkiem było co prawda utrudnione, ale tylko z powodu mnóstwa wystawionych palet z towarem, bo kupujących było mało, a gdy poszliśmy płacić, wszystkie cztery kasy samoobsługowe były wolne.
Wszystko razem zajęło nam szokująco mało czasu, bo godzinę i10 minut. W tym mieściło się wyciągnięcie i wprowadzenie z powrotem do garażu Inteligentnego Auta, kupno skrzynki Socjalnej i wyjątkowo długa rozmowa z panią, przejazd do Biedronki i powrót, same zakupy niezwykle sprawne, ich totalne wypakowanie w domu i poukładanie w spiżarni (+ 7-10 stopni), a nawet jeden żwaczek dla Pieska, który na ten moment czekał całym sobą.
Było po świątecznych zakupach. Głupio tak jakoś, bo nawet nie poczuliśmy.
Z panią od Socjalnej rozmawiałem, bo poinformowała mnie, że od 1 stycznia sprzedaży wody już nie będzie. Likwiduje interes. Ot, smutek. Z rozlewnią wody nie może się porozumieć w kwestii czynszu wynajmu kiosku oraz w kwestii wyjściowej ceny wody.
- Wie pan, nie mogę podwyższać ceny za butelkę wody, bo nikt mi już nie przyjdzie, zwłaszcza w sytuacji, że tylko nią handluję. - I tak już jest coraz mniej klientów... - Ludzie montują filtry...
- A ile czasu prowadziła pani tutaj sprzedaż?
- 18 lat... - Uśmiechnęła się, co robiła rzadko. - Zleciało...
Po Świętach będę musiał oddać dwie okaucjowane skrzynki. 
Po drodze zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej z wodą. Żona wspominała o dużym węglowym filtrze na cały dom Ale to droga inwestycja...
- Słyszałam, że dobrą metodą jest destylowanie wody i pozbywanie się z niej wszelkiego syfu.               - A potem oczywiście trzeba tak przygotowaną uzupełnić w odpowiednie składniki.
- Ja takiego gówna pić na pewno nie będę. - zastrzegłem. - To może wybudujmy sobie potężne kopuły, w których będziemy przebywać i za odpowiednią opłatą oglądać sztuczne słońce emitujące taki sam, zaprogramowany przez człowieka, skład fal elektromagnetycznych. - Po co nam naturalne słońce?        - Można stęsknionym, żeby być jak "najbliżej natury", zaoferować różne dodatkowe usługi, na przykład oparzenia skóry różnego stopnia, raka skóry, zapalenie spojówek, itd.
Odrzucała mnie myśl o sztucznym preparowaniu wody do picia. Pomijam koszty - inwestycja w sprzęt, destylacja na bieżąco (zużyta woda i energia oraz czas zajmowania się całą organizacją) oraz zakup różnych soli, w których do końca nie wiadomo, co siedzi. Wiem, że mam rację, więc trzeba będzie przestawić się na jakąś inną mineralną sprzedawaną w szkle. Będzie trochę drożej, ale trudno. Żona też tak chce, ale ma immanentny imperatyw szukania od razu innych, alternatywnych rozwiązań.  

Po II Posiłku opanowała nas schyłkowość. Po krótkiej dyskusji, w której obie strony mówiły to samo i się wzajemnie wspierały, poszliśmy na górę. Obejrzeliśmy wcześnie kolejny odcinek serialu Mad Man, chyba pierwszy, którego poprzednio nie oglądaliśmy. Kolejny będzie musiał tę "nowość" potwierdzić.
Po czym ja czytałem, a Żona słuchała.
 Spaliśmy już trochę przed 20.00.

ŚRODA (18.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.

Znowu 10 minut przed czasem.
Rano spokojnie przeprowadziliśmy 2K+2M i onan sportowy. Przy okazji wyrzucania kompostu coś mnie tknęło i wyszedłem nad Bystrą Rzekę, żeby zobaczyć postęp prac przy podwyższaniu  kamiennego wału. Byłem mile zaskoczony, bo trzech panów, dwóch Polaków i jeden Ukrainiec, pracowali w odległości jakieś 30-40 m od naszej furtki. Porozmawiałem sobie z nimi i wyszło, że może jeszcze przed Świętami będą działać przy naszej działce. Wróciłem mocno zbudowany, nomen omen.
Od razu zawiadomiłem Sąsiadkę z Lewej, że jej mąż musi niezwłocznie usunąć -naście worków z piaskiem i jakieś żelazne rury, bo panowie muszą mieć rozmach.
 
Po I Posiłku, o 11.05, byliśmy na okolicznym szczycie u Artystki-Radiestetki i za chwilę spadaliśmy w dół, do sklepów. Najpierw zaliczyliśmy pocztę, dla Artystki-Radiestetki w tym momencie rzecz najważniejszą z racji istotnych przesyłek. Na szczęście nieadresowane do Kanady, bo tam nasi nadal nie przyjmowali. Poszło sprawnie, bo gdy się pojawiliśmy byliśmy piąci w kolejce, która za chwilę się podwoiła. Czy muszę zadawać pytanie Ile było otwartych okienek? Jeden pan nawet interweniował w tej sprawie i usłyszał Niestety to jest teraz niemożliwe, więc się natychmiast zatkał, ale to mi dało podstawy do zwrócenia uwagi Żonie, że nie tylko ja się w urzędach pieniaczę (pieniactwo - chorobliwa skłonność do dochodzenia rzeczywistych lub urojonych krzywd).
A potem byliśmy w: dwóch warzywniakach, jednej piekarni, w Biedronce (jednej, bo nie ma więcej), delikatesach (jednych, bo nie ma więcej), w SDH (Spółdzielczy Dom Handlowy, pozostałość po tamtych czasach, jedyny, na dodatek w stanie likwidacji), w Rossmannie (jednym, bo nie ma więcej) i w sklepie ze szlachetnymi kamieniami. Razem z pocztą w dziewięciu miejscach. Do trzech ostatnich nie wchodziłem, a panie nie protestowały. W ten sposób zaoszczędziłem sobie bólu głowy z racji ewentualnego wydłużonego oczekiwania na decyzję Artyski-Radiestetki, a w Rossmannie dodatkowo z powodu kakofonii sztucznych zapachów. Do pozostałych sklepów wchodziłem z przyjemnością mogąc się spełnić jako mężczyzna (dźwiganie ciężkich toreb), a poza tym zawsze się znalazł temat, błahy oczywiście, ale jednak, żeby porozmawiać ze sprzedającymi paniami. Żona była wszędzie służąc Artystce-Radiestetce oczywistym doradztwem, ale również ramieniem, na którym ta się wspierała, bo po trzech tygodniach dolegliwości ustąpiły, ale jednak od czasu do czasu niespodziewanie potrafiło ją w prawym półdupku dźgnąć.
 
Bardzo szybko widząc ogrom zakupów zacząłem powtarzać jak mantrę A to, czego się nie zje, po Świętach się wyrzuci albo Będzie co wyrzucać po Świętach, gdy o 14.00 pojawiliśmy się u niej w domu i siedem ciężkich toreb znieśliśmy do piwnicy i do spiżarni. Żona za każdym razem się podśmiechiwała widząc w moich odzywkach sporo racji, a Artystka-Radiestetka nic sobie z moich gadek nie robiła, a potem nawet reagowała w swoim stylu, na luzie, śmiejąc się za każdym razem.
Był wreszcie zaplanowany czas na męską robotę. Wyposażony w piłę mechaniczną i w inne narzędzia wyciąłem z rogu posesji dwie choinki na wysokościach wskazanych przez Artystkę- Radiestetkę Bo pozostałość będzie tworzyć taki żywopłot. I przy okazji pod jej kierunkiem mocno przyciąłem jakiś specjalny czarny bez, który ma ponoć owoce wielkości wiśni. Dostaliśmy dwie gałęzie.
- Wetkniecie w ziemię, podlejecie i na wiosnę będzie rósł. - zapewniła.
Żegnaliśmy się do następnego razu składając sobie świąteczne życzenia. Do Artystki-Radiestetki na Święta przyjeżdża córka, lat bodajże 53, samotna (to słowo jednak w tym kontekście jest idiotyczne).
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze DINO (osełki masła), ... Biedrę (jogurty typu greckiego) i odebraliśmy paczkę. Wyraźnie było nam mało. W domu byliśmy o 15.00. Nie powiem, zmęczeni, ale w dobrych nastrojach.

Po II Posiłku, po pisaniu, po żoninych sprawach poszliśmy na górę. Wcześnie, ale nie tak wcześnie jak wczoraj. Obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Potwierdził się fakt, że od wczorajszego począwszy wcześniej ich nie oglądaliśmy. Tedy wróciliśmy na oglądalne tory.
Stać nas jeszcze było na słuchanie i czytanie książek. Ale niedługo.
 
CZWARTEK (19.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Na alarm.
Od razu uzupełniłem wodę w obiegu gazowego kotła i go uruchomiłem na grzanie kaloryferów. Łącznie z naszymi na dole i na górze. Bo co jakiś czas cały system musi pracować. Jutro mają przyjechać do dolnego mieszkania goście. Nie było ich u nas przez 39 dni.

Od wczoraj gnębią mnie zawroty głowy. Wczoraj mało, a dzisiaj już poważnie. Fatalne uczucie przy siadaniu, kładzeniu się, nawet leżeniu i oczywiście chodzeniu. Perfidnie zabierało ochotę do czegokolwiek i psychicznie gnębiło. Stąd rano oklapły siedziałem przy laptopie przy tylko jednej Blogowej. Żona po przeanalizowaniu mojego stanu i wypytaniu mnie o wszystko poradziła, abym ... poszedł spać. Z chęcią na ten pomysł przystałem i powlokłem się, jak stary dziad, na narożnik. Okryty pieczołowicie przez Żonę przespałem chyba z godzinę, a gdy wstałem, nadal się kręciło, ale jakby mniej. 
Postanowiłem zastosować metodę "klin klinem", która tutaj akurat nie miała niczego wspólnego           z C2H5OH. Korzystając z pięknego słoneczka zabrałem się za sprzątanie tarasu z wszelkiej zeschłej zieleniny. Ciekawe,  skąd tego tyle zdążyło się nabrać, skoro poprzednio taras dokumentnie wysprzątałem? A ponieważ nic złego mi się nie stało, zabrałem się za sprzątanie dolnego mieszkania.
I dopiero potem zjadłem bardzo skromny I Posiłek.

Wykorzystałem fakt, że kaloryfer w naszej górnej łazience "centralnie" grzał (nie musiałem sobie standardowo ogrzewać łazienki za pomocą  dmuchawy) i połowicznie się odgruzowałem. Tu podam wreszcie definicję "odgruzowania" - pełne: strzyżenie, skracanie brody, golenie, usuwanie małpich włosów, obcinanie paznokci góra i dół oraz prysznic; połowiczne - prysznic. Ledwo się namydliłem, gdy z dołu baterii wypadł wąż i z dziury na poziomie bioder rzygała woda, a z prysznicowej słuchawki i z deszczownicy ani kropla. Połączenie zostało brutalnie przerwane. Wiadomo, że musiało to nastąpić po namydleniu. Oczy natychmiast miałem zalane mydlinami, bo usiłowałem debilnie wsadzić wąż z powrotem w dziurę, jakby to miało cokolwiek zmienić, a ażeby wsadzić, musiałem patrzeć. Natychmiast zaczęło piec i nie było wiadomo, co najpierw spłukiwać. Odruchowo zacząłem od oczu, ale "nowa" piana z głowy natychmiast napływała i piekło, jak cholera, więc spłukiwałem głowę, ale ponieważ oczy piekły...  Na ślepo jakoś domyłem newralgiczną część ciała i reszta poszła gładko przy zużyciu wody razy pięć.
Dobrze, że chociaż było ciepło.
Wieść o awarii zaniosłem Żonie. Na sucho miałem się awarii przyjrzeć. 
 
Ponieważ stan zawrotów głowy oceniłem na dopuszczający, postanowiliśmy wyjść z Pieskiem na spacer i przy okazji załatwić kilka spraw. W Urzędzie Gminy złożyłem na 2025. rok deklarację dotyczącą wyceny miesięcznej opłaty za wywóz śmieci. Pisałem już, że jest ona mądrze powiązana ze zużyciem wody - im więcej ludzi w gospodarstwie, tym większe zużycie wody, czyli większa produkcja śmieci. A ponieważ w tym roku mieliśmy już gości, to nie dość, że wzrosła praktycznie dwukrotnie opłata za wodę, to podobnie za śmieci. O gazie nie wspominając. No, ale jest to normalne.
Stąd od wpływów brutto odliczamy zawsze około 30 % - koszty bookingu, podatku i wyżej wymienionych plus pranie pościeli i ręczników.
Gdy zaczął padać irytujący deszcz, taki ni pies, ni wydra, schroniliśmy się w Galaretkowej. Dodatkowym pretekstem było uczczenie miesięcznej emerytury - Żona zamówiła... galaretkę, ja herbatę z rumem.
W drodze powrotnej marudziłem Żonie z racji mojego samopoczucia, bardziej psychicznego. Znosiła to cierpliwie, ale w domu znowu zaproponowała narożnik, więc się przespałem. Gdy wstałem, oceniłem swoje samopoczucie na dst+, w porywach -db. Normalnie jest na bdb, bo cel to oczywiście już przeszłość.

Po II Posiłku stać mnie jeszcze było na złożenie świątecznych życzeń koleżankom i kolegom z ogólniakowej klasy. Niepisana tradycja mówi, że najpierw życzenia do wszystkich wraz ze stosownym zdjęciem, przeważnie zim z tamtych lat, wysyła Profesor Belwederski, a potem dołączają się pozostali.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. A po nim stać nas było na słuchanie i czytanie.

PIĄTEK (20.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Planowo.
W nocy tylko dwa razy zakręciło mi się w głowie i tylko wtedy, gdy leżałem na wznak. (wznak - dziś tylko na wznak, na znak, »leżenie wznaczne« <na grzbiecie>). Wystarczyło więc przewrócić się na jakiś bok i było po zawodach. Gdy już byłem na nogach, czasami, gdzieś z daleka, lekkie kręcenie w głowie starało się do mnie dotrzeć, ale dawałem mu odpór.
Najlepszą metodą była praca fizyczna, co oczywiste. Dzisiaj z rana zaplanowałem demontaż rury i kolanka odprowadzających spaliny z kuchni do komina i ich czyszczenie z sadzy. A to się zawsze wiąże z większą lub mniejszą zadymą. Piesek doskonale o tym wie, bo ledwo stanąłem na taborecie przy kuchni podniósł cielsko i ustawił w pozycji siedzącej, która gwarantowała mu szybkie usunięcie się z pola działań. I ledwo tylko zaczęły się wydobywać podejrzane dźwięki przy demontażu wstał i majestatycznie przesuwał się w kierunku schodów, żeby tam na górze, na drugim swoim legowisku być z  daleka od hucpy.
- A co ona tak zdecydowanie przyspieszyła na schodach? - zapytała Żona strasząc mnie jednocześnie, bo pojawiła się ze swoją postacią i z głosem wśród ciemności i ciszy, gdy na dworze czyściłem rury drucianą szczotką i wyciorem.
- A bo z brzękiem spadła mi metalowa objemka, gdy rury rozłączałem... - oboje się ubawiliśmy. 
- Nawet specjalnie nie musiałam ją zachęcać, tylko od razu ułożyła się, a ja ją przykryłam kocykiem. - Od razu zapadła w sen, bo to przecież dla niej środek nocy... - Biedna... - A pomóc ci coś?...
- A broń Boże!
- To może będzie lepiej, gdy ja wrócę na górę?...
- Absolutnie tak! - Zawołam...
Byłem przy końcówce prac, po rozpaleniu i po odkurzeniu, w trakcie wietrzenia, gdy Żona zeszła na dół. Bez mojego wołania. Ale nie miałem jej tego za złe. Musiała tylko jeszcze chwilę poczekać na swoją Blogową.
 Od 08.00 wszystko porannie wróciło na tory. Żona miała swoje 2K+2M, ja sportowy onan, a Piesek na górze święty spokój. 

Potem Żona kończyła swoją część prac, a ja musiałem przyspieszyć sprzątanie podjazdu, bo goście pytali, czy mogą przyjechać za pół godziny. Planowo mieli być w południe. Ich sms oznaczał, że będą o 11.20. Byli 10 minut później. On lat 60 z lekkim plusikiem, ona w wieku Żony.  Sympatyczni. Pierwszy raz w Uzdrowisku. Przyjechali z sunią (ze schroniska, po jakichś okropnych przejściach) i z kotem. Kot pojawił się w ich domu jako drugi I może dlatego "myśli" i się zachowuje jak pies. Żona do końca zwlekała z decyzją, czy umieścić u gości jakieś akcenty świąteczne, ale postanowiła, że ich zapyta, gdy przyjadą. Decyzja była trafiona. Żadnych akcentów nie chcieli. Odwrotnie, ponieważ niedawno mieli tragedię w rodzinie, chcieli spędzić ten okres z dala od wszystkich i wszystkiego.
Dopiero, gdy temat gości mieliśmy zamknięty, zjedliśmy I Posiłek.

Po tym wstąpiła we mnie energia, co bardzo lubię, bo nie kręciło mi się we łbie i miałem w sobie dodatkowy pałer. Najpierw poszedłem nad rzekę, bo wyraźnie słyszałem, że już pracują przy naszym nadbrzeżu. Dwóch Ukraińców stwierdziło, że mogą mi postawić murek na wysokość kamienia nawet aż do domu I jak pan sobie życzy nie podpierając się przy tym decyzją kierownika, o geodecie nie wspominając, jak robili to Polacy.
- To może ja pójdę po Żonę... - zasugerowałem, bo zaczęli mi proponować ustawienie kamieni nie takie proste, żeby nie powiedzieć prostackie, geodezyjne, tylko przy naszym kamiennym zejściu takie bardzie wyrafinowane, artystyczne.
Żona pomysł zaakceptowała zaznaczając, że dobrze byłoby, żeby zrobić jakoś tak, żeby o brzegi kamieni mocno wystających się nie potykać i nie zabić. To panowie na poczekaniu oznajmili, że z brzegu te krawędzie kamieni zetną tak, żeby granica między podłożem a nimi była łagodna. To dałem im dwie puszki Zatecky'ego.
- Będzie na wieczór...  - stwierdził jeden z nich. Bo drugi powiedział, że on nie pije. Mocno mnie to zdziwiło.

Po tej akcji zacząłem się przyglądać baterii prysznicowej. I wyszło mi, że wewnętrzny trzpień się rozpadł i że tego nie da się naprawić. Bateria do wymiany. Śmieszne o tyle, że:
- mogłem się przyglądać wcześniej, czyli wczoraj i jeszcze coś zrobić przed przyjazdem dzisiejszych gości.
- wymiana na nową wymaga zakręcenia głównego zaworu, a to miałoby oznaczać brak wody w całym domu,
- przy dogadaniu się z gośćmi, że na ileś godzin "znikną", nie miałem pewności, że się hydraulicznie wyrobię, bo w tym temacie najgorszy nie jestem, ale pewny siebie na pewno nie. I co wtedy, gdy wyskoczą jakieś jaja, za przeproszeniem?
Wstępnie zaproponowałem Żonie, że na prysznic będziemy chodzić do górnego gościnnego mieszkania, a za naszą kabinę zabiorę się dopiero, gdy obecni goście wyjadą, a następni (dół i góra) przyjadą za dwa dni, co da mi czas, aby zapobiec katastrofie. Żona przytomnie zaproponowała, żebym sprawę skonsultował z Szefem Fachowców. Za pierwszym razem nie odebrał telefonu, ale za drugim już tak. Z żoną i z córką był w Alicante nad Morzem Śródziemnym. Ale na Święta jutro cała rodzina wracała do Polski. Mimo że z Alicante, to mogłem z nim przedyskutować wszystkie aspekty wymiany baterii.

Ponieważ naszła mnie atmosfera luzu, to postanowiłem przy Pilsnerze Urquellu rąbać bierwiona na mniejsze, bo ostatnio, gdy weszliśmy w strefę bierwion mokrzejszych, ale nie najmokrzejszych, rano zaczęły się problemy przy rozpalaniu nawet, gdy udrożniłem rury.
Tu uwaga - jest: - mokry - bardziej mokry - najbardziej mokry ale suchy - suchy - najsuchszy
i dlaczego nie mogło być mokry - mokrzejszy - najmokrzejszy skoro język polski widział niejedną taką ekwilibrystykę językową?

Po II Posiłku zaczęło następować wyciszenie, ale nie schyłkowość. Ja pisałem, Żona coś robiła przy laptopie. Na skutek jej korespondencji z Pasierbicą zmieniliśmy decyzję o naszym wyjeździe do Metropolii. Postanowiliśmy zrobić to dzień wcześniej, czyli w poniedziałek Bo dzieci nie mogą się doczekać waszego przyjazdu a Ofelia powiedziała, że ona chce, żeby dziadkowie i Berta przyjechali w poniedziałek. No i trzeba było uwzględnić życzenie takiego Guano Peruwiano. Łatwiej było nam podjąć taką decyzję, gdy zobaczyliśmy gości - nietworzących żadnych problemów.
Przed pójściem na górę zrobiliśmy sobie z Pieskiem krótki spacer. Trzeba było przewietrzyć trzy łby.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
 
SOBOTA (21.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.

Dziesięć minut przed czasem. Bez kręcenia się w głowie. 
Po dość oszczędnym onanie sportowym od razu zabrałem się za życie, bo z rzeczy do zrobienia i do załatwienia przed wyjazdem i przed Świętami nic nie ubyło, za to ubył jeden dzień.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem:
- wsadziłem koło kompostowników dwa patyki czarnego bzu otrzymane od Artystki-Radiestetki i je podlałem. No i zobaczymy.
- przeprowadziłem kontrolny nadzór nad pracami nad Bystrą Rzeką. Z dwoma Ukraińcami przegadałem temat upewniając się, czy w tej naszej części kamiennych wzmocnień też wstawili zbrojeniowe pręty. Bo takie widziałem obok, zanim miały je zabudować kamienie. Jeden z nich się trochę oburzył, że oczywiście i to Made in Ukraina!
- mieliliśmy boczek, karkówkę i wątrobę na pasztet. W tym roku poszło gładko. A dlaczego miałoby nie pójść? A no dlatego, że przez kilka lat z mieleniem zawsze mieliśmy hecę. Przy montażu elektrycznego młynka nigdy nie pamiętaliśmy, w którą stronę założyć ostrze tnące (dwie możliwości)  i, gdy się orientowaliśmy, że coś jest nie tak, to mięsko zdążało, zamiast "wypływać" z sitka ładnymi równymi nitkami, dziwnie nabrzmiewać, "bulgotać w miejscu" i tworzyć dziwną papkę. Wszystko już wtedy w niej było ubabrane, aż po samą górę, po podajnik. Trzeba było babrać się dalej demontując część młynka i czekać, aż papka wreszcie go opuści. W końcu, w czerwcu 2022 roku (jeszcze Wakacyjna Wieś), na karteczce, która teraz nie opuszcza kartonu z młynkiem, opisałem, jak to ostrze zakładać. I było po problemie. Dzisiaj zmielone mięska wyglądały w misce wzorcowo.
- sprzątnąłem część dołu w związku z montażem choinki. Przestawienie komody, żeby w rogu salonu, przy wyjściu na taras, zrobić choince miejsce, pociągnęło za sobą swoistą sprzątalną reakcję łańcuchową. Bo jeśli sprzątałem w miejscu odsłoniętym przez komodę, wypadało to zrobić w sąsiednim, itd. 
- zrobiłem pierwszy krok w kierunku przedświątecznego odgruzowania się. Obciąłem paznokcie. Niby rzecz niegodna uwagi, ale jeśli wziąć pod uwagę fakt stałego, od ponad 30. lat, wrastania w ciało paznokcia u palucha lewej stopy, to przestaje to być zabawne. Bo jest to już zabieg q-chirurgiczny, najczęściej bolesny, wymagający zmierzenia się z bólem, który zadaję sobie samemu. Ten konflikt interesów trzeba wytrzymać. "Śmieszne" przy tym jest to, że na samym początku tego wrastania poddałem się chirurgicznemu zabiegowi (wówczas, gdy znieczulenie odpuściło, "chodziłem" po ścianach) usunięcia części paznokcia, żeby mieć wreszcie spokój.

Po I Posiłku:
- zamontowałem choinkę. Reprezentowała sobą, gdy została wyakcentowana z naturalnego otoczenia przez puste, mieszkalne otoczenie, dość wzruszający widok. Wszystko w niej - cieniutki pieniek, nieproporcjonalnie długie względem ilości gałęzie, brak sztucznej symetrii - wskazywało, że za życia ostro walczyła z konkurencją o dostęp do światła. Byle w górę i na boki. Ale nam się podobała. Żeby została taką, jaką była, żeby niczego nie maskować, przystroiliśmy ją tylko w jeden sznur świecidełek.
- po choince nasze drogi z Żoną się rozeszły. Ona całkowicie poświęciła się pasztetowi. Włożenie masy mięsnej, wymieszanej i odpowiednio uzupełnionej o jajka i przyprawy (sól, pieprz i gałka muszkatołowa) do dwóch foremek było pikusiem wobec konieczności wsadzenia ich do piekarnika. Bo był on tym q-pierwotnym i różnił się od niego posiadanym termometrem. Reszta musiała być wynikiem mądrego palenia drewnem, dystrybucji ciepła tak, żeby wszystkiego jasny szlag nie trafił - czytaj, żeby nie otrzymać surowizny (mniejsze zło) lub spalenizny. Bo w piekarniku gazowym lub elektrycznym to każdy głupi potrafi, a raczej każda głupia. Żona praktycznie cały czas warowała przy kuchni, ale wybiegając w czasie do przodu, wszystko wyszło w punkt. Jaka satysfakcja.
Ja wyruszyłem w uzdrowiskowy teren. W myjni samoobsługowej umyłem Inteligentne Auto (nie doświadczyło tego zabiegu z jakieś dwa lata) i zatankowałem. A potem w Biedronce i w Intermarche zrobiłem zakupy, nadspodziewanie duże w kontekście wcześniejszego "zamknięcia tematu zakupów świątecznych".
- po powrocie zacząłem wysyłanie życzeń świąteczno-noworocznych. Nie mogłem sobie pozwolić na odkładanie na ostatnią chwilę, bo smsów i telefonów było ponad dwadzieścia. A i tak sporo zostawiłem na niedzielę i poniedziałek. Od niektórych znajomych otrzymywaliśmy zwrotne życzenia i przy okazji, po roku, wiele ciekawostek z ich życia. No i dzisiaj Kobieta Pracująca obchodziła 69. urodziny i w rozmowie z nią zgodziliśmy się we troje, że ten termin jej urodzin co roku nie jest najbardziej fortunny. I że z tym nic nie da się zrobić. Zaś Najlepsza Sekretarka w UE kończyła dzisiaj 51. lat. Ustaliliśmy, że spokojnie i długo porozmawiamy sobie po Trzech Królach. Z kolei od Kolegi Inżyniera(!) dowiedzieliśmy się, że jest właśnie na świątecznym jarmarku w Metropolii z... Modliszką Wegetarianką. I Trzymam się za portfel. Rozmowy nie przedłużaliśmy w  kontekście ich przyjazdu do nas na początku stycznia.
- Żona wydrukowała w dwóch egzemplarzach kolędy, każda po dwie zwrotki. Spośród ich bezliku wybrałem dziewięć. Takich z życiem, radosnych, żeby można było dziarsko śpiewać w grupie.            W zestawie znalazła się jedna moja, sztandarowa Bracia patrzcie jeno i jedna góralska, która zawsze chwytała mnie za serce Oj maluski, maluski, maluski, jako rękawicka. Śpiewać lubię i to robię codziennie z różnym skutkiem, czasami przy pełnej aprobacie Żony, a czasami przy jej załamaniu. Stąd wymyśliłem, że skoro na Święta jedziemy do Krajowego Grona Szyderców i skoro będzie Były Teść Żony, równie chętny do śpiewania, to sobie pośpiewamy. A z resztą "kolędników" się zobaczy.
- Ciekawe, co powiedzą na to sąsiedzi? - zauważyła Żona, niechętna programowo temu pomysłowi od samego początku. Przy czym zadając to pytanie miała na myśli natężenie hałasu, który to argument zbiłem Przecież są Święta, to i kolędy! Więc nikt się nie będzie dziwił, oraz światopogląd Krajowego Grona Szyderców, z którego siłą rzeczy musieli być znani w sąsiedzkiej okolicy.
- Niech się dziwią... - To tylko będzie dobrze świadczyć o twojej córce i zięciu. - Takie otwarcie na inność, taki ekumenizm... - odbiłem drugi argument.
Więc Żona musiała inaczej odreagować fakt "przymuszenia" jej do wyszukania kolęd, wprowadzenia większych liter i druku.
- Ciekawe, naprawdę, co by powiedział twój syn, gdyby dowiedział się, że to ty(!) jesteś pomysłodawcą?... - I gdyby usłyszał cię teraz śpiewającego?
Bo od razu mnie wzięło, i zacząłem śpiewać mając tekst przed oczami. Najlepsze było to, że Żona się wciągnęła nie mogąc znieść mojego fałszowania w niektórych momentach, i sama zaczęła śpiewać.
- w międzyczasie na kuchni ustawiłem trzy gary. Ugotowałem na jutro ziemniaki, marchew i jaja. Wbrew pozorom zajęło to trochę  czasu.
- na końcu zabrałem się za najmniej wdzięczne. Umyłem foremki, brytfannę i różne większe naczynia, a całą resztę władowaliśmy do zmywarki.
- żeby się trochę zresetować i dotlenić trzy mózgi wyszliśmy na wieczorny krótki spacer.

W łóżku stwierdziliśmy, że dzisiejsze kuchenne sprawy nas wykończyły i "spaliły". Ale daliśmy radę
obejrzeć kolejny odcinek serialu Mad Men i nawet posłuchaliśmy trochę i poczytaliśmy.

NIEDZIELA (22.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Żartów nie ma. Święta za pasem, wyjazd tuż tuż, a roboty huk. Trzeba było ze wszystkim się wyrobić bez specjalnego stresu i pośpiechu. 
Żona pojawiła się na dole o 06.25. Ale to mi nie przeszkadzało, bo porannie byłem wyrobiony.
Zaraz po jej świętych 2K+2M, a w trakcie mojego pisania (z tym też nie ma żartów, bo poniedziałek już u Krajowego Grona Szyderców, a publikować rzecz... święta), degustowaliśmy pasztet z dwóch foremek. Wyszedł idealnie. Po wychłodzeniu noc spędził w lodówce. Nie mogłem się zgodzić, aby pozostał w spiżarni. Nawet przy stosownym zabezpieczeniu myśl, że jednak mogłyby do niego dobrać się myszy (nie ma, ale wiadomo, że od razu by były), nie pozwoliłaby mi spokojnie spać.
 
Po I posiłku powiesiłem świecidełka przy głównych wejściowych drzwiach. Zrobiłem to znacznie lepiej i dokładniej niż rok temu, a poza tym przedłużyłem sznur z tamtego roku o jeden moduł, więc mogłem całość lepiej skomponować wizualnie.
Potem żeby być spokojnym, że nic mi nie ucieknie, zrobiłem taki standardowy wykaz rzeczy do zabrania, gdy wyjeżdżam lub wyjeżdżamy. Ten akurat, mimo że wydawał się skończony, co jakiś czas był powiększany, bo albo Żonie, albo mnie coś  istotnego do zabrania się przypominało.
I wreszcie, trochę po 13.00 zabrałem się za sałatkę. Miałem wszystko idealnie przygotowane i zorganizowane - żadnych zbędnych ruchów przy totalnej ergonomii. Ale co z tego, skoro bite cztery godziny ślęczenia zrobiły swoje. Bo zaparłem się, że zrobię sałatki dużo, żeby zawieźć do Metropolii, no i żeby było coś dla nas po powrocie do domu. I do tego doprowadziłem. Wyszły dwie potężne miski.
A będzie nawet więcej, bo dopiero jutro rano dodam majonezu, doprawię i po próbowaniu zapewne wyjdzie, że trzeba będzie dodać jeszcze trochę cebuli, jajek lub kiszonych ogórków. Wszystko w zapasie miałem.

Doprowadziłem też do tego, że z napięcia dość mocno rozbolała mnie głowa, mimo zastosowanej ergonomii plecy zdecydowanie dawały o sobie znać, a poza tym widząc na zegarze 17.10 byłem, delikatnie mówiąc, przybity, że  przecież czeka mnie jeszcze sos tatarski. A jego oceniałem na dwie godziny.
W sukurs przyszła Żona, która przecięła, niczym Aleksander Wielki, ten tworzący się w moje głowie węzeł gordyjski.
- Skoro wyjeżdżamy dzień wcześniej względem pierwotnego planu, to sos tatarski i inne rzeczy możesz zrobić lub dokończyć u Krajowego Grona Szyderców. -  Mamy mnóstwo czasu...
Poczułem niezwykłą ulgę i nagły przypływ energii, żeby posałatkowo posprzątać i w ogóle zamknąć wieczór.
 
Pod wieczór postanowiliśmy zadzwonić do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Wychodziło nam, że może to być optymalny moment na rozmowy, bo już jutro żadna ze stron nie będzie miała ani możliwości, ani głowy do swobodnej rozmowy. Chyba wstrzeliliśmy się optymalnie, bo Lekarka, Justus Wspaniały i Bruno leżeli na łóżku w sypialni, a Ziutek chyba był na górze, bo strasznie się zakumplował z synem Lekarki, który przyjechał na Święta. Atmosferę mieli miłą, przedświąteczną, niczym niezmąconą. Co prawda Lekarka jutro szła do pracy, a i w Wigilię miała dyżurować do 11.00, ale to nie stanowiło problemu. Może on powstać dopiero z chwilą przyjazdu mamy Lekarki. Bo ostatnio jest to pięta achillesowa jej życia i Justusa Wspaniałego oczywiście również. Mama przyjedzie z bratem Lekarki i jego rodziną i może "się rozwodni w tak licznym gronie", ale ostatecznie stwierdziliśmy, że problem mogą rozwiązać na początku spotkania dwa szybkie (kupili wódkę) I potem wszystko będzie mi obojętne...

Gdy wróciliśmy z Pieskiem z przewietrzenia głowy, jej ból ustąpił. Tedy wieczorem bez problemu obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad men. Był ciekawy, bo pewne nabrzmiałe sprawy miały się za chwilę wyjaśnić, w ostatnim, trzynastym odcinku sezonu czwartego. Stąd Żona zaczęła A może by..., lecz jej pomysł uciąłem w zarodku w kontekście czekających nas rano spraw i wyjazdu. Ale za to trochę, przedsennie, posłuchaliśmy i poczytaliśmy.
 
PONIEDZIAŁEK (23.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Obowiązki wzywały.
Ledwom odpalił laptopa, a na poczcie czekało na mnie kilka życzeń świąteczno-noworocznych od koleżanek i kolegów ze studiów. Jedne, od kolegi z Innej Metropolii, były rozbudowane o sprawy budowlano-remontowe dotyczące jego domu i jego stroju roboczego, bardzo podobnego do mojego, zwłaszcza jeśli chodzi o buty. Opis mojego czytał dwa razy. Ubawiłem się, gdy opisywał swoje liczne wyjazdy do budomarketów Pewne twarze prawdziwych budowlańców spotykam tam od czasu do czasu. I ci ludzie biorą mnie za swojego kolegę... Kolega swojak.

Było trochę po 07.00, gdy zabrałem się za sałatki. Na tarasie przykryte dużymi talerzami z obciążeniem belkami (system przeciwzwierzęcy) przetrwały bez uszczerbku. Musiał być taras, bo gdy wczoraj wspomniałem o lodówce, Żona mnie wyśmiała. Ledwo pomieściła swoje. A spiżarnia wydawała mi się za ciepła (+11 st.).
Posoliłem i dodałem majonezu. Trafiłem za pierwszym razem. Do Metropolii przygotowałem cztery nabite duże słoiki, a nam zostawiłem jakieś półtora.
Zaczęliśmy niby skomplikowane pakowanie, ale ponieważ wszystko było wypisane na kartce, okazało się bardzo proste. Pozostało tylko odgruzowanie się, u mnie na 3/4, zjedzenie I Posiłku i można było wyruszać w drogę. Tedy do Świąt!
WSZYSTKIM ZDROWYCH I POGODNYCH!!!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego smsa. Znowu się wzruszyłem, bo zaczął od słów: Zdajemy sobie sprawę z tego, że zapewne masz dużo na głowie... To miło tak przed Świętami.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 10.08. Rekord świata!

I cytat tygodnia:
To nie górę zdobywamy, ale siebie. - Sir Edmund Hillary (nowozelandzki himalaista i polarnik, z zawodu pszczelarz; 29 maja 1953 wraz z Szerpą Tenzingiem Norgayem jako pierwsi w historii zdobyli szczyt Mount Everest <8848 m>).
 

poniedziałek, 16 grudnia 2024

16.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 13 dni.
 
WTOREK (10.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Po świetnym śnie. Organizm musiał odreagować poprzednią noc.
Dzień nas zaskoczył zimową aurą. Śniegu napadało może z centymetr, ale zdołał się utrzymać osadzając się na każdym zakamarku gałązek, łodyg, igieł tworząc bajkową scenerię. Aż od razu przyjemniej siedziało się w domu przy ogniu.
Wczoraj wieczorem skończyliśmy oglądanie serialu Pete kombinator. Ostatni odcinek miło nas zaskoczył. Były prawdziwe emocje, polubiliśmy wszystkich głównych bohaterów łącznie z tytułowym i nawet na koniec udało się nam znienawidzić jedną wredną babę. Od razu, gdy tylko pojawiła się w serialu ileś odcinków temu, wyglądała na sukę.
Po onanie sportowym cyzelowałem wpis.
 
Mimo dobrej nocy po I Posiłku mnie zmogło. Zaległem z książką na godzinę na narożniku. Może dałem radę czytać z 10 minut.
Gdy wstałem, a była dopiero 13.00, postanowiliśmy wykorzystać zimową aurę i mimo braku słońca pójść z Pieskiem do Zdroju. Znowu cała trójka była zadowolona.
Wczesnym popołudniem cyzelowaliśmy list do Kanady - tekstowo i ... rysunkowo (wyłącznie Żona).
A zaraz potem udało się nam porozmawiać z Q-Wnukiem i z Ofelią o ich osiągnięciach sportowych. Wracali razem z mamą ze szkoły. Nawet się rozgadali i wysławiali się rozbudowanymi zdaniami. Ofelię prowokowałem wyzywając ją albo sugerując, że jest grubaską i w związku z tym Jak możesz tak dobrze dawać sobie radę w pływaniu?, a ponieważ zrobiłem to cztery razy, to mnie uprzedziła Walnę cię cztery razy, gdy przyjedziesz!
 
Wieczór był powolny, spokojny, można nawet powiedzieć, że rozlazły. Płynął przed i po II Posiłku.
Cały, o podobnym charakterze dzień, wydawał się mi niedzielą. Nic więc dziwnego, że w okolicach 17.30 zacząłem jęczeć, że nie mam już co robić. Przy czym donośnie ziewałem. Żona co rusz podsuwała mi jakieś rozwiązania, ale żadne mi nie pasowało.
- Wszystko w Internecie przeczytałem... - komunikowałem - ... napisałem na bieżąco, czytać książki mi się nie chce, drewno naniosłem... - chodziłem ostentacyjnie przy Żonie i przy kuchni podkreślając beznadzieję sytuacji.
- To może spróbuj pójść do piwnicy na jakieś pół godziny i zrób taki rekonesans, żeby zobaczyć, jak ci pójdzie... - łagodnie zaproponowała Żona w kwestii segregatorów.
Może i zacząłem niechętnie tę myśl do siebie dopuszczać, ale na szczęście przypomniałem sobie, że przecież mieliśmy dzisiaj zadzwonić do Jasia w związku z jego 50. urodzinami. W kontekście piwnicy rozmowa sympatycznie przedłużyła się ponad standardową w takich okolicznościach miarę. A  potem niespodziewanie zadzwonił kolega ze studiów i rozmowa ponownie się przedłużyła.
Zrobiła się 18.30, a to już była całkiem przyzwoita godzina.

Trochę przed 19.00 byliśmy już na górze. Czekało nas spore wieczorne serialowe wyzwanie. Serial poprzedni się skończył i postanowiliśmy wrócić do oglądanego przez nas ileś miesięcy temu Mad Men.
Przypomnę - amerykański serial; lata emisji  2007-2015. Emisja poprzednio oglądanego na jakiejś platformie została przez nią brutalnie przerwana "w pół kadru" albo "w pół odcinka". Nie pamiętam.  W trakcie ostatniego pobytu Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający uzmysłowili nam, że serial jest na platformie Netflix. Trzeba było odszukać, co było proste, zaś stwierdzenie, w którym momencie przerwaliśmy oglądanie, już nie. Zaczęliśmy przeglądanie fragmentów wybranych odcinków i, gdy tylko stwierdzaliśmy, że dany oglądaliśmy i mniej więcej pamiętamy, przechodziliśmy do kolejnego. Aż w którymś momencie się zatrzymaliśmy i postanowiliśmy dalej już oglądać oglądane, żeby "się wciągnąć".
 
ŚRODA (11.12)
No i dzisiaj system obudził mnie o 06.00.
 
Wstałem zaś z wielkim trudem i ze sporym zaskoczeniem o 06.30.
Tłumaczyłem sobie ten demoralizujący fakt źle przespaną nocą i kolejnymi męczącymi snami.
Tedy dzień rozpoczął się później niż zwykle. Siłą rzeczy dla Żony również. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że prawie natychmiast poruszyliśmy jeszcze pewne istotne kwestie, co spowodowało, że nie ciążyły one nam w głowach, Żona mogła wejść w swoje 2K+2M, a ja w onan sportowy dopiero tuż przed 08.00.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem po Artystkę-Radiestetkę. Dzisiaj miała swoją środową normobarię, ale sprawa skomplikowała się o tyle, że dopadła ją rwa kulszowa. Jeszcze w niedzielę umówiliśmy się, że dzisiaj zawiozę ją "na igły", a w drodze powrotnej we troje zrobimy dla niej zakupy.
Gdy wjeżdżałem do niej na wysokość 650. metrów n.p.m., byłem zszokowany tym, co ujrzałem. Pięknym zimowym krajobrazem. Każdy spotykany kształt był tak subtelnie obramowany bielą śniegu, jak tylko on to potrafi. Zachwycająco. A wydawało mi się, że jest zima w Uzdrowisku. Jednak to "tylko" 380 n.p.m. 
Artystka-Radiestetka ledwo chodziła. Pomogłem jej przejść do Inteligentnego Auta, a przy wsiadaniu popiskiwała, gdy prawy półdupek był rażony nawet najdelikatniejszym dotykiem. Raz w życiu miałem zapalenie korzonków i wiem, jaki to ból. Wtedy, w głębokim PRL-u, otrzymałem serię zastrzyków, codziennie jeden w półdupek, naprzemiennie, żeby dać odpocząć drugiemu, bo już nie wiedziałem, co bardziej boli. Czy korzonki, czy półdupki. Ale rwa kulszowa przeszła i nigdy nie wróciła.
Dzisiaj Artystka-Radiestetka miała otrzymać serię nakłuć igłami. Umówiliśmy się na telefon, że przyjedziemy, gdy będzie po wszystkim.
 
Uwinęła się ze wszystkim dość sprawnie na tyle, że zaraz po I Posiłku, już oboje, po nią wyjechaliśmy.
- Natychmiastowych efektów nie ma... - stękając poinformowała, gdy wsiadała do auta. - Swoje trzeba przecierpieć, żeby potem było dobrze.
Ją i Żonę zostawiłem w sklepie spożywczym, a sam pojechałem na pocztę. Żona w naszym liście umieściła ładny rysunek choinki własnego autorstwa, ja wypisałem treść, bo artystyczne kulfony Żony trudno jest odczytać, zwłaszcza w Kanadzie, i oboje byliśmy zadowoleni, że po roku wreszcie tak dobrze nam poszło.
Urząd pocztowy mile mnie zaskoczył. Jak rzadko działały dwa okienka, może dlatego, że zupełnie nie było interesantów. Ale widocznie liczyła się przedświąteczna gotowość. Dobrze nastawiony z powodu tak świetnej obsługi dosyć radośnie podałem pani kopertę.
- Niestety, do Kanady przesyłek nie przyjmujemy! - pani, miła zresztą, nawet nie wzięła jej do ręki, jakby parzyła, tylko rzuciła okiem na adres.
- Dlaczego?! - trudno było mi ukryć szok, zdziwienie i chyba najbardziej niedowierzanie Eee, bez jaj! W XXI wieku i to jeszcze przed świętami, skoro obracamy się w tym samym kulturowym obszarze?!
- Poczta kanadyjska strajkuje, więc niczego nie możemy przyjąć...
Jeszcze chwilę nie dowierzałem własnym uszom, a potem wybuchnąłem gromkim i szczerym śmiechem na cały urząd. Pani zachowała spokój, ale bacznie mi się przyglądała. Widząc jej minę, wyjaśniłem całą sytuację A my przez cały rok, od tamtych świąt, się zbieraliśmy z żoną, żeby wreszcie napisać do Kanady...
- A wie pani, ile ten strajk może trwać? - Bo może jeszcze przed świętami da radę wysłać? 
Sam w to nie wierzyłem. Nie po to pocztowcy kanadyjscy podjęli strajk w takim okresie, żeby go odwoływać dlatego, że są święta.
- Nikt tego nie wie... - spokojnie wzruszyła ramionami.
- A może wysłać przez Stany?... - próbowałem kombinować wychodząc konsekwentnie na idiotę biorąc pod uwagę mój wcześniejszy wybuch śmiechu.
- Do Stanów przyjmiemy, ale ze Stanów i tak przesyłka do Kanady nie dotrze, bo ich poczta strajkuje.
Logiczne. Poddałem się.
 
Zakupy z Artystką- Radiestetką zrobiliśmy w trzech sklepach. Należało wykorzystać naszą obecność, do czego zresztą ją namawialiśmy. Po wjeździe na górę Żona zachwyciła się zimą. A gospodyni kuśtykając i karmiąc koty dała radę zrobić nam kilka zdjęć, którymi później, już z domu,  mmsowo szczułem kilkoro naszych znajomych. Trzeba powiedzieć, że wszyscy podziwiali.
Umówiliśmy się, że jeszcze przed świętami do niej przyjedziemy i z jej ogrodu wyrżnę dwie choinki, raczej chabazie, jak zaznaczyła, jedną dla nas, jedną dla niej.
Wracając zrobiliśmy zakupy i odebraliśmy trzy paczki. Żona kategorycznie zaznaczyła, znając moje wścibstwo, że od dzisiaj mam o nie nie dopytywać, a na pewno nie otwierać.

Po II Posiłku udało mi się skontaktować z rodzicami Dwunastolatki. Ojciec o żadnym strajku nie słyszał, ale matka owszem. Rozpoczął się już 15. listopada. I nie wiadomo oczywiście, do kiedy potrwa. Dostałem więc od nich mailowy adres do córki. Przy okazji złożyliśmy sobie życzenia świąteczno-noworoczne. A list nie zając, wyśle się go po strajku.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Poprzednio go oglądaliśmy. Ale szkodzi nic...
 
CZWARTEK (12.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Kwadrans przed alarmem.
Ledwo włączyłem telefon, a już przyszły kolejne zdjęcia od Artystki-Radiestetki. Zimowe, świetne. Wysłała je o pierwszej w nocy. Poza tym jeden z smsów mnie informował, że Syn wczoraj wieczorem usiłował się dodzwonić.
Rano spokojnie tkwiliśmy w swoich typowych dla siebie stanach. Niczym niezakłóconych.
I w tej ciszy rozległy się z daleka znajome dźwięki.
- Ty, słyszysz?! - wzbudziłem Żonę. - Chyba znowu odkurzają.
- Nie słyszę, a poza tym co by mieli odkurzać?! - Żona się od razu zirytowała.
- Nie wiem, ale buczenie słyszę...
Żona wyszła przed dom, zanim zrobiłem to ja. Miałem zamiar zapytać panów, co takiego odkurzają albo wymiatają.
- Stałam przy furtce i patrzyłam... - Musieli mnie widzieć. - Na głównym parkingu dmuchali w pojedyncze liście, po czym zaraz się zwinęli i odjechali. - Mijając mnie tylko na mnie łypnęli...
Następnym razem muszę wyprzedzić Żonę, bo niczego się nie dowiedziała, tylko chyba ich wystraszyła.

Zadzwoniłem do Syna. Wybierał się właśnie do mnie dzwonić.
- A coś się stało? - zapytałem prowokująco.
- No, nic... - zanim rozmowa się rozkręciła, wiedzieliśmy dokąd zmierza. - Chciałem się tylko dowiedzieć, czy coś się zmieniło.
- Gdyby coś się zmieniło, dałbym znać tak, jak zapewne ty. - rozpocząłem trochę zaczepnie.
Ale był pokojowo nastawiony, więc jeszcze raz po kolei przedstawiłem mu cały harmonogram mojego pobytu z godzinami i miejscami. Wszystko pamiętał potakując i wchodząc w słowa.
- Ale jest jeszcze jedno... - poinformował. - Wnuk-IV w sobotę ma trening piłkarski, więc będziesz mógł pojechać i zobaczyć jego bramkarskie wyczyny. - Ma na tym tle kompletnego fioła. - Poprzednio był chory i nie mógł pojechać. - Całą sobotę łaził, marudził i wył Jak mnie nie będzie na treningu, to nikt mnie nie zobaczy, nie pójdę wyżej i będę  żebrał na ulicy!
Taka postawa mnie zaintrygowała i po przyjeździe postanowiłem porozmawiać z nim powołując się na logikę. To się da pod warunkiem, że nie zacznie na początku rozmowy wyć, bo wtedy to już nic nie ma znaczenia.
Syn podsunął również pomysł, abym z Wnukiem-III zmontował jego łóżko. Stoi od jakiegoś czasu w paczce, a Wnuk-III woli się męczyć w starym, za krótkim, niż się zabrać do roboty.
 
Zacząłem przygotowania do mojego wyjazdu. Żonie przy spiżarniowych schodach naniosłem bezlik bierwion, żeby mogła je sobie w razie potrzeby przynieść do domu, bo lubi, a jednocześnie żeby nie musiała wychodzić na dwór na syfiastą pogodę. Połowicznie się spakowałem, żeby zmniejszyć reisefieber (to w wolnym tłumaczeniu z niemieckiego: gorączka, lęk przed podróżą. Jest to stan lekkiego poddenerwowania lub sporego stresu, mogący objawiać się w postaci bezsenności, nieokreślonego lęku, wybuchów złości, płaczu, problemów gastrycznych <sraczka - wyjaśnienie moje>  i wielu innych nieprzyjemnych dolegliwości). Dodatkowo Żona ją(!) zmniejszyła drukując bilety podróżne tam i z powrotem.
Tu językowa ciekawostka - jest das(!) Reisefieber, czyli to "gorączka podróżna". Ale gorączka nie może być w języku polskim nijaka, nomen omen, stąd powstała taka dziwna figura językowa "ta reisefieber".
I po wszystkim mogliśmy relaksacyjnie pójść sobie na spacer z Pieskiem odbierając po drodze dwie paczki.
 
Dzisiaj wysłałem świąteczno-noworoczne życzenia do koleżanek i kolegów ze studiów. Lepiej teraz niż za chwilę, bo kto wtedy będzie miał głowę?...
I wysłałem maila do Dwunastolatki. Starałem się wszystko wyjaśnić i przekazać jej informację o strajku ich poczty, z czego, być może, nie zdawali sobie sprawy.

Pod wieczór zrobiło się niebezpiecznie dużo wieczornego czasu. Ale oczekiwanie na narożniku na       II Posiłek przy książce, potem on sam i wieczorne czynności pozwoliły dotrwać prawie do 19.00.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Oglądany już przez nas wcześniej.
 
PIĄTEK (13.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Kwadrans przed czasem.
Może z powodu, że organizm już wybierał się w dzisiejszą podróż.

Pamiętam dokładnie dzień sprzed 43. lat. Jego zimową aurę, szok, wydarzenia tego dnia w skali kraju i w naszej skali. To było 13. grudnia 1981 roku, w niedzielę. W Polsce komuniści wprowadzili stan wojenny.
 
Rano, gdy dopinałem wszystkie sprawy przedwyjazdowe, Żona nie była zachwycona faktem, że nie będzie mogła odprowadzić mnie na dworzec autobusowy. Udupił ją Sąsiad z Lewej, który scedował na nią odbiór paczki, bo i on, i żona byli w pracy. Nie dopytywaliśmy A co z synem?, bo z racji stanu zdrowia tego młodzieńca jakoś tak byłoby niezręcznie. Ledwo w okolicach 15.00 wyszła z Pieskiem, ale tylko na Piękną Uliczkę, żeby w razie czego móc zarejestrować przyjazd kuriera. Wieczorem okazało się, gdy byłem już u Wnuków, że nie przyjechał, w świątecznym nawale nie wyrobił się i że przyjedzie w poniedziałek. Takie informacje przekazał Żonie Sąsiad Po Lewej.
Podróż miałem niespodziewanie uatrakcyjnioną. Kierowcą minibusa był Ukrainiec, na oko lat 60, który, jak się później okazało, w Polsce wraz z rodziną mieszka w Metropolii od 6. lat. Udało mi się zająć jedyne wolne pojedyncze miejsce tuż obok niego. Za nim zaś siedział młody człowiek, około trzydziestki, taki wewnętrzny kontroler sprawdzający między innymi jeszcze raz bilety i legitymacje uprawniające do zniżek. W pierwszym momencie nie zorientowałem się, że to też Ukrainiec. 
W trakcie jazdy żywo dyskutowali na różne tematy. Najpierw o ... psach. Sporo rozumiałem, ale sporo nie, poza tym często szum jazdy powodował, że wiele nie słyszałem. A potem przeszli oczywiście na politykę i na wojnę na Ukrainie, więc tym bardziej wytężyłem słuch.
- A przepraszam pana - odezwał się nagle do mnie ten młody gdzieś w połowie trasy - widziałem u pana legitymację... Był pan represjonowany?...
Był ciekaw, co ja sądzę o obecnej sytuacji u nich w kraju jako Polak, no i jako osoba, która kiedyś tam...
Dziwował się i, trzeba powiedzieć, podziwiał to, co mu opowiadałem o stanie wojennym, jak zostałem internowany i bardzo dobrze oceniał postawę Polaków. Zresztą obaj podkreślali, że nikt tak nie pomógł Ukrainie, jak Polska. Nie mógł zrozumieć mojego określenia My z Żoną staramy się być pozasystemowi, więc mu wyjaśniałem, co robimy i jak się staramy żyć. Wstrząsnęła nimi, na przykład, informacja, że w zasadzie to my nie wiemy, co się dzieje na świecie, unikamy bombardowania wszelkimi informacjami i że bodajże od 10. lat nie mamy telewizora i niczego nie oglądamy oprócz wybranych seriali. Ale swoją opinię na temat wojny wypowiedziałem, na temat Ruskich i co należałoby według mnie zrobić. Oczywiście to był mój punkt widzenia, Polaka, będącego jednak daleko od ich tragedii. Bo w rozmowie, o czym było wiadomo od początku, wychodziło, że żadne z rozwiązań przez nas dyskutowanych nie jest dobre. Ja, na przykład, optowałem za tym, żeby wschodnią część Ukrainy, gdzie mieszkają Rosjanie i chcą do Rosji, im ją oddać w jasną cholerę i Niech się kiszą w swoim gównie!
- A Ukraina będzie mniejsza, ale za to spokojniejsza...
- Ale Rusek jest taki - dobrze argumentował młody - że zawsze będzie mu mało. - Za jakiś czas znowu będą  bomby, pociski...
- Myślę, że powinno odbyć się referendum, ale wśród tych, który czują się Ukraińcami i to oni powinni zdecydować, w jakich granicach powinna istnieć Ukraina, a co na wschodzie po prostu zostawić.           - przedstawiałem swoją wizję. - I wtedy wszyscy, którzy zagłosowali, powinni się bezwarunkowo podporządkować i na zachodzie kraju tworzyć nowe życie.
- No tak, łatwo powiedzieć, ale dlaczego moi rodzice w Charkowie mają zostawić dom i cały dorobek życia? - To nie jest takie łatwe...
- Oczywiście, że to nie jest łatwe... - Ale przecież po wojnie cała wschodnia część Polski była wysiedlona i trzeba było w zupełnie obcym miejscu życie budować od nowa. - Myślę, że to nam, Polakom wyszło na dobre. - A sam pan mówi, że i tak rodzice dom zostawili, bo musieli uciekać...
- Teraz szczęściem Polski - kontynuowałem - jest to, że w zasadzie narodowościowo jest jednolita.
Młody Ukrainiec autentycznie się zszokował, gdy mu powiedziałem przy okazji tej jednolitości My z Żoną jesteśmy ateistami.
- Pan w Polsce jest ateistą?! - nie mógł w to uwierzyć.
Obaj na różne sposoby chwalili Polskę, często w moim odbiorze humorystycznie.
- Jest ciepło, jest co jeść i gdzie mieszkać. - Jest praca i poczucie bezpieczeństwa... - mówili na trzy cztery. - I mamy urlopy, jeździmy nad Bałtyk. - Woda zimna - skrzywili się i pękali ze śmiechu - ale morze piękne.
Gdy się rozstawaliśmy, wzajemnie życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego - po polsku, po ukraińsku i po... rosyjsku.
- I chciałem panu podziękować - usłyszałem młodego wychodząc już z minibusa - że przyczynił się pan do upadku komunizmu.
Zmieszany podziękowałem niewyraźnie, bo ogólnie mnie zatkało i nie wiedziałem, co robić. Chyba  przez fakt, że będąc młodym, dodatkowo Ukraińcem, ujął to tak elegancko, a przy tym potrafił bez akcentu i idealnie swoje zdanie ubrać w bezbłędną polszczyznę.

Do przyjazdu do Teściowej miałem sporo czasu, więc się nie spieszyłem. Godzinę spędziłem w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Czas spędziłem światowo w Cukierni Sowa przed średnim americano, tradycyjnym, według menu, serniku, a według mnie a la Były Teść Żony (sowowy się nie umywał) i przy Angorze. A potem syciłem się przejażdżką tramwajem i autobusem bez żadnych pytań do kogokolwiek, która to samodzielność dawała mi wiele satysfakcji, jednocześnie podszyty tylko lekką obawą, że w każdej chwili jakiś młody mężczyzna, albo, co gorsza, jakieś młode dziewczę będzie chciało ustąpić mi miejsca. Zajmowałem więc stojące miejsca z daleka od takich osób, a później, gdy się rozluźniało, siadałem i miałem święty spokój. Miejsca młodym mężczyznom oczywiście nie ustępowałem, bo wyglądałoby to bardzo podejrzanie, a młodym dziewczynom również, bo obawiałem się, że mogłoby to zostać przez nie odebrane jako lekko skrywaną demonstrację i jakieś zawoalowane sugestie i dążenia starucha.

Teściowa tradycyjnie zajmowała miejsce w blokach startowych już jakieś pół godziny przed moim przyjazdem. Stąd natychmiast musiałem skorzystać z łazienki i natychmiast przyjść do kuchni. Akurat telefonicznie dopadła mnie Matka Dwunastolatki, więc będąc pod podwójną presją kobiet, starałem się sikać i rozmawiać, a to u mężczyzny nie jest takie proste (brak trzeciej ręki). W pewnym momencie, ponieważ nie reagowałem na nawoływania Teściowej Obiad na stole!, ta bezceremonialnie otworzyła drzwi do łazienki ( w drzwiach nie ma zamka) z tym samym zawołaniem, jak gdyby nic. Kompletnie zaskoczony zachowałem zimną krew. Więc ani gwałtownie się nie odwróciłem, żeby odpowiedzieć, ani też nie zmieniłem kierunku sikania zaoszczędzając sobie w ten sposób pracy przy czyszczeniu sedesu i podłogi. Poza tym nie mógłbym tej czynności odłożyć na poobiedzie, bo w trakcie posiłku w tym przypadku Teściowa ani chybi łazienkę by odwiedziła i musiałbym wysłuchiwać jej teatralnych zdziwień, ale ponieważ przypadek taki nie nastąpił, to oczywiście jej nie nawiedziła. Ale do Pasierbicy zadzwoniłem i przy Teściowej na nią się poskarżyłem.

Na obiad Teściowa zaserwowała w kubku czerwony barszcz Sama robiłam!, na talerzu kaszę z sosem z kawałkami pieczarek, do tego dwa kotleciki, Jeden z patelni, drugi z piekarnika! oraz kawałki kalafiora.
- Wszystko jest bardzo wartościowe, zdrowe i naturalne!... - podkreślała z przejęciem.
Na deser dostałem kawałek tiramisu Sama zrobiłam! Wszystko było smakowe, więc  zjadłem w trymiga.
- Dla ciebie to przyjemnie gotować. - usłyszałem. - Wszystko tak zjadasz ze smakiem... 
- Jeden kawałek tiramisu dam tobie dla Żony...
- ... ale ona takich rzeczy nie je. - wszedłem jej w słowo.
- Nie?! - zdziwiła się mocno zawiedziona. Tak dziwi się niezmiennie od, powiedzmy 10. lat, mimo że za każdym razem jej o tym mówimy. Przy takiej reakcji albo nas to bawi, albo... wkurwia. Zależy, jak trafi. Dzisiaj starałem się być neutralny, bo przecież się starała i chciała coś córce dać.
- Dlaczego? - kontynuowała niezrażona.
- Bo twoja córka stara się nie jeść glutenu... - odpowiedziałem po raz osiemdziesiąty(?). No może ja tylko dwudziesty, bo przez te lata w takich odpowiedziach Żona miała decydujący udział.
- Ale tam tylko dałam biszkopciki...
- Ale jest też cukier...
- Ale tylko ledwo posłodziłam...
Odmówiłem nie używając argumentu, że przecież jadę do Wnuków I co ja niby mam z tym kawałkiem tiramisu przez dwa dni zrobić? Mimo że wcześniej mówiłem, że od niej zaplanowałem wyjazd do Wnuków, zdawała się tego faktu nie zarejestrować, a ja jej nie przypominałem.

Z właścicielem mieszkania po raz pierwszy od wielu lat w corocznych rozliczeniach sprawiliśmy się w godzinę. Rekordowo, wpadłszy też na pomysł, który powinien nam za rok usprawnić rozliczenia jeszcze bardziej. 
Wiele dni wcześniej umówiłem się z nim, że zaraz potem podwiezie mnie do Sypialni Dzieci, bo on sam mieszka jedną wieś dalej.
- Ale niech pan jeszcze poczeka jakieś 15-20 minut, bo na chwilę wpadnę do swojej mamy...     - Umówmy się przed budynkiem...
Od Teściowej wyszedłem po nim jakieś 5 minut później nie chcąc już jej siedzieć na głowie. Zresztą były i inne okoliczności, więc wolałem już wyjść. Po pół godzinie czekania, gdy trochę zmarzłem, wszedłem z powrotem do budynku, bo cieplej, i czekałem na klatce schodowej. Po kolejnych 20. minutach nie wytrzymałem i zadzwoniłem.
- Za jakieś 10 minut wychodzę od mamy... - Zadzwonię.
- Wychodzę ... - zadzwonił. - Będę za 3 minuty.
Wsiadłem do jego auta za sześć po dialogu: on - Ale gdzie pan jest, bo ja tu stoję?, ja - Ale pan mówił, żebym stał przed blokiem..., on - Ale tam jest jednokierunkowa i byłoby mi niewygodnie podjechać.
Jechałem zmarznięty i sfrustrowany, ale niczego po sobie nie dałem poznać. Na końcu, żeby mnie dobić, nie mógł mnie zwyczajnie wysadzić we wskazanym, optymalnym dla niego - kierowcy i dla mnie miejscu, tylko wyczyniał jakieś parkingowe wygibusy. Byłem bliski załamki, więc natychmiast zadzwoniłem do Żony, żeby odreagować. Stwierdziliśmy, że mimo jego wielu pozytywnych cech, które wyraźnie nabył od momentu urodzenia mu się syna, mimo formalnego wzajemnego dogadywania się, kontakt towarzyski groziłby nam naszym harakiri.

Ledwom u Wnuków odtajał, a już z Synem pędziliśmy z powrotem do ... Metropolii, aby z basenu odebrać Wnuka-III i IV Bo tato, może zdążysz zobaczyć, jak pływają i jak skaczą do wody... Za jakąś chwilę Syn zmył się do auta A ty, tato, poczekaj na nich, aż się przebiorą i dopilnuj, aby wysuszyli włosy. 
Gdy chłopaki wróciły z suszenia, nadal z mokrymi włosami, rozwinęła się jałowa dyskusja na temat Kiedy włosy są wysuszone, a kiedy nie? Mieliśmy biegunowo przeciwstawne zdania, a ja chcąc zachować zdrowie i być wreszcie w domu i wypocząć machnąłem ręką.
Wieczór upłynął nam na rozmowach o ... rocznicy stanu wojennego i o nim samym. Uczestniczyli Synowa, Syn, Wnuk-III i IV, Wnuk-II z doskoku, a Wnuka-I nie było wcale.
Spałem sam w jednym pokoju z ... chomikiem. Czwórka chłopaków obok w drugim pokoju.
 
SOBOTA (14.12)
No i dzisiaj wstałem o 07.30.

Chomik nawet dał pospać. 
Po wypiciu dwóch sypanek śniadanie zrobiłem sobie sam i zjadłem w towarzystwie Wnuka-IV, który spośród wszystkich domowników wstaje w miarę normalnie i w miarę normalnie się posila. To znaczy robi sobie coś do jedzenia i z talerzem zasiada do stołu. Reszta przy śniadaniu lub kolacji, a tak wynika z moich obserwacji, nie używa talerza, stołu i je z doskoku. Coś tam naprędce weźmie sobie do ręki i znika.
Jeszcze wszyscy spali, gdy z Wnukiem-IV poszliśmy na wały. Już wczoraj umówiliśmy się, że zademonstruje mi swojego drona. Ja o niczym nie miałem pojęcia, Wnuk-IV o wszystkim. Służyłem mu tylko pomocą Dziadek, potrzymaj albo Dziadek, gdy ja włączę ten przycisk, to ty wtedy... Ale podziwiałem niezmiennie lot tego buczącego szerszenia, jego manewry i robienie zdjęć oraz filmików, wszystko sterowane przez wnuka z możliwością oglądania na smartfonie Syna w czasie rzeczywistym.
 
Gdy wróciliśmy, od razu zabrałem się za rozpakowywanie ikeowskich paczek zawierających części do łóżka Wnuka-III. I się zaczęło. Rozpakowywałem w zasadzie ja, bardzo systematycznie i porządnie, bo z doświadczenia wiedziałem, jak to jest ważne - taki porządek na początku. Reszta - pięć osób dyskutowała i doradzała, a więc Syn, Synowa, Wnuk-I, III i IV. Kogo nie było w tym gronie?
Zresztą grono szybko się zmniejszyło, gdy Syn z Wnukiem-IV pojechali na stadion na mecz, na jakiś sparring z drużyną z Metropolii, w którym Wnuk-IV, jako jeden z dwóch bramkarzy swojej ekipy, był kluczowym zawodnikiem. Zmniejszyło się dodatkowo, gdy Syn na odjezdnym rzucił Montuje Dziadek z Wnukiem-III i koniec, kropka! A bardzo szybko okazało się, że grono osiągnęło swoją graniczną wartość, stało się szczególnym swoim przypadkiem, bo przy montażu zostałem tylko ja. Byłem z tego bardzo zadowolony, bo z Wnukiem-III zwyczajnie nie dało się współpracować i bardzo szybko, gdy ślęczeliśmy nad instrukcją sytuacja zrobiła się patowa i robota nie posunęła się naprzód o jeden wkręt lub kołek stolarski chociażby. Z kolei Wnuk-III był z tego bardzo zadowolony, bo z Dziadkiem zwyczajnie nie dało się współpracować i bardzo szybko, gdy ślęczeliśmy nad instrukcją sytuacja zrobiła się patowa i robota nie posunęła się naprzód o jeden wkręt lub kołek stolarski chociażby. No i on, jako młodszy i dobrze wychowany, chętnie ustąpił. Na koniec tylko wymogłem od niego, żeby mi wskazał, którą wersję łóżka chce mieć, bo były dwie zwierciadlane, poza tym szuflady mogły być w każdej z nich na dwóch jego krańcach.
Odpowiadało mi to nadzwyczaj, bo po odkurzeniu przeze mnie miejsca w górnym pokoju, na którym łóżko miało stanąć, z dołu znosiłem sobie po jednym elemencie (emelencie) i zawsze tylko po jednym, żeby nic mi się nie pomieszało i w spokoju rozpocząłem niespieszny montaż. A taka rzecz i w takich warunkach zawsze mnie relaksuje, zwłaszcza gdy od początku używam instrukcji i się do niej stosuję.
 
Ciszę przerwał Syn, który wrócił z boiska i stwierdził, że zaraz tam będziemy jechać z powrotem, ale we dwóch, Bo musisz zobaczyć, jak twój wnuk broni, jaki jest zaangażowany i jakie zrobił postępy.
Pojechaliśmy, ale wiele nie zobaczyłem. Drużyna przeciwna, ta z Metropolii, była tak słaba, że przegrała bodajże 30:2. Piszę bodajże, bo gdy przyjechaliśmy, nasza prowadziła już 5:0, a gdy z Synem wyjeżdżaliśmy, wynik brzmiał 15:0 i było oczywiste, że wszyscy za chwilę pogubią się w liczeniu. W czasie pobytu Wnuk-IV miał okazję raz zainterweniować i to skutecznie, a tak poza tym stał i marzł, bo przeciwnik nie był w stanie z piłką dotrzeć pod jego bramkę. 
Za to ja miałem dodatkowo okazję poznać ponownie ich trenera.
- A za kim pan kibicuje? - zapytał mnie dość agresywnie, gdy ledwo stanąłem przy bocznej linii.
- Jak to za kim?! - To jest mój wnuk - wskazałem na bramkarza - a to jest mój syn!...
Trener natychmiast zmienił nastawienie, a za chwilę obaj sobie przypomnieliśmy, że się poznaliśmy latem tego roku na obozie piłkarskim, gdy przyjechałem do City odwiedzić wnuka.

Po powrocie Wnuk-III namówił mnie na partię warcabów. Swoją odwagą albo bezmyślnością mnie zaskoczył, bo było wiadomo z góry, że wynik jest przesądzony. Przegrał sromotnie. 
Gdy Synowa, Wnuk-I i III pojechali do... fryzjera, wróciłem do montażu łóżka, ale w pewnym momencie miałem już dosyć. Toteż, gdy po meczu pojawił się Wnuk-IV (te dwie bramki wpuścił jego kolega, zmiennik, nie on), chętnie dałem się namówić na partię szachów. Białymi wygrałem.
Przez szachy wybuchła afera, bo za jakiś czas, w trakcie grania, zadzwoniła Synowa Zaraz wracamy, macie być gotowi do wyjścia, bo i tak jesteśmy spóźnieni do babci! Wymuszałem więc na Wnuku-IV, aby się poddał, bo miałem przewagę materialną i sytuacyjną, ale ten się zaparł. Gdy wpadła Synowa, mecz się skończył natychmiast.
Ja byłem gotowy za 5 minut, Syn i Wnuki-II i IV znacznie później, więc wyruszyliśmy w napiętej atmosferze. A spóźnienie miało się jeszcze zwiększyć, bo po drodze i Syn, i ja kupowaliśmy kwiaty.
- Gdy przyjedziemy, powiedz mamie, że to wszystko przeze mnie, bo grałem w szachy zamiast się szykować... - Zrzuć winę na mnie. - Będzie tak zaskoczona moją obecnością, że wszystko rozejdzie się po kościach.

Na takiej uroczystości rodzinnej, tej od strony Synowej, byłem pierwszy raz w życiu. Ale jak już być, to z przytupem. Teściowa Syna obchodziła 75. urodziny. Oprócz naszej siódemki byli: gospodarze - 2, siostra gospodarza - 1, syn gospodarzy z córeczką - 2, siostra Jubilatki z synem i jego dziewczyną -3. Razem 15 osób. Większość nie używała alkoholu, bo to takie towarzystwo, a jeśli nawet, to dana osoba potrafiła cały wieczór opędzić jednym kieliszkiem wina. Nie żebym krytykował. Na tym tle fajnie wyróżniali się syn siostry Jubilatki i jego dziewczyna oraz, skromnie dodam, ja. Jako jedyny zażyczyłem sobie wódki i ją dostałem. Nawet Syn nie protestował. Jubilatka była zszokowana, gdy w którymś momencie oznajmiłem, że to już ostatni kieliszek, mimo że namawiała mnie Ale nalej sobie!
Wyjaśnię, że przez cały czas sam sobie nalewałem, ale tylko wtedy, gdy nachodziła mnie ochota, aby się napić, albo gdy była stosowna toastowa okazja. Czyli nie przesadzałem. 
- Mam taką zasadę - wyjaśniłem Jubilatce - że gdy na stół wjeżdża słodkie, tu tort, wódka się kończy.    - Poza tym jutro wracam do domu. - Co prawda nie własnym autem, ale w kondycji trzeba być.
Nie dodałem, że to się nazywa mądrość i umiar, co, zdaje się, jest tożsame.
 
U Wnuków byliśmy z powrotem jakoś po 20.00. Rodzice padli natychmiast, a ja z Wnukami-III i IV zagrałem w kierki. Wygrałem, więc myślę, że łepki nabiorą do dziadka szacunku. W kwestii gier miałem wracać do Uzdrowiska z tarczą.
Gdy z Wnukiem-IV szykowaliśmy się do spania, Wnuk-II i III szykowali się za zezwoleniem rodziców do jakiejś gry z bratem, Wnukiem-I, który został u babci Jubilatki. Na kuchenny stół został postawiony jakiś olbrzymi i wypasiony komputer i ekran w jednym.

Dzisiaj o 05.27 napisał Po Morzach Pływający.
Powrót zawsze jest trudny. Pierwszy ładunek zaliczony. Lecimy na spotkanie z norweskimi mrozami.
Mam nadzieję, że wreszcie zobaczę slońce.
PMP (pis.oryg.)

A więc wypłynął.
 
PONIEDZIAŁEK (16.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z nieprzyjemnym stanem. 
Kręciło mi się w głowie nie na tyle, żebym tracił równowagę, ale na tyle, żeby mieć poważne uczucie dyskomfortu. Ponadto czułem, jakbym wokół na głowie, na wysokości czoła, miał żelazną opaskę, która była opięta ciasno i łeb mi uciskała. Liczyłem, że Blogowe ten stan usuną.
Mimo dodatniej temperatury na zewnątrz (+3) mocne wiatry spowodowały, że z domu "wywiało            1 stopień". Normalnie, gdy schodzę na dół, czujnik na granicy pomieszczeń kuchnia - salon pokazuje 20,2 - 20,4, a dzisiaj 19,2, mimo że wczoraj wieczorem do kuchni na noc załadowałem standardową porcję bierwion, przez noc ładnie się wszystko wypaliło i pozostał miły oku i sercu obfity żar umożliwiający rano bardzo szybkie ponowne rozpalenie.

Dzisiaj o 05.46 napisał Po Morzach Pływający.
Nowoczesne statki są wyposażone w rózne zmyślne urządzenia pomagające marynarzom w pracy.
Jednakże jeden element jest niedopracowany.
Otóż tradycyjny hamak został zastąpiony przez koję czyli łóżko zazwyczaj wyposażone w materac.
Koja  powinna być ustawiona w poprzek statku,a nie wzdłuż co jest zazwyczaj standardem.
Nie jest to dobre rozwiązanie ponieważ podczas złej pogody marynarz toczy się po materacu jak wałek do ciasta i spanie jest niemożliwe. Niekiedy mądrzy konstruktorzy projektują tzw łoże królewskie które jest najgorszym rozwiązaniem. Marynarz przewraca się z uczuciem jakby znajdował się na wielkiem pustym placu bez możliwości zatrzymania się. Paskudne uczucie. W takim wypadku przenosi się na podłogę ponieważ dodatkowa kanapka w kabinie mimo, że jest ustawiona w poprzek statku może pomieścić co najwyżej plecak.
Jak się okazuje to hamak byłby dobrym rozwiązaniem, ale z drugiej strony przepisy zaczynają krzyczeć o ergonomii położenia ciała i wpływie niewłaściwej pozycji kręgosłupa na życie marynarza. Chrzanić bezduszne przepisy, liczy się to, żeby można się było wyspać podczas złej pogody. Niestety przepisy BHP są bezduszne i nie myślą o komforcie tylko o zdrowiu.
Z mojej perspektywy wolałbym się bujać niż toczyć po wielkim łożu i nie spać. Jednak to nie ja buduję statki i nie mam wpływu na nasz komfort wypoczynku. Mam jednak wpływ na położenie statku w stosunku do fali i zmniejszenie jego kołysania. Mimo tego nie zawsze udaje się zminimalizować kołysanie i marynarze toczą się po swoich kojach jak wałki do ciasta.
PMP (pis. oryg.)
 
Niby do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale takiego spania sobie nie wyobrażam. Dodatkowo dochodzi przecież drganie całego statku przenoszone po całej jego konstrukcji od pracującego silnika i agregatów. Doświadczyłem tego tylko przez jakąś godzinę, gdy w porcie, przed drogą powrotną do Metropolii, po tym, gdy zawiozłem znajomych wracających do Szkocji statkiem towarowym z kilkoma pasażerskimi kabinami, starałem się niby na normalnym łóżku przespać. Nie dało się. A gdyby miało do tego jeszcze dojść kołysanie usuwające grunt spod nóg, tu spod ciała?...
Z hamakiem wyobrażam sobie na logikę tyle, że gdzieś tam zawieszony u powały kajuty zawsze będzie trzymał pion. Obciążony marynarzem zgodnie z fizyką niezmiennie główny wektor będzie kierował do środka ciężkości kulistej Matki Ziemi dając śpiącemu ukojenie i pozór stabilności bez względu na gibanie statku i jego wychylanie się. A lekkie kołysanie hamaka powoduje, że miło się śpi. Każdy to wie od kołyski, a i każdy zapewne zakosztował drzemki na tej płachcie materiału.
Daję głowę, że pomysł, żeby usunąć ze statków hamaki, niby nieergonomiczne, wyszedł od lądowego szczura, który nigdy nie zakosztował wielodniowego rejsu i nie toczył się po łóżku przez całą noc. Co więcej, wyszedł od wówczas góra 25. latka, który wiedział lepiej i musiał się wykazać.

Po trzeciej Blogowej i po gimnastyce ucisk obręczy na głowie trochę zelżał. Tedy trzeba było zabrać się za życie. A życie poniedziałkowe jest proste i jednoznaczne. Musiałem sporo nadrobić w pisaniu. Nawet nie dotknąłem sportowego onanu. Ale i tak się nie wyrobiłem. Postanowiłem mój powrót do Uzdrowiska przerzucić do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewiętnaście razy i wysłał smsa zaczynającego się świątecznie Puk! Puk!... Wprawiło mnie to w świetny nastrój.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz domagając się wejścia z tarasu do domu. Żona twierdziła, że Piesek jednoszczekiem odezwał się nawet trochę wcześniej, ale dość cicho. A ponieważ nie było z naszej strony reakcji, to ponowił próbę głośniej, zdecydowanie dodając element (emelent) lampucerowatości.
Godzina publikacji 18.50.
 
I cytat tygodnia: 
Życia nie można wybrać, ale można z niego coś zrobić. - Peter Lippert (niemiecki teolog)