poniedziałek, 28 kwietnia 2025

28.04.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 146 dni.
 
WTOREK (22.04) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężko.
Może przez pogodę. W pierwszej części nocy, praktycznie zaraz po obejrzeniu kolejnego odcinka serialu Genialna Morgan, zaczęło padać, potem lać, by przejść w burzę z piorunami i wyraźnymi grzmotami i błyskami. Piesek w związku z tym samodzielnie podjął decyzję i przeniósł się na dół, bo na górze było mu za głośno. Później jednak, gdy szum deszczu zniknął, popiskiwał, żeby go zachęcić do powrotu do góry, do stada. Pan generalnie, zwłaszcza nocą, ma takie reakcje Pieska w dupie, bo przecież nikt mu nie zabrania przyjść na górę, ale Pani Pieska rozumiała, więc wstała budząc przy tym Pana, i pieszczotliwie teatralnym szeptem namawiała Pieska do powrotu. W końcu Piesek przyszedł.
- Bo ty nic nie rozumiesz... - usłyszałem w reakcji na moją uwagę,  coś o przesadzie i paranoi.
A dlaczego w nocy padało? To proste. Dlatego, że wczoraj straciłem ileś wody i złotówek podlewając różne roślinki w ogrodzie. 
 
Rano siedziałem nad onanem sportowym, a potem cyzelowałem wpis. 
W trakcie drobnych porządków na zewnątrz natknąłem się na gościa z góry, który przed wyjazdem zaczął powoli pakować bagaż do auta. Wczoraj, gdy wyjechali goście z dołu, za zgodą Żony, je przeparkował Bo tam jest płasko. Nie nabił tym u mnie punktów. Nikt zresztą nie nabije, jeśli przesadnie, bez żadnej poważnej przyczyny trzęsie się nad swoim autkiem. Dodatkowo nie nabił w trakcie krótkiej rozmowy przy jego podejrzanych propozycjach dotyczących ich kolejnego przyjazdu. Niby facet uprzejmy, ale ta śliskość...
 
Po I Posiłku pojechałem Inteligentnym Autem na coroczny przegląd rejestracyjny. Byłem traktowany jako swojak, skoro pan zobaczył w dowodzie rejestracyjnym "swoją" pieczątkę z poprzedniego roku.
Kolejki nie było żadnej. Ledwo rozsiadłem się wygodnie w poczekalni(?)-recepcji(?) i zacząłem czytać, pan przyszedł, żeby mi oddać dokument podbity na kolejny rok.
- Nie mamy do auta żadnych zastrzeżeń.- usłyszałem. - Bezpiecznej jazdy.
Miło było to słyszeć. Bo pan sympatyczny, no i przede wszystkim do Inteligentnego Auta dziewiąty już rok nikt nie ma zastrzeżeń.
 
Zrobiliśmy Inteligentnym Autem (moja kontuzja) drobny wypad w Uzdrowisko, aby uzupełnić w lodówce przetrzebione świątecznie zapasy. W sklepach pustki - brak towaru i ludzi. Bo kto po świętach?...
Sklepik z Socjalną też nadal nie działał. Miał ruszyć przed świętami, a był to od 1. marca chyba już piąty termin jego otwarcia. W środku siedział ten facet od sprzedaży, ten, który chyba na mój widok dostaje wysypki. Na migi pokazałem mu, że do niego, do biura, niedługo przyjadę kolejny raz po wodę,
a on na migi pokazał mi, że nie będzie takiej potrzeby i gestykulacją rąk wyraźnie pokazał na sklepik, czyli Spokojnie, kupi pan wodę tutaj. Zabawne.
- Ciekawe, czy ten sklepik też byłby tak otwierany w przyspieszonym trybie, gdyby to była inicjatywa prywatna? - zapytałem niedorzecznie Żonę.
- A mamy jeszcze do tego(?) czasu wodę? - zareagowała przytomnie, gdy odjeżdżaliśmy. 
 
 Przy parkowaniu przed domem natknęliśmy się na gości z góry, którzy właśnie wyjeżdżali. Żegnaliśmy się miło, ale...
Ale nie lubię i mam wtedy w sobie nieprzyjemne odczucia, gdy facet żegnając się podaje mi rękę, a swoją drugą dodatkowo obłapia moją. Przy czym kłaniał się ponadnormatywnie nisko tak, że nie wiedziałem, co z tym robić. Po czym rzucił się do Żony, do całowania rączek. Niby super uprzejmie, ale na litość boską!... 

Zmuszony przez Syna zabrałem się za czyszczenie otworu specjalnie skonstruowanego na granicy wjazdu do garażu a bramy garażowej. W zamyśle był to otwór, taki kanał, przykryty kratownicą, który służył do zbierania deszczowej wody ściekającej po pochyłości wjazdu, jak również do gromadzenia liści, piasku i tego wszystkiego, co wiatr nanosił. Kanał nie był czyszczony chyba przez 40 lat, więc było co wybierać. Moim oczom odsłoniły się różne rury, których zadaniem było odprowadzanie wody tak, żeby nie zalewała garażu. 
Satysfakcja była jednak trochę większa niż połowiczna, bo w odkrytej przestrzeni nie znalazłem... gońca. Tak, gońca, tej szachowej figury. W minioną sobotę, tuż przed Wielkanocą, Syn bombardował mnie smsem. Okazało się, że po dwóch tygodniach od naszego wspólnego pobytu w Uzdrowisku, dotarło do nich, że w szachowym zestawie brakuje właśnie gońca. Widziałem przed ich wyjazdem, że gdy otworzyli pionową klapę bagażnika (Dacia na 7 osób), żeby coś tam dołożyć, natychmiast z niego co nieco wypadło, bo bagaż był wrzucony byle jak, tak na słowo honoru. W tym... kilka bierek szachowych. Sugestia Syna była taka, że goniec, nomen omen, mógł się stoczyć właśnie pod samą bramę garażową i wpaść do kanału. Dodatkowym utrudnieniem był kolor bierki - czarny, czyli brązowy. Mógł zlewać się z liśćmi i różnymi patykami. Zrobiłem wszystko, o co prosił Syn.
Oprócz kanału przetrzepałem skrupulatnie cały podjazd zaglądając w różne  roślinne zakamarki, a potem teren płatnego parkingu, tę część naprzeciwko naszej posesji, na której Syn przez chwilę wówczas parkował. Ni śladu, ni popiołu. 
Smsem przekazałem Synowi hiobową wieść. Odpowiedział:
- Dzięki. Trudno. Tak oto szachy, w które grałem z Synową w liceum, jako chłopak i dziewczyna, później jako narzeczeni, na licznych wyjazdach i powrotach, nie przetrwały naszych dzieci... (zmiana moja, pis. oryg.)
Trzeba powiedzieć, że ten komentarz Syna dość dobrze oddaje jego charakter. W odpowiedzi nie pouczałem głupio A po co?, Przecież trzeba było..., Wiadomo, że..., tylko odpisałem zdając sobie sprawę, jak mniej więcej zareaguje Syn, czyli zmierzałem w kierunku prowokacji.
- Rozumiem, ale nie  dramatyzujmy. To jeden goniec. Łatwo  go samemu dorobić z walca o odpowiedniej średnicy. Pozostaje przyciąć na wysokość i rzeźbić. Szachy staną się jeszcze cenniejsze, bo będą miały za sobą dodatkową historię.
Długo czekać nie musiałem:
- To szachy magnetyczne. dorobić gońca,  dorobić magnes, pomalować na brązowo... czy ja prowadzę zakład rzemieślniczy? Rower też samemu zespawac można, a jednak kupujemy w sklepie. :) (pis. oryg.)
Natychmiast złożyłem propozycję:
- Mogę zrobić ja :) W przyszłości ilekroć dotkniesz tego gońca...
No i ustaliliśmy, że gdy w maju do nich przyjadę, Syn da mi pozostałego na wzór i zabiorę się do roboty. Fajne wyzwanie.  

Po II Posiłku po raz pierwszy w sezonie skosiłem trawniczek. Czas był najwyższy, bo w niektórych miejscach trawa nie czekając na nic wyrosła grubo ponad moją normę. Z piwnicy powyciągałem akumulatory i ładowarki i wszystko na stałe ułożyłem w Buforze. A potem w szklarni dołożyłem jednak jeszcze trochę obrzeży, tego zielonego plastikowego badziewia, żeby jednak z żadnego miejsca ani ziemia, ani woda nie dostawały się na ścieżkę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek serialu Genialna Morgan. Skończył się sezon pierwszy. Ponoć drugi już jest, ale dla nas, w naszym trybie, niedostępny. Ciekawe, co teraz będziemy oglądać?...

ŚRODA (23.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Znowu stawało się ciężko.
Rano bezceremonialnie oddałem się onanowi sportowemu. A dopiero potem pisałem.
Po I Posiłku pojechaliśmy na... wycieczkę. 
- Tak dawno nie byliśmy... - Żona nagle przerwała swoje 2K+2M. - Może być w te tereny, w których już byliśmy.
Miała przy tym taką minę, że trudno było odmówić. Coś, jak Ofelia, tylko siłą rzeczy większą. Zresztą nie miałem najmniejszego zamiaru odmawiać, bo pomysł z miejsca mi się spodobał.
Pojechaliśmy w te, w których nigdy nie byliśmy. Czterdzieści minut jazdy w jedną stronę. 
- Byleby nie było to Obronne Miasto lub Internowane Miasto... - zastrzegła Żona.
Musiałem przełamać jej nieuzasadniony specjalnie niczym opór i zakomunikować, że właśnie pojedziemy do Obronnego Miasta.
- Wszystko przejrzałem, przygotowałem i jedziemy właśnie tam. - Tyle razy braliśmy je pod uwagę, a ty  zawsze... - Nie będziesz żałować. 
No i Żona nie żałowała. Co więcej, bardzo się jej spodobało. A najbardziej sam fakt wycieczki. Bo z Obronnym Miastem było już różnie i tu nasze opinie były zgodne. Mogłaby to być taka turystyczna perełka, podobnie jak City czy Zasikane Miasto, ale nie jest. Podobnie jak wiele, wiele polskich miast. Komuna i mentalność przekazywana z pokolenia na pokolenie zrobiły swoje. Najciekawsze w tym wszystkim było Muzeum Gazownictwa. Żona nie przepada za taką formą zwiedzania i pewnym rygorem (w zasadzie za żadnym rygorem, chyba że dotyczy on Pieska, Q-Wnuków i męża) związanym z tego typu przybytkami, ale wszystko jej się  spodobało. Oprowadzający przewodnik, eksponaty i bardzo zadbane budynki i teren. Postanowiliśmy polecać gościom.
 
W trakcie pobytu w muzeum zadzwoniła Córcia. Z wieścią, że oto z jakiegoś powodu, chyba dla profilaktyki, zrobiła sobie różne badania. Wszystko wyszło jej ok. Ale była nieźle ubawiona.
- Cholesterol mam zdecydowanie za wysoki! - To po tobie!... - podziwiała przekazywanie takich cech zwłaszcza, że zdawała sobie sprawę, że szereg innych też ma po ojcu.
O moim cholesterolu wiedziała od dawna, ale żeby ona... Utwierdzaliśmy ją w przekonaniu, żeby, broń Boże, nic z nim nie starała się robić, a zwłaszcza gdzieś przypadkowo u lekarza nie poddała się jego zatroskanemu głosowi i nie dawała się namówić na branie piguł do końca życia Bo cholesterol, proszę pani, jest za wysoki i trzeba go zbić!
- Ostatni raz "normalnie"  u lekarza byłem 25 lat temu. - Pani doktor, według pewnej sztampy, zapewniła mnie, że to niedobrze tak żyć z tak wysokim cholesterolem, że powinienem go farmakologicznie obniżyć. - I gdy się dowiedziałem, że piguły będę brał do końca życia ku zacieraniu rączek farmacji i medycyny, poinformowałem panią doktor, że to jest przypadek osobniczy, że trzeba go brać pod uwagę i się ostatecznie z miłą panią pożegnałem - Mija 25 lat, a ja ciągle żyję!... - podsumowałem wywód Córci utwierdzając ją w jej osobniczości. Była o tym przekonana.
- Tato, poza tym ja się dobrze i świadomie odżywiam i dobrze się czuję.
- I tak niech będzie... - zamknęliśmy temat. 

Na przeciwnym biegunie farmaceutyczno-medycznym jest Siostra. Zadzwoniła z  Hamburga akurat w momencie, gdy już w City, w trakcie powrotu do domu, staraliśmy się z marnym skutkiem w Carrefourze i w Biedronce coś dokupić po świętach. Mocno przygnębiona informowała, że w piątek idzie do szpitala.
- Jest bardzo źle. - Jestem bardzo słaba, ciągle śpię i nawet nie wybudza mnie dzwonek telefonu lub stukanie do drzwi. - Boję się spać. - Nawet po pościeleniu łóżka muszę odpoczywać. - Mam stały ubytek hemoglobiny, tracę krew. - Gastrolog powiedział, że ponieważ biorę mocne leki, to są skutki uboczne i mogło  nastąpić drastyczne rozrzedzenie ścianek żołądka...
Nie dyskutowałem z tymi informacjami, bo się nie znam i nawet nie wiedziałem, czy Siostra nie mieszała różnych rzeczy. Tylko słuchałem, bo musiała się wygadać.
- Popatrz, Ojciec zaczął chorować na białaczkę w wieku 70. lat. - A teraz ja mogę mieć po nim to samo. - Ciekawe, że tyle cech po nim przejęłam...
Współczułem jej i było mi przykro, ale co mogłem zrobić oprócz dodawania otuchy? Miałem jej mówić, że wiele lat palenia i picia skutecznie się przyczyniło do jej stanu?... Długo i cierpliwie słuchałem, bo Siostra powtarzała to samo, jak to ona, po wiele razy, a Żona w tym czasie sama starała się coś kupić. Rozmawiałem nadal nawet wtedy, gdy już jechaliśmy autem. Umówiliśmy się, że ponownie zadzwoni w piątek już ze szpitala.
 
W drodze zadzwonił również Syn. Wyjaśniłem mu różne uwarunkowania, które spowodowały, że tak "późno" zabrałem się za szukanie jego gońca. Śmialiśmy się obaj, że podjąłem się zrobić "nowego". Ale nie po to dzwonił. Otóż Syn i Synowa ocknęli się, że ich syn, Wnuk-I, w maju zdaje maturę i że obecność dziadka będzie go rozpraszać (granie z pozostałymi Wnukami i wrzaski z dołu).
- Tato, twój przyjazd musimy przełożyć...
Nie zostałem tym zaskoczony.
- Aha - Syn sobie przypomniał. - Wnuk-I właśnie zdał komisyjny egzamin z hiszpańskiego na ocenę dopuszczający, dawniej mierny... - wyraźnie pastwił się nad tym ostatnim słowem. - Więc do matury został dopuszczony...
 
W domu, po tych wojażach, byliśmy późno, bo o 17.00. Stąd wszystko co późnopopołudniowe zostało przesunięte. Dodatkowo nie za bardzo było wiadomo, co z takim ułomnym czasem robić, więc bez specjalnych skrupułów oddałem się onanowi sportowemu.
Wieczorem chcieliśmy rozpocząć oglądanie amerykańskiego serialu The Trust z 2018 roku. Lektora nie było, a wkopiowane napisy były tak małe, że nie podołaliśmy. Musieliśmy zrezygnować. To wybrałem drugą serialową pozycję z trzech wybranych i przygotowanych przez Żonę. Również amerykańską,  serial z 2022 roku, The Bear. Dopiero końcówka odcinka, dosłownie, zanęciła nas, aby jutro obejrzeć kolejny I się zobaczy.
 
Ostatnio Po Morzach Pływający zasypał mnie mailami.
Pierwszego wysłał w przedświąteczny piątek o 07.05.
Dopiero co przeczytałem Emeryta.
Masz szczęście, że nie korzystasz z usług Banku Millennium.
 
Chyba odnosił się do jakiejś części mojego wpisu. Ale nie pamiętałem jakiej, bo było to tak dawno.
Przybliżał, co by się ze mną działo i z otoczeniem (czytaj: z innymi klientami banku), gdybym nie miał stosownej aplikacji.
(...) i często spędzam dużo czasu w oczekiwaniu na obsługę ponieważ jakiś senior/ seniorka potrzebuje pomocy, żeby połapać się jak prawidłowo obsłużyć aplikację. Obsługa bankowy jest bardzo cierpliwa i pomaga im w rozwiązaniu tej aplikacyjnej zagadki.
Według mnie jest to strzał w kolano ponieważ oczekiwanie na obsługę przedłuża się w nieskończoność.
Mogliby zostawić starsza wersję oprogramowania,żeby móc obsługiwać seniorów mających problemy z elektroniką.Wczoraj pewien senior dostał nową kartę bankomatową i musiał ją aktywować za pomocą aplikacji. Pomylił się chyba z 10 razy przy wbijaniu pinu którego zresztą przez 20 minut poszukiwał w kieszeniach/ miał zapisany na kartce/ ...i tak to się ciągnęło przez 40 minut... Jest to trochę denerwujące zwłaszcza jeżeli tylko jedno stanowisko jest czynne.
No cóż, problem ten zupełnie mnie nie dotyczy. Żadnej takiej, ani podobnej aplikacji nie mam i mieć nie będę. Oraz kontaktów z bankami. Piękne. 
Na końcu napisał do rzeczy:
Zdobyłem w końcu ziemię i przy okazji znalazłem dobrego dostawcę. Skrzynie po kolei są napełniane i powoli sieję warzywa.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
 
We wtorek o 18.29 relacjonował.
W Wielki Piątek praca w ogrodzie. (...)
(...) W Wielką Sobotę oczyściłem teren pod borówkę amerykańską oraz wykopałem stosowne dołki zgodnie z instrukcjami z niezliczonych filmików z YouTube. Rozbierałem świeżej pokrzywy do tworzącego się nawozu...(...)
(...) W  Niedzielę  Wielkanocną koszenie trawy i drobne prace na które nigdy nie ma czasu.
W  poniedziałek jak już wiesz odwieźliśmy córcię z kolejnymi gratami,a po powrocie dociąłem/uciąłem 14 nowych 2.5m słupów do nowego ogrodzenia i je od razu wykopałem.
We wtorek rano zamocowałem nowa siatkę i problem został rozwiązany.(...)
(...) Jutro jeszcze dorzucę kilka ziaren słonecznika i chyba na tym skończę siewy w tej wiosny.
Następne dni będą poświęcone części którą uprawia Czarna Paląca czyli czyszczenie rabat z chwastów i układanie kolejnych " kostek roślinnego domina".
Dobrej pogody i niech pomidory będą z Tobą:)
PMP
(zmiany moje, pis. oryg.)
Gdyby w takie długie święta cały naród tak pracował, to Polska rosłaby w siłę, a ludziom żyłoby się dostatniej, że zacytuję towarzysza Gierka. 

W środę o 05.37, napisał już krótko i dość oficjalnie chyba z tej racji, że na żaden z jego wcześniejszych maili nie zareagowałem. Bo nie mogłem z różnych względów.
Cześć.
Posiadanie" dziecka" w tym wieku jest nieco uciążliwe
Miłego dnia
PMP
(zmiana moja)
Też nie pamiętam, do czego to było pite.

CZWARTEK (24.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Od razu pisałem. Taką miałem fazę. 
Pogoda nie sprzyjała niczemu z wyjątkiem roślin. Lało, błyskało i było bardzo ciemno.
I w takim momencie zadzwonił Kolega Kapitan. Zmarł nasz kolega z klasy, Marian. Był to fajny gość - towarzyski, dowcipny, z poczuciem humoru. Ale gdy skończył studia, stomatologię, zniknął. To znaczy mieszkał w Rodzinnym Mieście i wszyscy o tym wiedzieli, ale nigdy już z nikim się nie spotykał i nigdy nie był na żadnym naszym klasowym spotkaniu. Niektórzy z nas, ci co mieszkali w Rodzinnym Mieście, korzystali z jego usług dentystycznych (oprócz NFZ miał prywatny gabinet), ale to były wszystkie kontakty. Zwyczajnie w świecie odciął się od nas i od spraw związanych ze szkołą i  z nami. Był to dla nas spory szok, bo przecież kto, jak kto, ale Marian?!... Wielka szkoda. 
Ostatni raz widziałem się z nim przypadkowo w Metropolii, gdzieś koło centrum akademików, w 1970 roku. Rozmawialiśmy ze sobą i pękaliśmy ze śmiechu. Minęło 55 lat.
Marianie, to nieważne, że potem już nigdy się nie widzieliśmy. Ale zawsze pamiętaliśmy o Tobie i byłeś z nami, chociaż już nigdy ciałem. Dziękuję Ci za to, że ubarwiałeś nasze szkolne lata i że byłeś fajnym kolegą. Cześć Twojej pamięci!
Tak więc w tym roku ubyły z naszej klasy dwie osoby. A ze studiów jedna. I co tu można dodać?...
 
Po I Posiłku zrobiliśmy krótki wypad Inteligentnym Autem w Uzdrowisko. Kiosk z Socjalną nadal był nieczynny, do pralni z racji remontu okolicznych ulic ledwo się dostaliśmy, a planowane zakupy zakończyły się na czterech płatach śledziowych w occie.
Po powrocie... pisałem, ale w końcu mnie zmogło. Godzinę przespałem na narożniku w Salonie. Nie mogłem się dobudzić. Na szczęście przypomniałem sobie o meczu Igi Świątek i o fakcie, że dzisiaj do tej pory nie tknąłem onanu sportowego. Pomogło.
Iga grała z Filipinką, Alexandrą Ealą, tą, z którą ostatnio przegrała. Tym razem wygrała 2:1, ale ciągle to nie ta Iga.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Bear. Jeszcze nie jest przesądzone, czy będziemy go oglądać, czy nie.
 
PIĄTEK (25.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się bardzo ciężko. 
To już drugi poranek z kolei, gdy towarzyszy nam szarość i deszcz. W pewnym sensie aura listopadowa, tyle że psychikę ciągnie w górę zielenina, temperatura i ptaszki. W tej sytuacji, na półprzytomności, mogłem tylko zająć się onanem sportowym. Ale zaraz potem zabrałem się za życie.
Rozpocząłem sprzątanie dolnego mieszkania. Na długi, majowy weekend, do obu mieszkań przyjeżdżają goście. Roboty huk. Z rozpędu w dolnym zrobiłem wszystko. Po czym dobrała się do niego Żona.
Ja zaś wreszcie odezwałem się do Po Morzach Pływającego. Po jego trzech mailach. Był wyrozumiały.
 
Czas był najwyższy wrócić do spraw wrześniowego zjazdu. Postanowiłem zabrać się za niego po świętach, a przed długim majowym weekendem. Bo potem sezon turystyczny ruszy z kopyta i nie będzie komfortu w układaniu wszystkich puzzli. Po I Posiłku zadzwoniłem do Saperskiego Menadżera i umówiliśmy się na jutro na spotkanie u niego, w Sercu Zdroju. Potem przygotowywałem się do spotkania. Nic, co wydaje się proste, takim nie jest, że zacytuję pewnego blogera.
 
W końcu dopadła mnie pogoda. Nadal było tak skisło, że z książką musiałem zalec na narożniku w Salonie. Długo nie poczytałem, ale drzemka też nie była długa, bo trwała może jakieś pół godziny.
II Posiłek mógł mnie tylko w senności utwierdzić, ale żeby do tego nie dopuścić, narąbałem szczapki  II frakcji. Chłód na dworze, siekiera przywróciły mnie do życia.
I gdy zdawało się, że wieczór będzie spokojny i schyłkowy, przyszedł sms od Kolegi Inżyniera(!). Serce od razu żwawiej zabiło. I się nie omyliło. Biedronka ogłosiła promocję 12+12 (moją ulubioną) na piwa, w tym na Pilsnera Urquella. Nie mógłbym nie pojechać. 
Na miejscu nie było jego śladu. Przejścia zawalone tylko jakimś różnym piwnym badziewiem.
- Czy jest takie piwo w promocji? - pani rozkładającej na półkach wina pokazałem zdjęcie przesłane przez Kolegę Inżyniera(!). Powiększyłem je w strefie, w której było pokazane piękne, zielone, kartonowe opakowanie, w którym "widziałem" 15 dorodnych butelek tego złocistego płynu. Wszystko po to, żeby pani nie miała wątpliwości. Mój trud i empatia skierowana do pani, żeby ułatwić jej życie, zdały się psu na budę.
- Wszystkie piwa są tam wystawione... - machnęła głową w piwną strefę chcąc się mnie pozbyć. 
- Nie o to pytałem... - zawiesiłem głos. A widząc na pani twarzy ociężałość, w konsekwencji niezrozumienie, dodałem:
- Pytałem o Pilsnera Urquella, bo zdarzało się, że nie był(!) wystawiony, a na zapleczu był.
- Wszystkie piwa są wystawione... - znowu machnęła głową.
Chyba za każdym razem masochistycznie czerpię przyjemność z pytania o Pilsnera Urquella pań, o których z miejsca wiem, że są ociężałe i że otrzymam odpowiedź nie na moje pytanie. 
Udałem się do pani kierownik, takiej 35-latki, która z racji swojej kierowniczej funkcji ociężała nie jest, o czym się wielokrotnie przekonałem. Pani kierownik skrupulatnie obeszła wszystkie regały, potem to samo zrobiła na zapleczu. Pilsnera Urquella nie było.
- Jutro mamy dostawę - poinformowała - może dowiozą.
Miło było porozmawiać, chociaż wyszedłem na tarczy. 
Ale Koledze Inżynierowi(!) serdecznie podziękowałem. Jutro przyjadę  do uzdrowiskowej Biedronki jeszcze raz, a jeśli Pilsnera Urquella nie będzie, zrobię wypad do City.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Bear. Po nim stwierdziliśmy, że będziemy oglądać. Postacie są wielowymiarowe, nie ma skrótów i oczywistości, twarze aktorów nieopatrzone i zaczyna być ciekawie.
 
SOBOTA (26.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Chyba przez gości, a może przez Pilsnera Urquella, bo miałem zamiar od rana przedsięwziąć akcję zakupową.
Już o 04.41 napisał Po Morzach Pływający. Tak wcześnie, a przecież teraz po morzach nie pływa. Treść maila wyjaśniała wszystko.
Lekki przymrozek . Wstałem o 0430 żeby sprawdzić co się dzieje i chyba będzie dobrze. Pod folią 2 stopnie ciepła, ale na trawie tylko rosa. Kwiaty na drzewach nadal są czyli chyba będzie dobrze.
Z drugiej strony samochód pokryty szronem. Za kilka dni pewnie będzie widać skutki.
Za chwilę odwożę W Swoim Świecie Żyjącą na naukę jazdy. Zaczyna o 0515 i zasadniczo tak każdej soboty.
No to miłego dnia
(zmiana moja, pis. oryg.)
Jak to życie prostuje różne nawyki i przyzwyczajenia. Drzewiej dobrze było, gdy W Swoim Świecie Żyjąca żyjąc w Głuszy Leśnej raczyła zejść na dół z sypialni w południe albo i sporo po nim. A teraz? W soboty dopada ją taka barbarzyńska pora? Można jej współczuć, bo dla Po Morzach Pływającego taka pora, żeby nie powiedzieć każda, to normalka. Czyli to, co zawsze. Wahadło odbiło w drugą stronę, bilans zmierza do zera, czyli do stanu równowagi.
 
Zanim wyjechałem w sprawie,  zdążyłem  zrobić onan sportowy. 
W uzdrowiskowej Biedronce Pilsnera Urquella nie było. Nie dowieźli. Więc bez I Posiłku pojechałem od razu do City. W pierwszej stał jeden jedyny, piękny karton i 5 butelek luzem. Razem 20 sztuk. Zostałem poinformowany przez rozgarnięta panią, że, żeby załapać się na promkę, muszę jeszcze dokupić 4 sztuki innego piwa, które w tej promce jest. Padło na Łomżę. Może dlatego, że Po Morzach Pływający i Mąż Dyrektorki mają tam rodziny.
W drugiej ni pilsnero-urquellowskiego śladu, ni popiołu. To w niej oraz w Carrefourze zrobiłem takie majówkowe zakupy. I zdałem relację Żonie.
- Ale i tak nieźle! - odpisała z nieuzasadnionym triumfem opisanym stosownymi emotikonkami. 
- Ocena dopuszczający+ - sytuację oceniłem realistycznie.
Uważała, że przesadziłem i że w swojej szkolnej opinii byłem zbyt surowy. Nie wiem, czy 17% efektywności (20:120 x 100%) zasługiwało na coś więcej. Chyba nawet bardziej na lufę. Z drugiej strony świadomość posiadania 20 butelek Pilsnera Urquella...
 
W domu zdążyłem zjeść I Posiłek i nawet krótko popracować w szklarni, a nawet się przebrać, gdy o 13.20 przyjechali goście do dolnego apartamentu. Para z pieskiem, mniej więcej w moim wieku, ta para oczywiście, rzeczowa, spokojna, sympatyczna, bez ochów i achów.
Po odwaleniu drobnej swojej działeczki w obszarze przyjmowania gości natychmiast pognałem do Serca Zdroju na spotkanie z Saperskim Menadżerem. Spotkania z nim są zawsze sympatyczne, konkretne i owocne, bez korporacyjnego nadęcia, zwłaszcza że, jeśli trwają dłużej, Saperski Menadżer pamięta o tym, żeby poczęstować mnie czeskim piwem, przeważnie takim, którego nie znam, i dobrym. Nigdy mu jednak nie mówię, że do Pilsnera Urquella troszeczkę brakuje.
Ustaliliśmy plan działania na najbliższe tygodnie, a jednocześnie mogłem zobaczyć jeden apartament, a ta wizualizacja rozwiązała mi problem z rozlokowaniem dwóch kolegów. 
Żona za jakiś czas doszła z Pieskiem idealnie, bo akurat spotkanie się skończyło i we troje mogliśmy pójść na fajny spacer.
 
W domu kułem zjazdowe żelazo póki gorące. W sprawie różnych szczegółowych ustaleń dotyczących niektórych koleżanek i kolegów od razu do nich zadzwoniłem lub powysyłałem maile. I mogłem zabrać się za wyjaśniającą korespondencję z Po Morzach Pływającym. Cała dotyczyła robienia prawa jazdy przez W Swoim Świecie Żyjącą i skomplikowanej organizacji pobierania przez nią praktycznej nauki jazdy. Potrzeba było bodajże trzech maili, żebym mógł wycisnąć z niego jasne konkrety, a i tak do reszty musiałem dochodzić drogą dedukcji. Bo Po Morzach Pływający nagle stał się lakoniczny. Może akurat był zajęty czymś ważniejszym. Dopiero zarzut, że się wysławia w stylu polityka, czyli tak, że odbiorca nadal nic nie wie, spowodował, że rzucił trochę konkretów.
 
Po II Posiłku planowałem skończyć sprzątanie górnego mieszkania, ale fakt poposiłkowej ociężałości oraz schyłkowa pora dnia, spowodowały, że sobie odpuściłem. Zwyczajnie mi się nie chciało.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Bear. W trakcie oglądania zadzwonił Teść Syna. Rozmawialiśmy ponad pół godziny. "Świadomie" tak długo, bo w którymś momencie specjalnie  zadałem mu pytanie dotyczące sposobu powieszenia obrazka, który właśnie dotarł do niego dzięki usłudze Poczty Polskiej. Przy czym w trakcie zadawania pytania szturchnąłem Żonę, żeby zobaczyła, co teraz będzie, a ona potaknęła, wiedząc co będzie. I nic nie miała przeciwko temu tylko dlatego, że Teścia Syna zwyczajnie lubi. Poza tym gość ma wiedzę. W "rozmowie" przeszliśmy po tym niewinnym pytaniu nad różnymi systemami zawieszeń Bo teraz są takie nowoczesne, że nie trzeba wbijać gwoździa, ani wiercić dziury w ścianie!, przez sprzątanie jego działki przez trzech skautów, w tym dwóch naszych wnuków, Wnuka-II i III, po uprawę pomidorów Bo tak robię od 40. lat.
Syn mi zawsze powtarza, ale i bez tego wszyscy w rodzinie, a i zapewne różni znajomi Teścia Syna wiedzą, żeby uważać z zadawanym pytaniem.  
- Zapytasz go nieświadom, na przykład, albo zwyczajnie zauważysz Ale ta lampa świeci jasno!, żeby on ci wyjaśnił, dlaczego i żebyś po półtorej godzinie jego wywodu, gdy już dawno o tej lampie zapomniałeś, słuchać, jak jest zbudowany reaktor i jak działa w elektrowni atomowej.
W którymś momencie, gdy nastąpiła chwilowa cisza, gdy chyba nabierał powietrza do płuc, zasugerowałem mu, że my właściwie o tej porze to już śpimy, więc od razu się zreflektował, jeszcze raz dziękował za prezent, który sprawił mu tyle radochy i strasznie mu się spodobał, i życzył nam dobrej nocy.
- Tato - przypomniał mi się Syn - znam dwóch facetów zupełnie bezkonfliktowych. - Jego i stryja, twojego brata.
Muszę przyznać, że ja też znam dwóch i są to ci sami. Oni nie są w stanie się obrazić, zirytować, oburzyć, skonfliktować. Oczywiście każdy z nich robi to na swój sposób. Teść Syna się uśmiecha i wchodzi w łagodzącą rozmowę, a Brat w krytycznej sytuacji po prostu milknie i przeczekuje.
 
NIEDZIELA (27.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Cały poranek był podporządkowany onanowi sportowemu. W nim przeleciałem dosyć pobieżnie przez wczorajszy mecz Igi Świątek z Czeszką Lindą Noskovą. Iga wygrała 2:0. Bez komentarza.
Żona rano okazała się kolejny raz być skarbem. Mimo przecież swojego świętego 2K+2M, zakłócając go, sama z siebie namawiała mnie Ale pojedź do Biedronki, bo może jednak była jakaś dostawa?...
Dostawy nie było. Kupiłem tylko jakieś herbatki dla gości i kawę w kapsułkach do ich ekspresów.
Równocześnie Kolega Inżynier(!) judził mnie kolejnym mmsem, który obrazował promocję 6+6 Pilsnera Urquella w puszkach w Lidlu. Znowu podziękowałem wyjaśniając, że nie mam sił, ani czasu, ani ochoty jechać do City. Poza tym zaraz by się coś na miejscu okazało, bo lidlowskich promek jednak nie znam.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem siedzieliśmy z Żoną nad zjazdowymi sprawami. Wymyśliłem kolejną zgrabną tabelkę, a Żona ją w laptopie skonstruowała i wydrukowała. Zjazdowa biurokracja się rozrasta. 
I Posiłek zdecydowałem się zjeść na tarasie. W cieniu termometr wskazywał +10, jednak na tarasie słońce mamiło. Chłód był wyraźny, ale spokojnie go zniosłem ogacony w polar i czapkę.
W końcu zabrałem się  za dokończenie górnego mieszkania. I przed przyjazdem gości zdążyłem jeszcze narąbać bierwiona, frakcja II i III, podlać ziemię w szklarni oraz dymkę, bo wyszło zielone. Za tydzień powinniśmy jeść szczypior.
 
Goście, tzw. Holendrzy, przyjeżdżali w sposób niezrozumiały i tworzący drobne nieporozumienia. "Przyjeżdżali" wyraźnie mówi o czynności niedokonanej, ciągnącej się w czasie. Mieli przyjechać do nas w sposób dokonany, skuteczny. Para, ona Polka, on Holender właśnie, która planowała "umilać" pobyt jej rodziców, chyba, w naszym kurorcie, którzy z kolei  mieli spędzić czas w głównym sanatorium. Pani, ta Polka, planowała przyjazd na 14.00, ale potem przesuwała (czynność niedokonana) na 16.00 Bo wie pani, jak wygląda przyjmowanie na turnus. Kolejki, czekanie... Gdy się jednak dowiedziała od Żony, że w takim razie my wychodzimy na spacer z pieskiem, postanowiła czynność przyjazdu dokonać To ja będę za pół godziny, wypakuję część bagażu, wezmę klucze, tak będzie lepiej. Też tak uważaliśmy.
Spodziewaliśmy się, jeśli nie czterech osób, to mieszanego małżeństwa, które u nas zarezerwowało górne mieszkanie. A przyjechała "elektrykiem" na holenderskich, przepraszam, niderlandzkich blachach Polka z matką, też Polką oczywiście. Młodsza Polka nie chciała zaparkować na podjeździe Bo się bardzo spieszę!, więc bardzo niechętnie wytłumaczyłem jej, jak ma/mają(?) to zrobić, gdy przyjadą ostatecznie. Od razu węszyłem problemy, bo doświadczenie mówiło mi, że będą różnorakie Bo myślałam, Ale pan mówił..., itd. 
Pani matka, grubo powyżej osiemdziesiątki, malutka, szczupła i kumata, chciała się do wszystkiego wtrącać, ale za każdym razem, gdy jeszcze nie zdążyła się rozkręcić, była stopowana przez córkę z jednoczesnym gestem jej dłoni do góry STOP! i powtarzającym się dydaktycznym tonem Mamo, damy radę!
Przy schodach zewnętrznych prowadzących do górnego mieszkania usłyszeliśmy reakcję starszej pani:
- Ja pierniczę!...
Po czym zaczęła powoli, a w miarę ubywania stopni, dziarsko wchodzić na górę. Żona się tym faktem zatroskała.
- Czy pani na pewno da radę?...
- Proszę pani - zdawała się oburzyć taką uwagą - ja mieszkam na trzecim pietrze! - Co prawda mam tych schodów już dosyć, ale mówią że to dla zdrowia. - Ale chyba dla młodych!?... 
Według relacji Żony, córka się skarżyła, że trudno jest dojechać do tego sanatorium, żadnych drogowskazów i oznakowań.
- Ludzie, gdy już dojadą, powinni ten problem zgłaszać w recepcji. - skomentowała Żona. - Coś by może z tym zrobili.
- Tak. - zgodziła się osiemdziesięciolatka. - Ale ludzie, gdy już trafią, to resztę olewają - dodała.
Za chwilę panie wyjeżdżały w pośpiechu, przy czym córka dopytywała się, jak dojechać do głównej drogi i trochę trwało, zanim ustaliliśmy, że jej chodzi o drogę do... City.
Czeski film, tu raczej holenderski. 
 
Natychmiast wyszliśmy z Pieskiem na spacer do Zdroju. Przeszliśmy przez urokliwe miejsca, ostatnio szczególnie przez nas upatrzone, wchodząc w sympatyczne relacje z ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy nas mijali z pieskami. A potem w Amfiteatralnej "spotkaliśmy" dwóch tubylców, jeden z hecną dziewięciomiesięczną wyżlicą, a drugi, jego kolega, był tym, który swego czasu oprowadzał nas po dużym remontowanym domu. Ten od brata ze Stanów, bo dom kupili razem.
- A brat dalej mieszka w Stanach? - dopytywałem.
- Tak, ale teraz z żoną mieszkają w ... Portugalii.
Nie było warunków, żeby porządnie dopytać.
Dla kogoś niby nic, ale dla nas taki fajny, powtarzalny w Uzdrowisku, czas. 
 
Pod wieczór "elektryk" przyjechał ponownie. Auto prowadził facet, chyba wzmiankowany Holender, obok siedziała Polka, córka/żona. Wszystko wróciło do normy. Mogłem się uspokoić i z Żoną spokojnie obejrzeć kolejny odcinek serialu Bear.
 
Dzisiaj Krajowe Grono Szyderców obchodziło 13. rocznicę ślubu. Zauważyliśmy ten fakt składając stosowne życzenia, każde z nas na swój sposób. Po moich Q-Zięć podziękował z dopiskiem Źle nie jest. Prawdziwy chłop. Pasierbica też podziękowała i poinformowała, że z tej okazji byli z dziećmi w greckiej knajpie. Mądrze czynią...
 
Dzisiaj o 08.32 napisał Po Morzach Pływający. Odniósł się do mojej reakcji na temat jego informacji, że właśnie Idziemy do Sąsiadów na picie i opijanie najnowszej książki Sąsiadki.(...)
Grono Sąsiadów się poszerza.
Przybyli Behaviorystka/Rolniczka i jej mąż Otello Włoch z Włoch/ tych na południu Europy/ oraz para Obieżyświatów którzy znaleźli swoje miejsce na ziemi/ w końcu i na końcu (...)
Impreza opijania książki była gorąca mimo chłodu na zewnątrz.
(...)
PMP
(zmiany moje, pis. oryg.)
 
PONIEDZIAŁEK (28.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Cały poranek spędziłem niespiesznie nad onanem sportowym. A potem pisałem. Może z tego powodu, ja, a Żona nie wiem, dlaczego, od początku dnia uważaliśmy, że dzisiaj jest niedziela. 
I Posiłek, omlet zrobiony przez Żonę, a potem spacer we troje do Uzdrowiska Wsi przy pięknej aurze, tylko "ten fakt" potwierdzały. No i swobodne snucie planów, jakże miłe naszym sercom.
Do meczu Igi Świątek z Rosjanką Dianą Sznajder nadal pisałem. Miałem wszystko na bieżąco, jak nie ja, a meczu ciągle nie było (planowane rozpoczęcie godzina 13.00). Łatałem ten czas czym się dało. W końcu o 17.00 doczytałem, że ten mecz zostanie rozegrany jutro o 11.00. Przyczyn takiej sytuacji nie znałem.
 
Znowu wieczorem poszliśmy na spacer we troje do Uzdrowiska Wsi, tyle że zrobiliśmy koło nad Bystrą Rzeką, żeby się nie znudziło. Po powrocie łapałem się na tym, że przez tą "niedzielę" o mało nie zapomniałem o publikacji. To by się działo!... 
Na szczęście najpierw zadzwoniła Siostra z wiadomością, że jutro wychodzi ze szpitala. Diagnoza jej stanu była taka, że szpik kostny nie produkuje komórek krwi. Od razu zapisze się do tzw. dziennej kliniki hematologicznej, gdzie przeprowadzą  stosowne badania i zalecą leczenie. Opis powyższy jest krótki, zaś rozmowa była długa i ciężka. Przy wielokrotnym powtarzaniu Siostry były problemy z porozumieniem się i uzyskaniem odpowiedzi nawet na proste pytania. Siostra nastawiona była na nadawanie. Ale gdy docierało do niej, że o coś pytam, to się oburzała, że nie wiem takich oczywistych rzeczy, a raczej oburzała się, bo sama nie wiedziała, a do tego przyznać się nie mogła. Rodzinne...
 
Potem, gdy ostatni raz sprawdzałem pocztę, natknąłem się na zdjęcia przysłane przez Profesora Belwederskiego z dzisiejszego pogrzebu naszego kolegi, Mariana. Długo patrzyłem na jego zdjęcie umieszczone przy urnie i niczego znajomego nie odnalazłem. To nie była ta osoba, którą zachowałem w pamięci. W końcu nie widziałem go 55 lat, a on zmienił się całkowicie. Podobnie jak ja. Stąd na pewno minęlibyśmy się na ulicy obojętnie, chyba że jakiś przypadek sprawiłby, że jeden z nas by się odezwał. Bo głos tak szybko się nie zmienia. To jednak już nigdy nie nastąpi.
Na pogrzebie było 7 osób z naszej klasy. 

Wreszcie z życzeniami zadzwoniłem do Wnuka-II. Dzisiaj kończył 16 lat. Rozmawia się z nim najtrudniej spośród wszystkich Wnuków, bo żadnego tematu sam z siebie nie rozwinie i trzeba strasznie ciągnąć go za język. Nawet przy takiej okazji, jak jego urodziny. A może zwłaszcza przy takiej.
- A co ty się dziwisz?... - zareagowała Żona, gdy się poskarżyłem. - Przecież on żyje we własnym świecie i takie rozwijanie i okrągłe zdania uważa za zbędne.
 
Te trzy fakty spowodowały, że mimo "niedzieli" o publikacji nie zapomniałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.31.
 
I cytat tygodnia:
Kiedy dotrzesz do rozjazdu, jedź nim. - Yogi Berra
(właśc. Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września 2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi (ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015 prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie Medalem Wolności.   Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych sportowców).

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

21.04.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 139 dni. 

WTOREK (15.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.30. 
 
Planowo. 
Ledwo się porannie ogarnęliśmy, zadzwoniła Córcia, żeby przedyskutować jeden z wielu ostatnich tematów i świeży dylemat. Chciała poznać nasze zdanie I jak uważacie? I co tu uważać? I co tu radzić? 
Powiedziałem, co bym zrobił, ale czy to miało znaczenie? Może służyło rozwiązaniu albo wprowadzało dodatkowy zamęt w jej głowie. Zapewne to drugie.
Zaraz po rozmowie, bo byłem umówiony na 08.00, pojechałem do Nowego Mechanika. Wczoraj w trakcie krótkich jazd po Uzdrowisku na postojach dało się słyszeć pod maską Inteligentnego Auta rytmiczny, cykliczny przydźwięk. Coś jakby związane z paskiem klinowym. Odstawiłem Żonę do domu i natychmiast pojechałem do warsztatu. Oczywiście, gdy przyjechałem, przydźwięk zniknął. Typowy przypadek, jak, na przykład, z bolącym zębem. Ból natychmiast znika, ledwo się wejdzie do poczekalni dentysty. 
Nowy Mechanik jest świetny, ale cudotwórcą nie jest. 
- Niech pan przyjedzie jutro rano tak na zimnym silniku.
Bardzo mnie to  zmartwiło, bo nawet ja wiem, że silnik w miarę swojej pracy się nagrzewa i że to nawet dla niego jest wskazane. Ale nie dopytywałem nie chcąc wyjść na ignoranta, który nawet nie potrafi przyjechać na zimnym silniku. Więc najpierw, gdy Inteligentne Auto odpaliło, z ulgą stwierdziłem, że przydźwięk jest, aż miło. Po czym jechałem bardzo oszczędnie go nie żyłując i  przyspieszając z umiarem. Odwdzięczył mi się, bo gdy otworzyliśmy maskę, przydźwięk był, a to była woda na nasz młyn.
Nowy Mechanik uważnie się przyjrzał, posłuchał, po czym poszedł po jakiś smar w aerozolu. Psiknął gdzieś tam i przydźwięk w tym momencie zniknął. Jednak cudotwórca. 
- Trzeba dobrać się do wszystkich rolek, bo któraś może padać. - Gdy układ się rozgrzewa, jest lepsze smarowanie, ale lepiej wadę usunąć zawczasu.
I zapisał mnie na 28. ... maja. Czyli zawczasu. Już wczoraj próbowałem brać go metodą "na teściową", ale to nic nie dało, czym w naszych oczach, a zwłaszcza Żony zyskał.
- Wyobraź sobie, że gdyby się nawet ugiął i gdzieś by cię wcisnął, to co by to oznaczało? - Że  kogoś musiał przesunąć, czyli wyrolować. - Jak by ostatecznie wyglądał w naszych oczach?...
Tłumaczyłem mu wczoraj żebrząc, że 10. maja muszę jechać po teściową do Metropolii, aby przyjechać z powrotem i zawieźć ją do sanatorium, do Uzdrowiska III. Sumiennie przeglądał kalendarz, ale nigdzie przed tym terminem nie znalazł wolnego miejsca.
- Nigdzie nie będę pana mógł wcisnąć. 
Dzisiaj zrobił to jeszcze raz. Znowu sumiennie. Wyraźnie się starał, no ale się nie dało. Ale mnie uspokoił, że mogę spokojnie jeździć.
- Zresztą do tego czasu będzie pan obserwował, czy przydźwięk się zmienia, pogłębia... - pocieszał.
- A będę mógł uspokoić żonę? - dopytywałem.
- Tak. - po raz pierwszy się uśmiechnął delikatnie, w swoim stylu. 
To od razu umówiłem się na roczny (tu dwuroczny) przegląd i wymianę oleju, filtrów, itd. Żebym potem znowu nie żebrał o wciśnięcie mnie.
Ciekawe, że każdy pobyt u niego działa na mnie uspokajająco. Nawet dzisiaj, kiedy przecież ostatecznie nie dopiąłem swego. 
- Wiesz - podsumowałem - Nowy Mechanik ustawił mi dobry nastrój na cały dzień.
- Doskonale cię rozumiem, bo parę razy byłam z tobą i go poznałam. - On całym sobą działa na klienta kojąco. 

Po powrocie odpowiedzialnie cyzelowałem wpis, a dopiero potem z satysfakcją zająłem się onanem sportowym.
W trakcie I Posiłku skończyłem Czarnego Łabędzia Nassima Nicholasa Taleba. Książka trudna, ale pouczająca i wkurzająca (patrz banki i ekonomiści). Jednocześnie miałem przy czytaniu sporo ubawu, bo autor znany jest ze swojego cyniczno-złośliwego poczucia humoru, a to mi bardzo odpowiadało i rozwadniało trudność z przyswajaniem treści. Jeszcze przed świętami będę mógł ją oddać do biblioteki.
Na intelektualnej fali wysłałem życzenia do koleżanek i kolegów z klasy. Sprowokował mnie Kolega Kapitan. Tym razem on pierwszy poruszył lawinę życzeń.
Zostawiwszy za sobą te sprawy mogłem spokojnie zabrać się za przesadzanie pomidorów. W niektórych doniczkach wykiełkowały nawet po trzy sztuki, a takiego ścisku w jednym miejscu nikt nie lubi. Przesadzalne stanowisko zrobiłem sobie na tarasie, bo miło tak pracować w środowisku przyrody i drących się ptaków, a poza tym łatwo potem wysprzątać. Z tego wszystkiego "zrobiły się" 44 sadzonki.
A w szklarni mam 28 miejsc. Będzie więc problem, bo co zrobię z szesnastoma? Mam do nich stosunek osobisty i nie będę w stanie, ot tak, nawet wyraźnie słabsze, takie rachiciaki, takie pomidorowe wypierdki mamucie, wyrzucić, na przykład, na kompost. A posadzić aż tyle nie będę miał gdzie. Może Sąsiedzi z Lewej będą chcieli?... A może niektóre same z siebie padną i będę miał łatwiej?... Ale do padnięcia ręki nie przyłożę i nadal będę o wszystkie dbał. Od razu je podlałem.
Przy przesadzaniu wybuchła drobna afera. Na początku przesadzeniowej akcji dobrałem się do zielistki.
Żona od dawna mówiła, że trzeba ją przesadzić, to ją przesadziłem. Do doniczki kubaturowo większej trzy razy. Nawet przez moment się zdziwiłem, że w starej ma taką dobrą ziemię. A gdy Żona wróciła z Uzdrowiska z drobnych sprawunków, od razu pojawiła się przy kompostownikach, gdzie pakowałem do doniczek pyszną ziemię. A jej pojawienie się, Żony, nie ziemi, nie mogło wróżyć niczego dobrego.
- To po co ja przesadzałam zielistkę, wszystko tak porządnie zrobiłam, dałam pyszną ziemię do ładnej doniczki, listeczki wyrównałam, żebyś ty?!...
- Mówiłaś, żebym przesadził, to przesadziłem - broniłem się.
- A nie zarejestrowałeś w międzyczasie, że mówiłam, że przesadziłam?... - I nie dało ci nic do myślenia, że ma taką dobrą ziemię?... 
- Nawet się trochę zdziwiłem... - przyznałem uczciwie. - Mogę z powrotem przesadzić do tej ładniejszej doniczki, ciaśniejszej... - ostatnie słowo zaakcentowałem.
Zrezygnowana Żona machnęła ręką. Tak więc zielistka przypadkowo dostała większą przestrzeń do życia. A Żona od nowa "ułoży" jej listki i będzie dobrze.

Po II Posiłku pisałem, a przedwieczornym deserem było naprawienie przedłużacza. W efekcie otrzymałem nówkę nieśmiganą, tylko jakieś 1,5 m krótszą od pierwotnej.
Wczoraj wieczorem usunęliśmy wszelkie zaległości w oglądaniu serialu Genialna Morgan i dzisiaj obejrzeliśmy kolejny odcinek.
 
ŚRODA (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Prawie w czas.
Od razu, z pewną nadzieją, sprawdziłem sadzonki pomidorów. Wszystkie krzaczki wyglądały świeżo i było widać, że żaden z nich nie chce padać. Żywotne, cholery!
Od rana uprawiałem onan sportowy, a potem spokojnie sobie pisałem. 
Jeszcze przed I Posiłkiem odkurzyłem górne i dolne mieszkanie gości. Nagle prace, niekoniecznie tylko przedświąteczne, niby zaplanowane i przewidziane, nieprzyjemnie się zagęściły na dzisiaj, jutro i piątek. Żona też niczego nie odkładała na czwartek, tylko zabrała się już dzisiaj za apartamenty. W ostatnich latach udaje się nam unikać przedświątecznej gorączki pod każdą postacią i w rezultacie nie dopada nas świąteczny stres, tak charakterystyczny dla wielu polskich rodzin.
 
I Posiłek zjadłem na tarasie. Aura sama mnie tam wyciągała, ale bardzo szybko ta sama aura kazała mi ukryć się w cieniu, bo nie szło wytrzymać. Lato, normalnie. 
Korzystając z cienia od strony ulicy wysprzątałem cały podjazd, ścieżki do gości i chodnik. Wszędzie szczotką drucianą wydrapywałem spomiędzy kostek zielsko (ekologia i zdrowie) i wymiotłem dziesiątki tysięcy igieł. A potem wyczyściłem styk chodnika i ulicy należący co prawda do kompetencji Uzdrowiska, ale nie wiadomo, kiedy przyjedzie ten mały zgrabny pojeździk, a tylko patrzeć, jak rozlegną się pierwsze grzmoty wiosennych burz. Ażeby woda była pięknie odbierana przez burzową kanalizację dodatkowo wyczyściłem "naszą" uliczną kratkę. Na koniec podpicowałem zewnętrzne schody. Goście mogli przyjechać, a burze nadejść. 
W trakcie tych prac przyjechała Sąsiadka z Lewej. Złożyliśmy sobie życzenia. Skarżyła się, że w Drugi Dzień Świąt musi iść do pracy (McDonald's) i ucieszyła się na pomidory. A jeszcze bardziej, gdy usłyszała, że dostanie sadzonki malinówek. Tedy żadnej sadzonki nie wyrzucę, nawet rachiciaka.
 
Mimo upału zabrałem się wreszcie za poważną pracę. Przesiałem 10 taczek ziemi z kompostu i wykiprowałem je w szklarni. Ziemia była piękna - czarna, sypka, pachnąca, chłodna, wilgotna i aksamitna. Gdybym był pieskiem, normalnie bym się w niej wytarzał. W zamian za każdym przesianiem z wielką przyjemnością jej dotykałem i w połowie pracy przesypywałem do tyłu taczki, żeby zrobić miejsce dla dalszego przesiania (przesianiwania?). Po czym, na ostatnich oparach sił, w szklarni wkopałem tę zieloną plastikową taśmę. Tę, którą gardziłem. Nie dość, że zrobiło się funkcjonalnie (ziemia i woda nie będą "uciekać"), to jeszcze ... ładnie. Wyszło mi, że jutro będę musiał "dosiać" jeszcze trzy taczki ziemi. Gdy zamiotłem ścieżkę, szklarnia nabrała profesjonalnego sznytu.
 
Żona wspomagała mnie kolejnymi szklanami wody z cytryną i lodem. Lato, normalnie. Gdy skonany, wziąłem prysznic, który przywrócił mi życie, ciągle musiałem dopijać, tak byłem spragniony. Dopiero za jakiś czas byłem w stanie zjeść II Posiłek. W jego trakcie przypomniałem sobie, że przecież dzisiaj Iga gra swój pierwszy mecz w turnieju rangi 500 w Stuttgarcie. Bez specjalnego żalu obejrzałem tylko końcówkę. Iga wygrała 2:0 z Chorwatką Janą Fett. Zacznę oglądać i się emocjonować, gdy natrafi na poważniejsze rywalki. To spotkanie zwyczajnie miała wygrać. I to zrobiła. Zobaczymy dalej.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan.
 
CZWARTEK (17.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Nawet dobrze w świetle licznych prac. 
Od rana od razu pisałem. Tak odpowiedzialnie, żeby później właśnie z racji zaległości nie mieć stresu. 
Jeszcze przed I Posiłkiem, zaraz po skróconym onanie sportowym, skończyłem sprzątanie dolnego mieszkania.
A w trakcie I Posiłku, z żoninego poduszczenia, zacząłem studiować Biuletyn Uzdrowiskowy (zmiana moja). Wydawcą jest Urząd Miejski w Uzdrowisku. Zaczął wychodzić w tym roku i właśnie dostaliśmy drugi numer. Umyślni chodzą po Uzdrowisku i za darmo wciskają w sztachety furtek i płotów poszczególnych posesji.
Wydanie pełen wypas - akurat ten egzemplarz liczył 24 strony, każda kartka na kredowym papierze o wysokiej gramaturze, kolorowe zdjęcia. Przejrzałem od deski do deski, bo wcześniej Żona cytowała mi co celniejsze kawałki lub co ciekawsze dla nas, mieszkańców. Nie oznaczało to, że wszystko przeczytałem, bo trudno mi było zatrzymywać się nad, na przykład, artykułem pt. "Rozstrzygnięcie konkursu 'Na najpiękniejszą iluminację świąteczną' ", "Burmistrz uczcił Dzień Kobiet", " 'Szalone Morsy' - barwny element uzdrowiskowego krajobrazu", czy też "Świętujemy 1. urodziny naszego żłobka!". Ale ponad 80% treści przyswoiłem i to ze zrozumieniem, zwłaszcza artykuł "Nie tylko kawa i ciasto - Klub Seniora zaprasza do wspólnego spędzania czasu" oraz "Nabór do dziennego domu Senior+ na rok 2025". Niektórymi treściami tych artykułów wcześniej i głośno judziła mnie Żona oczekując niecnie oczywistych moich zachowań, żeby się ubawić, a to:
- (...) W okresie karnawału odbyła się zabawa przebierańców połączona z konkursem na najbardziej pomysłowy kostium (obok dwa zdjęcia)
i z cyklu "zapewniamy" (m.in.):
- zajęcia kulinarno-dietetyczne (obok zdjęcie panów przyodzianych w białe fartuszki; podejrzewam, że była to zemsta feministek - seniorek, które nie zapomniały doznanych krzywd),
- opiekę pielęgniarską,
- warsztaty tworzenie dyfuzorów zapachowych, 
- warsztaty malowania eko toreb.
Jeden fragmencik jednak mocno i autentycznie mnie zainteresował. Dotyczył różnych pogadanek, w tym jednej pt. Właściwy masaż dla seniora.
Od razu napisałem do 11. osób:
Wyczytałem w Biuletynie Uzdrowiskowym, że w tutejszym Klubie Seniora (omijam szerokim łukiem) odbyły się pogadanki o tematyce profilaktyki zdrowia, np. "Właściwy masaż dla seniora". Może się jednak zapiszę... (zmiana moja)
Wszystkie zareagowały na różne sposoby ku naszemu ubawowi. Według mnie najlepiej spisał się Kolega Inżynier(!).
- 18-letnia Tajka na pewno pomoże. Żeby tylko serce nie pękło.
 
Kolejne Biuletyny Uzdrowiskowe nadal będę studiował, bo można zeń dowiedzieć się wielu rzeczy. Mimo że wszystkie artykuły pisane są jednakowym stylem, na jedno kopyto, takim sztywnym,  akademickim językiem, trochę dla przedszkolaków lub ociężałych umysłowo z umieszczanymi oczywistościami często je podsumowującymi w drażniący, oczywisty sposób, sporo w stylu wazeliniarskim. Pisanie wygląda mi na AI, ale ona jeszcze chyba nie doszła do wyższego stopnia wrażliwości, takiej ludzkiej, i nie może wiedzieć, co to wazelina. Za to może wiedzieć redaktor naczelna. Pomijając fakt "wazeliny" widać, że Biuletyn jest taką formą propagandy obecnego Burmistrza i Urzędu Miejskiego na zasadzie Matulu, chwalą nas, ale o to akurat nie mam pretensji.
 
Tuż przed wyjazdem do Uzdrowiska i do City przyszedł nowy listonosz. To drugi raz, ale go nie poznałem. Oprócz emerytury plus miłej "13" przyniósł nieciekawe wieści. Poczta Polska się modernizuje w związku z e-doręczeniami.
- Na razie dotyczy to firm, ale za chwilę również osób prywatnych. - Nasz pocztowy oddział praktycznie się likwiduje. - Będą czynne tylko dwa okienka, a wszystkich listonoszy nie dość, że rozparcelowano i przydzielono im większe regiony, to jeszcze ja, na przykład, będę musiał jeździć po korespondencję i pieniądze do City, żeby tu wracać i roznosić. - Dodatkowo mogą mi nagle kazać, bez uprzedzenia, bo przecież jestem listonoszem, abym przez kilka dni, na zastępstwie, działał na terenie Górniczego Miasta, Uzdrowiska III, 30 km!, czy też Zasikanego Miasta, a nawet w samym City.
- Chyba wtedy dadzą delegację, ale ja raczej po 18. latach pracy się zwolnię. - Ciekawe przy tym jest to, że wcale nie odnotowałem drastycznego spadku ilości przesyłek.
No cóż, szkoda. Ale Poczta Polska tyle lat sobie grabiła, że wreszcie się dochrapała. Oczywiście dodatkowo "pomogły" jej, między innymi, takie podmioty, jak Inpost, Orlen ostatnio, Żabki, Allegro i szereg firm kurierskich.
 
W Uzdrowisku na poczcie, bo chciałem mocno tradycyjnie, wysłaliśmy do Teścia Syna prezent. Żona zamówiła obrazek, jeden z serii, która tak się jemu podobała w trakcie krótkiej u nas wizyty. W bibliotece oddałem książkę, a do pralni zawieźliśmy gościnną pościel.
W City świąteczne zakupy zaczęliśmy od... Leroy Merlin. Dokupiłem zielonej taśmy falistej, tzw. obrzeży, klej stolarski (oparcia w fotelu bujanym wychodzą z gniazd przy bujaniu) i dymkę. Pobyt w Carrefourze i w Biedronce był formalnością, ponieważ do zakupów idealnie się przygotowaliśmy (prosty zabieg - wypisane na kartce), więc odpadało zastanawianie się Co my to jeszcze mieliśmy... ?
Sumarycznie od naszego wyjazdu z domu do powrotu upłynęło trochę ponad dwie godziny. Święta w aspekcie zakupowym mieliśmy z głowy.
Sprawność sprawnością, a wysiłek wysiłkiem. Musiałem położyć się na 20 minut, żeby móc sprzątnąć górne mieszkanie.
Przed II Posiłkiem i po nim przesiałem kolejne taczki ziemi, tym razem trzy, i dokończyłem montaż zielonych obrzeży. Myślałem, że dzisiaj skończę ten odcinek szklarniowych prac, ale nie starczyło ani czasu, ani sił. Wyszło mi, że będę jeszcze musiał przesiać 4 taczki, a to jest robota najmniej wdzięczna i najbardziej wyczerpująca. Musiałem sprawę odłożyć "na po świętach".
Żona, gdy zajrzała do szklarni, stwierdziła, że te obrzeża w tym miejscu nawet fajnie wyglądają i Są na miejscu poprzez swoją funkcjonalność.
- Wyglądałyby okropnie, gdyby nimi w ogrodzie oddzielić, na przykład, jakieś kwietne rabaty od trawnika.
Od razu spojrzałem na to plastikowe badziewie innym okiem. 

Była 18.00, taka godzina o tej porze roku ni pies, ni wydra. Zwłaszcza przy totalnym zmęczeniu. Robić coś dalej nie miałem chęci, ani sił, chociaż jeszcze jasno, iść na górę do sypialni, już tak na amen, bez sensu, bo przecież jasno... Zmobilizowałem się jednak jeszcze na tyle, że narąbałem na święta, żeby mieć spokój, frakcje II i III i relaksacyjnie napisałem do Kolegi Inżyniera(!).
- W rozpisanym przeze mnie porannym konkursie udział wzięło 11 osób. Miło jest mi Pana poinformować, że jednoosobowe jury w składzie: Emeryt uznało Pańską wypowiedź za najbardziej fascynującą, głęboko merytoryczną i adekwatną do oczekiwań seniora i przewodniczącego jury w jednej osobie. W związku z powyższym jury przyznało Panu darmowy weekendowy pobyt wraz z osobą towarzyszącą w Kurorcie Uzdrowisko w apartamentach przy Pięknej Uliczce. Oferta obowiązuje do końca roku 2025 po uprzednim uzgodnieniu terminu z Szefową PENSJONATU, Panią Żoną.                   Z poważaniem - Przewodniczący jury - Emeryt (zmiany moje)
Nagroda spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem.
 
Prysznic jako tako przywrócił mnie do sił.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan.
 
PIĄTEK (18.04)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
A miałem zamiar o 06.00. Chyba przez te Święta nie mogłem dłużej spać. 
Gdy w kuchni blacha się rozgrzewała, na sporej nieprzytomności obierałem marchew. Byłem w miarę spokojny, bo nawet będąc półprzytomnym nie za bardzo dawało się przy niej cokolwiek spieprzyć.
Równolegle Blogowe robiły swoje, więc najpierw ją nastawiłem, a za jakąś chwilę ziemniaki w mundurkach i jaja. Pozostawało tylko pilnować, żeby wszystko się gotowało, no i trzeba było manewrować garnkami, żeby wykorzystać całą powierzchnię blachy. Bo każda jej część ma inną temperaturę. Żona ma to opanowane od 18 lat, ale i ja niewiele pozostaję w tyle. 
Dopiero wtedy mogłem zasiąść przed laptopem i od razu zabrać się za pisanie. 
Gdy o siódmej przyszła Żona, natychmiast się zszokowała i doznała stresu.
- Boże, przez chwilę myślałam, że to zbliża się Wigilia i że szykujemy dwanaście potraw!...                   - komentowała wyraźnie przestraszona widząc na kuchni dwa potężne gary, w których bulgotało podnosząc "wigilijny" efekt, a na blacie stał trzeci z ugotowaną marchwią. Do wrażenia dokładała się przerażająco wczesna pora, jak na takie numery.
Dodatkowo stresowała się ... parkingiem. Więc od razu przestawiłem Inteligentne Auto na darmowe miejsca (było jedno wolne) na początku Pięknej Uliczki. Krajowe Grono Szyderców mogło przyjeżdżać. I gdy zdjąłem jej z oczu dwa gary i ukryłem w głębi kuchni, żeby nie stanowiły dla niej swoistego memento, zapanowała cisza. Żona mogła wreszcie oddać się swojemu 2K+2M.
 
Onan sportowy biegł równocześnie z I Posiłkiem. Wiedziałem, że później już na niego nie będzie szans.
Zaraz potem zabrałem się za... posadzenie dymki w szklarni. W stosunku do niej nie mamy wielkich ambicji. Byleby wypuściła trochę zielska na szczypior. Wygospodarowałem dla niej cztery małe poletka, źle nasłonecznione, więc z doświadczenia wiedziałem, że tam pomidory nie zaowocują, a cebulkowe zielsko wzejdzie lepiej lub gorzej. Ale pod każdym innym względem o dymkę będę dbał. Nawet nasypałem próchniczej ziemi. Na razie obsadziłem dwie strefy i natychmiast podlałem. Dwie przygotuję za jakiś czas, żeby podołać wysypowi zielska i żebyśmy mogli je na bieżąco zjadać.
 
Wreszcie mogłem zabrać się za siebie. Na poczet gości i Krajowego Grona Szyderców elegancko odgruzowałem się na 90%.
Pierwsi przyjechali o 13.00. Para, sympatyczna, nie tworząca żadnych problemów. Ponieważ następni smsem przesunęli swój przyjazd z 13.00 na 15.00, to "szybko" wyszliśmy z Pieskiem na spacer. Moglibyśmy "powoli", ale z doświadczenia wiemy, że wyjście po 15.00, czyli po przyjeździe gości, mogłoby nie dojść do skutku, bo tuż przed 15.00 "zrobiłaby się" 16.00, a potem 17.00... Nie należy się przywiązywać. Zwłaszcza do takich, którym bardzo zależało na wcześniejszym przyjeździe I bardzo dziękujemy, że możemy o 13.00. Para z City, chyba z odzysku. I trzynastolatka, raczej  jej, a nie jego lub ich córka. Typ młodej nimfy błotnej, o spłoszonym spojrzeniu i długich, prostych włosach. Taka, że strach się było do niej odezwać, bo miało się wrażenie, że pod wpływem moich słów i pytań może się rozpaść na moich oczach. To szybko dałem spokój. Rodzice(?) bardzo sympatyczni, lekko w kierunku bierno-agresywnym. Pan, na przykład, gdy zabrałem się za tłumaczenie, jak ma zaparkować, w połowie tłumaczenia zapewnił mnie, że wie, jak to ma zrobić. Ciekawe skąd, skoro nie znał różnych uwarunkowań, bo był u nas pierwszy raz?
- Jednak proszę posłuchać moich wskazówek, jak ma pan zaparkować. - ciągnąłem niezrażony.
- Ale wiem, jak mam zaparkować... - kontynuował z uprzejmym uśmiechem. 
- Nie wie pan... - głos mój stwardniał, ale twarz dalej emanowała profesjonalnym uśmiechem nr 4 (kategoria - "Kierowca-gość wszystko wie, a jeśli nie wie, to wie, jak będzie lepiej").
Pan się tylko uśmiechnął, ale odpuścił.
Ciekawe, że większość kierowców w takich przypadkach od razu odpowiada "ok", "w porządku" lub "oczywiście".
Swoją drogą, chyba stworzę po tylu latach specjalną kategoryzację gości. Może być ciekawie. A jakie ćwiczenie dla mózgu. Ona najprawdopodobniej będzie w jakimś stopniu pokrywać się z inną skalą, czyli stopniem inwazyjności, który dotyczy naszych bliskich, członków rodziny i znajomych, gdy do nas przyjadą. Dotyczy też nas, gdy przyjeżdżamy do kogoś. Uczciwie dodam, że nie jest to mój pomysł, tylko Krajowego Grona Szyderców. Niezwykle użyteczny w późniejszych opowiadaniach i zdawaniach relacji. Wystarczy podać cyfrę. Segregacji "naszych bliskich" od "członków rodzin" dokonałem świadomie, nie złośliwie i nie niefortunnie. Po prostu tak jest. Czyli nie złośliwie i nie niefortunnie, jak w przypadku oklepanych toastów-dowcipów - Zdrowie pięknych pań i mojej żony! albo Zdrowie pięknych pań i tu obecnych!, albo Zdrowie pięknych pań, może przyjdą?!
Przypomnę - 0 inwazyjności oczywiście oznacza brak przyjezdnych, 10 - straszne rzeczy, których nie doświadczyliśmy. Raz tylko w Pucusiu Teściowa osiągnęła 9, ale nawet i ona, chociaż mieści się w górnych stanach, raczej nie przekracza 8.
 
Żona zajęła się gośćmi, a ja mogłem zabrać się za robienie sałatki. Jak zwykle na dwie potężne miski. Robiłbym mniej, ale Pasierbica lubi, a ostatnio i Q-Wnuk, więc założenie było takie, że zabiorą sobie do domu.
Krajowe Grono Szyderców przyjechało o 17.40. Od razu zaparkowali na miejscu Inteligentnego Auta, przepakowali do niego bagaż i ja z dziećmi ruszyłem pod Tajemniczy Dom. Prowadził Q-Wnuk, Ofelia siedziała obok. Pod bramą Babcia pukała się po głowie ku uciesze Q-Wnuków. 
W domu zapanował z miejsca rejwach, hałas i zamieszanie. Dopiero za jakiś czas dało się sytuację ustabilizować dzięki dwóm nowym grom. Wcześniej Q-Zięć zapewniał mnie znając moje nastawienie do nowości, że są bardzo proste i ciekawe. W trakcie wieczoru nie dostrzegłem tych funkcji, oczywiście z wyjątkiem nowości, ale grałem. Może i bym do końca załapał, ale ciągle jest to samo. Ledwo coś zaczynam kumać, oni już wyjeżdżają.
Późnym wieczorem, rzutem na taśmę, udało mi się z Pasierbicą zrobić sos tatarski. Tedy na Święta było wszystko, zwłaszcza że Żona zrobiła żurek.
 
Spać poszliśmy wszyscy w miarę zgodnie o 22.30
 
SOBOTA (19.04)
No i dzisiaj wstałem  o 08.15.
 
Robaczki przyszły na górę w ostatniej chwili i na chwilę. Ale się liczyło. 
Od rana trwała ostra dyskusja, jak zaplanować dzień, bo wszędzie Q-Wnukowi, Q-Zięciowi i mnie pchał się zasrany sport. Był ćwierćfinał Igi z Jeleną Ostapenko i mecz metropolialnej drużyny o utrzymanie się w ekstraklasie. Udało się wszystko pogodzić na prostej zasadzie, że zasrany sport będziemy podglądać.
Śniadanie zjedliśmy w takim trybie przyspieszono-świątecznym. Po czym dzieci znalazły w szklarni zająca i, przy drobnych kłótniach, jak się nim podzielić, udało się nam pójść na spacer i do Stylowej. 
Po powrocie sportowy humor miałem trochę popsuty. Iga przegrała po raz szósty z Ostapenko, a drużyna metropolialna również, i to na swoim stadionie. Trudno być kibicem.
 
II Posiłek też zjedliśmy świątecznie. Żona zaserwowała żurek i zdaje się, że nikt się nie połapał, że jest na mące gryczanej.  
Wieczór spędziliśmy na grach. Najpierw była ta nowa, "wczorajsza",  MLEM. Po nazwie widać, że nie wiadomo, o co chodzi. Więc jak tu nauczyć się w tak krótkim czasie. Poza tym dodatkowo nie widziałem za dobrze kolorów ani cyfr, przez co pozostali gracze od czasu do czasu wybuchali śmiechem. 
W "państwa, miasta..." zagraliśmy w... sześcioro.
- Dziadek, a będę mogła też zagrać? - Ofelia po raz pierwszy się odważyła. 
Więc dorobiłem tabelę z jej imieniem i była pełnoprawnym uczestnikiem gry. Wszystko kumała, ale przecież nie mogła znać nazw państw i miast. Za to swobodnie dawała sobie radę z imionami, rzeczami, roślinami i zwierzętami. Przy czym nie była w stanie zmieścić się w limicie czasu. Więc, gdy ktoś mówił "stop", szedłem do niej i mając do dyspozycji jeszcze minutę i 15 sekund, podpowiadałem jej. Boki zrywałem, gdy wpisywała z przejęciem i w pośpiechu Nałęczuw, ale przecież nie Nałęczuf, Kszesło, Stuł, Grzegoż, ale przecież nie Gżegoż, Sokuł, Ałstria, Kłocko, Ełkaliptus, Miłożob, Małgożata, Jelenia Gura, ale, na przykład, Nóżka, Drut, Dudek, Krokus, a nie Nuszka, Drót, Dódek, Krokós. 
To nie mogło się podobać bratu Dziadek jej podpowiada!, ale Babcia mu wytłumaczyła, że przecież to nie ma znaczenia Bo ona jeszcze wielu nazw nie zna. Q-Wnuk przyjął to do wiadomości i nabrał dystansu. Za chwilę 11 lat. Zresztą Ofelia nie kryła się wcale z tym, że dziadek jej podpowiada i wobec protestów brata wydzierała się Ale ja przecież nie wiem! Korzystała też z pomocy mamy i taty. Często też pytała szeptem, co nas zaskakiwało, czy to coś pisze się przez samo "ż", przez samo "h", czy też przez zwykłe "u". Ostatecznie zajęła ostatnie miejsce, ale nazbierała tyle punktów, że była blisko dorosłych. Pełnia satysfakcji. Wygrał Q-Zięć.
Potem zagraliśmy w "Oszusta".  Bez Babci, bo Babcia nie lubi oszukiwać. W nim najlepsza jest Ofelia. Nigdy nie wiadomo patrząc na te oczy, tajemniczy uśmiech i całą buźkę, czy mówi prawdę, czy blefuje. I ten, kto w pewnym momencie "podważa" jej kartę, nacina się przeważnie dodając jej tylko punktów.
 
Z Żoną musieliśmy w końcu porzucić towarzystwo i "Oszusta" ku protestom Ofelii i udać się na górę.
Usnęliśmy o 22.00.
 
NIEDZIELA (20.04) - I Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Od rana Q-Wnuki szykowały się na oblewanie. Tak konsekwentnie realizowany był świąteczny plan - każdy dzień przyspieszony o jeden.
Gdy Robaczki na tarasie, jeszcze przed świątecznym śniadaniem, w piżamach, ćwiczyły strzelanie wodą ze swoich olbrzymich pistoletów, Dziadek zdradziecko zakradł się z tyłu, i oblał ich brutalnie wodą z miski. Protestów było co niemiara. Nie zrobiłby tego nigdy w życiu, ale sporo wcześniej, gdy Dziadek w kuchni szykował potrawy, został równie zdradziecko potraktowany szprycą z pistoletu        Q-Wnuka. Ofelia co prawda protestowała, że to jej brat, a nie ona, ale zemsta musiała być! 
Gdy już Robaczki świątecznie się ubrały, nastąpiła w ogrodzie kolejna akcja z szukaniem kolejnych zajączków. I dopiero wtedy można było przystąpić do w pełni świątecznego śniadania. Na kuchennym stole nawet znalazł się papierowy obrus z różnymi adekwatnymi rysunkami, które należało pokolorować specjalnymi kredkami. Dzieci częściowo to zrobiły wcześniej, a potem dołożyli się dorośli. I znalazły się piękne pisanki, które wczoraj Krajowe Grono Szyderców wraz z Robaczkami przygotowało.
 
Nastąpiło wreszcie oczekiwane przez dzieci, ale też przez Q-Zięcia, clue programu. Oblewanie się wodą. W ruch poszły pistolety, jajka na wodę, miski i miseczki. Ale co to za oblewanie się bez węża z kranu. Żona co prawda zabroniła mi wychodzić Masz chorą stopę i tylko sobie pogorszysz! , ale nie mogłem się oprzeć słysząc w ogrodzie te piski i widząc ten nieprofesjonalizm. Przez piwnicę zakradłem się do kranu przy szklarni i podłączyłem cały zestaw. Natychmiast rozległ się alarm, a ja byłem panem sytuacji. Żona i Pasierbica w tej sytuacji w ogóle nie wychodziły z domu, tylko z jego głębi starały się uspokoić dzieci i dwóch mężów. Taras pływał w wodzie A mówiłam nie na tarasie! darła się Żona, ale cała czwórka nie mogła zwracać uwagi na takie drobiazgi. Byłem dłuższy czas praktycznie suchutki, ale Przyszła kryska na Matyska, jak powiadają. W pewnej chwili się zagapiłem, a moment ten wykorzystał Q-Zięć i szurnął na mnie potężną falą wody z potężnej miski. 
- Dziadek, a mogę też wziąć wąż? - zapytała przejęta Ofelia, "biedne" dziecko całkowicie mokre, ale przeszczęśliwe (przepraszam, mega szczęśliwe) i nic nierobiące sobie z faktu świątecznej mokrej sukienki przyklejonej do ciałka. I gdy tak poważnym i profesjonalnym narzędziem dała radę oblać swojego brata, jej satysfakcja sięgnęła zenitu.
- Jak było? - po wszystkim dopytywał ją ojciec.
- Ekstra! - odparła z mocą i lakonicznie. Bo co tu się rozwodzić.
Za taką akcję Dziadka i jego uczestnictwo mimo nogi Q-Zięć sam z siebie odpalił mu kawałek sernika ze swojej porcji. W piątek, gdy Krajowe Grono Szyderców przyjechało, sernik upieczony przez niego, natychmiast został podzielony na wszystkie osoby i każda z nich mogła nim dysponować według własnego uznania. Moje późniejsze żebranie od kogokolwiek było zabronione.
 
Suszyliśmy się i przebieraliśmy, bo każdy z nas (wyjątek Żona i Pasierbica) zmoczony był do ostatniej nitki.  Dla odsapki zagraliśmy w "Oszusta". 
Zaplanowany był ostatni spacer po Uzdrowisku. Poszliśmy z Pieskiem. Z racji Świąt i pięknej pogody wszędzie były tłumy. W którymś momencie padł z moich ust pomysł, aby udać się do Galaretkowej. Został przegłosowany czterema głosami za (Robaczki, Babcia i ja), jednym wstrzymującym się (Pasierbica) i jednym przeciw (Q-Zięć). A Galaretkowa była pierwszego dnia świąt nieczynna. Wszyscy z tym faktem się pogodzili.
 
Po powrocie w domu zapanowała niespotykana cisza. Robaczki w kącie narożnika zrobiły sobie z poduch kryjówkę-bazę, wewnątrz zainstalowały jakąś lampkę i coś tam sobie pisały, rysowały, czy kolorowały. Nie dało się podejrzeć, bo należało, żeby się skontaktować, "zapukać". To dorośli wykorzystali ten rzadki przypadek na pogaduchy i na... dalsze kolorowanie obrusa.
Gdy dzieci opuściły kryjówkę, zagraliśmy w rekiny. Nawet uczestniczyła Ofelia, która z przyjemnością pożerała Dziadka.
Nastąpiła pora wyjazdu, pakowanie się i ostatnia porcja żurku zaserwowana przez Żonę. Mieliśmy się widzieć ponownie za 10 dni.
O 17.20 nastąpiła nagła, nieprzyjemna, głupia i zbawcza cisza. Każde z nas natychmiast oddało się swoim zajęciom. Ja... onanowi sportowemu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan. Z jedną dłuższą przerwą. Okazało się, że para z dołu niespodziewanie musiała już dzisiaj wyjechać, mimo że plany i opłata obejmowały jeszcze jedną dobę. Zszedłem w połowie odcinka, żeby się z nimi pożegnać.
- Jutro musimy być w pracy. - wyjaśniali. - W służbie zdrowia brakuje ludzi. - Właśnie niedawno otrzymaliśmy informację o konieczności skrócenia urlopu. - Zawsze pytamy właścicieli, czy możemy ostatniej doby zostać maksymalnie długo, a tu taki kwiatek. - A pana żona akurat, bez naszego pytania, napisała, że jutro możemy zostać do piętnastej.
Współczułem. Czy coś wspominałem o wolnej głowie?...
 
PONIEDZIAŁEK (21.04) - II Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Nawet rozpaliłem w kuchni i oddałem się w spokoju onanowi sportowemu. 
Cały dzień spędziłem na pisaniu odpoczywając odeń dzięki podlewaniu ziemi w szklarni i dymki oraz różnych chabazi w ogrodzie, dzięki pierwszemu sprzątaniu u gości, posiłkom, rozmowie z Teściową oraz z Lekarką i Justusem Wspaniałym.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Gdy było Krajowe Grono Szyderców i gdy stało się to, co zwykle. Wszyscy o Piesku zapomnieli, gdy stał na tarasie i czekał. Ofelia pobiegła otworzyć strasznie Pieskowi współczując O Bertuś!... Jak ładnie zaszczekałaś! Robaczki i Żona byli zachwyceni.
Godzina publikacji 19.39.
 
I cytat tygodnia:
Trzeba chodzić na pogrzeby innych ludzi, bo inaczej oni nie przyjdą na twój. - Yogi Berra
(właśc. Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września 2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi (ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015 prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie Medalem Wolności.   Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych sportowców).
 

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

14.04.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 132 dni.
 
WTOREK (08.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Kwadrans przed alarmem.
Jeszcze przed onanem sportowym wycyzelowałem wpis. Oczywiście nie czekał na to Po Morzach Pływający, czyli na lądzie też zachowuje się w sposób niesubordynowany. Od razu wysyłał maile, żeby dać mi do zrozumienia. W pierwszym, pn, 20.22, czyli ledwo po publikacji (Boże, strach publikować!), wyjaśniał, że telefon ma produkcji chińskiej, ale oprogramowanie polskie, więc wysyła "po polsku" "naciskając" "wyślij". W drugim, pn, 20.51, już się rozpisał. I zaznaczył, że będzie małpował:
No i dzisiaj....o 0225 zostałem obudzony przez Juniorka. (...)
No i dzisiaj.... ponownie zostałem obudzony o 0300 ponieważ Betonowi zebrało się na czułości (...)
No i dzisiaj....o 0415 zostałem obudzony przez Bydlaczkę Młodszą(...)
No i dzisiaj.....po tym wszystkim odechciało mi się spać w związku z tym zacząłem planować  co będę robił jak wzejdzie słońce.(...)
Miałem również zaplanowane przywiezienie ziemi do ogrodu,ale się okazało, że ciągnik sąsiada używany jest tylko na polu ponieważ nie jest zarejestrowany. Przy okazji dowiedziałem się, że żaden gospodarz we wsi nie ma zarejestrowanego ciągnika....I teraz muszę znaleźć takiego który może poruszać się po drogach publicznych...
No i dzisiaj..... dzień pracy zakończyłem o 1700 . Zrobiłem wszystko co zaplanowałem oczywiście oprócz nieszczęsnej ziemi ogrodowej.
No i jutro... ciekawe o której godzinie wstanę po raz pierwszy.....
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Nieźle go na tym lądzie wzięło. Chyba jakiś szok dla organizmu. Ale dzisiaj o 07.07 odetchnąłem.
No i wstałem....
Więcej nie będę małpował bo mnie pozwiesz za plagiat.
Tak więc.....zostałem dzisiaj obudzony przez Bydlaka Najmłodszego o 0600 ponieważ stwierdził, że na łóżku jest wygodniej na podłodze. Poza tym mimo, że wygląda jak dorosły pies to nadal jest szczeniakiem i potrzebuje trochę ciepła.
Dzisiaj będę poszukiwał dostawcy ziemi lub transportu oraz ogólnie się obijał ponieważ telefonowanie to nie praca.
Miłego dnia
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
Zgadzam się z nim - telefonowanie to nie praca!
 
Dopiero po wpisowych obowiązkach zabrałem się za onan sportowy. 
Po I Posiłku naniosłem bierwion i powiesiłem zasłony. Zrobiło się stosunkowo późno. Postanowiliśmy iść na piękny spacer we troje. Przy okazji to i owo zobaczyliśmy, co rzuciło nam światło na pewne sprawy.
Przed II Posiłkiem i po nim tkwiłem nad rocznym PIT-em-28. Praktycznie nie tknąłem go, bo wiedziony ciekawością cofnąłem się o kilka lat i zrobiłem różne zestawienia z naszego ponaszowsiowego wynajmowania. Z liczb dało się wyciągnąć ciekawe wnioski.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek amerykańskiego serialu z 2024. roku Genialna Morgan, czyli High Potential (francuski pierwowzór 2021 rok). Pierwszy odcinek oglądany wczoraj (całą dotychczasową resztę, planowaną i nieplanowaną zarzuciliśmy) sprawił nam miłą niespodziankę, mimo że twórcy wprowadzili nietypową narrację, która na początku zaskakiwała i mogła drażnić, ale nie drażniła. Równolegle do werbalnych wniosków i rozwiązywania danych sytuacji przez główną bohaterkę były one jednocześnie i równolegle, ale przecież retrospektywnie, pokazywane widzom, a sceny były odgrywane przez postacie, o których właśnie główna bohaterka serialu mówiła. W efekcie  wprowadzało to w fabułę humorystyczne akcenty powiększone o humor sytuacyjny wynikający ze skonfliktowania dwóch głównych postaci na bazie wszelkich możliwych różnic (płeć, inteligencja, charaktery, wiedza, filozofia pracy, itp.). A przy tym fabuła była prowadzona "normalnie", jak zauważyła Żona, bez efektów specjalnych (wspomniana równoległość nie była efektem specjalnym), można by powiedzieć, że wręcz tradycyjnie. Sumarycznie, lekkość filmu (francuska mogła być większa) powodowała, że ostatecznie przyjemnie się oglądało.
 
ŚRODA (09.04)
No i dzisiaj wstałem o  06.00. 
 
Po tradycyjnym onanie sportowym, jeszcze przed I Posiłkiem, poszedłem do Biedronki. Zakupy dotyczyły praktycznie samych warzyw, bo dzisiaj zaplanowaliśmy rosół na wołowinie. 
Po I Posiłku, gdy na kuchni stał już duży gar, wzięło nas na rozmowy o filozofii naszego życia. Były ciekawe, niepokojące i ... zabierające czas. Ale ostatecznie udało mi się wysprzątać cały dom. Co dwutygodniowo wytrzepałem bezlik chodniczków i dywaników, odkurzyłem podłogi i starłem je na mokro. Żona chciała złamać moje morale. 
- Przecież jest czysto! - Czy nie uważasz, że to przesada?! - Czy może działasz, jak Szwejk? - Było przy spluwaczkach napisane "Spluwać do spluwaczek!", to Szwejk do każdej spluwał...
Tym razem nie pokazywałem jej dwóch wód, jednej po wytarciu góry, drugiej dołu. Zresztą już dawno temu Żona powiedziała mi w jakiejś istotnej rozmowie Przecież ty już nie musisz niczego nikomu udowadniać! Olśniło mnie to wtedy i wziąłem sobie mocno do serca. No, ale skoro niczego, to sprzątania też nie, a skoro nikomu, to jej również. 
W międzyczasie rosół na prędze i szpondrze pięknie doszedł do siebie. Pachniało w całym domu.          II Posiłek plus posprzątaniowe zmęczenie spowodowały, że niczego więcej fizycznie nie chciało mi się robić. A to był dobry grunt, żeby kontynuować rozmowy o filozofii naszego życia.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek serialu Genialna Morgan.
 
CZWARTEK (10.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Planowo. Całą noc źle spałem. 
Żeby się rozruszać przed zamknięciem PIT-u 28, którego wczoraj z racji "filozoficznych" rozmów nie udało się zamknąć, siedziałem nad onanem sportowym. Gdy go skończyłem równo z Blogowymi, byłem w stanie zebrać myśli. Dodatkowo ciśnienie podniosła mi rozmowa z Córcią, która jechała do pracy. Wałkowaliśmy jej sprawy. Jednocześnie umówiliśmy się wstępnie na "kolejny" mój przyjazd do niej i do Brata na 10/11. maja. Chciałem wcześniej, zaraz po Świętach, ale akurat ten weekend, jedyny, miała zajęty.
Przed I posiłkiem pojechaliśmy do City. Chcieliśmy mieć z rana pozałatwiane różne sprawy i drugą połowę dnia z wolną głową. W Urzędzie Skarbowym złożyłem PIT-28. Żona w tym czasie wolała pójść do nowo odkrytego sklepu.
- Mogę u Pani złożyć PIT-28? - zapytałem przy pustej sali i przy jedynym działającym okienku.
Żona co roku powtarza mi do znudzenia, że można to zrobić drogą internetową. Zawsze odpowiadam Wiem.  
- Tak, proszę wpisać numer telefonu do kontaktu.
- Już to zrobiłem, bo składam już kolejny rok...
Zero reakcji. Twarz pokerzysty. 
- A, to jakaś pani?... - pani "odkryła" po wpisanym nazwisku.
- To nie jakaś pani, tylko moja żona...
Zero reakcji. Twarz pokerzysty. Huknęła tylko pieczątka na moim egzemplarzu i po pół minucie wychodziłem z urzędu.
- Trzeba było powiedzieć pani - Żona zareagowała po mojej relacji - A tak, spotkałem jakąś panią przed urzędem i w jej imieniu składam PIT...
 
Ruszyliśmy do Leroy Merlin.
- Wiesz - zagadałem do Żony - ostatnio zauważyłem w takich sytuacjach, gdy mam naprzeciw siebie urzędnika, sprzedawcę, itp., że przy jakimkolwiek moim pytaniu, ba, nawet od razu przy moim pojawieniu się, reagują w podobny sposób. - Można to opisać Oto pojawił się stary dziad i trzeba się w stosunku do niego "odpowiednio" zachowywać. - Objawia się to tym, że traktują cię infantylnie albo jak przygłupa, co chyba na jedno wychodzi.
- Dziwisz się? - Mają rozliczne doświadczenia. - Sami często widzimy zachowanie "starych dziadów"... 
- Chyba tak... - Ale wtedy obserwuję zachowanie drugiej strony... - Po pierwszej mojej logicznej i dziarskiej reakcji, ponownym pytaniu lub negacji tego, co słyszę, następuje chwilowe zacukanie się Bo zostaliśmy zaskoczeni, po czym następuje druga ponowna próba. - Gdy nadal reaguję logicznie i nie odpuszczam, zachowania są już różne. - Albo następuje grobowe milczenie, albo wyraźne zaskoczenie i odmiany popłochu, albo wreszcie traktowany jestem po partnersku. - Mam z tym trochę ubawu... 

W Leroy Merlin kupiłem wreszcie wtyczkę do uciętego kabla w przedłużaczu oraz taką badziewną plastikową taśmę, o której, i jej  używających w różnych ogródkach Żeby było pięknie, do tej pory myślałem z pogardą Żeby takie badziewie pchać do ziemi?!... Muszę ją wepchać w szklarni przy krawężnikach ścieżki, bo na nią wysypuje się ziemia przy wszelakich pracach oraz wylewa woda przy podlewaniu tworząc błocko, które potem trzeba sprzątać. Badziewie, zielone, będzie trochę wystawać ponad krawężnik i, mam nadzieję, będzie trzymać w ryzach i ziemię, i wodę.
Po drobiazgach w Carrefourze i w Biedronce wróciliśmy do domu. Blogowe i zalecony przez Żonę przed wyjazdem kubek... mleka "trzymał" mnie aż do 13.00. Dopiero wtedy zjadłem I Posiłek. On oraz zła noc spowodowały, że musiałem się położyć na górze na 40 minut.
 
Gdy wstałem, Żona zrobiła mi niespodziankę. Przygotowała pewne obliczenia i profesjonalnie je wydrukowała. Weszła w moją domenę i zrobiła to z przytupem. Wszystko było klarowne, przejrzyste, zrozumiałe, a co najważniejsze, zdecydowanie mnie uspokoiło. Coś takiego?!... Od razu nabrałem werwy do różnych obliczeń, do poukładania sobie naszych ostatnich spraw i do siedzenia nad papierami aż do wieczora z drobnymi przerwami.
Po Południu ponownie zadzwoniła Córcia. Wnuk-V kończył dzisiaj trzy latka. Gdy ja będę miał 84, on będzie w wieku Wnuka-IV. Jest szansa, że mnie zapamięta z tego mojego wieku, gdy będę jeszcze w pełni sił, ale szkoda, że później już raczej jako starego dziada.
Darł się do telefonu chcąc się przebić przez siostrę i coś mi komunikował ważnego, czego za cholerę w tym rejwachu nie potrafiłem zrozumieć. W końcu się udało.
- Dziadku, a ja mam kasel! 
Córcia za chwilę oboje miała poddać inhalacji i coś tam im zaaplikować.
- Ale ja was nie rozróżniam przez telefon, zwłaszcza że oboje się drzecie!
- Jak to nas nie rozróżniasz? - zareagowała ze śmiechem Wnuczka. - Teraz mówię ja!... 
 
Pod wieczór przygotowałem sobie kartkę wyjazdową do Bratanicy oraz przeanalizowałem wszystkie połączenia kolejowe, tam i z powrotem, żeby jutro Żona mogła mi wydrukować bilety.
Po II Posiłku, takim samym, jak wczoraj i tak samo smakowitym, ze sporą przyjemnością poszliśmy we troje na spacer do Uzdrowiska-Wsi. Taka fajna odskocznia od laptopa i obliczeń.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan.
 
PIĄTEK (11.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

W trakcie onanu sportowego wyczytałem, że zmarł Leo Beenhakker. Holender, trener naszej reprezentacji, który jako pierwszy wprowadził nas na Mistrzostwa Europy (2008). Pamiętamy z meczów eliminacyjnych gole Euzebiusza Smolarka i debiut w kadrze Roberta Lewandowskiego. Piękne chwile. Dziękujemy, Panie Trenerze. Cześć Pańskiej Pamięci!
Po I Posiłku pisałem. A potem zabrałem się za piękne prace fizyczne. Podlałem ziemię w szklarni oraz trzy świereczki. Temu przesadzonemu z podjazdu nie daję wiele szans. Ma podejrzanie żółtawe igły, a przynajmniej jakby mniej nasycone zielenią względem dwóch pozostałych. Bedę podlewał do jakiegoś czasu, ale czuję, że to pomoże, jak umarłemu kadzidło.
Wodę też dostały dwa patyki z czarnego bzu (puszczają listki) wciśnięte w ziemię w okolicach malin i kompostowników oraz przesadzona gałąź jeżyny, którą dostałem od Sąsiada z Lewej (puszcza listki). Zielone wyraźnie ruszyło.
Potem przesadziłem do pięknej ceramicznej donicy, spadku po poprzednikach, ardizję i przygotowałem Żonie trzy frakcje drewna. Wszystko po to, żeby móc wyjechać ze spokojną głową. Żona zrewanżowała się wydrukiem biletów.
Całe popołudnie, przed i po II Posiłku (pomidorowa na rosole) spędziłem nad obliczeniami i zestawieniami.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan. Prawie cały, bo pod koniec Żona zasnęła. Zaskoczyła mnie tym, bo oglądać zaczęliśmy, jak na nas, wcześniej, a odcinki są krótkie, 45.minutowe. Może przez tą pomidorową na rosole, bo przy niej i przy rosole ma niezwykłą fazę. Zawsze prosi o dwie dolewki.
 
Dzisiaj Czarna Paląca kończyła 64 lata. Nie, żeby jej przypominał. Tym bardziej nie mogło być mowy o wypominaniu. Z życzeniami rano spokojnie (Żona) i niecierpliwie (ja) czekaliśmy, żeby zdążyła się napić przynajmniej jednej kawy. Bo bez niej, w totalnej nieprzytomności po wstaniu z łóżka, jest zdolna w jednej chwili, na krótko, skumulować energię i na odległość zagryźć.
Odpisała W pierwszej kolejności zagryziony został Bydlak Najmłodszy (o 06.30) (...) Właśnie piję kawę i trochę mi przechodzi (...) (zmiana moja)
 
SOBOTA (12.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Dziesięć minut przed czasem. Wstałem wcześnie, żeby przed wyjazdem spokojnie ze wszystkim się wyrobić. Udało się mi więc spokojnie przeprowadzić onan sportowy, spakować się, odgruzować na 45% i zjeść solidny I Posiłek, bo podróż (netto plus przesiadki) miała trwać 5 godzin. Autem byłoby dwa razy krócej, ale...
W drodze na dworzec "tradycyjnie" kupiłem sobie na podróż Angorę i porozmawiałem z Żoną I. Rozmawiamy niezwykle rzadko, stąd jej wczorajszy wieczorny telefon, którego nie odebrałem, bo miałem wyłączoną łączność, mocno mnie zaniepokoił. Żona I martwiła się o Córcię, jak i ja, i chciała znać moje zdanie na pewne tematy Bo jesteś praktykiem. Nie zaprzeczała, że i ona, i Syn są teoretykami i Co ty na to, co się dzieje? Przedstawiłem moje opinie, które zresztą Córci już dawno z Żoną przedstawiliśmy i w tych kwestiach z naszej strony nic się nie zmieniło. Nie byłem pewny, czy zdołałem Żonę I uspokoić, ale trochę chyba tak. Umówiliśmy się, że przed Świętami zadzwoni, żeby zdać mi relację z jej pobytu u Córci (właśnie miała do niej wyjechać na kilka dni).
 
Podróż przebiegła... nudno. Trzy pociągi, wszystkie przyjeżdżały i odjeżdżały punktualnie. Nie było czego się czepić. Robiły to z efektywnością 100%, więc nic dodać, nic ująć. Czyli mega punktualnie, jak teraz mówi młodzież. Wszystko jest teraz mega - mega szybki, mega komiczny, mega dobry, mega wysoki, mega wypoczynek, mega wypas, mega miejscówka, mega gościu, mega film, mega uczynny, itd., itd. Możliwości są nieograniczone. Mega - słowo wytrych, które krótko załatwia temat bez wysilania się na żmudne, zróżnicowane opisy, gradację skali i subtelności. Gdybyśmy do sprawy podchodzili z punktu widzenia arytmetyki, to skoro mega to 1 000 000, a 1 to 100%, to rzeczywiście doszlibyśmy do mega liczb. Teraz wiem, jak będę opisywał swoje różne działania, na przykład mega wysprzątałem, mega ugotowałem rosół, mega podlałem szklarnię, mega wyciąłem chaszcze, mega naniosłem drewna, mega wpis, mega spacer, itd., itd. I Mega Uzdrowisko wreszcie.
Jednak przecież nie o to chodzi. 
 
Jedyną atrakcją podróży były przesiadki. Jedna w City, druga w Metropolii. Tam miałem aż godzinę do ostatniego pociągu. To poszedłem sobie do Starbucksa. Przy szarlotce z karmelem (wszystkie oferowane serniki były mocno podejrzane) i czarną americano oddałem się z wielką przyjemnością obserwacjom i podsłuchom. Na wszystkie pytania młodej dziewczyny potrafiłem odpowiedzieć konkretnie i logicznie, i nawet nie dałem się zaskoczyć i przyoblec na twarz oburzenie, gdy bezceremonialnie zapytała mnie o imię. Co więcej, byłem zbudowany, gdy za chwilę inna pani wykrzykiwała je na całą salę, i to dwa razy, żebym odebrał swoje zamówienie. Czułem się pełnoprawnym członkiem tej jednak specyficznej społeczności. Bo z moich obserwacji wynikało, że są to ludzie obojga płci w przedziale wieku 20-40 lat. W tym wszystkim nie czułem się wyalienowany z rozentuzjazmowanego tłumu, raczej czułem się mega świetnie. O dziwo, tylko pojedyncze, nieliczne  osoby tkwiły nad smartfonami, a pozostałe dwójki, trójki zwyczajnie rozmawiały i ... filozofowały adekwatnie do swojego wieku. Problemy, z mojego punktu widzenia były śmieszne (grupy dwudziestolatków) i te, powoli dające w dupę (czterdziestolatkowie). Ale zdawałem sobie sprawę, że dla wszystkich istotne, żeby nie powiedzieć mega ważne. Gdy opuszczałem przepełnioną salę, zauważyłem dwóch 55. latków. Obaj tkwili nad laptopami.
 
Miasteczko, w którym żyją Bratanica, Siatkarz, ich syn, Wnuk Stryjeczny oraz Była Bratowa i Mąż Byłej Bratowej nie było w stanie mnie niczym zaskoczyć. Nadal było tym Podciąć Sobie Żyły. Z dworca szedłem w niezwykłej ciszy i pustce. Ale już Bratanica potrafiła mnie zaskoczyć.
- Wujcio (tak się do mnie zwraca, co jest niezwykle miłe), widziałam cię z okna, gdy do nas szedłeś...   - Ja nie mogę! - Chód twojego ojca, a mojego dziadka...
Wkurzyło mnie to na poczekaniu, ale co miałem zrobić? Do wszelkich cech po Ojcu jestem przyzwyczajony, czy mi się podobają, czy nie, bo są immanentne, ale żeby chód?!... - Tego było aż nadto. Dowiedzieć się o tym w 75. roku życia!...
- To jest niemożliwe! - protestowałem, co tylko bardziej bawiło Bratanicę, która swoje po prostu widziała i pamiętała. Masakra. 

Początek imprezy Bratanica i Siatkarz przestawili ze względu na mnie z 14.00 na 15.00. Sympatyczne. Brat dojechał autem z Rodzinnego Miasta dwie godziny później, bo trzymały go obowiązki w pracy. Oprócz wymienionych byli jeszcze: Ojciec Siatkarza, jego dwie dorosłe wnuczki i Mąż Byłej Bratowej. Razem dziewięć osób. Znowu pełna paczworkowość. To jest o tyle godne uwagi, że całe towarzystwo jest specyficzne. Przede wszystkim z małego miasteczka, jak sama nazwa wskazuje Podciąć Sobie Żyły, kościółkowe, ale tak bardziej pro forma, jak być może większość Polaków, interesujące się polityką a przede wszystkim sportem (siatkówka i piłka nożna). A przy tym wszystkim tolerancyjne, ciekawe świata i nawet, jeśli dziwiące się różnym postawom, to je akceptujące.
Przy stole więc, gdzie się jadło i piło, jednocześnie podglądaliśmy dwa półfinały Pucharu Polski w siatkówkę i fragmenty trzech piłkarskich spotkań. I nikogo to nie dziwiło, ani oburzało. Dodatkowo Wnuk Stryjeczny przykleił się do mnie, więc "musieliśmy" bawić się w berka i w szalonych gonitwach pędzić naokoło centrum mieszkania (chyba niegdysiejszego komina). A potem się tłuc na różne sposoby. Raz w tym szaleństwie Wnuk Stryjeczny... ugryzł się w język. Wył i była to moja wina. W końcu mu przeszło.
- Ale musis mnie pszeplosić... - oznajmił, gdy w końcu przyszedł do mnie. (chodzi do logopedy)
Zapewniłem go, że nie chciałem, że jest mi bardzo przykro i że go przepraszam. I go przytuliłem.
- Wujek, kocham cię. - usłyszałem.
No i tak.
- Ty byłaś dokładnie taka sama, jak twój syn. - przypomniałem Bratanicy. - Taki diabeł wcielony.
- A ja pamiętam, jak się ze mną tłukłeś. - Dokładnie tak samo.
 
W którymś momencie nadszedł czas, abym z Bratanicą zagrał mecze w strzelanie bramek. Do dziesięciu strzałów. Panują reguły, jak przy strzelaniu karnych. Tak się dzieje od sześciu lat i jest to pewna tradycja. Teraz też nie mogło być inaczej. Do tej pory przegrała wszystkie, więc pałała żądzą rewanżu. No cóż, ostatnio byłem u nich dwa lata temu. W międzyczasie kondycji jej przybyło, zwłaszcza że pracuje w klubie sportowym i trenuje jednocześnie, a mi ubyło. Może nawet nie kondycji, ale koncentracji. Rozegraliśmy trzy turnieje, po trzy mecze w każdym. Przegrałem wszystkie trzy, a na otarcie łez wygrałem jeden mecz i to na przewagi. Swoją skuteczność strzałów oceniłem na 80%, jej na 98. Czyli strzelałem mega do dupy.
Goście kibicowali. Zresztą robili tak od sześciu lat.
 
W którymś momencie miałem dosyć serwowanej i dostępnej Perły, i chciałem wybrać się do Biedry. Bratanica zapaliła się do pomysłu.
- Ale Wujciu, ja pójdę z tobą. 
Po drodze pokazywała mi różne miejsca - przedszkole, przyszłą szkołę syna i rozpatrywaliśmy różne życiowe dylematy. Okazało się, że tydzień wcześniej minęło 11 lat, od kiedy Bratanica jest z Siatkarzem. Ona 28 lat, on 53.
- Pamiętam, gdy w galerii handlowej w Rodzinnym Mieście tobie i Cioci o tym powiedziałam.
Tak było i mimo wszystko było to dla nas szokujące.
 
Gdy bractwo w końcu się rozeszło, rozegrałem z Bratanicą "normalny" mecz, do dziesięciu, na dwie bramki, w salonie (całe mieszkanie ma 130 m2), w którym wszyscy przed chwilą siedzieliśmy. Przegrałem 5:10. Pal diabli wynik! Dopiero po meczu zarejestrowałem, że musiałem w amoku uderzyć prawą stopą w jakiś kant mebla, bo bolało, jak cholera (zdjąłem wcześniej buty, bo Bratanica zrobiła to samo). Stwierdziłem tylko, że nie jest to złamanie któregoś z palców. Może to wszystko przez Pilsnera Urquella, po którego wybraliśmy się do Biedronki. 
- Wujciu, ja pierdolę, nigdy bym nie pomyślała, że będę z tobą szła do sklepu po alkohol. - oznajmiła mi w drodze powrotnej całkowicie zaaferowana.
 
Spać poszliśmy przyzwoicie, bo o 23.30. Domownicy u siebie w sypialni, Brat i ja w salonie. 
Ja dla normalnego komfortu i rozróżnienia dnia od nocy, dla pewnej celebry, ubrałem piżamę, a Brat walnął się na materac (tak wybrał, mi się dostał narożnik) tak, jak stał. Rozumiem doskonale, że ma mega deficyt snu, skoro pracuje 80(!) godzin na tydzień(!), ale coś z tym trzeba zrobić. Gdy był u nas, uwalił się w dziennych ciuchach na narożniku w Salonie i nie chciał się nawet niczym przykryć. Muszę coś mu wytłumaczyć, ale z góry wiem, że to nic nie da, że się tym nie przejmie, skoro jesteśmy braćmi. Wie lepiej... I może w swojej sytuacji ma rację?...
Zapomniałbym. Dzisiaj Wnuk Stryjeczny kończył 6 lat.
 
NIEDZIELA (13.04)
No i dzisiaj wstałem o 08.20.
 
Mógłbym spać dłużej, ale ile można?
Obejrzałem sobie stopę. Trzy najmniejsze palce posiadały kolor krwawy, a jedna trzecia stopy była opanowana przez krwisty wysięk, który stanie się w najbliższej przyszłości siniakiem. Kuśtykałem na całego.
Robiąc sobie sypankę w kuchni, wybudziłem Brata, który z mety zaczął opowiadać o rzeczach i sprawach, o których mówił wczoraj. Nie przeszkadzało mi to.
Gdy domownicy wstali, wspólnie zjedliśmy śniadanie.
- Ale Wujciu, te dwie puszki zabierz ze sobą, bo tego nikt nie będzie pił... - Bratanica wskazała na Pilsnera Urquella.
Ochoczo schowałem je do torby.
 
Z racji mojej nogi na dworzec wybraliśmy się ze sporym czasowym zapasem. Na miejscu była drobna afera, bo Wnuk Stryjeczny chciał... jechać ze mną. Ale jakoś udało mu się wytłumaczyć, że...
Podróż znowu przebiegła mega zwyczajnie. Z mega fascynacją obserwowałem moje, ale i inne pociągi na dworcach, jak wyruszają mega punktualnie. Tym razem z racji nogi i małych przerw na przesiadki nigdzie się nie włóczyłem. W Metropolii od razu zasiadłem na ławeczce na stosownym peronie, żeby jechać do City. I wcale się nie nudziłem obserwując wszystko i wszystkich wokoło. Mega ciekawe! Było jednak na tyle czasu, że zadzwoniłem do Żony, żeby mega przymilnie zaproponować jej spotkanie we troje w Amfiteatralnej. I dopiero, gdy się zgodziła A wiesz, miałam dokładnie taki sam pomysł!, odważyłem się na dalsze relacje.
- Tylko się nie zdziw, gdy nadejdę, bo będę kuśtykał.
I opowiedziałem jej, co się stało.
- Ja protestuję! - I zabraniam ci grać z Bratanicą! - Ile ona ma lat, a ile ty?! - Poza tym ona jest sportsmenką, a ty?! - A kto potem będzie miał problem z tobą?...
W tej sytuacji nic nie wspominałem o tradycji, o tym, że i ona, i ja chcemy zagrać, i że ja przecież... 

Przy spotkaniu przed Amfiteatralną (Żona wyszła naprzeciw) sytuację załagodził Piesek. Bo pieski po to właśnie są. Najpierw tęsknią za Panem, w domu popiskują, a na spacerze się za Panem rozglądają, by zgłupieć, gdy nagle Pan, ni z tego, ni z owego, przed Pieskiem się objawi. Wypisana na paszczy konsternacja i niezrozumienie rozbawiają Panią i Pana i wszystkie inne sprawy schodzą na dalszy plan.
Dodatkowo rozbawiają, gdy Piesek nad sprawą pojawienia się Pana błyskawicznie przechodzi do porządku dziennego, bo skoro Pan już jest, to o co tu czynić rejwach. Są ważniejsze sprawy, jak, na przykład, wąchactwo lub inne pieski.
W Amfiteatralnej przegadaliśmy cały mój pobyt u Bratanicy, no i przy okazji zadzierzgnęliśmy różne znajomości z turystami zainteresowanymi Pieskiem i/lub posiadającymi swoje pieski. 

W domu Żona zakomunikowała mi, że jednak Krajowe Grono Szyderców zdecydowało się przyjechać do nas na Święta. Nie wybuchnąłbym śmiechem z tego powodu, gdyby nie fakt, że wcześniej Żona zapewniała mnie, że oni chcą spędzić ten czas u siebie wyłącznie, w spokoju, i odpocząć, a ja się upierałem i stawiałem 70 % na to, że jednak przyjadą. A że taką podjęli decyzję, to miłe. Od razu dostałem werwy i zacząłem przemyśliwać nad zdecydowanie większą ilością sałatki i sosu tatarskiego, które zrobię.
Przed serialem Żona nasmarowała mi Wojskowym jedną trzecią stopy. Żeby się szybciej goiło.
 
Wieczorem obejrzeliśmy końcówkę poprzedniego odcinka i kolejny serialu Genialna Morgan. Prawie... cały, bo pod koniec Żona zasnęła. Buntowała się, żeby oglądać dalej i że da radę, ale Nie ze mną te numery, Brunner!
 
PONIEDZIAŁEK (14.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
A chciałem o 06.00. Może przez wyjazd, a może przez pełnię... 
Rano długo siedziałem nad onanem sportowym. Musiałem nadrobić braki. I w międzyczasie prowokacyjnie wysyłałem smsy do Pasierbicy w sprawie Świąt. Długo milczała, więc wysyłałem kolejne upierdliwo-przypominająco-uprzykrzająco-pytające. W końcu oddzwoniła i ustaliliśmy ramy ich pobytu. Wiedziałem, na czym stoję i co mam zaplanować i robić.
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko na pierwsze świąteczne zakupy. Temat załatwiliśmy w 20 minut. Aż głupio. Znacznie więcej czasu zajęło nam kupienie Socjalnej. Według kolejnej poważnej deklaracji sklepik miał być otwarty dzisiaj od 09.00.
- Bedzie działał chyba w czwartek... - usłyszeliśmy na miejscu od młodej dziewczyny, która będzie zajmować się detaliczną sprzedażą. 
Była miła i sympatyczna, więc nie chciałem odginać dolnej powieki i mówić Tu mi tramwaj jedzie?...
Wiadomo było, że w tej sytuacji przed Świętami nie otworzą, a nie mogliśmy zostać bez wody. Ostatecznie cztery skrzynki przy moim namolnym zachowaniu udało się kupić według starego systemu, czyli wjechałem na teren rozlewni i kupiłem... w hurcie. Pan się ze mną sympatycznie pożegnał.
- To do zobaczenia następnym razem już w sklepiku.
Oby. Ale życzenia świąteczne sobie złożyliśmy. 
Po południu pisałem z przerwą na II Posiłek i na spacer we troje do Uzdrowiska Wsi.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.52.
 
I cytat tygodnia:
Niektórym ludziom nie da się nic powiedzieć, jeśli już tego nie wiedzą. - Yogi Berra
(właśc. Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września 2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi (ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015 prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie Medalem Wolności.   Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych sportowców).