poniedziałek, 31 marca 2025

31.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 118 dni.
 
WTOREK (25.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Sporo przed czasem, ale nic na to nie mogłem poradzić. 
Trzy(!) godziny spędziłem nad onanem sportowym. A i tak go nie skończyłem. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że w nim mieścił się mecz (retransmisja) Igi Świątek z Ukrainką Eliną Switoliną. Iga grała już na db+, mecz był ciekawy, bo Elina dotrzymywała jej kroku, ale to ostatecznie Iga wygrała 2:0. Planowo mecz miał rozpocząć się o 01.30 naszego czasu, a rozpoczął się o trzeciej nad ranem. Od jakiegoś momentu przestałem zarywać nocki. W trakcie retransmisji, gdy nie znam wyniku, przeżywam takie same emocje, jak te z czasu rzeczywistego.
Wieczorem też nie oglądałem meczu Polski z Maltą. Oczywiście dla ogólnej sytuacji w grupie miał on znaczenie, ale dla mnie nie na tyle, żeby pójść późno spać. Za to stać nas było na podjęcie wysiłku i na oglądanie norweskiego filmu Nie tędy droga z 2025. roku. Wytrwaliśmy przez jedną trzecią. Akcja była do bólu przewidywalna, żadnych emocji, a gra aktorów pozostawiała wiele do życzenia. 
W trakcie "porannego"  meczu Igi gruchnęła wiadomość, że we wcześniejszym Magda Linette wygrała 2:0 z trzecią rakietą świata, Coco Gauff, i że się zakwalifikowała, jak Iga, a raczej Iga, jak Magda, do ćwierćfinału.
Piszę specjalnie "gruchnęła" chcąc się przypodobać obecnym mediom, które non stop stosują takie wybiegi słowne i opisowe, nieadekwatnie przerysowane. A więc Będziecie w szoku! - okazuje się, "jak tanio" Biedronka albo Lidl sprzedają jakieś zwyczajne gówno, a więc Przygotujcie się na najgorsze! - a to dotyczy remontu jednego pasa jezdni, więc To doprowadzi was do rozpaczy! - rzecz dotyczy podwyżki... czegokolwiek, Będziecie wstrząśnięci! - i pokazują 30. dzień twarz Edyty Górniak, Weź głęboki oddech i..., i oglądasz  jakieś kolejne gówno, itd., itp.
Generalnie podając takie "wieści" sugerują odmóżdżonym odbiorcom, jakie mają w sobie wzbudzić emocje. Trudno się dziwić, skoro na odmóżdżanie panuje moda, a raczej perfidne i przemyślane systemowe działanie w różnych sferach z jednoczesnym, specyficznym wyścigiem Kto lepiej odmóżdży odbiorcę? Pierwszy lepszy przykład z brzegu - telefonowanie. Kiedyś, gdy druga strona nie odbierała połączenia, to nie odbierała. Z różnych względów. Albo też akurat prowadziła rozmowę i telefon był zajęty. Teraz w takiej sytuacji słyszy się komunikat Niestety, połączenie nie może być zrealizowane albo Abonent chwilowo jest niedostępny, albo Abonent aktualnie prowadzi rozmowę. Spróbuj ponownie. Zwłaszcza to "spróbuj ponownie" doprowadza mnie do szału.
Pisałem już o tym w innych kontekstach cytując stosowane przymiotniki - tragiczny, niezwykły, cudowny, niesamowity, fatalny, itp., wszystkie opisujące rzeczy błahe. Niedługo za pomocą słów zabraknie stopniowania emocji i do języka polskiego trzeba będzie wprowadzić nowe słowa albo stopień najwyżsiejszy.
A Magda zwyczajnie sprawiła sensację i nie trzeba było od razu z tego powodu gruchnąć, bo chyba nie gruchać.
 
Zacząłem Pieskowi gotować kolejną porcję jedzenia, na kilka posiłków, a Żona zabrała się za czytanie.
- Widzę tu pewną niekonsekwencję intelektualną - głęboką ciszę przerwał jej głos. Doszła do opisu gotowania rosołu i moich niezrealizowanych zamierzeń, aby go szybko zagotować na indukcji. Jej protest ośmieszyłem przykładem moich gotowań w dzieciństwie na gazie.
- To chyba oczywiste, że na gazie rosół też stopniowo się gotował... - Nie to, co na tej indukcji, na której w sekundę wrze. - zirytowała się.
Swoją nienawiść do indukcji "wyładowała" na mężu. Cieszyłem się z tego powodu.
 
Po I Posiłku ułożyłem ostatnie trzy taczki bierwion, a ponieważ tego wcale nie "zauważyłem" (ciekawe, że zawsze pierwsze trzy z całej góry daje się z miejsca zauważyć), dla relaksu sprzątnąłem sobie wszystkie ścieżki w ogrodzie. Po czym do końca uładziłem dolny apartament przed przyszłym totalnym sprzątaniem.
II Posiłek trzem domownikom podałem ja. Żona otrzymała rosołek z mięskiem, Berta - mięsko mielone uduszone na patelni, wymieszane z marchewką, niewielką ilością makaronu ryżowego i płatków owsianych z dodatkiem różnych suplementów, a ja zjadłem mieszaninę różnych odpadów, co mogłoby się kojarzyć fatalnie, ale wszystkie razem zrobione w systemie gospodarczym smakowały, jak zwykle, wyśmienicie.
Po wieczór czekając na mecz Magdy Linette z Włoszką Jasmine Paolini podkleiłem kolejne chodniki i dywaniki w ramach ułatwiania Pieskowi życia.
Czekanie trwało godzinę. W końcu o 20.00 poszedłem na górę. Canal+ jak zwykle nie raczył w żaden sposób poinformować o sytuacji. No, ale chyba każdy widzi, że jak nie ma transmisji, to nie ma. Należało domyślać się, że przez złą pogodę. Wiedziałem, że na prognozy meteorologów nie ma co liczyć. Wolałem w spokoju trochę poczytać.
 
ŚRODA (26.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45. 

Po porannych czynnościach od razu zabrałem się za mecz Linette z Paolini. Z racji złej pogody panie zaczęły grać dopiero po 01.00 naszego czasu. Magda przegrała 0:2. A potem podglądałem, za przeproszeniem, Sabalenkę i Zheng. Aryna wygrała 2:0.
Po I Posiłku od razu zabrałem się za miesięczne sprzątanie domu. O tej porze mam pałer i wiem, że psychicznie męczyć się nie będę. Co innego, gdybym zaczął sprzątać o 13.00-14.00. Już na starcie byłbym wykończony. Ponad dwie godziny pracy zmęczyły mnie fizycznie bardziej niż układanie 15. taczek drewna. Organizm wiedział, że to inny jej rodzaj, taki niepierwotny, tylko cywilizacyjny. A przecież tylko odkurzaczem przeleciałem cały dom i starłem na mokro wszystkie podłogi. Detaliczne wycieranie kurzy, jako najbardziej upierdliwe, doprowadzające mnie szybko do stanu obmierzłości, zostawiłem na jutro.
Aby się zregenerować, poszliśmy we troje na spacer. Bardzo przyjemny. 

Po II Posiłku rozmawialiśmy tylko z Justusem Wspaniałym. Lekarka równolegle prowadziła z kimś rozmowę. Dość pokrótce Justus Wspaniały zrelacjonował dzień, w którym był pogrzeb Mamy Lekarki, a szczegóły zostawiliśmy sobie na ich przyjazd. Planują pojawić się u nas w najbliższy piątek.
A potem zrelacjonowaliśmy nasze ostatnie dni i tygodnie Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającemu. Raczej bardziej udzielała się Żona.
 
Przed meczem Igi Świątek z Filipinką Alexandrą Ealą (140. na liście rankingowej) musiałem położyć się na 20 minut. Nie po to, żeby spać, chociaż to się stało, jak zwykle u mnie, ale żeby dać trochę odpocząć kręgosłupowi, który wyraźnie skumulował wysiłek fizyczny ostatnich dni. 
Iga... przegrała 0:2 i nie dało się tego oglądać. Bardziej przegrała ona, niż Alexandra wygrała, chociaż
ta dziewiętnastolatka zagrała bardzo dobrze. Przez ostatni rok z Igą dzieje się coś niedobrego, gra na poziomie zawodniczek z trzeciej dziesiątki, w turniejach dochodzi do 1/8, 1/4 raczej tracąc kolejne punkty niż je zdobywając i tylko patrzeć, jak spadnie z drugiego miejsca. Jak daleko, nie wiadomo, ale chyba belgijski trener, Wim Fissette, jej nie służy. Nie podważam jego kwalifikacji, ale chyba spotkały się ze sobą nie te energie. A wiadomo, że do tanga trzeba dwojga...
Całą sytuację na bieżąco komentowaliśmy z Konfliktów Unikającym, ale chyba było mi tego mało, bo po meczu jeszcze do niego zadzwoniłem, żeby wyrzucić z siebie frustrację.
I żeby odciągnąć od siebie to pomeczowe zniesmaczenie, na górze jeszcze trochę poczytałem.

O 00.00, czyli już dzisiaj, napisał Po Morzach Pływający. Zadowolony z siebie, że nie czeka na cyzelowanie, tylko czyta prawie natychmiast po opublikowaniu, czyli jest niesubordynowany.
Czyli jestem upierdliwy, he,he. Wreszcie mam jakąś oficjalną wadę.
Rosół po śląsku bo tylko oni dodają spaloną cebulę co nie znaczy, że nie robią smacznego rosołu.
Moje pomidory będą jeszcze późniejsze chyba, że pójdę na łatwiznę i kupię gotowce.
Zmiennik się rozchorował i powrót do domu będzie opóźniony co najmniej o 10 dni.
W tamtym roku mieliśmy spadochroniarzy od Was przywiezione w kompoście.
Wyrosły, ale nie dojrzały dzięki temu mogliśmy zrobić przepyszną sałatkę z zielonych pomidorów.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
 
CZWARTEK (27.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Poranek spędziłem nad onanem sportowym unikając jak ognia wszelkich mądrych komentarzy dotyczących Igi i pisałem. 
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechaliśmy w Uzdrowisko na zakupy. W pewnych tutejszych sklepach dostawy są w czwartki i żeby się załapać...
Po I Posiłku zabrałem się  za niewdzięczną, to na początku, i za wdzięczną, to na końcu, już po wszystkim, robotę - wycieranie kurzy z dziesiątków powierzchni i powierzchenek z przekładaniem dziesiątków dupereli, żeby "się dostać"... Trwało to 2,5 godziny.
A potem, po lekkiej odsapce, zabrałem się za wdzięczną robotę. Rąbałem szczapy - frakcje II i III. Piękna aura, porządne narzędzia - siekiera Fiskars, pieniek i rękawice. Nie to co wiadro, jakieś płyny, szmaty i szczotki do zbierania pajęczyn. Znoszę je tylko dlatego, że w dzieciństwie to we mnie wdrukowano.  
 
Przed II Posiłkiem pisałem do koleżanek i kolegów długiego maila wspominającego zmarłego Jacka i tamte czasy, z których różne ciekawostki i śmiesznostki mi się poprzypominały pod wpływem przysyłanych do mnie ich wspomnień. Byłem zszokowany, że się odkleiły, bo były poukrywane w różnych zakamarkach mojego mózgu, ale wystarczyło poruszyć jakąś strunę, by nagle ożyły i to z wielką mocą. Było tego na tyle dużo, że maila nie skończyłem.
Pod wieczór poszliśmy na krótki spacer we troje. 

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie australijskiego serialu z 2016. roku Secret City. Po pierwszym odcinku Żona stwierdziła, że jest mroczny (w dosłownym znaczeniu), a w tego typu jej stwierdzeniu zawsze zawarte jest pytanie Czy będziemy dalej oglądać? 
- Osobiście mogę obejrzeć drugi odcinek, a jutro, pojutrze się zobaczy. - w ten sposób przedstawiłem swój stosunek do sprawy. - Trzeba się z tym przespać...
I na tym stanęło.

Dzisiaj o 05.55 napisał Po Morzach Pływający.
Zupa mleczna pod każdą postacią i o każdej porze dnia. Z ryżem, makaronem, kluskami, kaszą.
Co prawda mleko nie przypomina mleka tylko jakąś białą substancję, ale w dobie wszechobecnej chemii i plastiku wszędzie i we wszystkich produktach nic na to się nie poradzi.
Jak już wcześniej wspominałem od wielu lat nie jadam niczego co zostało złowione w morzu, a tzw żywność ekologiczna nie istnieje. Oczywiście nasze domowe warzywa czy też produkty są odrobinę zdrowsze,ale w ogólnym rozrachunku nie ma to znaczenia.
Jedzenie odżywianie,dieta to temat rzeka i każdy  mieszkaniec Ziemi ma na ten temat swoje zdanie.
Miłego dnia
Niech pomidory rosną w spokoju
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
 
PIĄTEK (28.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W ramach onanu sportowego od razu obejrzałem fragmenty półfinału Sabalenki z Paolini licząc na niespodziankę. Niespodzianki nie było. Jasmine została zmieciona z kortu w dwóch setach. Za to drugi półfinał Pegula - Eala obejrzałem cały. Po bardzo wyrównaj walce wygrała Amerykanka 2:1 chyba dzięki większemu doświadczeniu i trzymaniu nerwów na wodzach. Ale Filipinka zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
Po I Posiłku skończyłem pisać wspomnienia o Jacku i wysłałem maila do koleżanek i kolegów. I natychmiast zabrałem się za prace, które mógłbym określić jednym mianem Obszary, nad którymi Justus Wspaniały w ramach krytyki nie przejdzie obojętnie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że wszystkiego nie zrobię, bo nie chcę, albo nie zdążę zrobić, czyli tak czy owak zostawię dla niego żyzne poletko do zadawania pytań typu Ale dlaczego?!..., Czy nie uważasz?!..., Ale po co?!..., To chyba nie?!... zawierających oczywiste odpowiedzi To jest do dupy! albo Przecież to nie ma sensu!, Jak tak można?!, To jest wbrew wszelkim zasadom!, itd.
Nie przejmowałem się taką perspektywą, a przyjazd Lekarki i Justusa Wspaniałego traktowałem w zakresie planowanych prac, jak przyjazd wszelkich innych naszych znajomych, czyli jako element (emelent), który mnie zmobilizuje, żeby wreszcie to coś, co mnie osobiście gryzie, zrobić. Sprzątnąłem więc teren przed Klubownią, bo po dwóch górach drewna leżało tam sporo drewnianego odpadu. Potem zamiotłem z igieł cały podjazd i chodnik, mimo że zdawałem sobie sprawę, że może właśnie dlatego zaraz po tym przyjedzie któryś ze szczotkowych i chodnik wyglansuje. No, może jeszcze nie dzisiaj, ale już w poniedziałek na pewno.
A ponieważ pogoda była piękna, to napadło mnie na wycinanie wszelkich suszek, takich bardziej niedostępnych i ukrytych, bo większość wcześniej wycięła Żona. Jej obecność w ogrodzie w takim charakterze lubię szczególnie. Uzbierałem pierwszy, brązowy, worek na odpady bio. I wreszcie, żeby przez trzy dni mieć z tym spokój, narąbałem szczapek, frakcje II i III.
Ostatnim przedgościnnym akcentem było odgruzowanie się na 45%. Skorzystałem z dolnej, gościnnej, ogrzanej łazienki. 

Lekarka i Justus Wspaniały przyjechali w okolicach 16.30. Już na podjeździe wszyscy czuli się, jak u siebie w domu. Wszyscy, czyli Ziutek i Bruno również. W domu to samo. Wieczorem, z powodu tego doskonałego domowego samopoczucia tych Piesków, gdy my szliśmy na górę, a Lekarka i Justus Wspaniały do dolnego mieszkania, Ziutek i Bruno ani myśleli iść za ich Państwem ku, najpierw podniesionemu głosowi ich Pana, a potem ku jego szybko wzrastającej irytacji. Bo dlaczego miały iść w nieznane, skoro ostatnio (listopad/grudzień) będąc u nas, czyli w domu, spały komfortowo w salonie na narożniku i było im tam świetnie. Więc teraz mimo nawoływań i gróźb nie ruszały się z miejsca. W końcu wkurwiony ich Pan wziął brutalnie Ziutka na ręce (23 kg, ale ponieważ od razu napadła Pieska duża bezwładność Chcesz mnie dźwigać, to dźwigaj! Ja ci nie pomogę i pazura nawet nie przyłożę!, to mógł ważyć i ze trzydzieści) i zaniósł go do dolnego apartamentu. Siłą rzeczy Bruno dał się łatwiej przeze mnie tam zapędzić, bo pomagał mi natychmiast obudzony w nim instynkt stadny.
 
Ale zanim do tego doszło, wiele było przed nami. Goście na dole się rozpakowali i urządzili w kuchni i w spiżarni. A trzy Pieski dostały ode mnie żwacze. I znowu było widać, że wszystkie są  u siebie w domu, bo tak jak cztery miesiące temu każdy jadł dokładnie w tym samym miejscu, bezkonfliktowo, nie wchodząc drugiemu czy trzeciemu w paradę. Ale po wszystkim nadal bezkonfliktowo każdy z nich musiał sumiennie sprawdzić miejsca koleżanki/kolegów.
Ludzie zaś cały wieczór, do 22.00, spędzili w salonie przy rozpalonym kominku i przy dwóch nalewkach przywiezionych przez Nowych w Pięknej  Dolinie. Jedna z nich, na trzech różnych rodzajach porzeczek, była zdecydowanie lepsza niż na winogronach, więc nic dziwnego, że praktycznie cała zeszła. Żona zaserwowała zaś polędwiczki na zimno. I można było do woli się nagadywać.
 
O pogrzebie Mamy Lekarki rozmawialiśmy dosyć krótko, bez specjalnych komentarzy, bo co tu komentować, jeśli nawet byłoby co.
Ciekawe, bo większość rozmów dotyczyła ... sprzątania domu. A zaczęło się od naszego, gdy przedstawiłem obecną filozofię i moje podejście do tego tematu od czasu obecności u nas pani z Metropolii. Sprawa była rozwałkowywana nawet na 64 i mnie to nie nudziło. Rozpatrywaliśmy różne niuanse, szczegóły i przechodziliśmy do ogólnych filozofii od Porządek w domu to oznaka zmarnowanego życia! do Ale przecież w norze żyć i mieszkać się nie da!, które przecież bardzo łatwo dawały się podważyć. Bo jeśli komuś codzienne sprzątanie daje wiele radości i szczęścia, to trudno mówić z jego punktu widzenia o jego zmarnowanym życiu. Z kolei mało to ludzi żyje w norach? Mówię o tych, którzy dokonują takiego wyboru. Też są szczęśliwi. Co więcej, przeflancowani humanitarnie do tzw. godnych warunków, natychmiast zrobiliby tam chlew. I wtedy dopiero byliby u siebie.
Temat był interesujący przede wszystkim ze względu na nasze indywidualne, jednak mocno różniące się podejścia do sprawy uwzględniające lenistwo, różne wdrukowane przez dzieciństwo i cywilizacyjne, społeczne, imperatywy oraz osobistą wrażliwość. Przykładem tych różnic mogłaby być, na przykład, kwestia sprzątania domu Nowych w Pięknej Dolinie, który przecież znamy.
- Sprzątnąłbym go w dwa, no góra w trzy dni i to z umytymi oknami, ale, na Boga, przecież okien nie trzeba myć raz na miesiąc, mimo że A bo jak słońce świeci, to wszystko na szybach widać! 
- Potrzeba całego tygodnia! - natychmiast zareagowała Lekarka.
I jak tu z tym dyskutować?...
Jednocześnie był poruszany brak czasu, sił i różnych niemożliwości związanych z takim, a nie innym stanem zdrowia (kręgosłupy, stawy).
- Chętnie byśmy zatrudnili raz w miesiącu kogoś, kto by przychodził i robił gruntowne porządki... - Ale nie ma chętnych. - Ludziom nie chce się pracować. 
To faktycznie jest oburzający stan i gadanie o bezrobociu i takie tam polityczne pieprzenie, delikatnie mówiąc, jest nie na miejscu. Tak rozpuścić społeczeństwo....
 
Ale jest nadzieja. Niedługo wybory prezydenckie, do których startuje pan Sławomir Mentzen (KPN). Wprowadzenie w życie jego programu może skutkować porządkiem w wielu dziedzinach.
Z jego 5. istotnych postulatów programowych dotyczących tylko naszego wewnętrznego życia społeczno-ekonomicznego należy wymienić:
- całkowity zakaz aborcji - to niewątpliwie droga, aby przezwyciężyć w Polsce kryzys demograficzny, zapobiec spadkowi liczby urodzeń i zmniejszającej się populacji,
- likwidacja emerytom "13" i "14" - całkiem słusznie, bo przecież podstawowe emerytury mają corocznie rewaloryzowane, więc bez przesady,
- likwidacja +800 - bardzo słusznie, koniec z rozdawnictwem i do roboty,
- płatne studia - likwidacja różnych fikcji dotyczących uczelni, zwłaszcza na linii - państwowe-niepaństwowe. Poza tym za mało jest ludzi do pracy, a za dużo do zarządzania,
- płatna służba zdrowia - tylko usankcjonowanie obecnego stanu.
 
Na pana Mentzena z Żoną na pewno głosować nie będziemy. A szkoda. Bo poza pierwszym postulatem pod pozostałymi podpisujemy się obiema rękami. Nawet zaakceptowalibyśmy drugi. No, ale pozostaje cała olbrzymia sfera spraw, chociażby światopoglądowych, polityki zagranicznej, stosunku do UE, itd.
Oczywiście pójdziemy na wybory, ale niestety w formie negującej po to, żeby ten pan nie wygrał. Bo do powstania faszyzmu w Polsce rąk przyłożyć nie chcemy. Że też kolejni zbawcy nie wyciągają żadnej nauki z historii!...
Ale znamy wokół nas takich, nawet nam bliskich, którzy na pana Mentzena głosować będą. Być może to oni właśnie za ileś lat załomocą nocą do naszych drzwi!... Kolbami karabinów. A jeśli nawet nie oni bezpośrednio, to na pewno w takich momentach i w innych, im podobnych, nabiorą wody w usta. Tak mówi historia.
 
SOBOTA (29.03)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Niedługo potem pojawiły się Pieski, które, że znały zwyczaje domu, pędem przyleciały do kuchni.
Q-Pan musiał im tłumaczyć, że tak z samego rana nic dla nich nie ma, ale Pieski znając go nie przyjmowały do wiadomości jego mowy ciała i zapewniających słów, więc za chwilę Q-Pan dał im po kawałku masła, bo sam przygotowywał Blogowe. Po czym pojawił się Justus Wspaniały i zabrał Pieski na długi spacer, za chwilę pojawiła się Żona, a po niej Lekarka, a gdy Justus Wspaniały wrócił, wróciły też dwa poranne tryby - ich i nasz. Oni jedli swoje śniadania, a my tkwiliśmy przy Blogowych. I ta część dnia zeszła na rozmowach o zwierzakach.
Jajecznicę na boczku zrobioną przeze mnie dla trzech osób zjedliśmy na tarasie, bo było tak pięknie. Ale, gdy pogoda zaczęła się kisić, wróciliśmy do Salonu, który w pewnym momencie Justus Wspaniały ostentacyjnie opuścił zalegając na kanapie przed kuchnią. Nie chciał dolewać oliwy do ognia. Ogniem była dyskusja na temat Córki Lekarki, a przede wszystkim na temat ich wzajemnych relacji, a oliwą  inny punkt patrzenia Justusa Wspaniałego na ten problem niż Lekarki, a nawet nie inny Tylko że ty z tym nic nie robisz! Co jakiś czas jednak Justus Wspaniały z daleka dogadywał i komentował, bo po pierwsze nie byłby sobą, a po drugie sprawa ta mocno go dotyczyła i dotykała. Na szczęście całą relację Lekarki i nasze racjonalne komentarze udało się bez żadnych afer dokończyć. 

Ostatecznie w dobrej aurze udało się nam w piątkę wybrać na spacer. Ziutek i Bruno zostali w domu, jako psy wiejskie nieprzyzwyczajone do kulturalnych zachowań w mieście, więcej, w kurorcie. Oczywiście niczego z tego nie rozumiały i pchały się do wyjścia. Trzeba było naprędce opracować logistykę wychodzenia, porządek i kolejność, bo chwila nieuwagi groziła, że któryś z nich natychmiast wypryśnie na podjazd. A nie dało się im wytłumaczyć, że Państwo i Q-Państwo z kulturalnym Pieskiem na koniec spaceru pójdą do Stylowej. Z okazji jutrzejszych urodzin Justusa Wspaniałego zostaliśmy wszyscy przez Lekarkę zaproszeni.
 
Po  II Posiłku zrobionym przez Żonę znowu zasiedliśmy w Salonie. Tym razem dominowały tematy dotyczące naszych i ich planów w oczywisty sposób mocno powiązane z finansami. A na tych sprawach bez wątpienia najlepiej się znał Justus Wspaniały. Ale to nie oznaczało, że we wszystkim miał rację, albo jeśli miał obiektywną, to nie subiektywną, biorącą pod uwagę nasze podejście do tematu często będące w większej czy mniejszej sprzeczności z obiektywnymi i mądrymi ekonomicznymi prawdami. W którymś momencie chyba mnie nie zrozumiał, albo zrozumiał tendencyjnie, bo nagle wydarł się na mnie i powiedział, żebym się od niego odpierdolił. No, wyraźnie nadepnąłem mu na odcisk. Może był to odwet za podobne moje zachowanie względem niego, gdy z kolei my byliśmy u Nowych w Pięknej Dolinie. Wtedy ja wydarłem się na niego. Nie pamiętam, czy używałem podobnych słów korzystając z bogatego słownictwa języka polskiego, ale akurat u mężczyzn nie ma to większego znaczenia.
Może to oznaczać jedno - zaczynamy coraz lepiej się poznawać. Ale o 22.00 rozstawaliśmy się w zgodzie, co dobrze o nas świadczyło. Tym razem Pan niósł Bruna, bo Pani jakoś udało się po dobroci zaciągnąć Ziutka do dolnego mieszkania.
 
NIEDZIELA (30.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.40, czyli o 05.40. Zmiana czasu. Ponoć ostatnia. Że ostatnia, to trąbią o tym dwa razy do roku przez ostatnie pięć, dziesięć lat?...
 
Dosyć wcześnie wszyscy zasiedliśmy w kuchni przed kuchnią. Lekarka deczko była nie w formie, bo wczoraj przesadziła w Stylowej z deserem. Zdaje się, że to przez nadmiar bitej śmietany.
Dzisiaj były 67. urodziny Justusa Wspaniałego. Młodziak. Ja w jego wieku... Złożyliśmy życzenia i wręczyliśmy drobny prezent. Było miło. 
Zaraz potem zaczęli się pakować i wyjechali trochę przed południem. Już po ich przyjeździe do Pięknego Miasteczka powysyłaliśmy sobie trochę miłych smsów.
 
Niezwłocznie zabrałem się do roboty. W jakiejś mierze pod wpływem porad i sugestii Justusa Wspaniałego. Konewką podlałem całą ziemię w szklarni. Będę to musiał teraz robić regularnie, żeby ożywiła się mikroflora. Deszczówkę nabierałem z beczki, kilkadziesiąt razy, aż dotarłem do jej dna. Po raz pierwszy w ciągu dwóch lat. A tam natknąłem się na pyszny, śmierdzący nawóz, który przez nie wiedzieć jaki okres tworzył się z opadłych liści. Dla pomidorków coś pysznego. Wybrałem żmudnie cały, a to znowu było kilkadziesiąt skłonów w mocno nieergonomicznej pozycji. Satysfakcja po całej pracy była niesamowita, bo nagle szklarnia zrobiła się taką wiosenną szklarnią skłonną dbać o wszystko, co posadzę lub posieję.
Żeby się dobić, porąbałem szczapy (II i III). 
W domu z wielką przyjemnością, przede wszystkim ze względu na Żonę, ugotowałem rosół z kurczaka. Wyszedł w punkt. Co będę się chwalił?  

Wszystko razem (zmiana czasu, prace i wybicie z rytmu codzienności) spowodowało, że padałem na ryj. Ale dałem jeszcze radę zadzwonić do Bratanicy. Dostaliśmy od niej i od Siatkarza zaproszenie na 6. urodziny ich synka. Za niecałe trzy tygodnie pojadę sam, pociągami (przesiadki w City i w Metropolii), i będę u nich nocował (z soboty na niedzielę). Brat też będzie nocował i po raz pierwszy w życiu przydarzy się nam taka sytuacja. Niezbadane są wyroki...
 
Żeby w takim przyklapłym stanie nie iść od razu na górę, bo to dla snu nie jest dobrze, we troje wybraliśmy się na krótki spacer.
A wieczorem nie wróciliśmy (na razie) do ledwo co rozpoczętego australijskiego serialu, tylko obejrzeliśmy amerykański film z 2025. roku Lista marzeń. Trwał ponad dwie godziny, ale podołaliśmy.
Oglądało się miło, ale oboje stwierdziliśmy, że jest to lepszy film z tych z klasy B. I to powinno wystarczyć za cały komentarz.
 
PONIEDZIAŁEK (31.03)
No i dzisiaj wstałem o 07.00 (06.00!).
 
Obudziłem się o 06.20 (05.20!) i nie byłem w stanie zwlec się z łóżka. Trzeba przyzwyczaić się do nowej sytuacji, bo po porannym rozruchu i onanie sportowym natychmiast nieprzyjemnie zrobiło się w okolicach 10.00. 
Przed posiłkami i po nich pisałem. Jedynym przerywnikiem był oczywiście onan sportowy i wypad do Uzdrowiska na małe zakupy. Przy okazji pokazałem Żonie pensjonat, w którym za niecały tydzień zatrzymamy się na weekend w siedmioosobowym męskim gronie. Niby pensjonat w Uzdrowisku, ale Żona będzie się lepiej czuła pod moją nieobecność zwizualizowawszy sobie to miejsce.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W poniedziałek rano, gdy wyszliśmy we dwoje na ogród. Jakoś tak dłużej zamarudziłem przy kompostowniku i o Piesku zapomniałem. Stąd wchodząc po schodach na taras i nie widząc Pieska, bo był zasłonięty cisem, zdrowo się przestraszyłem, bo szczeknął jednoszczekiem domagając się natychmiastowego wpuszczenia do domu, ale jakimś takim histerycznym, nielampucerowatym, do którego jestem przyzwyczajony, tylko piskliwym. A to mnie właśnie wystraszyło. Trochę się na Pieska zirytowałem.
- Ojej, szkoda, że nie słyszałam. - Byłam akurat na górze... - Żona była bardzo zawiedziona.
Godzina publikacji 19.54.

I cytat tygodnia:
Wiele zaobserwujesz, jeśli po prostu będziesz patrzeć. - Yogi Berra 
(właśc. Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września 2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi (ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015 prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie Medalem Wolności.   Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych sportowców).
 
 
 

poniedziałek, 24 marca 2025

24.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 111 dni.
 
WTOREK (18.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Tak samo, jak wczoraj.
Na dworze było pięknie, wyżowo, -7 stopni i lazur nieba. 
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy duński film Piękne życie z 2023 roku. Oglądało się sympatycznie i nie żałujemy (urokliwe piosenki i teksty), ale byliśmy dalecy od polecania. A o to dopraszał się z daleka, znad morza, Konfliktów Unikający. Co byście polecili na netfixie? zareagował, gdy wieczorem przysłał nam kolejne piękne, landszaftowe zdjęcie i gdy daliśmy mu do zrozumienia, że oglądamy.
 
A trochę wcześniej rozmawiałem z Córcią chcąc wiedzieć, czy po pobycie u niej podrzuci mnie do Brata, do stryja, do Rodzinnego Miasta, czy też pojadę koleją. Musiałem to wiedzieć, żeby w domu Żona mogła mi kupić stosowne bilety. Podrzuci mnie i nawet z dziećmi odwiedzi stryja, a to rzadkość.
Od dawna unikała i unika zbyt częstych kontaktów z przedstawicielami "mojej/naszej" rodziny czując  jej toksyczność. Poza tym chyba powodują nią podobne uczucia do moich, wcześniej opisanych, oczywiście w innej skali. To często generuje drażliwe sytuacje, w których jej brat zarzuca jej, że jest nierodzinna i egoistyczna. Nigdy na ten temat z Córcią nie rozmawiałem i nigdy nie naciskałem wiedząc, co może czuć, a poza tym uważam, że egoizm to właściwa postawa, zwłaszcza, że w przypadku Córci jednak udziela się ona rodzinnie, ale tyle, ile trzeba, jeśli można tak to ująć. Sama musi decydować i dawać odpór rodzinnym ciągotom, zwłaszcza brata. Więc chyba dobrze, że "egoistycznie" dba o swoje zdrowie, bo ma jedno, jak i życie również i związane z tym obowiązki, a przydałoby się jeszcze mieć z niego, "przy okazji", trochę przyjemności.
W trakcie rozmowy Wnuki starały się dopchać do smartfona, każde w swoim stylu. Wnuk-V się wydzierał chcąc się przebić, a Wnuczka koniecznie chciała mi coś powiedzieć.
- Nie pchaj się!... - usłyszałem. - A wiesz dziadek, że Wnuczuś-V (zawsze ładnie zwraca się do brata lub o nim mówi) był chory i musieliśmy jechać do szpitala. - I tam dostał zastrzyk w pupę, a mnie się strasznie chciało siku, gdy już wyjeżdżaliśmy z Dziury Marzeń. - A potem musiałam zostać u dziadków i ten drugi dziadek kupił mi hamburgera i frytki. - Wszystko zjadłam. (zmiany moje).
Nieźle mnie nastraszyła. Córcia mnie uspokoiła, bo cała sytuacja miała miejsce... ponad rok temu. Musiało to Wnuczce mocno zapaść w pamięci, a poza tym nie mogła nie kłapać dziobem. 

Dzisiaj dzień rozpocząłem od pisania, a potem przeszedłem do onanu sportowego. Cyzelowanie zrobiłem wczoraj, a to niezwykła rzadkość. Wszystko przez Nią, bo gdy była z Nim w niedzielę u nas, jakoś tak "samo wyszło", że piszę bloga i że oczywiście również napiszę o nich. To stwierdziła, że przeczyta. Może tak, a może nie, bo tacy deklarujący się zdarzają, a potem przeważnie jest jak zwykle. Ale na zimne jednak musiałem dmuchać. A nuż czytałaby zaraz w poniedziałek, a nie porządnie, we wtorek, po porannym cyzelowaniu. W tym względzie jest tylko jedna osoba niesubordynowana, a jest nią Po Morzach Pływający. Nie czeka na cyzelację, tylko perfidnie czyta już w nocy między poniedziałkiem a wtorkiem, gdy ma wachtę. A tylko z jego powodu, nie mogę natychmiast, od nowa, czytać całego tekstu i go poprawiać, bo po całotygodniowym pisaniu mogłoby mi się zrobić niedobrze.
 
Rano, po kilku mailach, smsach i telefonach ustaliliśmy z Synem termin męskiego wyjazdu - on, czterech Wnuków i dwóch dziadków. To będzie pierwszy weekend kwietnia. Zaś miejscem wypadu stanie się... Uzdrowisko. Za nim optował Syn Bo tato zaoszczędzisz na podróży i na noclegach oraz Teść Syna, bo dawno nie był i ma bardzo dobre wspomnienia. Być może nawet dałoby się wszystkich umieścić w naszych dwóch apartamentach, bo na razie nie są zarezerwowane, i z tego byłby jakiś zysk finansowy, ale... Ale, po pierwsze, chciałbym, żeby Żona jeszcze trochę pożyła, a po drugie, co ja miałbym z tego, oprócz pewnej harówki i świadomości, że nigdzie nie wyjechałem, albo tak jak w tym przypadku nie zmieniłem miejsca "wyjazdu", co jest podstawą wypoczynku. Więc Syn kierowany dobrymi intencjami zaproponował, że w trakcie tego "wyjazdu" będę nocował w Tajemniczym Domu (jakaś korzyść finansowa) A będziemy się widzieć od rana do wieczora. Z Żoną jednocześnie, na trzy cztery, i jednomyślnie pomysł odrzuciliśmy. Stanęło na tym, że Żona znajdzie kilka adekwatnych ofert i je zlinkuje Synowi, a on dokona jednoosobowo wyboru, jako główny organizator.
 
Jakoś przed 11.00 wyjechali goście. Przy czym proces wyjeżdżania był dwuetapowy. Najpierw w jego ramach długo rozmawialiśmy na podjeździe, a potem Oni przystąpili do wyjazdu właściwego. Czując jego presję na plecach rozmowa siłą rzeczy była chaotyczna. Ale udało się omówić i ocenić stan Jej nogi po tylu marszach na trasach, poruszyć kolejny raz kwestię odżywiania, a nawet, przede wszystkim z Nim, poruszyć zmiany, które zaszły w Stypendialnym Mieście. Ponoć są olbrzymie i znaczące.          Z Żoną byliśmy tam jakieś 15 lat temu.
No i wyszło, że już wczoraj wieczorem czytali ostatni wpis. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem... A pani mówiła... Tym razem intuicja mnie nie zawiodła. W ocenie i we wrażeniach, jakie odnieśli, byli dla mnie mili i łaskawi. I raczej szczerzy. Ta drobna wątpliwość wynika tylko z faktu, że jednak się nie znamy, więc nie byłem w stanie odczytać drobnych subtelności mowy ciała, jeśli takowe były.

Dalsza część dnia miała być prosta i uporządkowana. Wypiłem mleko. Żona z tydzień temu nagle zdecydowała, że co jakiś czas jednak powinienem je pić, a ja z takimi decyzjami nie dyskutuję. Nawet mi smakuje, a przede wszystkim nie mam odruchów wymiotnych. Zaraz po tym postanowiłem pojechać w Uzdrowisko, a dopiero po powrocie zjeść I Posiłek. Jednak znarowione Inteligentne Auto przewróciło te plany do góry nogami. Z racji słabiutkiego akumulatora i kilkunocnego stania na dworze w ujemnych temperaturach pokazało mi "gest Kozakiewicza". Specjalnie się tym nie przejąłem.
Podłączyłem przedłużacz do gniazdka przy zewnętrznych drzwiach, kabel przeciągnąłem pod bramą, przez jezdnię, bęben z gniazdami położyłem pod maską, obok prostownik i zacząłem ładować akumulator. Na wszystko miałem oko z okna kuchennego chociażby dlatego, że maska była tylko przymknięta. W spokoju zjadłem I Posiłek, miałem czas na jakieś drobne czynności gospodarskie i postanowiłem o 13.00 jechać zgodnie z wcześniejszym planem.
 
Gdy podniosłem maskę, w lekkim szoku skonstatowałem, że pod nią przedłużaczowego bębna ... nie ma.
- Noż, kurwa, jakiś menel podpierdolił! - Swołocz jedna! - to była pierwsza, naturalna i pełna emocji myśl. - Ale dlaczego nie zabrał prostownika? - to była druga, chłodna i wyważona. I od razu udzieliłem sobie odpowiedzi. - Przecież to taki przestarzały typ, taki złom, że nawet na piwo by za niego nie dostał, to opłacało mu się dźwigać?!
Z pewnej odległości zbliżał się do mnie taki mały pojeździk, taki z dwiema wirującymi szczotkami, który służy do glansowania i picu uzdrowiskowych chodników i uliczek. Spokojnie czekałem, aż podjedzie.
- Pan nie widział może przedłużacza, kabla w poprzek ulicy, bo ładowałem akumulator w aucie?... - wskazałem na Inteligentne Auto.
- A, o tam leży. - wskazał za siebie.
Pobiegłem wzrokiem za jego palcem. Żadnego bębna od przedłużacza nie widziałem, a to przecież nie igiełka.
- Gdzie?
- No tam! - dalej pokazywał w tym samym kierunku.
Dobrze musiałem wyostrzyć wzrok, żeby w ulicznym pyle dostrzec na wprost bramy Sąsiadów z Lewej mój "przedłużacz", czyli wtyczkę z 1,5 metrowym kablem, odciętym od przedłużacza "właściwego", że tak powiem, czyli od bębna, po którym nadal nie było śladu. 
Podszedłem do gościa z tym kablem.
- Normalnie ucięty! - oznajmiłem jak jakiś kretyn, bo każdy by widział, że przecież ucięty.
- To musiał zrobić mój kolega, który też tu jeździł. - Ale że on nie widział kabla?! - mocno się zdziwił i jakby zadawał mi to pytanie.
Skąd miałem wiedzieć. A potem, gdy Inteligentne Auto odpaliło, na szczęście, bo w sumie nie wiedziałem, ile czasu ładował się akumulator, i ruszyłem w Uzdrowisko, naszły mnie różnorodne myśli i wątpliwości:
- trudno, będę musiał kupić nowy przedłużacz, bo jest często potrzebny,
- dlaczego Szczotkowy nie zostawił jednak "właściwego" przedłużacza przed bramą naszej posesji, albo nie przerzucił go za bramę (żaden problem)? Przecież musiał widzieć skąd wtyczka, z jakiego gniazda, została brutalnie wyrwana. No chyba, że on ją wyrwał ręcznie post factum, po przecięciu. Wniosek? - to on musiał podpierdolić ten przedłużacz,
- przecież to mógł być ten Szczotkowy, który ze mną rozmawiał, miał twarz Buster Keatona, a mój przedłużacz gdzieś za swoimi plecami, skurwysyn jeden,
- ale mógł być jednak drugi Szczotkowy, bo Uzdrowisko nie takie numery odwala i ciągle picuje Piękną Uliczkę (może dlatego jest taka piękna). Dzisiaj, na przykład, rano, znowu dwóch facetów szło i dmuchało warcząc, a raczej warczało, bo nie było co dmuchać, bo ani liści, ani igliwia, ani śniegu, nic. Chodzą tak po naszymi oknami co drugi, trzeci dzień, a zaznaczam, że pomiędzy ich warczeniami nic się nie zmienia w kwestii podmiotu, który można byłoby wydmuchać warcząc. To może jednak było dwóch Szczotkowych?,
- bezwzględnie będę jednak chował Inteligentne Auto w garażu i nie będzie mnie opanowywać lenistwo i nie dam się złudnemu słonecznemu światłu w dzień, skoro w nocy jest ciągle mroźno. Dopiero w maju pozwolę sobie na stałe wykorzystanie abonamentowej winiety. W garażu teraz jest zawsze 10-12 stopni, idealnie dla akumulatora,
- gdybym jednak musiał akumulator ładować, to ten system "przez ulicę" odpada. Będę ładował w garażu mimo ciasnoty,
- gdybym jednak z jakichkolwiek powodów, przymuszony, musiał zastosować system "przez ulicę", to użyję przedłużacza o kolorze pomarańczowym, rzucającym się w oczy. Dzisiaj, gdy brałem ten, później ucięty, o ciemnoszarym kolorze kabla, nawet przez ułamek sekundy taka myśl zaświtała mi w głowie, ale zwyciężyła wygoda. Ciemnoszary mogę zwijać sobie na bębnie, a pomarańczowy ręcznie przy irytującym plątaniu się i robieniu supłów.
- trzeba kupić nowy akumulator. A na pewno przed zimą. Na tym jeździmy z siedem lat co najmniej,
- wszystko mogło się skończyć zdecydowanie gorzej. Wyrwany siłą spod półotwartej maski Inteligentnego Auta bęben mógł dokonać uszkodzeń mechanicznych i spowodować jakieś przepięcia, spięcia i naprawdę dla akumulatora, a przede wszystkim dla auta mogło skończyć się fatalnie. Żona tego nie chciała słuchać, gdy po powrocie ze szczegółami relacjonowałem jej ten dziwny przypadek, który był przykładem ludzkiej głupoty, nie bójmy się tego powiedzieć, przede wszystkim mojej.
 
W Uzdrowisku porobiłem drobne zakupy w kilku miejscach, bo w żadnym nie było kompletu asortymentu, który mnie interesował, a raczej, który określiła Żona, i kupiłem dwie torebki różnych nasion pomidorów - malinowy retro i pomidor gruntowy Kmicic. W kwestii pomidorów to znane nazwisko niczego mi nie mówiło. I pojechałem zawieźć pranie.
U podnóża stromego podjazdu od razu natknąłem się na dwie starowinki, może w moim wieku, a może niewiele starsze. Obie żmudnie rozpoczęły właśnie wędrówkę pod górę wspomagając się kijkami.
- Podwieźć panie na górę? - zatrzymałem się na wąskiej drodze. 
Zatrzymały się i trochę trwało, zanim między sobą skonsultowały, że tak.
- A gdzie panie jadą?
- A tam na górę, do szpitala, na rehabilitację. - To może pan nas podrzuci chociaż do schodów...
- Podrzucę panie na miejsce, bo przecież tam jadę, do pralni.
- To tam jest pralnia? - obie się zdziwiły.
- A panie jesteście stąd?
- Tak, ale nie wiedziałyśmy, że tam jest pralnia.
- To niech obie panie wsiądą z tej strony, bo z tamtej jest ciasno, krzaki!... 
Mogłem sobie mówić. Niższa i drobniejsza poszła właśnie na drugą stronę i zaczęła wsiadać.
- Ale nie wsiadaj tam!  - zaprotestowała wyższa. - Ja tam będę wsiadać, bo tu nie dam rady.
- Tu nie dasz rady, bo jest bardzo wąsko...
- Ale mówię ci, chodź tutaj, bo ja tutaj nie dam rady...
- Mówię ci, że tu nie dasz rady, bo jest wąsko!... - niższa już prawie wsiadła. - Najpierw włóż kijki do auta, a potem powoli wsiadaj.
Kątem oka obserwowałem, jak ta wyższa wsiadała za mną i się męczyła. Stojąc na lewej nodze prawej nie mogła podnieść (operacja prawego biodra, jak wyjaśniła za chwilę). Musiała pomóc sobie rękami i nimi podnieść nogę, żeby wsiąść jednocześnie nie tracąc równowagi. W końcu się udało.
- Drzwi zamknięte?! - wydarłem się. 
- Taaak!
- To jedziemy.
Droga ta jest stosunkowo mało ruchliwa, ale przede mną zdążyły już nadjechać dwa auta, a za mną jedno i wszystkie spokojnie czekały, aż ruszę i udrożnię przejazd. Żadnych oznak zniecierpliwienia, trąbienia... Tak teraz, panie, kultura w narodzie wzrosła...
Przez całą drogę odzywała się i komentowała ta wyższa.
- Ale pan ostro podjeżdża... - A teraz w lewo...
- O, to po drodze... - zapewniłem je.
- Ale tu są dziury, droga jest nieprzejezdna...
- Jest przejezdna, bo tędy jeżdżę... 
- Ale widzi pan, że prawa strona jest rozkopana...
- Widzę, ale lewa nie...
- Oj, auta pan nie oszczędza, tak szybko po tych dziurach...
- To jest auto półterenowe, nic mu nie będzie...
Jechałem maks 20/godzinę, bo było wąsko, no i dziury.
- O, tu w prawo jedzie się do pralni. - Jest na samym końcu uliczki. - stosownie machnąłem ręką.
- Nie, nie, my prosto! - obie krzyknęły.
- Ja tylko pokazałem paniom, gdzie jest pralnia! - znowu się wydarłem. 
Uspokoiły się. Za 200 m byliśmy na miejscu.
- O tu, tu! - Przynajmniej pan będzie wiedział, gdzie jest ten szpital, bo się może przydać.
- Proszę pań, ale ja nie chodzę do lekarzy, żadnych aptek, szpitali i sanatoriów!...
- Ale  tak na wszelki wypadek... - wyższa wykazała się mądrością życiową. Nie to, co ten młody oszołom, kierowca. 
Zaczęły żmudnie wysiadać.
- Pan Bóg nam pana zesłał. - poinformowała wyższa dziękując.
- Oj tam, żeby tak od razu Pan Bóg... - zareagowałem krygując się, bo zawsze to miło być wysłannikiem samego Pana Boga. - Po prostu akurat jechałem do pralni.
- Nie, nie, Pan Bóg nam pana zesłał... - pani wiedziała swoje. 
Za chwilę byłem w pralni. W świetnym nastroju, bo rzadko się człowiekowi zdarza, przeważnie nigdy, żeby być wysłannikiem Pana Boga. A zwłaszcza ateiście.  Musiał mieć w tym swój cel,  ale nie mnie dociekać, marnemu pyłkowi Wszechświata, bowiem niezbadane są wyroki boskie...
 
Ostatnim celem mojego ulubionego miotania się po Uzdrowisku był zakup Socjalnej. W ostatnich dniach mój wyrafinowany plan, aby w domu była ona dostępna cały czas, szlag trafił. Do tej pory, gdy już kiosk od stycznia był zamknięty, obracałem trzema skrzynkami - gdy dwie były puste, jechałem kupować nowe, a trzecia była na zakładkę i Socjalna cały czas była na podorędziu.                              (w  staropolszczyźnie używana była nieco inna forma: „pany” mówiły: NA DORĘDZIU, a „chłopy” - PO DORĘDZIU).
W czwartek, w tamtym tygodniu, zadzwoniłem jak zwykle do faceta, żeby się umówić na piątek i przyjechać.
- Niech pan jutro rano zadzwoni. - usłyszałem.
Zadzwoniłem.
- Ale dzisiaj mnie nie ma... - I w poniedziałek też nie. - Niech pan zadzwoni we wtorek.
Zadzwoniłem, dzisiaj.
- Ale będę dopiero w czwartek...
Gdy zobaczył, że zaczynam się trochę irytować, poszedł w wyjaśnienia.
- Wie pan, co się dzieje przed sezonem?... - zawiesił głos dla większego efektu. - To nie jest moja jedyna praca, tutaj na miejscu. - Muszę jeździć do klientów...
Jakbym ja nie był klientem! I to takim, który sam przyjeżdża i nie trzeba do niego jeździć. Ale wiadomo, są równi i równiejsi.
- ... Ale niech pan zadzwoni dzisiaj o 14.00... - trochę wymiękł. 
Postanowiłem nie dzwonić, tylko go dopaść na miejscu. Prawie mi się udało, bo gdy podjechałem na plac, w zwykłe miejsce, on właśnie odjeżdżał obładowany wodą machając mi przyjaźnie ręką. I tyle go widzieli.
- A pan dzisiaj jeszcze wraca? - natychmiast do niego zadzwoniłem.
- Nie, nie,  dzisiaj już nie. - Najlepiej mnie dopaść rano, tak zaraz po ósmej...
Postanowiłem jutro rano na niego się zaczaić. A póki co kupiłem Żonie w Intermarche dwie butelki Socjalnej niegazowanej, bo nie miała co pić. Tylko dwie, bo jednak jakaś taka inna, chociaż w szkle. No i przede wszystkim jutro miałem kupić aż trzy skrzynki.
 
Przed bramą, a raczej przed furtką stał... mój przedłużacz. Kabel elegancko zwinięty na bębnie, a że to był mój, świadczyły przerwane kable idealnie pasujące do tych z oderwanego półtora metra. Niczym dwie połówki przedartego banknotu. A jednak musiał to być Szczotkowy, Buster Keaton. Tylko co nim powodowało? Ruszyło go sumienie?...
Ucieszyłem się. Kupię nową wtyczkę (starej się nie da użyć, bo zalana na amen) i przedłużacz będzie mi służył jeszcze wiele lat. Co z tego, że krótszy? Swojej podstawowej funkcji, przedłużania, przecież nie utracił.
W domu wszystko opowiedziałem Żonie. Słuchała z zainteresowaniem, ale przy roztaczaniu wizji, że Inteligentne Auto mogło spłonąć na skutek spięcia, natychmiast mi przerwała Nie mogę tego słuchać! 
Najlepsze jest to, że oddany przedłużacz w takiej eleganckiej, zwiniętej formie, musiał leżeć na chodniku z dobre półtorej godziny, bo tyle mnie nie było i zakładam, że Szczotkowego ruszyło sumienie od razu, gdy tylko odjechałem. I nikt przez ten czas nie podpierdolił. Może nagie kable straszyły?...

Po południu, dość nietypowo, bo w tygodniu, zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. A to nie wróżyło niczego dobrego. Lekarka głosem bez życia przekazała nam smutną wiadomość - w niedzielę rano zmarła jej mama. Co z tego, że do tej myśli razem z bratem, też lekarzem, od pewnego czasu się przyzwyczaiła i zawodowo wiedziała, jak beznadziejny jest jej stan... Pogrzeb odbędzie się w czwartek.
W swoje rodzinne strony pojadą oboje, tam i z powrotem, a Ziutka i Bruna na dobę zostawią w psim hotelu w sąsiedniej wsi. Do nas przyjadą, bez zmian. W tej sytuacji obie strony chciały tym bardziej.
Zaczęliśmy o tym rozmawiać, żeby odciągnąć myśli. Ale od medycyny nie dało się uciec. W związku ze swoim kręgosłupem w piątek rano Lekarka ma tomograf komputerowy, a Justus Wspaniały jest po rezonansie drugiego kolana, lewego, tego zdrowszego I z opisu wynika, że już w ogóle nie powinienem chodzić!
Udało się jednak przejść do lżejszych tematów, bo wiosna. Oni już wysiali pomidory, aby otrzymać sadzonki, a do gruntu pietruszkę, marchew i Bóg wie, co jeszcze, i pod folię też już coś. Gdzie nam się z nimi mierzyć. Więc na starcie względem pomidorów będę znowu opóźniony o jakieś trzy tygodnie, jak rok temu, czym nie omieszka wielokrotnie kłuć mnie w oczy Justus Wspaniały. Przez całą wiosnę i lato będzie mi zadawał przy każdej okazji "troskliwe" pytanie A jak tam twoje pomidory?, takie z fałszywym zainteresowaniem, a gdy usłyszy odpowiedź, uzyska pretekst, by każdorazowo parskać niepohamowanym śmiechem i mieć pretekst do chełpienia się Eee, a moje to już... !
 
Podwieczór wypełniłem drobnymi czynnościami i pisałem. I pokorespondowałem sobie z Pasierbicą.
- O której będziesz na tym dworcu w sobotę? - wyraźnie zaczęła się interesować. 
Chodziło o to, żeby w miarę szybko przekazać jej dwie książki z trylogii, te dwie, które pożyczył mi  Q-Zięć, a które Pasierbica chciała czytać, bo pierwszą skończyła i się zanęciła.
- Nie na tym, tylko na Głównym. - wymądrzyłem się. I wyjaśniłem jej, że jeśli rzeczywiście postanowi przyjechać, to szczegóły wyślę jej później. Ale godzinę przyjazdu z City podałem.
... Może przyjedziesz z dziećmi, bo się stęskniłem :)
- Ok, postaram się z dziećmi :) jeśli będą chciały.
- Doskonale rozumiem, że to już nie te czasy, gdy dziadek stanowił atrakcję. I będzie tylko gorzej... (:
 
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Tak wyszło.

ŚRODA (19.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ostatni dzień astronomicznej zimy. Na dworze -6 stopni. Ale od razu lazur nieba.
Po stosunkowo krótkim rozruchu i po koślawym onanie sportowym byłem już po Socjalną. Musiałem dopaść faceta.
Miał być o 08.15 - 08.20, ale go nie było. Zadzwoniłem.
- Będę o 09.30. - Ale proszę zadzwonić o 09.20.
Paranoja.
Zadzwoniłem.
- Tak jestem, zapraszam.
Zamiast standardowych dwóch skrzynek kupiłem... pięć. Bo jak to tak ma wyglądać...
- Bardzo dobrze pan robi. - zostałem pochwalony. - Sam pan widzi, co się dzieje przed sezonem. - A poza tym od 1. kwietnia będzie czynny już kiosk na zewnątrz.
- A to nie Prima Aprilis?
- Nie, no może dwa, trzy dni później...
Po co miałem mu przypominać, że kiosk miał działać od 1. marca?
 
Ranek odkoślawił się dopiero w okolicach 11.30, gdy wszyscy byli po posiłkach i po różnych porannych takich. Sporo jednak miałem w plecy.
W końcu zacząłem pisać, bo nagle, a to dopiero środa, zrobiły mi się zaległości. Nie pomagał mi fakt, że Żona długo rozmawiała z Czarną Palącą. Cały czas wyciągałem ucho. 
Istotne wieści były takie, że jutro obie, z W Swoim Świecie Żyjącą, jadą do Naszego Miasteczka na rozmowę z byłym burmistrzem Czaplowego Miasteczka, który przez jakiś czas był szefem W Swoim Świecie Żyjącej i nadal chciał być, ale już w innych okolicznościach. Widocznie swoją postawą zaskarbiła sobie jego łaski. Jechały obie, żeby rozejrzeć się też za jakimś mieszkaniem do wynajęcia, bo młoda przecież codziennie nie mogła dojeżdżać 50 km w jedną stronę. A sprawa wcale nie jest taka prosta, bo kto wynajmuje mieszkania i po co, skoro w takiej dziurze nic nie ma.
Druga grupa wieści dotyczyła Bandy Bydlaków i czterech kotów. Bydlak Starszy jest już stary, Bydlaczka Młodsza niewiele od niego młodsza i oboje, razem z kotami, chcieliby sobie żyć spokojnie i nie wadzić nikomu. Niestety Bydlak Najmłodszy do tego nie dopuszcza, jest prawdziwym wulkanem energii, gorzej, ma psie ADHD, i wszystkich nim maltretuje. Zdaje się, że tylko najstarsza kocica umie dać mu odpór.
Trzecia grupa wieści, bodajże najważniejsza, to taka, że jeszcze bardzo powoli, ale jednak, Czarna Paląca i Po Morzach Pływający rozmyślają o sprzedaży Głuszy Leśnej i o powrocie do swojego rodzinnego miasta (rodzinne tylko dla Czarnej Palącej, ale to nieistotne).
- Jest to pieśń przyszłości, ale kiedyś będzie musiała nastąpić. - podsumowała.
Z kim Czarna Paląca mogła porozmawiać z szerokiego grona swoich znajomych o tych wszystkich sprawach, jeśli nie z nami? Bo jaki wariat mógł mieszkać przez dwa lata w takiej dziurze, w której zwyczajnie "nic nie ma", a wcześniej przyjeżdżać do Dzikości Serca?

W trakcie pisania znowu jechał Szczotkarz. Z daleka wydawało mi się, że to nawet ten sam, którego podejrzewałem. Mógłbym wylecieć i go dopaść, aby przeprowadzić śledztwo, ale aż taki, wbrew temu co sądzą inni (Żona?), nie jestem. Poza tym znowu by przybrał maskę Buster Keatona i dalej nic bym nie wiedział. Zastanowiło mnie tylko, co on dzisiaj szczotkuje, skoro wczoraj wyszczotkował wszystko i Piękna Uliczka lśniła.
 
W ciszy poranka zrobiłem wykaz rzeczy do zabrania na wyjazd do Córci i Brata. I zadzwoniłem do Nowego Dyrektora. Dzisiaj kończył 49 lat. Jakoś tak się zgadaliśmy o dzieciach. Nie wiedziałem, że jego najstarsze dziecko, syn, lat 16, urodził się w Stanach, więc ma obywatelstwo amerykańskie. Ale nim się nie chwali wobec kolegów i mało kto o tym wie. Polskie ma również. Posiadanie tych dwóch chyba jest korzystne, ale na razie zaczęło stwarzać problemy. Polskie banki nie chcą synowi założyć konta (kwestia płacenia podatków? - ale mogę coś mylić) i będzie on musiał przejść przez jakieś specjalne procedury. Dla porządku - córa ma lat 14, a kolejna roczek i 3 miesiące.
- To pan dość późno zaczął? - prowokacyjnie zakończyłem rozmowę. Ale Nowy Dyrektor mnie zna.
Oczywiście zapraszaliśmy się do siebie nawzajem. Ja nawet podałem konkretny termin, ale akurat wtedy Nowego Dyrektora absorbuje Szkoła. A potem my wchodzimy w sezon, on w zakończenie roku szkolnego i tak można długo. 

Po I Posiłku pracowałem w drewnie chcąc Żonie zrobić zapasy, a po II zabrałem się  wreszcie za pomidory. Do 33. doniczek wsypałem ziemi, wszystkie ustawiłem na tacach, podlałem i zaniosłem do domu. Jutro będę siał, gdy ziemia się ogrzeje.
 
 Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Tak wyszło. 
 
CZWARTEK (20.03)
No i dzisiaj wstałem o 04.20.
 
Tak wyszło.
Początek astronomicznej wiosny.
Od razu zabrałem się za onan sportowy. Do bardziej złożonych prac intelektualnych nie nadawałem się, bo wykazywałem sobą pewną półprzytomność. Z tego względu dopiero po Blogowych odważyłem się zacząć pisać.
Jeszcze przed I Posiłkiem zacząłem sprzątać dolne mieszkanie (goście niespodziewanie zadeklarowali przyjazd na ten weekend), a potem posiałem pomidory - 23 Malinowego tradycyjnego i 10 Kmicica.
W szklarni posadzę 31 sztuk, bo tak rozplanowałem niepazernie nauczony doświadczeniem z ubiegłego roku, ale gdyby wszystkie pomidorki wzeszły, to dwa gdzieś tam posadzę.
 
A potem dzień jakby przyspieszył. Tak od 10.00. Zostałem wzięty do galopu. Na tyle obfitował we wrażenia, że na sporej adrenalinie kładłem się spać sporo po... 23.30. Wprowadziłem w zdumienie Kolegę Inżyniera(!), gdy trochę wcześniej, ale przecież obiektywnie bardzo późno, a jak na mnie, to poza wszelką skalą, do niego zadzwoniłem. Musiałem przedyskutować jego życiowe doświadczenia, które chciałbym ekstrapolować, tylko analogicznie odwrotnie, na sytuację... Córci.
O dziwo, zasnąłem błyskawicznie.
 
PIĄTEK (21.03) - Pierwszy Dzień Wiosny.
No i dzisiaj wstałem o ... 04.20.
 
To się nazywa wybicie z rytmu. Wiedziałem, że takowe będzie. Sam je nawet wygenerowałem kładąc się spać tak późno i nastawiając alarm na 06.30, ale żeby aż takie?...
O 08.20 byłem już po wielu pracach. Ugotowałem strawę dla Pieska i częściowo dla siebie. Równolegle(!) pozamykałem wiele porannych czynności, a to do mnie niepodobne. No, ale skoro wybicie z rytmu... Ciekawe, kiedy padnę na narożniku w Salonie?... Przyroda jest nieubłagana i, jak śpiewał Kaczmarek Bilans musi wyjść na zero, pero...
Moje plany wyjazdowe do Córci i do Brata wzięły w łeb. Oboje zostali wczoraj powiadomieni, że nie przyjadę. Trzeba będzie znaleźć inny termin.
W okolicach 08.30 dopiero siadłem i mogłem się wziąć za ułomny onan sportowy. Komfortu nie było, bo w głowie siedziały mi kolejne, czekające na mnie, prace.
 
Po I Posiłku zabrałem się za dolne mieszkanie, żeby je w kwestiach porządkowych doprowadzić do końca. I gdy to już miałem z głowy, wybrałem się do Uzdrowiska,  aby uzupełnić zakupy pod kątem rosołowym. Rosołu nie gotowałem od czasów Naszej Wsi. Ile to mogło być lat temu? Siedemnaście?!
Aż niemożliwe! Żona wtedy studiowała architekturę krajobrazu, zaocznie w soboty i niedziele, i te dnie spędzała na jakimś suchym gównie. Do domu wracała skonana, a w nim czekał na nią rosołek. Chyba najlepsza w rosołku była kapusta włoska. Do tej pory pamięta. Dzisiaj, niestety, jej nie mieli. Zastąpiłem ją kapustą młodą. Reszta była standardowa - marchew, pietruszka i seler. Makaron dla mnie (Żona preferuje bez) i dla  Pieska  ugotowałem z samego rana. Ryżowy. I na końcu do rosołku dodałem plastry przypieczonej na kuchennej blasze cebuli. Żona bardzo lubi.
W trakcie tych przygotowań i gotowania przypomniał mi się dom rodzinny. Jako 12-13. latek, ale później też, gotowałem dla całej rodziny rosół wołowy na wołowinie z kością, bo tańsza. A teraz takie łepki, i starsze, strasznie się męczą, gdy trzeba opróżnić zmywarkę. Wprost prosi się, żeby kopnąć, albo, na przykład, przez trzy dni nie dać jeść. Ale ten obecny system jest tak deprawujący, że zaraz by wkroczyły odpowiednie służby i zabrały prawa rodzicielskie. Również na tym polu ludzkość kopie sobie grób.
 
Zanim przyjechali goście (deklarowana bez naszego nacisku godzina 14.00-15.00) Kłódka Miłości przywiózł całą furę drewna. Niby, jak zwykle, 4 kubiki, ale te były jakieś większe, co wcale mnie nie zmartwiło w sytuacji, że te akurat bierwiona będę układał i chował przed deszczami, które, ani chybi, za chwilę będą całkowicie zwiastować wiosnę. Z poprzednią górą miałem o tyle dobrze, że przez cały okres jej leżenia przed Klubownią tylko raz spadł śnieg, niewielki, i to w momencie, gdy góra na skutek codziennego pobierania bierwion bardzo już zmalała.
Goście przyjechali... o 17.30. Przez to ciągle trzymali mnie na smyczy w kwestii II Posiłku i meczu Igi Świątek z Francuzką Caroline Garcią. Sytuacja była trudna, bo mąż pani był po udarze. Musiała więc ona podróż mieć ciężką, co spowodowało, że na początku kontakt z nią był utrudniony. Nie za bardzo rozumiała, co się do niej mówi i dlaczego będzie lepiej tak, jak ja mówię. Gdy jednak "odkryła", że wózkiem może bez problemu zawieźć męża do samego mieszkania, zaczęło jej odpuszczać. Ja zresztą też byłem zaskoczony, bo nie zdawałem sobie do tej pory sprawy (nie było takiej potrzeby), że dolne mieszkanie, od "podjazdu zaczynając" a na jego drzwiach kończąc jest mieszkaniem bez barier. Żadnych progów, uskoków, schodów.
- O, jak tu pięknie! - Jak na zdjęciach! - od razu, jeszcze przed wejściem piała nad ogródkiem, a potem nad każdym detalem w środku. I czuło się, że jest to szczere, bo dość szybko się zorientowałem, że ona nie z tych wyrafinowanych.
- Uzdrowisko III się nie umywa. - Byliśmy tam kilka razy, ale do Uzdrowiska nie ma porównania. 
Zgadzałem się z nią.
 
Wcześniej, po nocce, miałem zamiar się położyć i pospać, ale prace, goście, no i zasrany sport trzymały mnie za gardło. Na szczęście Iga stosunkowo szybko rozprawiła się z Caroline (2:0), więc przed meczem Polski z Litwą z cyklu eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Świata miałem trochę ponad godzinę. Wstałem nieprzytomny i byłem bliski porzucenia zasranego sportu, ale powoli jakoś mi przeszło. Polska wygrała 1:0 po golu Lewego, ale o samej grze naszych nie ma co wspominać. Szkoda energii.
 
Dzisiaj dotarła do mnie wiadomość o śmierci naszego Kolegi ze studiów. Postanowiłem wszystkich naszych powiadomić, gdy tylko poznam szczegóły. Oczywiście jest to bez sensu, bo efekt i tak, i tak jest ostateczny, ale jednak fajnie jest powspominać kolegę.
 
Dzisiaj o 04.08 napisał Po Morzach Pływający.
Córcia została przyjęta do pracy. Będzie pracowała na zamku w Naszym Miasteczku w bibliotece dla dzieci. Dodatkowo będzie animatorką wydarzeń kulturalnych i czegoś tam jeszcze.... Zaczyna od 1 kwietnia. Mówiła, że ekipa jest fajna i raczej dobrze się będzie z nimi pracowało, a co najważniejsze dyrektor jest bardzo zadowolony, że przyjęła tę ofertę pracy.
Mamy nadzieję, że nie zrezygnuje z pracy po tygodniu.
PMP
(zmiany moje, pis. oryg.)
Kto by to wszystko przewidział?...
 
SOBOTA (22.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
 
Planowałem o 06.30. Tylko kwadrans "spóźnienia" to i tak cud, bo wstawało się niezwykle ciężko.
Cały ranek zajął mi onan sportowy. Przy nim i przy Blogowych wystarczająco się rozruszałem. No i pomogły dziesiątki wszelkich drobnych czynności gospodarskich.
Po I Posiłku zabrałem się za górę drewna. Założyłem sobie godzinę pracy - ułożyłem 8 taczek.
W trakcie natknąłem się na gościnę przy jej aucie (taka wydłużona beemwica). Od nowa piała nad naszym miejscem. I znaleźliśmy wspólny temat - pieski. Mają 14. letnią goldenkę retrieverkę.
- Wie pan, to tak jak członek rodziny... - A niech tylko ktoś się z nas ruszy, to od razu się zrywa i chce iść na spacer, mimo że przecież mamy dom i ogród.
Doskonale się rozumieliśmy. Nie mogłem jej tylko tłumaczyć, że nasz Piesek ma na wszystko wywalone, bo raczej tego by nie zrozumiała. Ale inni właściciele psów również.
 
Po 8. taczkach postanowiłem zmienić charakter prac i trochę fizycznie odsapnąć. Ale robiłem to płynnie, żeby organizm nie doznał szoku. Najpierw więc nastawiłem pranie, by je za jakiś czas rozwiesić i zabrałem się za różne ustalenia. Z Synem ostatecznie zaklepaliśmy miejsce wyjazdu Wnuków z Dziadkami i on miał się zająć sprawą rezerwacji noclegów w Uzdrowisku. A potem zadzwoniłem do siostry zmarłego Kolegi. Poznałem wiele szczegółów z jego życia i choroby, z którą się zmagał w jego drugiej połowie. I zredagowałem smutną wiadomość, aby jutro wysłać ją do koleżanek i kolegów.
 
Jeszcze przed II Posiłkiem wróciłem do bierwion i do taczki. Tym razem wyszło siedem. Sumarycznie
całkiem nieźle, jak na 75-latka.
Pod wieczór poszedłem do Uzdrowiska Wsi na spacer z Pieskiem. Przy powrocie, przed bramą, natknąłem się na gościnę i gościa. Wracali ze spaceru.
- Tu jest pięknie! - znowu zaczęła. - To nie to, co Uzdrowisko III. - Tyle rzeczy do obejrzenia, tyle miejsc do spacerowania! - Nie ma porównania!
A co my z Żoną "od dawna" mówimy?!
Mąż z wózka co chwilę potwierdzał słowa żony krótkimi "tak!" albo "mhm!", ale było wyraźnie widać, że też mu się podobało. 
Podziwiałem ich i tę nienadętą determinację.
 
Wieczorem czytałem, a Żona słuchała.
 
NIEDZIELA (23.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
W zasadzie planowo. 
Poranek przebiegał spokojnie i całkowicie standardowo. W końcu niedziela.
Po I Posiłku znowu zabrałem się za układanie bierwion. Skończyłem na siedmiu taczkach. Czułem, że każda następna będzie przegięciem. 
Goście wyjechali przed południem. W ogóle ich nie popędzaliśmy, ani nie sugerowaliśmy dłuższego pobytu. Pan szedł o "własnych" siłach od drzwi apartamentu do furtki i do auta, ale mimo zapewnień żony, że na jednym, jedynym stopniu da sobie radę przy jej pomocy, poprosił mnie, abym z drugiej strony podał mu rękę. Zrozumiałem, o co mu chodzi, po jego gestach.
- Widocznie boi się, że mógłby się przewrócić... - pani poczuwała się, aby mi wyjaśnić. - Ale macie tu fajnie... - na "do widzenia" rozejrzała się jeszcze raz dookoła.
 
Po II Posiłkach, pieskowym i moim, razem z Pieskiem poszliśmy na spacer do Uzdrowiska Wsi.
Planowałem jeszcze dzisiaj, w drugiej turze, ułożyć osiem taczek drewna, ale zrezygnowałem. Odezwały się plecy, pojawiły się inne obowiązki, w tym przyjemne odgruzowanie na 45% (po raz pierwszy dolna łazienka gości, bo ogrzana), no i trzeba było obejrzeć mecz Igi z Belgijką Elise Mertens. Iga wygrała 2:0, ale nadal we mnie panowała duża nieufność, co do jej jakości gry.
 
Wieczorem czytałem, a Żona słuchała.
 
PONIEDZIAŁEK (24.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W całkiem dobrej formie. 
Rano przeprowadziłem długi onan sportowy. "Moja" Andriejewa przegrała z inną Rosjanką, czyli Amerykanką, Anisimovą, bo co prawda ma rodziców Rosjan, ale urodziła się w Stanach. Ale wygląd nie kłamał. Taka nastajaszczaja russkaja diewoczka. Jest pewien typ kacapów o charakterystycznych cechach twarzy, takich prostych, chłopskich (nie ma to nic wspólnego z inteligencją), rozpoznawalnych natychmiast. Osobom, które nie wiedzą, o co chodzi, radzę się jej przyjrzeć, albo, na przykład, Chruszczowowi, Jelcynowi. Putin też jest niezły. Widać podobieństwa?... 
Byłem zadowolony, że Amerykanka wygrała. Przede wszystkim, żeby młoda uczyła się życia, no i dlatego, że Iga, gdyby pokonywała następne przeszkody, w tym turnieju już na pewno się na nią nie natknie. Ale i tak uważam, że prawdziwym probierzem aktualnej dyspozycji Igi byłyby mecze  z Sabalenką, Gauff, Rybakiną, Ostapenko i Andriejewą wreszcie.
Żona na dole ... wtrącała się w różne sprawy. Brakowało mi tego i się cieszyłem.
 
Po I posiłku pojechałem na zakupy. Dzisiaj miałem zamiar zrobić rosołek na trzy dni na prędze ( nie naprędce, ani tym bardziej na prędce) i na szpondrze. Udało się wszystko kupić.
Przy okazji zwizytowałem miejsce, w którym za dwa tygodnie spędzimy w siedmiu weekend - Syn, Teść Syna, Wnuki i ja. Dla naszych potrzeb miejsce okazało się idealne. Cała przestrzeń dla gości będzie nasza. Na dodatek układ apartamentów jest przygotowany jakby pod nas. Na dole jest jeden dla Teścia Syna. Nie dość, że nie będzie musiał chodzić po schodach, to dodatkowo będzie mógł włączać, ewentualnie włanczać, telewizor i nastawiać głośność, ile fabryka dała. Na górze, w apartamencie dwupokojowym ulokuje się Wnuki, a my z Synem, oddzieleni od nich dwiema parami drzwi, zajmiemy apartament naprzeciwko. W nim jest największy aneks kuchenny, i bardzo dobrze, bo mam zamiar rankami robić dla wszystkich śniadania. To wiele uprości i zagwarantuje wszystkim odpoczynek.
 
Po powrocie od razu zabrałem się za drewno. Ułożyłem 8 taczek bierwion, sumarycznie w całym cyklu, 30. Zostały może ze trzy. 
Z tego powodu trochę za późno zabrałem się za rosół. Inaczej zaplanowałem, ale Żona plany zmieniła.
Rosół chciałem błyskawicznie zagotować na indukcji, a potem przestawić gar na kuchnię, żeby powoli sobie pyrkało. Żona uświadomiła mi jednak, że przy tak szybkim zagotowaniu białka się ścinają I tyle fajnych rzeczy nie przejdzie do rosołu. Nie podjąłem dyskusji w stylu Jeśli nie przejdzie, to zostanie w mięsie, czyli na jedno wychodzi... Ale mogłem. Zaś z jej argumentem włączającym elementy (emelenty) światopoglądowe To grzech, żeby taki pyszny rosół stawiać na indukcji! już w ogóle nie dałoby się dyskutować. Na dogmaty nie poradzisz.
I pomyśleć, że całe młodzieńcze życie gotowałem rosoły dla całej rodziny, pamiętam, że na gazie, więc musiało się od razu ścinać. Rodzice dożyli późnej starości, a ja i rodzeństwo żyjemy do tej pory.
Z gotowaniem byłem więc w plecy jakieś 40-60 minut. 
Rosół wyszedł idealnie. Mięciutkie mięsko, ale nierozpadające się, twardość/miękkość warzyw (marchew, pietruszka, seler i por) w punkt, pyszny wywar, bo tym "wartościom" udało się doń dostać.
Będziemy mieli jeszcze na dwa dni.
 
Wieczorem wysłałem do wszystkich naszych wiadomość o śmierci Kolegi - Jacka Hakemera.
Drogie Koleżanki i Koledzy,
Zmarł nasz Kolega, Jacek Hakemer. Każda śmierć, w tym kogoś z nas, to wielki smutek.  (...) I od niej uzyskałem szereg informacji (siostra Jacka - wyjaśnienie moje), które przekazuję,  za jej aprobatą. A dlaczego to robię? Bo Jacka straciliśmy z oczu bodajże w 1998 roku, 27 lat temu, i teraz, przy takiej okazji chciałbym trochę przypomnieć jego osobę i fragmenciki życia, jeśli to w ogóle możliwe.

Ostatni jego okres spędził we Wrocławiu, w dzielnicy Psie Pole - Widawa, w Państwowym Domu Pomocy Społecznej. Mieszkał sam, miał do dyspozycji oddzielny pokój, a czas wypełniało mu malowanie (robił to zawsze, m.in. w ten sposób utrwalał postacie spośród personelu), czytanie książek i uczenie się języków obcych. Ciągle miał jakieś plany na przyszłość. Był kontaktowy, serdeczny dla otoczenia, a opiekujący się nim darzyli go dużą sympatią i szacunkiem. W pierwszym okresie pobytu mógł swobodnie się poruszać, wychodzić do miasta, ale później nie miał w sobie już takiej woli. Nie chciał jeździć do siostry, do Warszawy, mimo że ta go namawiała w czasie odwiedzin lub częstych rozmów telefonicznych. Chyba ten Dom stał się jego światem.

Siostra stała się jego opiekunem prawnym w momencie, gdy jego stan psychiczny groził jemu samemu. Musiał zostać oddany pod stałą opiekę, bo był bardzo pobudzony i nie mógł zostawać sam, ale potem sytuacja się unormowała. Te problemy zaczęły się bodajże w momencie, gdy najpierw zmarła mama, a potem ojciec. A z rodzicami był zawsze. W krytycznym momencie zdrowia „wpadł w schizofrenię”. W ostatnim okresie życia jego stan się pogarszał przez przeziębienia i covid. Bardzo schudł. Zmarł na ostrą niewydolność serca.

Pogrzeb naszego Kolegi odbędzie się 29. marca (sobota), o godzinie 11.50, we Wrocławiu na Cmentarzu Osobowickim. Uroczystość będzie miała charakter katolicki z krótką liturgią. Wiem, że kilka osób od nas będzie Jackowi towarzyszyć w Jego ostatniej drodze.

Jacka nie ma w naszym ostatnim, podstawowym przewodniku po nas samych. To wielka szkoda. Ale zawsze będę go wspominał z tamtego roku, 1998. Pamiętacie nasz ówczesny, kolejny zjazd? W holu Gmachu Głównego Politechniki była retrospektywna wystawa fotograficzna dotycząca nas samych, a na górze, na antresoli, Jacek miał swoją wystawę malarską. Uśmiechnięty, zadowolony, zaaferowany, sympatyczny, jak zwykle. I takim Cię, Jacku, zapamiętałem.

Cześć Twojej pamięci!
 
Zadzwoniłem do Wielkiego Woźnego.  On dopilnuje, aby na uroczystości pogrzebowej był złożony w naszym imieniu wieniec, od koleżanek i kolegów Jacka.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. We wtorek zapomniałem ją z ogrodu wpuścić do domu, więc się upomniała jednoszczekiem. - Słyszałeś, jakim głębokim? - Pani była zachwycona. A potem powtórzyła jednoszczek, Berta, nie Pani, w czwartek, w podobnych okolicznościach.
Godzina publikacji 19.32.
 
I cytat tygodnia: 
Psychoanaliza jest dla sparaliżowanych życiem. - Anais Nin (amerykańska pisarka pochodzenia duńsko-francuskiego po matce i kubańsko-katalońskiego po ojcu)

poniedziałek, 17 marca 2025

17.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 104 dni.
 
WTOREK (11.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Jeszcze przed onanem sportowym cyzelowałem wpis. Było co robić, ale żadna presja nie istniała. Jak to w każdy wtorek po publikacji.
Po I Posiłku pojechaliśmy do... publicznej biblioteki. Żona nosiła się z tym zamiarem od dłuższego czasu. Sporo o niej wiedziała trzepiąc strony internetowe. W moim przypadku bezpośrednią motywacją była wspomniana książka Czarny Łabędź. Przy czym zaznaczam, że żadnych oporów, aby udać się do uzdrowiskowej biblioteki nie miałem. Byłem wręcz zafascynowany, że właśnie mam poważny pretekst, aby ujrzeć kolejną uzdrowiskową atrakcję. A przejeżdżaliśmy koło niej tyle razy. Podsumowując - znalazłem się w bibliotece pośrednio dzięki Synowi, który zresztą tę książkę wypożyczył ze swojej sypialnianodziecinnej biblioteki (można powiedzieć, że tamtejsze panie, bardzo przejęte, sprowadziły tę książkę "specjalnie" dla niego) i bezpośrednio dzięki Żonie. Ponieważ nic o niej nie wiedziała, nie chciała wchodzić w zbędne koszty, bo gdyby jednak ta książka dla mnie okazała się niewypałem, byłoby szkoda. Przypomnę, że przez 25 lat czytam w zasadzie to, co mi podsunie Żona. Wszystkie pozycje są trafione, niektóre siłą rzeczy troszeczkę mniej, ale jednak.
Biblioteka zrobiła na nas wrażenie swoją czystością, świeżością, przejrzystym podziałem na działy dla dorosłych, dzieci, młodzieży oraz na wyodrębnioną czytelnię.
W "naszym" obszernym dziale, w przestronnym holu, za czymś w formie lady siedział pan "oddzielony" od czytelników szklanym przepierzeniem. Załatwił bibliotecznie jakąś starszą panią i zwrócił się do mnie.
- To może ja zacznę nietypowo, od końca. - zacząłem i podałem mu kartkę z wypisanym tytułem książki i nazwiskiem autora. - Czy macie państwo tę pozycję?
Pan w pierwszym momencie nie drgnął, to znaczy nie ruszył się z miejsca "zamiast iść na zaplecze i poszukać". Ułamek sekundy trwało, zanim się zorientowałem, ja, człowiek starej daty, że pan szuka w komputerze. Słusznie, że się nie zrywał, bo gdyby książki nie było, to po co by szedł?... Nie te czasy.
Za chwilę bez słowa się zerwał i ... książkę przyniósł. No proszę, a co ja mówię o Uzdrowisku? Żeby taka "nietypowa" pozycja była w księgozbiorze?!... No, wprost kocham Uzdrowisko.
- To my chcielibyśmy zapisać się do biblioteki... - zareagowałem. 
Wymieniliśmy się potrzebnymi rzeczami - my daliśmy panu dowody osobiste, on nam specjalne druki i długopis. No i rozpocząłem gadkę.
- A tu jest rubryka "numer telefonu"... - To obowiązkowy wpis?
- Dobrze by było, bo może przydać się do szybkiego kontaktu. - wyjaśnił.
- Ale ja nie odbieram obcych numerów, to może podam numer Żony?...
- W tej sytuacji to rzeczywiście lepiej... - uśmiał się przy tym, ale tak w swoim stylu, spokojnie, bardziej do siebie, do wewnątrz.
- A pan mieszka w Uzdrowisku?
Tylko kiwnął z uśmiechem głową. Taki sympatyczny typ, który, gdy może, oszczędza gardło.
- A od kiedy? - nie znał mnie przecież.
- Gdzieś od 50. lat ... - uśmiechnął się nadal w sposób wyważony inteligentnie przemycając swój wiek. 
- O, to rodowity Uzdrowiszczanin... - Nie to co my, dopiero mieszkamy tu od dwóch lat.
- Ale trafiliście państwo do biblioteki... - zauważył z uśmiechem. I nie był to wyrzut.
Potem sympatycznie i wyczerpująco wytłumaczył nam zasady wypożyczania. 
- Tu na przyczepionej karteczce jest wpisana data oddania książki... - Tak dla przypominania.
- Ale wie pan, ja wolno czytam, a ta książka jest gruba...
- To proszę zadzwonić, albo wysłać maila z prośbą o przedłużenie i nic się nie stanie. 
- Często przyjeżdżają do nas wnuki, a widziałam, że jest dział dla dzieci i dział dla młodzieży, to będą mogły wypożyczyć? - dopytywała Żona.
- Oczywiście...
- Ale one są spoza Uzdrowiska, to trzeba będzie chyba na mnie lub na męża...
- To nie ma specjalnego znaczenia...
- Ale nie mieszkają tutaj...
- To też nie ma znaczenia, wypożyczamy przecież książki kuracjuszom, a oni są z całej Polski.
Byliśmy zbudowani. I zapewniliśmy pana, że we wszelkich sprawach to my wolimy przyjść osobiście Bo to jednak inaczej...
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Zapraszam.
Gdy wyszliśmy, oboje zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy ostatni raz każde z nas było w publicznej bibliotece odrzucając moje i żonine studia. Żonie wyszło, że ze 20 lat, a mnie z... 50, a  może i więcej.
Zszokowało mnie to zdrowo, bo przecież przez te lata czytałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnej z wyjątkiem tej, w Rodzinnym Mieście, z którą miałem kontakt do 14. roku życia. Bo ogólniakowej biblioteki do tej kategorii zaliczyć nie mogę.
 
Uduchowieni i uwzniośleni kontaktem z takim przybytkiem kultury prozaicznie wybraliśmy się do City na zakupy.  Prozę życia umilił... Rossmann. Kupowałem nożyki do golenia Mach3.
- A ile sztuk pan potrzebuje? - zapytała pani, lat około 35, taka z ikrą i błyskiem w oku.
- Cztery.
- O, mam, ale w opakowaniu jest pięć. 
- Niech będzie... - Może do tego piątego dożyję i zdążę go użyć.
Pani zareagowała tak, jak oczekiwałem nie bojąc się głośno wypowiedzieć słowa "dożyć" w kontekście wiekowego klienta.
- Eee, dożyje pan... - Czego zresztą życzę... - śmiała się. - Ale może pan też nożyków używać naprzemiennie, prawie równocześnie, żeby zdążyć użyć je wszystkie...
To rozumiem. Rozbawiła mnie i wprawiła w jeszcze lepszy nastrój. A wystarczyła tylko drobna różnica wieku, jakieś 15 lat. Bo już dawno przestałem w ten sposób eksperymentować przy takich zakupach w Rossmannie z młodymi dziewczynami, lat 19-25, bo wysyłając mój standardowy tekst tylko je straszę. Milkną wtedy gwałtownie bez cienia uśmiechu, bo słowo "dożyć", gdy wypowiada je przy nich taki staruch, je przerasta. Nie mogą mieć z racji wieku luźniejszego stosunku do sprawy i wdać się we wdzięczną pogawędkę. A nie wiedząc jak się zachować i co powiedzieć milczą z poważną miną i ledwo zdobędą się na "do widzenia", a i to automatycznie. Ostatnio, w naszym uzdrowiskowym Rossmannie, natknąłem się właśnie na takie dziewczę. Przy kasie nożyków nie było, a to rossmannowa rzadkość.
- Pójdę, sprawdzę na zapleczu... - zostałem poinformowany. 
Za chwilę dziewczę wróciło bez radości na twarzy, że jednak udało się jej coś dla mnie znaleźć. Przybrało odpowiednią pozę, uniosło do twarzy spory pakuneczek, ku mojemu zaskoczeniu, i wydeklamowało.
- Mam dla pana zestaw 10. nożyków i piankę po goleniu w promocji.
- Nie, dziękuję, do widzenia. - odparłem na jednym wydechu, zimno i bezlitośnie, i wyszedłem. 

Do Uzdrowiska wracaliśmy ostatnio często powtarzaną trasą unikając w ten sposób długich cykli świetlnych na skrzyżowaniu, na którym od kilku miesięcy trwa wymiana nawierzchni, a przy okazji dzieją się różne dziwne rzeczy. Wszystko to ma podnieść jego standard i tak  już przecież wysoki.
Jakieś 40 m przed Piękną Uliczką, w którą mieliśmy skręcać w lewo, po prawej był wylot innej jednokierunkowej, bo w Uzdrowisku jest ich sporo. U jej wylotu stało jedno auto czekające aż przejadę, żeby móc włączyć się do ruchu na moją główną, dwukierunkową zresztą. A naprzeciwko tego auta, na głównej, stało inne, wyraźnie sygnalizujące manewr skrętu w swoje lewo, czyli wjeżdżania pod prąd. Auto to też karnie czekało, aż przejadę.
Zatrzymałem się przy nim, opuściłem szybę i pokazałem panu, żeby zrobił to samo. Zrobił, od razu naburmuszony.
- Przepraszam, ale to jest ulica jednokierunkowa i chce pan jechać pod prąd? - zapytałem zdziwieniowo-prowokacyjnie pokazując jednocześnie za siebie na kierunek pod prąd.
- Ja jestem tutejszy i nie jadę pod prąd. - stanowczo, z refleksem, odparł pan. Albo może z góry miał przygotowaną odpowiedź. Tak czy owak spowodował, że ta żelazna logika mnie zatkała i pojechałem dalej. Oszołomiony, nawet nie spojrzałem we wsteczne lusterko, żeby zobaczyć, co też w tej sytuacji będzie się tam działo. Zresztą musiałem  się skupić na moim lewoskręcie.
- Pamiętaj, żeby tak odpowiadać, gdy zatrzyma cię straż albo policja.... - Żona za to wykazała się refleksem.
- Szkoda, że nie odpowiedziałem panu Ale ja też jestem tutejszy i przestrzegam przepisów! - biadoliłem poniewczasie.
- Ale co by to ci dało? - natychmiast zareagowała Żona. 
Nie rozumie, bo nie prowadzi.
 
Przed II Posiłkiem dopadła mnie Wiosna. Poszedłem z nakazu chwili do drewutni, żeby narąbać frakcje II i III i wsiąkłem. Wiosna nie chciała mnie z ogrodu wypuścić. Z wielką przyjemnością zamiotłem i wysprzątałem wszystkie ścieżki i nieopatrznie zajrzałem do szklarni. A tam się już działo. Co z tego, że ziemia kilka miesięcy nie uświadczyła kropli wody? Chwasty to ignorowały i zaczynały bezczelnie unosić głowy kłując oczy swoją  zielonością. W ruch poszła haczka. A potem z rozpędu podlałem konewką (woda z beczki) taką górkę ziemi, niewyjałowioną, której mam zamiar użyć do pomidorowych rozsad.  Będę ją nabierał do malutkich doniczek, żeby za chwilę pieczołowicie wrzucić doń drobniutkie nasionka pomidorów i czekać w napięciu, a potem cieszyć się, jak głupi, gdy wzejdą i od razu będą udawać dorosłe pomidory. 
- A co, kurwa, miałyby udawać?! - zareagowałby Edek z Wakacyjnej Wsi.
Szklarnia pachniała od razu po podlaniu szklarnią, ziemią i wiosną.  Zacząłem się czaić na sadzenie.

Po II posiłku poszliśmy we troje na spacer do Uzdrowiska Wsi. I to był ostatni wspólny akcent dzisiejszego dnia. O 19.00 miał się rozpocząć mecz Igi Świątek z Czeszką Karoliną Muchovą, wiec Żona poszła na górę.
Przed 19.00 naszego czasu (w Indian Wells przed 11.00) zaczęło padać. Takiej dezorganizacji zasranego sportu nie lubię, zwłaszcza o tej porze. Nie wiadomo, co robić. Zacząłem podglądać rewanżowe spotkanie Barcelony z Benficą Lizbona, ale tylko dla zabicia czasu, bo mimo grającego Lewandowskiego i Szczęsnego spotkanie nie za bardzo mnie interesowało. Tak się ze mną sportowo porobiło. Bo kiedyś...
Na szczęście padało tylko pół godziny. To, plus fakt, że Iga rozprawiła się z Karoliną w godzinę (2:0), spowodował, że na górze byłem już o 21.00. Znawcy nadal piali nad Igą, a ja nadal nie mogłem nic powiedzieć na temat jej poziomu gry, bo Karolina grała bez werwy, bez sportowej złości i popełniała mnóstwo błędów.
 
Wieczór w sumie miałbym całkowicie udany, gdyby nie poważne skiszenie. Syn wysłał smsa i informował: 
- Od wczoraj znów jesteśmy z Wnukiem-IV w szpitalu. Miał wysoką gorączkę i wróciliśmy. RTG i TK jamy brzusznej. Ropa, stan zapalny i antybiotyk. Posiedzimy minimum 3 dni, a najprawdopodobniej do końca tygodnia.
I jak tu się nie martwić?... Na załączonych zdjęciach obaj byli dziarscy i robili wygłupy do obiektywu, ale to mnie specjalnie nie pocieszało. Bo znowu widziałem taką małą bidę w szpitalnym otoczeniu.
 
Wczoraj o 22.32 napisał Po Morzach Pływający. Tytuł maila - Bagaż.
Kilkanaście lat temu zrobiłam generalne " przemeblowanie" mojego bagażu który zabieram na statek.
Niezależnie od długości kontraktu czyli od 2 do 7 miesięcy zabieram to samo, a bagaż niezmiennie waży 19.5kg. Po powrocie do domu nawet go.nie rozpakowuję ponieważ wiem co ewentualnie będę musiał wymienić lub zamienić przed wyjazdem.
Dużym ułatwieniem utrzymania takiego wyposażenia jest uniwersalność produkowanych rzeczy np takie skarpetki. Polska firma Steven ma pewien rodzaj który idealnie pasuje do charakteru mojej pracy czyli zimą  grzeją ,a latem chłodzą. Są doskonałej jakości i o dziwo kosztują kilkanaście złotych za parę. Są tak dobrej jakości, że wymieniam je co parę lat .
Koszulki termoaktywne to przebój wieku. Nieważne co robisz i w jakim środowisku zawsze jest sucho,a tym samym unika się przeziębienia. W ciągu dnia pracy przerabiam kilkanaście kilometrów,raz w cieple innym razem w zimie, na wietrze lub w deszczu, a za przeproszeniem grzbiet pozostaje suchy.
Buty robocze to chyba najbardziej newralgiczny element mojej  garderoby.
Gdybym używał tych które dostaję na statku to chyba już musiałbym amputować stopy.
Wybór i ceny na rynku są przeróżne, ale znaleźć odpowiednie buty to jest już sztuka. Powinny być odpowiednio bezpieczne, ale pozbawione metalowych elementów które niestety szybko się rozpadają pod wpływem słonej wody. Z naturalnej skóry i odpowiednio wyprofilowane tak aby po kilkunastu godzinach pracy nie miał uczucia,że jedynym rozwiązaniem jest ucięcie stóp, żeby pozbyć się bólu. Uniwersalne pod względem pogodowym czyli i na zimę i na lato i w miarę wodoodporne.
Kilku znanym firmom udowodniłem, że produkują buble za duże pieniądze. Kilkanaście razy wymieniałem buty ponieważ nie spełniały warunków które były w ich opisie technicznym. Oczywiście wymiana odbywała się w ramach gwarancji. Zazwyczaj dostawałem nową parę butów ,ale kiedy wymieniłem buty po raz trzeci to firma zwracała pieniądze 😁 i tym samym mogłem gdzie indziej znowu testować buty .
Dopiero niedawno kupiłem takie które spełniają moje wymagania i niestety nic nie mam im do zarzucenia czyli nie mam nadziei, że się "zepsują" i złożę reklamacje.
Firma z Czech....
No to tyle na temat mojego bagażu...
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
Wyraźnie widać, że buty leżą mu na sercu i że sprawa go uwiera, nomen omen. Odpisałem przypominając, że już raz całą butową (bucianą?) epopeję mi przedstawił.

ŚRODA (12.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Najpierw pisałem. 
Wszystko działo się niespiesznie, ale po II Posiłku trochę przyspieszyłem. Odkurzyłem każdy zakamarek domu oczywiście bez części apartamentowych i wytrzepałem wszystkie dywaniki i chodniki pieskowe. Blisko 2 godziny pracy. 
Dwa tygodnie temu z powodu tej pani z Metropolii, albo dzięki niej,  postanowiłem w końcu wejść w porządny tryb sprzątania. Co dwa tygodnie mam zamiar odkurzać cały dom, a co miesiąc ścierać kurze i wycierać podłogi na mokro. Dzisiaj, po dwóch tygodniach od tamtego sprzątania, widziałem jego efekty, bo podłogi, dywaniki i chodniki były jakby mniej zakurzone. Przez to sprzątało się przyjemniej. Przy czym nie odwalałem fuchy (inaczej nie potrafię) i sprzątałem, jakby sprzątane nie było od dawna. 
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku przy Pilsnerze Urquellu zasiadłem do laptopa, tym razem do onanu sportowego. A potem "szykowałem" sobie pociągi. Za dwa tygodnie mam zamiar jechać do Córci do Dziury Marzeń (Wnuczka się dopytuje, kiedy przyjadę), a od niej do Brata, do Rodzinnego Miasta. Podróż w jedną stronę zajmie mi ponad trzy godziny, ale nie powinienem jej odczuć, bo będę się przesiadał dwa razy - w City i w Metropolii, a to znacznie ją ożywi i uatrakcyjni. Rzecz od razu telefonicznie z Bratem i smsowo z Córcią zaklepałem.
 
Z racji braku zewnętrznych nacisków mogących burzyć spokojną i planowaną strukturę dnia wszedłem komfortowo w kontakt ze światem, albo też kontakt sam przyszedł do mnie.
Już po jedenastej Konfliktów Unikający przysłał zdjęcie dokumentujące, że z Trzeźwo Na Życie Patrzącą jadą pociągiem. Wyszło, że wybierają się na tygodniowy urlop do Ustronia. Byli tam dwa lata temu i bardzo dobrze wspominali. A potem do wieczora judził kolejnymi urlopowymi zdjęciami.
Skontaktowałem się też z Synową zadając jej smsowo proste pytanie Jak Wnuk-IV? Po odpowiedzi Teraz już mu energia wróciła i nawet zaczyna jeść jak Wnuk-IV :) sporo się uspokoiłem. Wyjaśnię, że Wnuk-IV je najwięcej spośród całej czwórki.
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Zdaje się, że w następnym roku będą Żonę Dyrektora i Męża Dyrektorki czekać poważne zawodowe zmiany. Budynek, w którym tyle lat urzędują, będzie wystawiony na sprzedaż, żeby zamknąć skomplikowane układy własnościowe. Poza tym generuje on zbył duże koszty w obliczu zmian, jakie nastąpiły w systemie nauczania po pandemii, bo większość zajęć odbywa się zdalnie i jest to proces nieodwracalny. Jednak z różnych powodów będą musieli mieć do dyspozycji jakiś stacjonarny lokal, a to będzie się wiązało z reorganizacją wszystkiego i przeprowadzką. A co to jest przeprowadzka szkoły, wiemy z autopsji. Naszą, z 2012 roku, wspominamy jako jeden wielki koszmar i do tej pory mamy po niej nieuzasadnioną już teraz traumę. 

Wieczorem Żona tłumaczyła mi, dlaczego wybrała taki, a nie inny serial I dajmy mu szansę, bo może być ciekawy. Skrzywiłem się mocno, gdy usłyszałem, że chodzi o Sherlocka z 2010-2017 roku. W swoim życiu przeczytałem o nim bodajże wszystkie książki i każda mnie fascynowała, zwłaszcza że wówczas byłem czytelniczym szczylem i nie mam żadnych negatywnych wspomnień, ale żeby Sherlock działający współcześnie?... Istniała tylko nadzieja, że ponieważ był realizowany przez Anglików, nie zostanie skopany. Niestety został skopany za pomocą zastosowanej konwencji, a to nie mogło się nam podobać. Dotrwaliśmy do końca odcinka tylko na zasadzie Ciekawe, jak się zakończy?
Tak więc Żonę czekają dalsze poszukiwania.
 
Dzisiaj były urodziny Hela. Gdyby żył, kończyłby 56 lat. Ciągle nie możemy pogodzić się z tą stratą i to się nie zmieni.
 
CZWARTEK (13.03)
No o dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Po porannym rozruchu aż do 09.00 siedziałem nad onanem sportowym. 
W domu i na dworze panowała kompletna cisza, taka bardziej usypiająca, bo zdrowo padało. Cieszyliśmy się, bo to dla roślinek dobrze, ale ta szarość po wielu pięknych słonecznych dniach trochę uwierała. Ale trochę, bo co innego taka szarość w listopadzie, grudniu, a co innego teraz, kiedy ptaszki skutecznie potrafią nie dopuścić do dołowania się.
Po I Posiłku pisałem.
W końcu szarość mnie zmogła i... spałem dwie godziny. Między 13.00 a 15.00. Dokładnie tak precyzyjnie. 

Wieczór był ustawiony pod ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng. Rozpoczął się punktualnie, ale w pewnym momencie bałem się, że drobne popadywanie może go przerwać. Gdyby tak się stało, postanowiłem iść na górę. Na szczęście transmisję zakłóciły tylko drobniutkie przerwy.
Iga wygrała 2:0 i spojrzałem na nią trochę łaskawszym okiem.
 
PIĄTEK (14.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Dzień rozpocząłem od onanu sportowego. 
Po I Posiłku na trzy gary gotowałem na kuchni posiłek dla siebie i dla Pieska. Wszystko wyszło w punkt. Żona kontrolowała i podziwiała.
 
Po wielu, wielu miesiącach postanowiłem zadzwonić do... Siostry, do Hamburga. Miałem pretekst, bardziej dla siebie, w postaci jej imienin, które chyba obchodzi od kiedy odeszła od Świadków Jehowy.
Za każdym razem, gdy z nią rozmawiam telefonicznie, jest to ciężkie przeżycie, bo miota mną ambiwalentność uczuć. Po wszystkim zawsze jestem wyczerpany, zniesmaczony, przepełniony żalem, drobną satysfakcją i wyrzutami sumienia. A wszystkie te stany mieszają się ze sobą i są od siebie współzależne.
- wyczerpany, bo rozmowa taka zawsze wiele mnie kosztuje, więcej zabiera niż wnosi, powoduje we mnie gwałtowny spadek energii i tworzy we mnie pewien rodzaj pustki, której przez spory kawałek czasu nie jestem w stanie niczym wypełnić i/lub ją "zabić", zdławić, wypełnić,
- zniesmaczony poziomem rozmowy i jej ograniczeniami do powtarzalnych, przewidywalnych życiowych banałów, bez luzu i finezji, z prostym humorem i "grzecznościowym", z mojej strony, gadaniem o oczywistościach,
- przepełniony żalem, bo za każdym razem mam pretensje do życia. Zdając sobie sprawę z bezsensu takich odczuć, nie jestem w stanie przez jakiś czas ich od siebie odsunąć lub usunąć. A o co te pretensje? O to, przede wszystkim, że tak się potoczyło, że urodziłem się w takiej, a nie innej rodzinie (przecież nie mogłem się urodzić w innej!); że nie mogłem z tej rodziny wynieść naturalnych ciepłych odruchów chociażby do mojego rodzeństwa i żebym nie wiem jak nad tym pracował swoją świadomością i rozumem, to nic z tego nie będzie, a przecież chciałbym; że coś sprawiło, że stałem się intelektualnie innym człowiekiem, co wcale w kontaktach z rodzeństwem nie daje mi satysfakcji, a raczej jest powodem niewytłumaczalnych wyrzutów sumienia; że urwałem się z Rodzinnego Miasta i z jego pewnego klimatu, z jego pewnego odium, a to tym bardziej pogłębiło wyrwę między mną a rodzeństwem; że los zdecydował tak, a nie inaczej, Siostrze i Bratu; że jest mi z tego powodu głęboko smutno, a przecież nigdy z tym nie mogłem i nie mogę niczego zrobić; że wreszcie w tym wszystkim robię  się taki ckliwy i rozmamłany, czego nie cierpię w ogóle, a u siebie w szczególności,
- drobna satysfakcja i wyrzuty sumienia, bo fajnie, że porozmawiałem z Siostrą, w końcu tyle nas łączy i nikt nigdy tego nie zastąpi, a jednocześnie gnębi mnie fakt, że robię to tak rzadko. I co z tego, że z powodów podanych wyżej?...
Pisząc widzę, jakie te stany są beznadziejne, ale w irytujący sposób wyłażą i nie mogę się ich pozbyć.
Na szczęście ledwo "nacisnąłem klawisz" w smartfonie kończąc rozmowę, zadzwonił Brat z pytaniem, czy się dodzwoniłem do Siostry. To oraz rozmowa z nim, zawsze lżejsza, pomogła mi trochę wrócić z tych stanów do przeze mnie akceptowalnych. 

Chcąc jeszcze bardziej z nich wyjść naniosłem sporo bierwion. Pisałem wielokrotnie, jakim błogosławieństwem jest taka fizyczna praca. A po niej rozmawiałem z Synem na temat książki Czarny Łabędź, a raczej podkreślaliśmy pewien fenomenalny zbieg okoliczności, o czym ta książka, upraszczając, zresztą traktuje, że po raz pierwszy w naszych życiach równolegle i jednocześnie czytamy tę samą książkę.
Wszystko to razem wyczerpało mnie na tyle, że musiałem zalec na jakiś czas w Salonie na narożniku. Było to istotne, bo gdy się stamtąd zwlokłem, zabrałem się za sprzątanie dolnego apartamentu.
Wieczorem mogłem dodatkowo odciągnąć myśli oglądając mecz drużyny z Rodzinnego Miasta, który wygrała. Namówił mnie Brat.
Spać poszedłem o normalnej w miarę porze i nie czekałem na półfinałowy pojedynek Igi z Rosjanką Mirrą Andriejewą. Bałem się, że potencjalne opady spowodują w Indian Wells organizacyjny bałagan, a ja z tym czekaniem zostanę, jak Himilsbach z angielskim.
 
SOBOTA (15.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Dłużej się nie dało spać. 
Od razu po porannym rozruchu zacząłem oglądać mecz Igi z młodą Rosjanką Mirrą Andriejewą (17 lat). Dali retransmisję, i fajnie. Po zegarach mierzących tamtejszy czas wyszło mi, że mecz wczoraj/dzisiaj rozpoczął się punktualnie. Był to w jakimś sensie rewanż za poprzednie spotkanie tych pań, w którym Iga sromotnie przegrała. Tym razem Polka znowu doznała porażki 1:2, chociaż grała dobrze.
No, ale Mirra grała bardzo dobrze. Zaczynam ją podziwiać coraz bardziej, bo błyskawicznie (a to śledzę) stała się tenisistką kompletną. Przy stosunkowo niedużym wzroście (175 cm) i wcale nieatletycznej budowie, czyli z zachowaniem kobiecej figury, ma piekielnie szybki serwis, którym rotuje i który jest celny. A to jej otwiera drogę do zabójczych returnów. Ma niesamowity przegląd sytuacji i pola, nie gra schematycznie i stosuje różne techniki uderzeń. Największe wrażenie jednak na mnie robi jej niesamowita gra obronna, która powoduje, że często zwycięsko wychodzi z ciężkich opresji. No i skąd w tym wieku wzięła się u niej taka odporność psychiczna? Jutro będę jej kibicował w finale z Sabalenką.
Jakby było mi mało zasranego sportu, po meczu zabrałem się za onan sportowy. A dopiero potem zajrzałem na pocztę. O 05.24 Po Morzach Pływający pisał:
Szła jak burza z piorunami i rozbiła się o zbocze Uralu.
Szkoda.
PMP
(zmiana moja)
Co za piękna metafora. Nie nabijam się.
 
Po I Posiłku zabraliśmy się za  picowanie dolnego apartamentu. A potem ja za picowanie własnej osoby. Odgruzowałem się na 90%.
O 12.00 przyjechali goście. Niezwykle sympatyczna para lat 50-52. Od razu zaiskrzyło pozytywnie na tyle, że mimo że się ostro hamowałem, bo umiar względem gości mam, to jednak się nie dało umknąć przed obszernymi gadkami. Bóg mi świadkiem, jakem ateista, że to przez panią, która dopytywała o różne rzeczy i różne rzeczy ją interesowały. I to nie na pokaz, z grzeczności, tylko autentycznie, a to się dawało łatwo odczuć. Musiałem temu zainteresowaniu sprostać sam, bo Żona została w domu. Doszło do tego, że nawet tłumaczyłem pani nasz sposób odżywiania się, a to jest przecież wyłącznie domena Żony. Zachowywałem się przy tym ostrożnie, żeby nie nagadać jakichś głupot. I całe szczęście, bo pani okazała się być dietetyczką, poza tym kończyła ówczesną Akademię Ekonomiczną w Metropolii, a poza tym jest nauczycielką i pracuje z młodzieżą wymagającą "większej troski". Pan zaś jest elektrykiem automatykiem, dla mnie akurat jeden pies, wcale nie mieszka w Metropolii, tylko w Stypendialnym Mieście (trzy lata tam pracowałem i odpracowywałem stypendium pracownicze), więc trudno się dziwić, że gadkom nie było końca. A gwoździem do trumny było ich pytanie A co tam jest za tym pięknym tajemniczym murem, drzwiami i oknem?, gdy wskazali na wejście do szklarni od ich strony.
- Jeśli państwo macie ochotę i czas, to mogę pokazać.
Mieli, zwłaszcza ona. Nie chcę przez to powiedzieć, że pana to nie interesowało, ale jednak ona w tej parze grała pierwsze skrzypce. To z marszu oprowadziłem ich po szklarni, po ogrodzie i pokazałem im Bystrą Rzeczkę. Wszystkim byli, bez przesady, zauroczeni.
- To może państwo chcecie obejrzeć górny apartament? - poszedłem jeszcze nie na całość.
Oczywiście chcieli. A na całość poszedłem dopiero wtedy, gdy zaproponowałem obejrzenie wnętrza domu Jeśli państwo będziecie zainteresowani, bo przecież przyjechaliście jednak na urlop, a nie na... krygowałem się. Pani też się krygowała i ostatecznie przyjęliśmy takie stanowiska - My bardzo chętnie, bo to bardzo ciekawe, ale nie chcemy przeszkadzać w kontrze do mojego My też bardzo chętnie, ale sprawę musi zaakceptować żona, bo ona tu jest szefem. Oboje to doskonale rozumieli.
W domu za jakiś czas oświeciło mnie, co mną powodowało, dlaczego tak spontanicznie się zachowywałem, wbrew pewnym naszym, z gruntu żelaznym zasadom wobec gości. A brzmią one - goście przyjeżdżają  na urlop, żeby wypocząć i się zrelaksować. Nie mogą więc być narażeni na ponadwymiarowe męczące towarzystwo, zwłaszcza gospodarzy, których zresztą sobie nie wybrali, kierując się przecież przy wyborze innymi kryteriami. Stąd na "dzień dobry" staramy się "być minimalnie", a potem to nas już "nie ma".
Otóż ze sposobu bycia, z aury jaka z nich emanowała, pewnego luzu połączonego naturalnie z kulturą osobistą, przypominali mi Helów. Tylko że analogicznie odwrotnie. Pani była Helem, a pan Helą. To najlepiej ich charakteryzowało i niczego więcej Żonie nie musiałem tłumaczyć. Dodatkowo ich wizerunek uzupełniał podobny wygląd - szczupłe sylwetki i w dobrym guście strój - taki elegancki, sportowy, ze śmiałymi kolorami. To takie niby nic...
Żona z przyjemnością zaprosiła ich smsowo na kawę. Umówiliśmy się na jutrzejsze południe.
 
Wczesnym popołudniem pisanie łączyłem z oglądaniem wyjazdowego meczu metropolialnej drużyny. 
Nasi wreszcie wygrali.
Po II posiłku dość wcześnie poszliśmy na górę. Czekała nas kolejna trudna przeprawa z wyborem filmu lub serialu. Poszło o tyle bezboleśnie, że Żona "znalazła" film Najmro. Kocha, kradnie, szanuje - polską komedię sensacyjną z 2021 roku w reżyserii Mateusza Rakowicza. Film inspirowany był historią Zdzisława Najmrodzkiego „króla złodziei” i „mistrza ucieczek”, który 29 razy wymykał się pościgom, uciekał z konwojów lub zakładów penitencjarnych w czasach PRL-u.
Do polskich filmów podchodzimy bardzo ostrożnie i rzadko kiedy je oglądamy. Ten miał, według Żony, dobre opinie, a poza tym polecał go Konfliktów Unikający, co stanowiło kroplę przesądzającą o decyzji. Ale chyba najbardziej nas zachęcił fakt, że filmem tym wracało się do czasów PRL-u.
Nie zawiedliśmy się. Nawet pewna część konwencji, taka z różnymi stop klatkami, czyli delikatnie w kierunku komiksu, nas nie zrażała, nie przeszkadzała i uważaliśmy, że pasuje do całości. Twórcy filmu, trzeba im to oddać, atmosferę tamtych lat oddali bardzo dobrze stosując jednocześnie wiele środków - kolorystyka obrazu taka trochę nienaturalna, przekontrastowana, peerelowskie wnętrza, samochody, stosunki międzyludzkie i stroje, peerelowska, prymitywna (nie wiem, czy może być inna) głupota milicji i jej działania oraz służb więziennych, no i muzyka z tamtych lat, bo co jakiś czas, stosownie do akcji pojawiał się utwór a to Sośnickiej, a to Zauchy, Niemena, Bajmu, Jantar czy Urszuli z istotnymi słowami adekwatnymi do filmowej sytuacji. Niezwykle przyjemnie się tego słuchało. A do gry aktorskiej nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. Sam Dawid Ogrodnik świetnie i konsekwentnie oddał postać głównego bohatera i ją urealnił. I oczywiście budził w nas pozytywne odczucia.
Fabuła oparta na faktach była samograjem na szczęście niesknoconym przez scenarzystów i reżysera. Wrażenia po obejrzeniu mieliśmy bardzo miłe na tyle, że chętnie różne sceny i smaczki wspominaliśmy na gorąco. Bo film oglądało się lekko.
A zgrzyt? Ten sam, co zwykle w polskich filmach. Nie potrafimy tego z Żoną zrozumieć. O ile kiepską jakość dźwięku w tamtych czasach, tę w dialogach, można byłoby zrozumieć z racji posiadania przez ówczesnych dźwiękowców marnego sprzętu, to tego stanu nie sposób wytłumaczyć w czasach obecnych. Bo nic się nie zmieniło. Dopiero po zastosowaniu przez Żonę dwóch środków słyszeliśmy dialogi i je rozumieliśmy. Żona wpuściła do polskiego filmu... polskie napisy, ale z racji skierowania ich do osób niesłyszących mieliśmy przy okazji trochę ubawu czytając: pisk opon, westchnienie, uruchamianie silnika, śmiech, rzężenie, w oddali dźwięk dzwonu, szczekanie psa, komentarz w telewizji, wystrzały, itp. i poza tym wyjściowo, w laptopie, ustawiła siłę dźwięku na maksimum i gdy pilotem od telewizora podwyższyliśmy moc dźwięku "na ryk", dało się wszystko rozumieć.
 
NIEDZIELA (16.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Przed alarmem.
Teraz wstaje się już ochoczo, bo jest jasno. Od razu, przy pięknej pogodzie, co nastrajało mnie niezwykle energetycznie, obejrzałem sportowy onan, a potem pisałem, by znowu wrócić do ... onanu.
 
Goście przybyli punktualnie, o 12.00. W przedpokoju w trakcie powitania od razu zaznaczyłem Dzisiaj ubrałem się do ludzi! Wczoraj, gdy ich oprowadzałem po apartamencie, tłumaczyłem się ze swojego stroju, a zwłaszcza z kurtki słowami Żony Boże, i ty tak poszedłeś przywitać gości?! Przecież ta kurtka jest cała w ohydnych plamach!
W holu, w takcie wzajemnego przedstawiania się, gdy zaczęliśmy sobie "panować" najpierw gość stwierdził Wystarczy... i tu podał swoje imię, więc reszta zrobiła to samo i ten "trudny, polski akcent panowania" mieliśmy za sobą. Nawet dość szybko wszyscy do formy "tykania" się przyzwyczaili.
Oprowadziliśmy gości po dolnej części Tajemniczego Domu. Niby Żona, bo mnie zna, a goście siłą rzeczy, przyznali mi funkcję kulturalno-oświatowego, ale sprawy co rusz wymykały mi się z rąk, bo ciągle natykałem się na niesubordynację każdej ze stron, wychodzenie przed orkiestrę, gdy kolejny oglądany element dołu wywoływał ciąg chaotycznych pytań i powstawanie nieokrzesanych wątków i wątków do wątków. Musiałem się z tą spontanicznością pogodzić.
W końcu zasiedliśmy w Salonie, żeby się poznawać, a to jest najprzyjemniejsza dla nas sprawa w kontaktach międzyludzkich. Pod jednym warunkiem - gdy czujemy, że chcemy danych ludzi poznać, że jesteśmy nimi w naturalny sposób zainteresowani. 
Jaki był bilans tego spotkania? Ujmę go tak trochę dziwnie, w formie statystycznej? 
Po pierwsze trwało ponad dwie godziny. Ona (na potrzeby tego wpisu tak będę nazywał gościnę i nie ma to nic wspólnego z niegrzecznością; jak Ją mam zresztą nazywać, skoro się nie znamy?) ten czas spędziła przy jednej Blogowej i dwóch nalewkach - dziki bez i pigwowiec, On (patrz wyżej) przy herbacie i dwóch nalewkach, Żona przy Socjalnej, ja zaś przy dwóch Pilsnerach Urquellach. 
Po drugie słowotok charakteryzował trzy osoby - nas i Ją, w tej kolejności. Bo my zajęliśmy 70% przestrzeni gadkowej, niestety, Ona 30%, a On jakieś śladowe ilości, może 0,01%, czyli promil całego czasu. Z chemicznego punktu widzenia rzecz taka nie jest godna uwagi i się nie liczy. Jeszcze w trakcie zwiedzania się udzielał, normalnie rozmawiał i reagował, ale już na narożniku wycofał się wobec takiej nawałnicy słów. A może zwyczajnie był kulturalny i oddał pole gospodarzom i partnerce, żeby się wygadali. Tego nie wiadomo i nie wiadomo, czy w związku z tym kiedykolwiek się o nim czegoś dowiemy ponad to, że jest elektrykiem automatykiem (wspomniałem) i że ma syna. Ale to padło mimochodem wczoraj, gdy ich oprowadzałem po górnym apartamencie, więc w zasadzie się nie liczy. Ale być może to taki typ, który rozsądnie z koniem kopać się nie będzie, czyli ustąpi gadułom.
Po trzecie, czego się o sobie dowiedzieliśmy? Sporo, ale przecież śmiesznie mało. Czyli żadną miarą nie jestem uprawniony, żeby powiedzieć, że się poznaliśmy. Nie muszę tu chyba przytaczać powiedzenia o beczce soli. Trochę jednak dało się wycisnąć z Jej opowiadań i być może niezamierzonych przemycań pewnych faktów. Dużym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że ona ma ... 62 lata. Piszę o tym bez skrupułów, bo sama się "przyznała" I od dwóch lat powinnam być na emeryturze! No proszę, jak sposób bycia, energia roztaczana, potrafią wpuścić w maliny w kwestii oceny wieku. Daleko szukać nie musiałbym. Okazało się, że ma córkę, a faktu jej pracy z młodzieżą autystyczną, aspergerową, downową nie trzeba było rozszyfrowywać, skoro o niej z pasją opowiadała. Istotne również było to, że byli parą z odzysku, taką jak my i większość (ostatnio to przeanalizowałem ku pewnemu mojemu zaskoczeniu) bliskich nam par. Do tego nie potrzebowałem jednak żadnych przemycań Mój syn, Moja córka, bo wystarczyło, że ich tylko wczoraj ujrzałem. Sposób zachowania się, odnoszenia się do siebie, niby to wszystko takie nieuchwytne, ale starego wróbla mającego za sobą przecież różne doświadczenia nie dało się zwieść plewami. Nie chcę przez to powiedzieć, że zwodzenie było ich zamiarem. Byli w swoich relacjach naturalni. Czyżby ze sobą byli już sporo (rzecz względna, zaznaczam)? Mogło to chociażby wynikać z delikatnych Jego potakiwań w trakcie Jej opowiadań, utożsamiania się z tym, o czym opowiadała, ze wzdychań i naturalnego współczucia i przejmowania się stanem zdrowia partnerki, bo naście miesięcy temu była skręciła swoją prawą nogę z koszmarnym  złamaniem piszczeli i wielokrotnym, skomplikowanym, kości wokół pięty. Leczenie i rehabilitacja trwa i trwa.
Ale z naszej strony takie "upewniające" pytanie nie padło. 
Gdy mijały dwie godziny On zaczął bez słowa kłaść dłoń na jej dłoni, że tak to poetycko określę. A na każdej szerokości geograficznej i w kulturze, tzw. zachodniej, bo o innych mówić nie jestem uprawiony, oznacza to jedno: Kochanie, może byśmy jednak już kończyli? Chyba już za długo siedzimy u gospodarzy, a poza tym nie przyjechaliśmy tutaj, żeby u nich siedzieć, tylko, przypomnę, mieliśmy inne plany. To może jednak...
To odniosło skutek po jakichś 10. minutach. Żegnaliśmy się niezwykle sympatycznie.
- To ciekawe - zaznaczyła Ona - bo my wszędzie przyjeżdżamy incognito, a teraz...
Jeszcze raz przypomnieliśmy Im o naszych zasadach względem gości, a teraz... 

Przed wieczornym meczem czas spędziłem nad... onanem sportowym. Jedynym przerywnikiem w tej dominancie był II Posiłek i wieczorny spacer we troje, z Pieskiem. Do Uzdrowiska Wsi.
Od 19.00 oglądałem cały finał Indian Wells pomiędzy Mirrą Andriejewą (Rosja) a Aryną Sabalenką (Białoruś). Kibicowałem wcale niejednoznacznie, czym samego siebie zaskoczyłem - 55% uczuć stało za Mirrą Niech wygra, przedziera się, robi sensacje, bo jest świetna, a takie sytuacje w sporcie to wisienki na torcie! a 45% za Aryną Niech tę nastolatkę sprowadzi brutalnie na ziemię, bo jej uderzy do głowy woda sodowa, niech pokaże jej miejsce w szeregu i niech "se" nie myśli!
Mirra nic sobie z tego nie robiła i wygrała 2:1. Pierwszego seta przegrała 2:6 i wydawało się, że jest już po niej, ale drugiego, grając fantastycznie, wygrała 6:4, a trzeciego, grając fantastycznie, 6:3. Nasi sprawozdawcy piali. Od siebie dodam, że w poprzednim turnieju, w Dubaju, wygrała, a teraz w kolejnym zrobiła to samo pokonując "jednocześnie" po drodze Rybakinę (nr 7), Świątek (2) i Arynę (1). Nic dodać, nic ująć.
Czy trzeba mówić coś więcej? Więc dodam tylko tyle, że ta siusiumajtka niezwykle ustabilizowała swoją formę i stała się powtarzalna, a w tym przede wszystkim tkwi w sporcie tenisowym klucz do sukcesu.
Rozpływam się tak nad nią, bo dawno nie oglądałem (może wcale?) takiego tenisa. Mirra wręcz wdarła się do czołówki tenisowej i w światowym rankingu jest już na szóstym miejscu. Będę śledził mecze z jej udziałem, bo to wielka przyjemność. Ta różnorodność, brak monotonii, ten kunszt...

PONIEDZIAŁEK (17.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Dziesięć minut przed zaplanowanym czasem.
Na dworze było -2 i lekko prószyło. Przez co aura "z powrotem" zrobiła się zimowa. Ptaszki natychmiast umilkły. Ale wystarczyła krótka chwila, gdy słońce przebiło się przez powałę chmur, by natychmiast zaczynały ćwierkać, piszczeć, trelować, gulgotać, gwizdać, gruchać, skrzeczeć, szczebiotać i świergotać. Za dwa dni ma być astronomiczna wiosna.  
Poranek spędziłem nad długim onanem sportowym. A potem pisałem.
W końcu I Posiłek i zmiany ciśnienia zrobiły swoje i zmogła mnie senność. Wybrałem się aż na górę, żeby 1,5 godziny pospać.
 
Gdy wstałem, pisałem, a po II Posiłku cyzelowałem wpis. Wszystko przez Nią, bo deklarowała, że przeczyta. A ja to traktuję poważnie. Nie mogła przecież wiedzieć, że czytać należy nie natychmiast, tylko należy dać mi szansę na cyzelacyjny wtorkowy poranek.
 
Dzisiaj Synowa mnie poinformowała, że Wnuk-IV ponownie wychodzi ze szpitala w dobrej formie.
Przez cały dzień wydawało mi się, że to niedziela mimo oczywistej świadomości poniedziałkowej publikacji.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.33.
 
I cytat tygodnia:
Młodość to nie okres w życiu, ale stan umysłu. - Samuel Ullman (był amerykańskim biznesmenem, poetą, przywódcą humanitarnym i religijnym).