poniedziałek, 26 maja 2025

26.05.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 174 dni.
 
WTOREK (20.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Do planowanej 06.00 nie dałem rady spać. 
Trochę półprzytomny od razu rzuciłem się na wyniki wyborów, a potem cyzelowałem wpis.
 
O 08.16 napisał Po Morzach Pływający. Odniósł się do moich z Żoną kwadratowych rozmów.
U nas jest podział. Czarna Paląca rabaty i krzewy które przycina, a ja ogród,ale jak trzeba to pomagam w przycinaniu większych gałęzi. 
Wyjaśniłem, że my też mamy podział, tylko wzajemnie się do siebie wtrącamy.
Informował, że od zielska zrobił sobie 5 dni przerwy (wyjazd w sprawach służbowych i do rodziny). 
We wcześniejszych mailach oprócz informacji pogodowo-roślinnych umieścił dwie ciekawostki.
- No to Nasze Miasteczko zaliczone. W Swoim Świecie Żyjąca w bardzo fajny sposób przedstawiła fantastykę,fantasy i horrory. Było kilka osób, ale wywiązała się dyskusja i było przyjemnie.
Ta rodzina tak ma, że "siedzi w fantasy". My tego nie rozumiemy. Ale za W Swoim Świecie Żyjącą, nomen omen, trzymałem kciuki. Bo jednocześnie trzyma się twardo spraw przyziemnych W Swoim Świecie Żyjąca dzielnie wstaje o 0430 i kontynuuje naukę jazdy.
Ostatnia informacja mnie rozbawiła.
Dzisiaj zaczynamy szkolenie Bydlaka Najmłodszego. Może poprawi się jego zachowanie w stosunku do kotów oraz poziom posłuszeństwa. (wszędzie zmiany moje, pis. oryg.)
Ciekawe, że ludzie siedzący wewnątrz, w środku spraw, nie widzą oczywistego, nie mają oglądu z zewnątrz, z odpowiedniej perspektywy. Na dodatek są wzruszająco naiwni. Bo szkolenie Bydlaka Najmłodszego zda się psu na budę, że tak przy okazji psich spraw wyrażę się stosownie i adekwatnie.
Wyjaśniam, dlaczego.
- Bydlak Najmłodszy jest owczarkiem staroniemieckim. Wygląda jak diabeł, czyli postać wymyślona cywilizacyjnie i światopoglądowo, żeby budzić strach. A strach powoduje niekontrolowane wydzielanie "hormonu strachu", które pies wyczuwa. I to go prowokuje do ataku i nawet po szkoleniu można nie zdążyć z rzuceniem wyszkolonej komendy. Więc będzie po ptokach. Dupa wyrwana przy samej głowie,
- tworzy z Bandą Bydlaków stado (został dokooptowany do Bydlaka Starszego i do Bydlaczki Młodszej), a stado rządzi się własnymi prawami Najpierw zagryźć, potem słuchać komend. I to ewentualnie. Pieski nawzajem się nakręcają, a główną, nieokrzesaną prowodyrką jest Bydlaczka Młodsza. Wiadomo, baba. Przez nią właśnie nie możemy przyjeżdżać do Grona z Głuszy Leśnej z Bertą. Bo ona a Bydlaczka Młodsza to dwa różne psie światy,
- w domu i w obejściu są koty. A trudno ich nie pogonić, chociażby dla sportu, bo nuda na tym zadupiu straszna. I zanim padnie komenda, zadziała impuls,
- wreszcie najważniejsze - Właścicielka, czyli Czarna Paląca. Z racji swojej postury, idealnie odwrotnie proporcjonalnej do emanowanej energii (wyjaśniam - bardzo dużej) wprowadza w biednych psich głowach zamęt i następuje sprzężenie zwrotne. Im bardziej Czarna Paląca chce wyegzekwować polecenie i podnosi głos, tym bardziej pieski głupieją, aż w końcu, dla swojego zdrowia, wpadają w obojętność, co jest odbierane przez Czarną Palącą jako lekceważenie i spirala się nakręca. Oczywiście ratunkiem mógłby być spokojny Po Morzach Pływający lub W Swoim Świecie Żyjąca (cechy ewidentnie po ojcu), ale oboje najczęściej nie są obecni w domu. Zresztą nawet gdyby byli, to zachowywaliby się względem ułożenia piesków według Czarnej Palącej źle, bo:
a) pobłażliwie,
b) niekonsekwentnie,
c) niestanowczo,
d) za miękko,
e) i zwyczajnie głupio. 
Gdy chodziłem z Bazylem na szkolenie, w pierwszych dniach oburzałem się, gdy pan trener wyjaśniał nam, że to nie jest szkolenie psów, tylko ich właścicieli. Za jakiś czas byłem o tym głęboko przekonany, gdy widziałem, co wyprawiają kolejni kursanci rasy ludzkiej, gdy dołączali (dołanczali - dziennikarze i politycy) do kursowej grupy. I przez lata, bogaty w wiedzę i spostrzeżenia, ciągle widzę "to" zachowanie właścicieli. Ich płeć jest tu bez znaczenia.
Wiem, że się podłożyłem strasznie i że mogę zostać przy okazji zagryziony, nomen omen, przez Czarną Palącą, ale od czego są przyjaciele? Żeby pomagać i stać murem w trudnych i/lub beznadziejnych godzinach. Na koniec się podliżę (może przy okazji tylko na mnie warknie) i dodam, że Czarna Paląca kocha swoje pieski i o nie dba. I byłaby pierwsza w stadzie, żeby zagryźć, gdyby któremukolwiek z nich miało coś się stać.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko i do City w sprawach i na zakupy. Było tego tyle, że zdawaliśmy sobie sprawę, że to nas emocjonalnie i fizycznie wyczerpie. Żeby całkowicie nie pogrążyć się w kryzysie, przygotowałem sporą kartkę. Chronologicznie rzecz biorąc było tak:
 
1) Niezwykle przyjemnie zaskoczył nas otwarty sklepik z Socjalną, obwieszony balonikami, mocno uchylone drzwi i pierwsi klienci. Aż zatrzymałem Inteligentne Auto i poszedłem, żeby zasięgnąć języka. W środku było młode, ładne dziewczę z charakterystycznym makijażem, zwłaszcza oczu (takie dwie czarne kreski biegnące od zewnętrznych kącików na kości policzkowe, a może na skronie, które nadawały po części diaboliczny wygląd, a po części wschodnioazjatycki), miłe i przejęte oraz "mój" pan, który to dziewczę przyuczał do sprzedaży. Pan na mój widok się... ucieszył i miło sobie porozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że sklepik będzie czynny od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00 - 17.00, że można płacić kartą i gotówką i Zapraszamy, bo do końca miesiąca jest promocja 10%.
Obliczyłem na poczekaniu, że to mniej więcej 10 groszy na buteleczce, z czym pan się zgodził. Obliczyłem dalej i błyskawicznie, że na trzech skrzynkach zyskam 6 zł, a to już prawie jeden Pilsner Urquell, więc rzecz warta zachodu. Ale o tym już panu nie mówiłem.
W świetnych nastrojach ruszyliśmy dalej. 
 
2) W Intermarche zdałem 6 okaucjowanych butelek. Zawsze tak się dzieje po pobycie Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, którzy tam zaopatrują się w napoje. Ostatnio Konfliktów Unikający chciał kupić Pilsnera Urquella w szkle (butelki bezzwrotne), ale nie było. "Zarobiłem" więc kolejne 6 zł. Uczciwie o tym zawsze przypominam Konfliktów Unikającemu, ale przy kolejnej wizycie nigdy nie oczekuje zwrotu (premia?). "Przy okazji" zaopatrzyłem się w Zatecky'ego, bo cały piwny zapas już zniknął.
 
3) Odebraliśmy paczkę. Była o tyle istotna, że w niej znajdowały się prezenty dla Wnuczki i Wnuka-V zamówione przez Żonę, a szczególnie ważna ze względu na Wnuczkę. Co rusz, gdy kolejny raz wybierałem się do Córci, przypominała mamie, aby dziadek zabrał ze sobą grę Rekiny (nazwa nasza, oficjalna Rekin). To wymyśliliśmy, że kupimy jej na własność.
 
4) Poszliśmy do naszego lokalu wyborczego, żeby tradycyjnie obejrzeć wyniki wyborów przygotowane przez obwodową komisję. Robimy tak zawsze, bez względu na miejsce głosowania, mimo że zdarzało się, że głosowaliśmy w innych miejscach, niż naszego zameldowania. Po prostu zawsze chcieliśmy wiedzieć, z kim mieliśmy/mamy do czynienia w danej miejscowości. W Uzdrowisku mamy do czynienia z fajnymi ludźmi. Kartki obwieszczały:
- 1366 głosów ważnych
- Trzaskowski - 650 (47,58%)
- Nawrocki - 358 (26,21 %)
- Mentzen -119 (8.71%)
- Braun - 69 (5,05%)
- Hołownia - 53 (3,88%)
- Biejat - 47 (3,44%)
- Zandberg - 33 (2,42%).
Reszta marginalna. Procenty obliczyłem ja. Nie wiedziałem jednak, czy liczą się względem głosów ważnych (tak zrobiłem), czy względem sumy głosów ważnych i nieważnych.
 
5) Odebraliśmy pranie. 
 
6) Zajrzeliśmy do DINO. Z tym był pewien problem, bo w zasadzie Żona ze względu na mnie specjalnie się nie paliła, aby tam jechać.
- Ta baba z mięsnego na pewno zapamiętała mnie "dzięki" tobie. - patrzyła na mnie z wyrzutem             i z pretensją.
- To mogę poczekać w aucie... - zaproponowałem ugodowo. Akurat jest mi potrzebny widok tej baby.
- No, chodź - ugięła się - ale obiecaj, że nie będziesz się odzywał.
Obiecałem. 
W mięsnym obsługiwał... facet. Uwijał się sprawnie, kompetentnie, był miły, rzeczowy, pomocny, doradzał i ani razu się nie... uśmiechnął. Bo nie miał czasu na pierdoły. Według mnie jego podstawową zaletą był jednak fakt, że był facetem. Żadna z pań z kolejki nie odważyła się do niego zagadywać Bo wie pan, chciałabym z tego zrobić kotlety, to jak pan myśli?... albo Właśnie przyjechały wnuki, to może bym zrobiła..., bo jaka to byłaby ujma na babskim honorze, gdyby tak z tym do faceta. Pomijając fakt, że na pewno by go to nie obchodziło. Bez szemrania (u tamtejszych bab byłoby wzdychanie i przewracanie oczami Bo tu się pracuje!) sprawnie na naszych oczach rozmontował maszynkę do mielenia i ją umył, tylko dlatego, że Żona nie chciała mieszać poprzedniego mielonego z kolejnym, wołowiną na jej tatara.
I ja miałem z facetem sympatyczny kontakt. Bo gdy Żona decydowała o zakupowym zestawie, ja przekazywałem mu krótkie, szybkie i jednoznaczne informacje dotyczące ilości, zanim Żona zaczynała się w tej kwestii decydować.
- To ile na tego tatara? - facet. - Cały kawałek. - ja. - Ile golonek? - facet. - Jedną. - ja. - Może być - ja, zanim facet się zdążył odezwać, gdy na wyświetlaczu pojawiło się 1,16 kg, a Żona prosiła o kilogram.
Co dziwne, Żona nie podważyła żadnej z moich decyzji.  
- On na tym mięsnym powinien być cały czas... - komentowała na fali zadowolenia, gdy wychodziliśmy ze sklepu.
 
7) W City zajrzeliśmy do tutejszego oddziału... ZUS-u. Żona gdzieś sprytnie wynalazła, za sugestią Po Morzach Pływającego, że mogę złożyć pewien wniosek.
- Co by pani powiedziała, gdybym chciał złożyć taki wniosek? - zagadałem głupio przy okienku chcąc panią sprowokować jednocześnie podsuwając bliżej nie do końca wypełnione papiery. Wydawało mi się, że jestem, jak na ten mój wiek, dowcipny.
Pani bez drgnienia powieki rzuciła okiem.
- To proszę składać. - usłyszałem spokojny i rzeczowy ton. Przecież niejedno słyszała pracując w takiej instytucji i nie takie stare dziady chciały być dowcipne.
- Ale ja nie we wszystkich pozycjach zakreśliłem iks ("krzyżyk" nie chciało mi przejść przez usta), bo nie wiedziałem, a nie chciałem popełnić błędu. 
Pani błyskawicznie zabrała się do roboty prosząc o dowód osobisty.
- A z ZUS-u pobiera pan jakieś świadczenie? - oderwała wzrok od druku.
- Yyyyy...
- No, czy pobiera pan, na przykład, emeryturę? - tylko moje przewrażliwienie kazało mi doszukiwać się w jej głosie irytacji i wyższego tonu.
- A, tak! - ucieszyłem się. - Emeryturę! - byłem zadowolony, że mogę rzeczowo odpowiedzieć. Jednocześnie myślałem sobie, że skąd miałem wiedzieć, że w ZUS-ie nazywają ją świadczeniem.
Pani jednak wyraźnie straciła do mnie zaufanie.
- Zresztą po PESEL-u sprawdzę. - Tak... - usłyszałem za chwilę. Mieli mnie na widelcu.
- Wniosek przyjęty, pisemna decyzja przyjdzie na wskazany przez pana adres w okresie do miesiąca.
Pięć minut, wyższa kultura obsługi.
 
8) W City, w Leroy Merlin, kupiliśmy, taką małą skrzyneczkę na klucze, z mechanicznym szyfrem. To nowy pomysł Żony. Sporo mądry, ale z tego tytułu przewiduję jaja z gośćmi, jak:
- będą mieli kłopoty z jej znalezieniem, zwłaszcza że Żona chce ją opleść, bardziej dla efektu estetycznego, gałązkami czarnej winorośli pięknie rosnącej na płocie. W odnalezieniu ma pomóc wysyłany każdorazowo opis i zdjęcie słupka, na którym ta skrzyneczka zawiśnie. A co będzie, gdy winorośl całkowicie zakryje skrzyneczkę? - że zadam takie głupie pytanie. Jest to możliwe latem przy mocnych opadach, kiedy zielsko rośnie bez żadnego umiaru i ma w nosie taką skrzyneczkę. Dodatkowo przypomnę, że Żona zabrania wycinać Bo tak pięknie wyglądają! Myślę, że dla jaj w tym obszarze wystarczą dwa dni naszej nieobecności,
- zakładając, że goście jednak skrzyneczkę odkryją, to mogą mieć problem, aby bez zniszczeń dobrać się do czterech szyfrowych kółek. Całość bowiem zakrywa gumowa pokrywa, bo to skrzyneczka  przewidziana do powieszenia na zewnątrz, na deszcz. Prędzej czy później będziemy musieli pożegnać się z tą gumową pokrywą, bo tu  żadne opisy i instrukcje nie pomogą. Zawsze będą otwierać na chama, czyli zbyt brutalnie. A jeśli już pokrywy nie będzie, to czy muszę wyjaśniać, co zrobi woda dostawszy się do kółeczek?,
- zakładając, że goście jednak pokrywę otworzą, to mogą mieć problem Bo właśnie gdzieś zapodziałem/-am smsa przysłanego przez panią, chyba niechcący skasowałem/-am, i nie mam numeru kodu. A tu leje, albo sypie, akurat bateria u gości się wyczerpała w smartfonie albo u Żony... I wiadomo, że przecież numeru nie przepiszą sobie na karteczkę. Nie te czasy, no i oni to nie ja. Ale po co tak od razu. Przecież wiadomo, że Żona wyśle ponownie,
- zakładając, że goście jednak odpowiedzialnie kod posiadają, to mogą mieć problem z właściwą nastawą kółeczek. Ale wyłącznie, gdy będzie ciemno, bo poza tym mam zamiar je co jakiś czas traktować WD40. - Ale teraz przecież wszyscy posiadają smartfony, to sobie przyświecą... - Żona nie widziała problemu. Pewnie, pewnie...
- zimą, gdy klucze sobie spory czas poleżą w skrzyneczce, ani chybi siądzie bateria w pilocie do bramy i pod naszą nieobecność będzie śmiesznie. Ostatecznie samochód zaparkują na płatnym parkingu, wielkie mi mecyje, 60 zł za dobę.
Ale tak prawdę powiedziawszy... Ile to razy będziemy nieobecni w ciągu roku? A ile razy wtedy, gdy akurat goście przyjadą? Zwłaszcza zimą. Więc po co ten raban z mojej strony?
Myślę jednak, że ten opis i instrukcja wysyłane do gości, mogą ich trochę odstraszyć. Nie w danym momencie, bo będzie za późno na rezygnację, ale już następnym razem mogą powtórnie do nas nie zajrzeć. Skrzyneczki trzeba będzie używać w wyjątkowych przypadkach, jak ten najbliższy, z którego zapewne wywodzi się pomysł Żony, skądinąd słuszny. Tak się złożyło, że 7. czerwca, w sobotę, chcemy wyjechać do Metropolii na uroczystość ósmych urodzin Ofelii. A tego dnia przyjadą właśnie goście. Będzie więc czekał nas chrzest bojowy, a raczej chrzest bojowy skrzyneczki.
 
9) Zakupy w Carrefourze i w Biedronce przebiegły sprawnie, ale już na oparach naszych sił.
- Jestem wyczerpany... - oznajmiłem Żonie, gdy obraliśmy kurs powrotny do domu.
- Ja też. 

Przed II Posiłkiem i po nim mieliśmy bogatą i zróżnicowaną sesję rozmów telefonicznych. W ich długości na pierwsze miejsce wysforował się bez wielkiego trudu Kolega Współpracownik. "Rozmowa" trwała 38 minut. I tylko tyle, bo go uczciwie poinformowałem, że Żona akurat stawia na stole obiad. Tematykę zdominowały wybory. On głosował na Trzaskowskiego. I obawiał się, że w drugiej turze może wygrać Nawrocki.
Na drugim biegunie znalazł się Wnuk-I.
- Jak tam rozszerzona fiza? - zapytałem.
- Coś tam napisałem. - Ale teraz, dziadek, jesteśmy razem z paczką kolegów...
- A to nie przeszkadzam. - Cześć.
- Cześć. 
Po środku sytuowała się rozmowa z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Żona Dyrektora kończyła dzisiaj 49 lat.
Ich sprawy zawodowe nabierają tempa i zmierzają do ostatecznych rozstrzygnięć. A to może spowodować zmiany, tu rewolucyjne. Mają więc mnóstwo obaw, bo wiadomo, rewolucja może pożreć własne dzieci. Jeśli chodzi o wybory, to byli załamani. Oni sami i ich stolica województwa głosowała w zdecydowanej mierze za Trzaskowskim, ale już województwo za Nawrockim. Umówiliśmy się Koniecznie! na spotkanie w pierwszej połowie września, Gdzieś w połowie drogi.
Z Synem zaś rozmawialiśmy dość konkretnie. Oczywiście o wyborach. On i Synowa głosowali na Brauna, Wnuk-I na Mentzena.
 
Wieczorem przy oglądaniu ostatniego odcinka trzeciego sezonu serialu Bear byliśmy skazani na porażkę. Złośliwie trwał on trochę ponad 40 minut, czyli ponadnormatywnie, a złośliwie dlatego, że natrafił na dzień pełen wrażeń, co nas wyczerpało emocjonalnie. I przez to nadwyrężenie organizmów gdzieś w połowie zaczęliśmy zasypiać. Na dowód, że nie jesteśmy starymi dziadami, niech świadczy wczorajszy wieczór, kiedy to bez problemów podołaliśmy połowie zaległego i całemu następnemu.
 
ŚRODA (21.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Nie tak, jak chciałem. A chciałem o 06.00. Przeważnie zawsze tak chcę, ale nie wychodzi.
Do I Posiłku pisałem. Co prawda na lekkiej nieprzytomności, ale posuwałem się do przodu. I gnębiłem różnych naszych zdjęciami wyników wyborów z naszego lokalu wyborczego. Napisałem do 15 osób, ale żadna z nich nie rozumiała protokołu-tabeli wymyślonej przez PKW z wynikami. Najczęstsza odpowiedź brzmiała Nie rozumiem tej tabeli. Nie dziwiłem się, skoro my sami przez lata spędziliśmy sporo czasu przed drzwiami lokali wyborczych, aby te tabelki rozszyfrować. Niektórym osobom od razu łaskawie tłumaczyłem, do innych pisałem Proszę wnikliwiej albo Proszę się skupić, a do Syna Kłania się MENSA.
 
Zaraz po I Posiłku zabrałem się za montaż szyfrowej skrzyneczki na klucze na słupku przy gościowej (gościnnej też może być, choć to inny sens) furtce. Jak zwykle montaż właściwy trwał krótko, ale 50 % całego jego czasu zajęło mi... wycinanie suchych gałęzi winogron, aby można było dostać się do skrzyneczki. I nawet się nie zorientowałem, jak ta praca wciągnęła mnie na całej długości płotu. Potem to, co zwykle - wnoszenie wielu narzędzi, no i ich sprzątanie. Montaż właściwy sprawił o tyle trudność, że wiercenie czterech otworów pod kołki rozporowe nie było precyzyjne. Słupek od płotu, jak i pozostałe, był w sznycie peerelowskim, czyli obłożony trwale maleńkimi kamyczkami, otoczakami. A po nich wiertło Makity się ślizgało wiercąc otwory niekoniecznie w miejscach przeze mnie zaznaczonych. Skrzyneczka zawisła jednak jak ta lala.
- W ogóle się nie rzuca w oczy, jest jakby wtopiona w otoczenie... - skomentowała z radością Żona, gdy ją poprosiłem, aby przyszła i odebrała robotę. I żeby skrzyneczka jeszcze bardziej się wtopiła, otoczyła ją dwiema ładnymi zielonymi gałązkami winorośli. O czym wcześniej pisałem?...
 
Na fali pozytywnej energii razem z Żoną do sześciu worów zapakowaliśmy wcześniej ścięte przeze mnie zielsko wykorzystują fakt, że nie padało. Nawet nie poczułem tej roboty, bo gdybym był sam...
Ale już sam z terenu całego ogrodu wyrwałem lub wyciąłem z 20 klonów i kloników. Żona, gdyby była przy tej czynności, raczej by nie protestowała, ale istniało niebezpieczeństwo, że jednak przy którymś by się złamała Bo taki piękny albo Bo taki słodki. Gdybym tego nie robił co roku, cały teren by się zaklonował, bo Uzdrowisko to zagłębie klonowe. Klony są wszędzie - na łąkach, w parkach, w lasach, w krzakach, w żywopłotach. A nam chyba wystarczą w ogrodzie dwa, takie już dorodne, no i oczywiście takie piękne i słodkie.
 
Po pracy odgruzowałem się na 45%. Z potrzeby ciała oraz dlatego, że mieliśmy się wybrać do Lokalu z Pilsnerem I na uroczysty obiad. Za dwa dni ma minąć 17 lat od dnia naszego ślubu. Żona tę datę stara się  ignorować Bo przecież jesteśmy już ze sobą...mhmmm... ile lat? Usłużnie wtedy co roku podpowiadam, dzisiaj, na przykład, że 25.
Proces dochodzenia do tej decyzji był ciekawy. To znaczy i do ślubu, i do dzisiejszego wyjścia.
- Może byśmy wyszli dzisiaj do Zdroju, taka piękna pogoda i może jakiś Pilsner Urquell w Amfiteatralnej? - zacząłem.
- Przecież mamy w piątek iść na uroczysty obiad... - zareagowała przytomnie Żona. - Ale w piątek jest wymiana gości, a z nimi wiadomo, jak jest. - kontynuowała. - Obiecają, że przyjadą o jakiejś tam, potem termin przesuną i będziemy ciągle chodzić na smyczy. - I całą przyjemność zepsują. - Proponuję albo dzisiaj, albo jutro.
-  Absolutnie dzisiaj! - natychmiast rzecz sprowadziłem do konkretu. - A bo to wiadomo, co będzie jutro?! -  Zawsze może się coś wydarzyć. - Trzeba zareagować zgodnie z naturą  Pieska... - Liczy się tu i teraz. 
Żona ze śmiechem przystała na propozycję "dzisiaj", zwłaszcza że Piesek został umiejętnie wpleciony w sprawę.
 
W Lokalu z Pilsnerem I byliśmy dawno. Zajęliśmy miejsce w naszej ulubionej sali. No niestety, od razu nie spodobało mi się parę rzeczy, a Żonie natychmiast się nie spodobało, że mi się nie spodobało.
Mnie się nie spodobało, że:
- była jakaś nowa, młoda pani, której nie znaliśmy, a ona nas. Stąd zareagowała na moją prośbę, gdy ledwo wszedłem Poproszę Pilsnera Urquella z beczki, pół litra standardową, wyuczoną, czyli zimną i bez empatii formułką Zaraz przyniosę karty. A mnie po co karta do zamawiania Pilsnera Urquella?...
Wszystkie inne dotychczasowe panie po takiej mojej prośbie stawiały pełny kufel na stole, ledwo siadłem.
- stół, przy którym siedliśmy, nie był wytarty, miał wyraźne plamy i zacieki. Nic nie  mogłem poradzić na to, że akurat siadłem pod światło i wszystko widziałem (przy ślizgającym się świetle widać najdrobniejszy pyłek), a Żona nic. Poprosiłem tę nową panią, gdy przyniosła karty, o wytarcie. Robiła to w pośpiechu i ewidentnie nasza obecność przy tej czynności ją stresowała. To zrozumiałe. Ale mogła to przecież spokojnie zrobić od razu po poprzednich gościach. Dodatkowo stresowała się moimi uwagami (ciągle siedziałem pod światło) Jeszcze tu i O, i jeszcze tu. W końcu pani głosem trochę zirytowanym poprosiła mnie, abym jednak wstał, co bez protestów uczyniłem. I gdy w pośpiechu chciała odejść, ją zatrzymałem pokazując potężną mokrą plamę po płynie, którą akurat idealnie zostawiła na mojej części stołu.
- Czy my moglibyśmy miło spędzić czas?... - Żona zaczęła.
- To miałem siedzieć przy brudnym i mokrym stole? - wszedłem jej w słowo.
- Wolę brudny stół, za to miłą atmosferę. - Poza tym muszę teraz wdychać ten płyn.
- Zapewniam cię - odezwałem się pokojowo - że już niczego więcej czepiać się nie będę, nie będę w sensie negatywnym na nic zwracał uwagi. - Poza tym chciałbym, żebyś wiedziała, że jestem w dobrym nastroju i fajnie, że tu jesteśmy. 
Żona przyglądała się uważnie i powoli topniała.

Po zamówienie przyszła już inna pani i trwała przy nas do końca. Znaliśmy ją, a ona nas. Widocznie na zapleczu się dogadały. 
To, że najpierw poprosiliśmy o wino (Żona) i o Pilsnera Urquella A nad resztą jeszcze się zastanawiamy
dla pani nie stanowiło problemu. Dla mnie istotne było jeszcze to, że przed podaniem zamówionego dania chciałem bez pośpiechu jak najwięcej opróżnić kufel, bo nie cierpię popijać po jedzeniu. Odbiera mi to przyjemność, zwłaszcza przy Pilsnerze Urquellu. Odpada wówczas spora dawka delektowania się. Ale tamta pani tego nie mogła wiedzieć i chciała mi podać kartę. Miałem się nie czepiać...
Dość szybko pani przyniosła napoje, więc przyjemnie było zastanawiać się nad wyborem. Ale...
Ale mój Pilsner Urquell w ogóle nie miał pianki, a ja zawsze przy beczkowym na nią liczę i przez to trochę źle w moich oczach wyglądał. Dałbym sobie spokój z tą sprawą, gdyby nie wafelek. Wprowadzili jakiś nowy, chyba "lepszy", a ja niestety jestem wrogiem "lepszego". Ale i to bym odpuścił. Jednak na jednej stronie widniał facet o polskim nazwisku, wynikało, że specjalista, cervesario, od nalewania piwa, z którą to nazwą spotkałem się pierwszy raz, a która od razu była podejrzana, bo brzmiała z włoska, a Włochom tak do piwa, jak mnie do trzeciej żeniaczki.
(Specjalistę od nalewania piwa w Polsce i w Europie nazywa się cervesario. To osoba, która ma szeroką wiedzę o piwie, potrafi je prawidłowo nalewać, degustować i opowiadać o nim. Cervesario to połączenie piwowara i impresaria, czyli osoby, która nie tylko zna się na piwie, ale i potrafi o nim ciekawie opowiadać. W Stanach Zjednoczonych osoba specjalizująca się w nalewaniu i serwowaniu piwa może być również nazywana cicerone lub sommelier piwa.)
Zaś na drugiej stronie wafelka, wokół jego brzegów, ciągnął się napis SZTUKĘ NALEWANIA PIWA OPRACOWALIŚMY DLA WAS, czy coś w tym rodzaju. Trochę mnie to zirytowało.
- Gdy pani przyjdzie, porozmawiam z nią na ten temat. - oznajmiłem Żonie.
- A nie możesz sobie darować?! - od razu jej się to nie spodobało.
Nie powiem,  trochę się zirytowałem.
- Słuchaj, nie może przecież tak być, że nie można porozmawiać z kelnerem, skonsultować czegoś, wyjaśnić, dopytać, wreszcie wnieść swoje uwagi czy zastrzeżenia... - Przypomnę ci sytuację, gdy pod naszą ostatnią kilkugodzinną nieobecność Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający byli na obiedzie właśnie tutaj. - I jak on opowiadał, że potrawa, którą otrzymał była zdecydowanie za słona, ale nic z tym od razu nie zrobił, bo przecież jest Konfliktów Unikającym. - Opowiedział o tym pani dopiero, gdy przyszło do płacenia, ale natychmiast dodał Ale było w porządku, bo jest Konfliktów Unikającym. - A gówno było w porządku! - Wybrali się tutaj dla wielkiej przyjemności, zapłacili, a on przez cały czas tkwił w  pewnym kulinarnym dysonansie. - Nawet pani zareagowała mówiąc Szkoda, że pan nie powiedział od razu, to potrawę byśmy wymienili... - Ale obiecuję ci - kontynuowałem - że, gdy pani przyjdzie, dopytam, ale kulturalnie, niezaczepnie.
Żona milczała.
 
- Rozumiem, że ten pan, tutaj, z wafelka, to raczej nie pracuje u państwa? -  zacząłem. 
- Nie, nie... - zaśmiała się. - To taka ogólna akcja przy okazji Pilsnera Urquella... - wyjaśniła.
- To u państwa kto nalewał? - wskazałem na kufel.
- Barmanka... - odparła trochę zdziwiona, bo przecież nie kelnerzy.
- Bo, wie pani - zacząłem bardzo ostrożnie i delikatnie - nie było wcale pianki.
Pani pokrótce wyjaśniła mi, że są różne techniki nalewania, o czym wiedziałem, i nawet na moim kuflu pokazała mi, że piwa może być O tyle (zaznaczyła na dwa palce od dna), a reszta to piana. Co za marnotrawstwo! pomyślałem. Wynik rozmowy był taki, że dobrze będzie na przyszłość, gdy zaznaczę przy zamówieniu, ile tej pianki ma być. Kulturalnie, zgodnie z obietnicą złożoną Żonie o niezaczepności oraz zgodnie z postępowaniem Konfliktów Unikającego, nie zapytałem A pani przy moim zamówieniu nie mogła zapytać, ile tej pianki  ma być? I dlaczego barmanka założyła, że ja lubię akurat ten system nalewania, czyli bez pianki?
Cała reszta pobytu przeszła gładziutko. Nawet u Żony. 
 
Wracaliśmy w dobrych humorach. I niespodziewanie jeszcze bardziej poprawiła go nam pewna pani, jak się okazało sporo ponad osiemdziesięcioletnia, która zatrzymała nas pytając, czy wiemy, gdzie jest Biedronka. Staliśmy od sklepu jakieś 150 m, ale był zasłonięty innymi budynkami, a pani akurat wracała z innego kierunku, bo jej się pomieszało. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapytał, skąd jest. No i poszło.
Sama z siebie przyznała się, ile ma lat, skąd przyjechała I właśnie dzisiaj, a potem po wnikliwszej (bardziej wnikliwej) i bardziej dociekliwej (dociekliwszej) rozmowie okazało się, że w Uzdrowisku mamy wspólnych znajomych. Ona znała blisko, z racji bodajże pokrewieństwa, pewną tutejszą panią stomatolog i jej rodzinę oczywiście, a my znaliśmy ich bardziej pobieżnie, oczywiście, bo syn tej pani stomatolog był wiele lat temu słuchaczem Szkoły.
A dlaczego poprawiła nam jeszcze bardziej humor? Bo mimo swoich, bodajże 84. lat, świetnie się prezentowała (sylwetka, fryz i ubiór), emanowała energią, samodzielnością, intelektem, refleksem i... gadulstwem.
- Też chciałbym tak się prezentować w tym wieku... - zagadałem do Żony.
 
Onanem sportowym zająłem się późno, jak na mnie, bo dopiero, gdy wróciliśmy do domu.
Na górę udałem się już o 18.30 okropnie ziewając. Żona chciała przyjść znacznie później.
- Nie ma problemu... - Poczytam sobie. - zaznaczyłem.
- A co będzie, gdy przyjdę, a ty będziesz spał?
- To się obudzę i dokończymy odcinek.
Na górze jednak się nie położyłem, bo to zdrada. Czytałem siedząc na krawędzi łóżka. Nie minęło        5 minut, gdy przyszła Żona bardzo zadowolona ze swojego pomysłu.
- A bo sobie pomyślałam, że po co masz się męczyć... - Teraz dokończymy odcinek, ty sobie spokojnie zaśniesz, a ja zejdę na dół i dokończę swoje sprawy. 
Trzeci sezon zamknął się tak, że nawet bez końcowego napisu To be continued było wiadome, że wiele wątków się nie podomykało, co więcej, sporo się pootwierało i że musi być czwarty sezon. Według Żony ma być dostępny już w czerwcu. Tylko co my do tego czasu będziemy oglądać?...
 
Zasnąłem o 19.20.
 
CZWARTEK (22.05)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Planowałem o 05.00. 
Na lekkiej nieprzytomności odważyłem się zabrać tylko za onan sportowy, a dopiero potem za wypisanie sobie godzin odjazdu autobusów i pociągów w sobotę i w poniedziałek, kiedy to będę jechał do Córci, a wracał od Brata.
I Posiłek zjedliśmy z oczywistych względów wcześniej, a potem zabrałem się za pisanie. Pogoda nie sprzyjała niczemu. Ciemno, ponuro i dżdżyście. Psa by nie wypędził. Stąd mieliśmy spore opory, żeby Pieska, niechętnego oczywiście, wysiudać na dwór, na sikanie.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko w zasadzie tylko w sprawie wód. Moglibyśmy to zrobić  jutro, ale jaka to różnica, skoro, czy dzisiaj, czy jutro i tak miałem kupić tę samą ilość. A poza tym nie na ostatnią chwilę.  Za to na jutro zaplanowaliśmy sobie jakąś drobną wycieczkę.
W sklepiku przedefilowałem na zewnątrz z trzema skrzynkami na wymianę i ustawiłem je podeście, a pani za szybą ani drgnęła. 
Tak była wpatrzona 
W swojego smartfona.
Pełna hipnoza. Można byłoby wynieść parę pełnych skrzynek i nawet by nie zauważyła. Ale, gdy wszedłem, wykazała się pełnym profesjonalizmem. Nawet używała słów gaz (dwie skrzynki) i niegaz (jedna). Gdy powiedziałem, że sam sobie wezmę z podestu, wyszła jednak ze mną i ciężko oraz szczerze się zdziwiła.
- O, nawet nie zauważyłam, kiedy dostarczyli skrzynki z gazem, bo nie było.
Ją oraz dostarczone skrzynki dzieliła może półtorametrowa odległość. Z jednej strony można panią usprawiedliwić, bo przecież odgradzała ją panoramiczna szyba, jednak z drugiej taka skrzynka to nie pluszowy miś i dostawca na pewno nie szczypał się z układaniem, żeby panią nie wybudzać z hipnozy.
Jednak wyraźnie nie wybudził. Czarno to widzę. A tak się z Żoną ucieszyliśmy, że po pięciu miesiącach przerwy Sklepik ponownie zaczął działać.
W poprzedniej wersji Sklepiku zakup tych trzech skrzynek zająłby mi góra minutę i to z pogaduszkami o pogodzie, urlopie, itp. 60 butelek x 0,95 zł = 57 zł. Na kalkulatorze to 10 sekund. Zapłata gotówką (wtedy tylko), targowanie się o drobne, wydanie reszty, kolejne 20. Pół minuty zostawało na humanizację zakupu. Dzisiaj trwało to trzy razy dłużej, bez żadnych pogaduszek. Zresztą pogaduszki tutaj nie będą miały racji bytu, bo pani albo nie będzie rozumiała, o czym mówię, albo będzie rozumiała, ale się spłoszy, albo oburzy, albo zamilknie lub wreszcie zachowa się z zimnym profesjonalizmem naznaczonym wyraźnym, niemym Spierdalaj/spieprzaj (zależy, jakie wychowanie odebrała w rodzinnym domu) stary dziadu!
A trwało to tak "długo", bo do sklepiku wprowadzono nowoczesne ułatwienia, czyli komputeryzację. Przez to właśnie otwarcie sklepiku miało tyle terminów, bo jak się przypadkiem dowiedziałem, jedna firma nie sprostała zadaniu i trzeba było zatrudnić drugą, a to trwało.
Pani musiała więc w odpowiednich zakładkach (katalogach? - nie wiem, nie znam się) znaleźć najpierw niegaz, wklepać 20 butelek i coś tam jeszcze przy tym zrobić, a potem to powtórzyć z gazem. Poza tym coś w komputerze musiała chyba zaznaczyć przy mojej płatności kartą, no i wreszcie pozostał terminal.
Następnym razem zapłacę gotówką i zobaczę, co będzie.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z racji wydłużonego czasu obsługi i skupienia pani na ekranie komputera nie mogła zarejestrować, że ją wnikliwie obserwuję. Poprzednim razem z racji drobnej euforii i zamieszania, że sklepik ruszył, niezbyt dokładnie się przyjrzałem i te kreski biegnące od kącików oczu, które zdawałem się wtedy widzieć, zupełnie były czym innym, a raczej nie było ich wcale. Zmyliły mnie chyba duże czarne, może naturalne, ale raczej podrasowane, brwi, ładne, nie powiem, oraz sztuczne rzęsy, czarne głębią ciała doskonale czarnego, trzy razy dłuższe niż normalne, niezwykle dominujące. Że też jej nie przeszkadzają?... - wpadłem w chwilową zadumę. Ale spoglądając na to młode dziewczę stwierdziłem, że te rzęsy mogę jej darować. Przejdzie jej.
 
W domu zacząłem przygotowywać się do wyjazdu pracując w drewnie. Postanowiłem Żonie zostawić spore zapasy frakcji II, III i IV. A potem pierwszy raz od posadzenia podlałem deszczówką pomidory.
Krzaczki coś mi się nie podobały. Liście nie miały soczystej zieleni i jakoś tak mi podpadały. O swoich obawach i troskach opowiedziałem Żonie.
- Rok temu tak samo mówiłeś, tak samo się zachowywałeś, a jakie były pomidory?... - Piękne! - nie wykazała zrozumienia.
 
W trakcie prac zadzwoniła Siostra. Zdziwiła się, gdy na swoje pytanie Co robisz? usłyszała Właśnie rąbię drewno.
- To ty potrafisz?...
Rozmowę zdominowały wybory. Siostra głosowała na Trzaskowskiego i wyzywała współczesną głupią młodzież. Za trzecim razem udało mi się temat wyborów zamknąć, chociaż przy pożegnaniu znowu do niego wróciła. Dość brutalnie, ale dopiero za drugą próbą, rozmowę skończyłem mówiąc, że nie mam czasu i muszę wrócić do roboty, co zresztą było prawdą. Umówiliśmy się, że zadzwoni w niedzielę, gdy będę u Brata.
Przypomniał mi się Syn.
- Tato, ja bym chętnie od czasu do czasu porozmawiał z ciotką, gdyby to była rozmowa i gdybym miał czas na słuchanie dziesiąty raz tego samego. 

Po wczesnym II Posiłku pisałem.
 
Wieczorem zasiedliśmy na łóżku i z tej pozycji wybieraliśmy kolejny serial do oglądania. Mogliśmy być w ten sposób trochę bliżej ekranu telewizora, aby przeczytać opisy. Z dwóch wytypowanych wybraliśmy amerykański serial z 2023 roku (I sezon) Will Trent. Po pierwszym odcinku nie byliśmy do końca przekonani i stwierdziliśmy, że jutro obejrzymy jeden odcinek tego drugiego serialu i zadecydujemy.

PIĄTEK (23.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Czterdzieści minut przed czasem.
Żadną miarą nie mogę dobić do 06.00. Może to przez tę porę roku? Niby okna pozasłaniane, ale przez szpary bardzo wcześnie wpycha się dzień i tworzy spalny dyskomfort. Żona wczoraj stwierdziła, że przestawił mi się organizm.
Znowu, w kontekście mojego wyjazdu, od razu zabrałem się za pisanie. 

Sporo przed I Posiłkiem przygotowałem sobie wyjazdową kartkę i na dwóch wolnych plackach w szklarni posadziłem... dymkę. Pierwszy szczypior powoli się kończy, będziemy mieć drugi, a może i trzeci.
O 11.00 wyjechali goście. Fajnie przy pożegnaniu się rozmawiało, bo nasi. 
Oboje od razu zabraliśmy się za sprzątanie dołu, a to nam uświadomiło, że wycieczkę trzeba będzie odłożyć na wtorek, bo przecież umknął nam wczoraj tak oczywisty fakt, że jedni goście, owszem wyjeżdżali, ale drudzy dzisiaj, na zakładkę, przyjeżdżali.
W ramach przygotowań do kolejnych gości i wykorzystania wolnego podjazdu, bez zaparkowanych aut, zamiotłem cały podjazd z kolejnych igieł i dziwnych brązowych grudek spuszczanych przez nasz dorodny świerk, dwie ścieżki, chodnik oraz ulicę przy krawężniku. Udało mi się nawet podnieść brechą kratkę deszczową i trochę ją wyczyścić, ale nie było tego wiele, bo poprzednio zrobiłem to bardzo porządnie. Na tych pracach kolejny raz się nie zawiodłem. Dały w dupę bardziej niż układanie drewna.
Więc, żeby się zrelaksować przed wyjazdem, skosiłem jeszcze trawnik, a raczej trawniczek. Praca ta niezmiennie mnie rozśmiesza i rozrzewnia, gdy po 10. minutach jest już po wszystkim. Zawsze wtedy przed oczyma stają mi morza trawy w Naszej Wsi i w Wakacyjnej Wsi. 

II Posiłek zjedliśmy w trybie przyspieszonym, o 15.00, jak w porządnym katolickim domu. Ponieważ dwie panie (matka i córka) deklarowały najpierw swój przyjazd o tej godzinie, a tuż przed nim  zmieniły go na 16.00, więc bojąc się, że może być i 17.00, woleliśmy zjeść nienormatywnie wcześniej, żeby nie chodzić na ich łańcuchu.
Panie przyjechały z dwoma pieskami. Fajnie gadały zaciągając po śląsku, przy czym starsza z domieszką jakiejś wiejskiej gwary. Ale sympatyczne. I nie wydziwiały, no może z wyjątkiem matki, która od razu poprosiła o popielniczkę, ustaliła z Żoną zasady palenia papierosów i natychmiast mocno się zaciągnęła po kilkugodzinnej podróży.
 
Żona wydrukowała mi bilety tam i z powrotem dopiero wtedy, gdy skontaktowałem się z Córcią i  upewniłem się, że nie pojawiła się kolejna jelitówka albo inna cholera, po której mój wyjazd mógłby spalić na panewce. Miałem zielone światło.
Dopiero wtedy zacząłem się poważnie pakować. A musiałem dzisiaj, skoro jutro miałem autobus o 09.10. Taką autobusową decyzję jazdy do City podjąłem, bo pociąg niepewny, a poza tym do dworca autobusowego miałem rzut beretem, a to było istotne przy akurat sporym bagażu. 
 
Pod wieczór Żona namówiła mnie na spacer do Zdroju razem z Pieskiem. Potraktowałem rzecz bardzo uczciwie i nie wziąłem ze sobą portmonetki, żeby nie kusiło. No, ale gdy mijaliśmy Amfiteatralną, Żona sama z siebie, jak Bóg mi świadkiem, zapytała A nie chciałbyś napić się Pilsnera Urquella? Jutro wyjeżdżasz... Moglibyśmy przysiąść, jest tak fajnie, pusto...
Chorego pytała, czy co? Poszedłem na zwiady, do środka Amfiteatralnej. Jedyną nadzieją była obecność szefowej, z którą, można powiedzieć, się znamy. Gdyby jej nie było, nie miałem co prosić i liczyć na zrozumienie młodych pań, bo niby co miały zrobić słysząc Zapomniałem portmonetki, mógłbym dostać Pilsnera Urquella na krechę, a zapłacę we wtorek?... Szefowa była. Spokojnie wysłuchała mojej żebraniny i od razu własnoręcznie duży kufel napełniła tym pięknym złocistym płynem robiąc na samym końcu śliczną piankę. Żona miała niezły ubaw, zwłaszcza że całym sobą (siorbanie, szybkie połykanie oraz werbalne zachwyty) przedstawiałem obraz niespodziewanego szczęścia. Muszę dodać, że dawno tak mi nie smakował. Określenia w dwójnasób albo po dwakroć to mało. Ostatni raz chyba w Czechach, w Libercu, gdy byliśmy tam ze Szkołą na plenerze i gdy kelnerzy wiedzieli, co z tym trunkiem robić.
 
Wieczorem zaczęliśmy oglądać amerykański serial z lat 2009-2014 Białe kołnierzyki (White collar).
W którymś momencie stwierdziliśmy, że ten pierwszy odcinek trwa coś za długo, że za chwilę zaczniemy zasypiać. Żona sprawdziła. Miał trwać trochę ponad godzinę, czyli przekraczał naszą barierę potencjału. Ale stwierdziliśmy, że jest lepszy od "wczorajszego" serialu, i że będziemy oglądać właśnie ten. Tylko trzeba będzie inaczej ustawić barierę potencjału dotyczącą senności.

SOBOTA (24.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.05.
 
Bez komentarza.
Przed wyjazdem miałem w sobie jeszcze tyle mobilizacji, że pisałem. A potem się odgruzowałem na 55%, zjadłem wczesny I Posiłek przygotowany przez Żonę i o 09.10 wyruszyłem autokarem w podróż do City, a potem pociągami dalej. Na dworzec autobusowy odprowadziła mnie Żona. Lubię.
 
PONIEDZIAŁEK (26.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.05.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu trudno byłoby powiedzieć, że Berta nie zaszczekała ani razu. Ja bym tak jednak zapisał nie zaliczając jakiegoś dziwa, które wydała z siebie w czwartek rano chcąc z racji wczesnej pory i deszczu natychmiast dostać się do domu.
- To chociaż napisz, że był to pół-jednoszczek. - prosiła Żona, gdy protestowałem.
Według mnie nie było nawet jednej trzeciej.
Godzina publikacji 20.53.
 
I cytat tygodnia:
Każdemu zdarza się być głupcem przynajmniej przez 5 minut dziennie. Mądrość polega na tym, by nie przekroczyć limitu. - Elbert Hubbard (amerykański pisarz, filozof i wydawca, żyjący na przełomie XIX i XX wieku).

poniedziałek, 19 maja 2025

19.05.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 167 dni.
 
WTOREK (13.05)
No i dzisiaj u Krajowego Grona Szyderców wstałem o 06.50. A miałem zamiar o 07.30.
Zanim jednak to nastąpiło, zanim do nich dotarłem, minął praktycznie cały wczorajszy poniedziałek.
 
W poniedziałek, 12.05, po I Posiłku do Metropolii wyjechałem o 11.10. Chwilę przed zadzwonił Wnuk-III i się przykolegował do mojego spotkania z Wnukiem-I.
- Dziadek, bo ja będę wracał z rehabilitacji, to będę się mógł z wami zabrać do domu?
A gdy byłem zaawansowany w trasie, zadzwonił ponownie.
- To gdzie ty się umówiłeś z Wnukiem-I?
Musiałem zmienić taktykę i przestać podawać mu nazwy ulic i placów, bo to grochem o ścianę. Wcześniej niby potwierdzał, że wie, ale okazało się, że tak on, jak i pozostali bracia, jak i wszyscy równolatkowie ich nie znają, chociaż w tych miejscach przebywają wielokrotnie. Musiałem podać mu charakterystyczne punkty miejsca.
W okolicach 12.20 zadzwonił Wnuk-I.
- Dziadek, jestem po matmie. - To gdzie się umawiamy?...
Zastosowałem ponownie nową taktykę. Obu powiedziałem też, że do nich zadzwonię, gdy zaparkuję, żeby ponownie i precyzyjnie określić destynację, że tak głupio napiszę, czyli nasze swojskie miejsce spotkania.
Gdy modliłem się do parkometru, a przynajmniej gdy sprawiałem takie wrażenie chcąc zapłacić za postój i gdy bezskutecznie naciskałem różne przyciski według nieintuicyjnej instrukcji (na przykład:     I naciśnij niebieski przycisk, a niebieskich było trzy) niczym opiekuńczy anioł z nieba pojawił się Wnuk-III. Obśmiał dziadka i za chwilę miałem wydrukowany bilet. To pozostawiłem mu telefonowanie do starszego brata i umawianie się, bo wiedziałem, że to będzie pewniejsze i skuteczniejsze.
I rzeczywiście za chwilę pojawił się Wnuk-I z kolegą. Obaj twierdzili, że rozszerzona matma była mega trudna, znacznie trudniejsza niż na próbnej maturze i że poszło im źle. Ale nie dało się wyczuć, żeby tym faktem byli jakoś specjalnie przejęci. Z drugiej strony nie wiadomo, co tam u nich w środku się działo.
 
Kolegę pożegnaliśmy, a sami poszliśmy do Rynku, do kawiarni, aby uczcić spotkanie. Dziadek zapraszał. To było kolejne fajne miejsce, żeby się z niego nabijać. Pierwszą pożywką było specyficzne według nich zamawianie przeze mnie deserów i kawy. Chciałem dwie gałki lodów i nie kryłem zdziwienia, zniesmaczenia i elementów (emelentów) oburzenia, gdy główna pani chciała podać mi je, w centrum Metropolii(!), w wafelku albo w papierowym kubku.
- To nie mogę dostać w szklanym pucharku?... - głośno i jednoznacznie zaprotestowałem.
- Nie mamy, bo klienci kradną...
Mój Boże, gdzie ja się znalazłem? Może tę panią powinienem wysłać do pierwszej lepszej kawiarni w Uzdrowisku?!...
Drugi powód do nabijania pojawił się, gdy "nie wiedziałem", co to jest kawa duża, a co mała i poprosiłem panią o pokazanie mi adekwatnych kubków.
Trzeci, gdy złorzeczyłem na zbyt głośną muzykę. Ale najważniejszy, czwarty, wynikał z tego, że odpowiadając na ich pytanie zadeklarowałem, że będę głosował na Trzaskowskiego Ale to jest tragedia!. Punkt po punkcie mnie punktowali wyśmiewając mojego kandydata, bo według nich najlepszym kandydatem jest Mentzen. I według ich rodziców również. Taki ciekawy zbieg okoliczności. Przy tym byli autentycznie zbulwersowani, że w ogóle nie znam innych kandydatów z wyjątkiem tych trzech głównych, że nie znam ich wszystkich programów i że jestem nieodpowiedzialny To jak ty chcesz świadomie głosować?! z głośną drwiną Trzeba dziadkowi schować dowód osobisty! Tak mnie męczyli w drodze na parking, a potem w aucie, w drodze do Sypialni Dzieci. Jakby tego było mało, już w domu, po obiedzie, dodatkowo siedli na mnie Syn i Synowa. Spokój miałem tylko z Wnukiem-IV, bo za młody, i z Wnukiem- II, bo podejrzewam, że mógł nie wiedzieć o wyborach. Przy okazji zawiezienia go na łuczniczy trening dopadła mnie od nich miła odsapka i fajnie sobie z nim porozmawiałem, mocno filozoficznie Bo, dziadek, mam 16 lat i to jest najlepszy okres w moim życiu. Wzruszyłem się tą naiwnością, ale słowem się nie zająknąłem. Zresztą może się okazać, że ma i będzie miał 100% racji.
Po powrocie byłem z powrotem maglowany, ale potem na szczęście zeszło na polaka i na egzamin ustny. Przy okazji wymyślaliśmy różne niekonsekwencje naszego języka i, na przykład, do wybranych czasowników staraliśmy się dobrać formy bierne, albo umieścić je w czasie teraźniejszym z zastosowaniem reguł. Wychodziły karkołomne twory i pękaliśmy ze śmiechu. Chociażby:
- wypoczywam, czyli jestem wypoczęty,
- oddycham, czyli jestem ... odetchnięty(?), oddychnięty(?), 
itd., itd. 
Ostatnią przyjemnością z pobytu u Wnuków był ogród. Syn mnie specjalnie oprowadził. Zniknęła po wielu latach potworna, kolubryniasta trampolina, pordzewiała, połamana i postrzępiona, huśtawka, której przegniłe belki trzymały się na słowo honoru za pomocą srebrnej amerykańskiej taśmy. Cały trawnik był skoszony. Poza tym w permakulturowych skrzyniach rosły krzaki pomidorów i innych warzyw. Aż miło było patrzeć. Syn nawet pochwalił się wnętrzem dwóch drewnianych domków stojących na obrzeżach posesji, w których panował idealny porządek wśród narzędzi, rowerów, itp. 
Wyjeżdżałem zbudowany, o czym nie omieszkałem wspomnieć.
 
U Krajowego Grona Szyderców byłem kilka minut po dziewiętnastej. Pasierbica i Ofelia (po basenie) ledwo zdążyły przede mną wejść. A pół godziny później przyjechali Q-Zięć i Q-Wnuk (po treningu piłkarskim).
Ledwo co z rodzicami zdążyłem porozmawiać o imprezie w związku z 40-stką Q-Zięcia zorganizowaną w knajpie dla jego kolegów, w większości rówieśników, a już Q-Wnuk wziął mnie w obroty. Najpierw zagraliśmy w piłkarzyki. Po wielkich emocjach i zmiennościach losu wygrał łepek 10:9. Potem z Ofelią przy kibicowaniu Q-Wnuka i jego pomysłach (co jeden to durniejszy) graliśmy w Pytanie czy Wyzwanie. Trzeba powiedzieć, że ubawu było sporo, zwłaszcza że rodzice niektóre rzeczy komentowali, czyli brali udział. Na koniec, gdy już się modliłem, żeby się położyć u Q-Wnuka w pokoju, ten nie chciał się ode mnie odczepić, siedział koło mnie i pokazywał mi liczne swoje  książki o różnych znanych piłkarzach. A im bardziej mnie to interesowało, bo było naprawdę ciekawe, tym bardziej Q-Wnuk puszczał mimo uszu Ale już bym się chętnie położył i spał! W końcu doprowadził mnie do takiego stanu, że użyłem tonu naprawdę kategorycznego. Odpuścił.
Usnąłem o 22.30.
 
Dzisiaj, we wtorek, 13.02, rano, po dwóch kawach z ekspresu, podrzuciłem Pasierbicę na przystanek tramwajowy, a sam pojechałem do Teściowej. Robaczki spały w salonie, same chciały. Ofelia na kanapie, a Q-Wnuk na materacu na podłodze. Wszystko przez to, że Q-Wnuk sam z siebie udostępnił mi swój pokój i łóżko. A Ofelia pozazdrościła bratu fajnego spania, jak na wakacjach.
Oboje byli od razu mocno trzeźwi, między innymi przez to, że dzisiaj czekała ich nocka u dziadków, Policjantki i Przewodnika. Razem z nimi mieli jutro rano jechać do Krakowa na dwudniową wycieczkę.
 
U Teściowej byłem o 08.35, a zaraz po mnie przyjechał jej "brat", facet, który pod jej nieobecność miał malować mieszkanie. Okazało się, że mnie zna i pamięta, bo z całą rodziną był kiedyś u nas w Wakacyjnej Wsi i nawet łowił ryby w Stawie.
Przedyskutowałem z nim wszystkie aspekty malowania, zakres, metodę i różne ograniczenia, a przede wszystkim zadzwoniłem do właściciela mieszkania i wstępnie omówiłem jego partycypację w kosztach. Wziąłem go z zaskoczenia. Teściowej musiało się to spodobać.
 
Po śniadaniu, które sam sobie zrobiłem, o 10.10 ruszyliśmy w drogę. Podróż była bardzo sympatyczna i nienużąca mimo sporego ruchu i mimo, że przez jej pierwszą połowę Teściowa opowiadała o okrutnym Starym Testamencie, o, do rany przyłóż, Nowym, o tym, jak Adam dał dupy w raju, no i oczywiście o Szatanie i o Jahwie. Uczciwie wyjaśnię, że wszelkie wulgaryzmy, ironie i kpiny pochodzą ode mnie.
- A to ci nie przeszkadza, że ja tak o tym opowiadam, gdy ty prowadzisz? - nawet się w którymś momencie zreflektowała. 
- Nie, bo to ciekawe. - zapewniłem ją. A było ciekawe, chociażby dlatego, że jak można pleść takie bzdury i w nie wierzyć. Ale w ten sposób nie przedstawiałem swojego stanowiska, co zwykle nie omieszkiwuję (nie omieszkiwam) robić. Cieszyłem się autentycznie, że Teściowa bezstresowo spędza czas w samochodzie. Nie żebym od razu jakąś ostrą jazdą, głupimi manewrami wpędzał ją w stres. Nic z tych rzeczy, co tylko może świadczyć o rozsądnym stylu mojej jazdy, o co zawsze prosi Żona, gdy się rozstajemy, i gdy ja będę jechał bez niej A będziesz jechał rozsądnie i mądrze?
W drugiej połowie trasy Teściowa jakby zrekompensowała mi pierwszą. Zaskoczyła mnie kompletnie, bo opowiedziała mi o swojej pierwszej (chyba) miłości. Gdy była studentką, służbowo, w ramach praktyki, chyba, wyjechała do Budapesztu. I tam poznała znacznie od siebie starszego Węgra, który w tamtym momencie był w trakcie rozwodu ze swoją żoną. Teściową zauroczył swoim sposobem bycia, nienagannymi manierami, wiedzą i obyciem. Zabierał ją, na przykład, do opery i w trakcie przedstawienia wyjaśniał jej dane sceny i ich sens za pomocą... rysunków tworzonych przez niego na bieżąco. Oczywiście zwiedzali razem miasto, chodzili po kawiarniach i restauracjach. Ciekawe, jak się porozumiewali, skoro on mówił po węgiersku i po niemiecku, a Teściowa po polsku i słabo po angielsku. Ale wiele trzeba?...
- Wyobraź sobie, że gdy wróciłam do Polski, otrzymałam od niego list, jedyny zresztą. - Napisany po polsku. - Zadał sobie tyle trudu i zrobił to ze słownikiem węgiersko-polskim, a może niemiecko-polskim. - Pisał, na przykład, I widzę, jak czeszesz swojego włosa...
Oboje wybuchnęliśmy śmiechem, a ja natychmiast się wzruszyłem. Cholera!
- Tych listów było wiele, ale wszystkie przechwytywał wujek, u którego wtedy mieszkałam. - Chyba bał się, że go opuszczę i wyjadę na Węgry. - O niczym nie miałam pojęcia, więc nie odpisywałam.        - I tak to umarło śmiercią naturalną. - A on już musiał dawno umrzeć, bo był znacznie starszy ode mnie.
- Przepraszam cię, że głupio zapytam, ale czy było coś więcej, niż platoniczna miłość?
- I myślisz, że ci o tym powiem?! - wybuchnęła śmiechem. Jednak się nie oburzyła.
- Ale przecież jest to normalne, mogło się tak stać. - Przecież byliście ludźmi wolnymi, dorosłymi...
- Tylko platoniczna... - No, wiesz, było przytulanie, pocałunki, nic więcej... - nadspodziewanie szybko wyznała.
Znowu się wzruszyłem. Jak mogłoby inaczej potoczyć się jej życie, a przez to i innych, w tym moje. Nie byłbym z Żoną, bo przecież by jej nie było. I co wtedy, że idiotycznie zapytam?...   

Na całą godzinę zajechaliśmy do Tajemniczego Domu. Na tyle długo, żeby Teściowa mogła odpocząć. My zaś mogliśmy trochę porozmawiać i przekazać pierwsze wieści i wrażenia z mojego pobytu w Metropolii.
W Sanatorium Teściowej byliśmy trochę przed 14.00. Od tej godziny mieli zacząć przyjmować nowych kuracjuszy. 
- Czy możesz mi obiecać, że gdy będziemy na miejscu, nie będziesz robił mi siary? - pytanie Teściowej w trakcie dojeżdżania do Uzdrowiska-III zaskoczyło mnie i rozbawiło. Skąd znała takie słownictwo?
- W ogóle nie będę się odzywał! ... - Morda w kubeł! 
- To chyba musi być tu?... - za chwilę zareagowałem na wskazania nawigacji, która wyraźnie pokazywała, że innej drogi nie ma i że ta się właśnie skończyła. 
Przed nami stał pięciopiętrowy kompleks sanatoryjny, bardzo zadbany, z wieloma parkingami, małą architekturą i pięknym widokiem, takim z niedużej górki.
- Nie, to niemożliwe! - To nie tutaj! - zaoponowała Teściowa wchodząc w swoje klasyczne, dla nas nigdy niezrozumiałe i niewytłumaczalne (może tylko latami spędzonymi w domu dziecka) czarnowidztwo. Tak zawsze miała. Wiadomo, że nie należy spodziewać się czegoś dobrego i że jeśli ma pójść źle, to w jej przypadku tak pójdzie.
- Pokaż swoje skierowanie... - poprosiłem, gdy zaparkowałem. - O, na nim jest napisane Sanatorium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji... - A na tym budynku jaki widać napis? - Wołami napisali Sanatorium Ministerstwa...  
Dalej nie czytałem, bo Teściowa ma dobry wzrok. Oczywiście w swoim stylu nawet się nie zająknęła. Zero reakcji takiej, czy siakiej. A ja nadal wiedziałem, że i tak nie jest przekonana Bo to przecież niemożliwe!
- A dlaczego to skierowanie jest takie postrzępione, o, tu z boku? - zainteresowałem się.
- Mój kot je poszarpał. 

W dużym holu, zadbanym, z kilkoma kanapami do siedzenia i miłą roślinnością stał spory tłumek ludzi z bagażami. Skąd miałem wiedzieć, że to tacy sami kuracjusze, jak Teściowa. W głębi zaś ujrzeliśmy dwa okienka i dwie panie, czyli stanowiska do rejestracji nowych przybyszów.
- To może chodźmy do okienka i się zarejestruj. - zaproponowałem targając walizkę, jeden z czterech nadmiarowych według mnie bagaży Bo ty może tego nie zrozumiesz, ale kobieta w moim wieku potrzebuje mieć przy sobie wiele rzeczy, żeby czuć się komfortowo. Za sobą tylko z tłumku usłyszałem, jak ktoś półszeptem powiedział Jeszcze trzy minuty, co wtedy nie dało mi do myślenia.
Pani przy okienku od razu mi się spodobała. Lat około 45, o miłej powierzchowności, naturalnie uśmiechająca się, inteligentna, z błyskiem w oczach, ale jednocześnie zdecydowana i konkretna. Widać było, że z niejednego sanatoryjno-rejestracyjno-kuracjuszowego pieca chleb jadła.
- Tu ma pani skierowanie do lekarza. - Proszę udać się na IV piętro, tam jest winda. - Od lekarza proszę od razu zjechać na I piętro, do stołówki, na obiad. - Proszę nie zwlekać i niczego innego nie robić, bo obiad wydajemy jeszcze przez godzinę. - I po tym wszystkim proszę przyjść do mnie, wydam pani klucz do pokoju.
- To chce pani powiedzieć - nie wytrzymałem - że ja mam czekać jeszcze trzy godziny?! - To po co ja brałem od razu walizkę ze sobą?! - To może chociaż w międzyczasie ja już zawiozę cały bagaż do pokoju?!
- Po co pan brał walizkę, tego nie wiem. - A będzie pan czekał tyle, ile potrzeba. - O, tam są kanapy, proszę sobie usiąść. - A resztę bagażu będzie pan mógł wwozić, gdy pani do mnie wróci. 
No, spodobało mi się. Żeby tak bezceremonialnie dać mi odpór i to jeszcze w taki zdecydowany sposób, a jednocześnie sympatyczny, z iskrą. Zaśmiałem się.
- A to skierowanie to pogryzł mi kot... - Teściowa uważała za stosowne wytłumaczyć się (tak ma), chociaż pani w rejestracji wszystko już załatwiła i dawno je schowała do dokumentów nie potrzebując dziwnych wyjaśnień. Mam często wrażenie, że Teściowa przeprasza, że żyje, chociaż ona sama uważa, że takie jej zachowanie, to objaw zachowania kulturalnego i że to tej pani się należało. A że zabierała jej czas...
- Nieprawda, to nie kot, ale ja, czyli zięć! - zareagowałem z radością takiego półprzygłupa, tak szybko, że pani nie zdążyła odnieść się do słów Teściowej. Wybuchnęła śmiechem, czym mnie dodatkowo ujęła.
- To kot czy zięć?! - dalej się śmiała patrząc to na jednego to na drugą albo analogicznie odwrotnie.
- Ja! - wyprzedziłem Teściową.
- Proszę go nie słuchać! - Teściowa machnęła ze zniecierpliwieniem ręką w moim kierunku. Klasyczny brak luzu, chociaż jego kryteria są oczywiście umowne. 
Gdy się odwróciliśmy, za nami stała kolejka, na oko jakieś 15 osób. Matko jedyna! Jakie miałem szczęście! Teściowa poszła do windy, była pierwsza u lekarza, a potem na obiedzie. Co to oznaczało dla mojego czekania?... Ani chybi, roztaczał nad nami opiekę sam Jahwe, szczególnie nade mną. Bóg tamtych był zdecydowanie do tyłu. A może był ze Starego Testamentu, taki srogi, pozbawiony współczucia dla  biednych, starych i schorowanych ludzi.
Gdy Teściowa zniknęła, walizkę zostawiłem pod opieką jakiejś pani kuracjuszki siedzącej na kanapie,  a sam pognałem do Inteligentnego Auta po książkę. Żadnego kolejnego bagażu nie brałem, bo to było wiadomo, co z powodu tych sanatoryjnych zasad mogło mnie jeszcze czekać? Oddałem się miłemu czytaniu, obserwacjom i pierwszym relacjom Żonie. Chciałem też złożyć meldunek Pasierbicy, bo Babcia to zawsze nośny temat, ale z racji jej pracy musieliśmy się umówić na rozmowę na wieczór.
 
Po 50. minutach Teściowa wróciła całkiem nawet zadowolona. 
- Co było na obiad? - byłem ciekaw.
- Był bardzo smaczny... - uzyskałem odpowiedź nie na moje pytanie.
- Ale ja cię pytałem, co było, a nie jaki był...
Natychmiast się obruszyła. Tak robi, gdy czuje się przyłapana na nieścisłości, błędzie, niewiedzy. Ale zachowała się z refleksem.
- Mówię tak, bo to istotne... - Żurek z ziemniakami, zabielony, bardzo dobry, i potrawka z kurczaka z ryżem, takim sypkim, i z marchewką, pyszny.
- Wszyscy to mieli?
- Nie, tylko ja, bo ja mam przecież specjalną dietę.
Gdy odebrała klucze z recepcji od naszej pani, zaczęliśmy się wprowadzać jadąc windą na II piętro.
- A w tej twojej jedynce jest lodówka? - zapytałem nie znając sanatoryjnych uwarunkowań. 
- No, oczywiście, że jest!
Lodówki nie było. Zaczęła jej szukać oburzona. Wyszedłem na wspólny balkon z sąsiednią jedynką, w której krzątała się jakaś pani, kuracjuszka zapewne.
- Przepraszam, pani może wie, co trzeba zrobić, żeby dostać lodówkę?
Pani okazała się kumata, dziarska i kontaktowa.
- A, proszę pana, trzeba dopłacić 80 zł za cały pobyt i lodówkę wstawią. - Trzeba też dodatkowo zapłacić za czajnik, telewizor...
- A za oddychanie też? - Teściowa nie kryła sarkazmu. 
Gdy wychodziłem po kolejne bagaże, zauważyłem, że na korytarzu stała piękna, mała i zgrabna lodówka.
- Zobacz, jest lodówka! - zawołałem do Teściowej, która zaczęła się rozpakowywać. - To może ci wstawię. - Jest lekka, postawię na szafce i podłączę. - Żaden problem!
- Ani mi się waż! - Może to jest czyjaś, a może zepsuta i potem będzie na mnie! 
Po czym zaczęła narzekać na brak półek i To gdzie ja to wszystko zmieszczę?! Unaoczniałem jej, pomieszczenie po pomieszczeniu, że nie jest tak źle, zwłaszcza że nie zauważyła sporo w głównym pokoju.
- O majtki! - rzuciłem od niechcenia otwierając jedną z szuflad w ramach szukania półek. 
- Masz szczęście, że jeszcze nie zdążyłam wszystkiego rozpakować! - Dopiero byś się zdziwił...
Potrafi jednak mieć czasami w sobie luz.
 
Idąc do auta znowu przechodziłem obok recepcji. Nasza pani wyraźnie zbierała się do domu po swojej zmianie.
- Przepraszam, słyszałem, że żeby dostać lodówkę do pokoju, trzeba dopłacić 80 zł za cały turnus?...
- Tak, proszę powiedzieć teściowej, żeby rano do mnie przyszła. - Będę na zmianie. - Zapłaci 80 zł i konserwatorzy wstawią lodówkę. - Dzisiaj już ich nie ma.
- A proszę pani, gdyby teściowa zapłaciła dzisiaj, a tam obok jej pokoju stoi taka zgrabna lodówka, to ja bym wstawił i podłączył... - Żaden problem. 
- A broń Boże! - spojrzała na mnie wcale nieoburzona. - A poza tym...
- ... może być zepsuta. - skończyłem za nią.
- Właśnie...
Odchodziłem po bagaż mocno zdziwiony. Skąd pani wiedziała, że to chodziło o moją teściową? I skąd w ogóle wiedziała, że ją mam? 
Na górze zdałem relację z rozmowy z panią.
- A co ci mówiłam? - Może byś już pojechał?... 

W Uzdrowisku zrobiłem jeszcze zakupy w Biedrze, a już w domu, relaksacyjnie przy Pilsnerze Urquellu, opowiedziałem wszystko Żonie, co działo się w poniedziałek i dzisiaj, a potem Pasierbicy całą historię o Babci.
Po II Posiłku poszliśmy do Uzdrowiska-Wsi na spacer z Pieskiem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa pierwsze odcinki trzeciego sezonu serialu Bear.
 
ŚRODA (14.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
 
Świadomość obowiązków nie pozwoliła spać do 06.00. Od razu zabrałem się za cyzelowanie. Trochę w tym tygodniu opóźnione. 
Nie zdążyłem jeszcze nawet delikatnie wejść w poranną uzdrowiskową aurę, gdy o... 06.17 zeszła Żona.
- Matko! - jęknąłem.
- No, przepraszam... - zareagowała skruszona. - Udawajmy, że mnie nie ma, że mnie nie widzisz...
Łatwo powiedzieć. Ale poranek przebiegł jednak bardzo uzdrowiskowo. W ciszy i niespiesznie.
Zaraz po cyzelowaniu zacząłem pisać. Byłem na fali. A dopiero potem zabrałem się za onan sportowy. 
Za jakiś czas coś mnie wzięło (może po rozmowach z Wnukami, do których dołożyła się Żona -opowiadała mi o różnych smaczkach), więc postanowiłem zerknąć na ostatnią debatę kandydatów na prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Przesłała mi dwa linki, a ja ograniczyłem się tylko do 20. minutowego skrótu, najciekawszego ponoć. Wytrwałem 10 minut i zniesmaczony poziomem "debaty", poruszaną tematyką rodem z rynsztoka, nadymaniem się mówiących i sposobem prowadzenia jej przez telewizję pod telewizję i pod publiczkę, spiesznie wyłączyłem. Dno! "Dzięki" temu mam coraz większe wątpliwości na kogo głosować. A głosować przecież będę... To znaczy, żeby nie było wątpliwości i żeby było jasne - panowie Nawrocki i Mentzen odpadają.
 
Po I Posiłku nadszedł ważny moment w tegorocznych pracach ogrodniczo-szklarniowych. W szklarni posadziłem 28 krzaków pomidorów. Proces sadzenia trwał od 11.00 do 16.00. Pięć godzin. Na jeden krzak poświęciłem więc średnio 11 minut. Oczywiście długo, ale należy brać pod uwagę różne dodatkowe, a niezbędne prace pomocnicze (chociażby natychmiastowe podwiązywanie na sznurkach takich gnących się, bo wyrosłych ponad miarę, rachiciaków) oraz charakter tej akurat szklarni, która jak dom, do którego przylega, jest tajemnicza. Poza tym należy też brać pod uwagę charakter sadzącego z jego niepohamowaną skłonnością do cyzelowania.
Pracowało się pięknie, bo cieplutko, a poza tym, jak żyję 75(!) lat, nie spotkałem lepszego zestawu, jak praca przy pomidorach podparta Pilsnerem Urquellem z optymalizacją procesu - jeden krzak, jeden łyk.
Żona co jakiś czas przychodziła śledząc postępy i ciągle uradowana mówiła Mam deja vu.
Dwa krzaki zostawiłem na parapecie w domu, na zapas, gdyby któryś posadzony padł. Trzynaście przekazałem Sąsiadce z Lewej z zaznaczeniem, że może dostać za chwilę jeszcze dwa.
 
Oczywiście pomidory czułem w plecach. Więc zaraz po II Posiłku 10 minut poleżałem na narożniku wyginając je w "drugą" stronę, co zawsze przynosi mi ulgę. Po czym we troje relaksacyjnie poszliśmy na spacer do Zdroju.
W jego trakcie wreszcie udało się porozmawiać z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i z Konfliktów Unikającym. Sprawa ich przyjazdu w najbliższy piątek zdawała się komplikować, bo właśnie Trzeźwo Na Życie Patrząca ma katar, kicha i smarka. Ale nic poza tym. Z tego mogłaby się zrobić kicha, bo w sobotę we dwoje mamy zamiar jechać pociągiem do Metropolii (tego samego dnia wracać) na rodzinne spotkanie z okazji 40. urodzin Q-Zięcia. A goście mieli się opiekować Bertą, żeby Żona miała jaki taki komfort z brania udziału w uroczystości. Więc, gdy zapewniła Trzeźwo Na Życie Patrzącą Ale my się nie boimy i przyjeżdżajcie!, kamień tej drugiej spadł z serca. Nam też.
- W razie czego biorę pod uwagę jazdę do Metropolii Inteligentnym Autem. - starałem się dodatkowo uspokoić Żonę. - Tam i z powrotem, a to by znacznie skróciło czas naszej nieobecności. - I oznaczałoby oczywiście moją abstynencję alkoholową... - jeszcze bardziej ją uspokajałem.
(abstynencja to samonakładane powstrzymywanie się od czynności cielesnych, często postrzeganych jako przyjemne, np. od alkoholu, narkotyków, seksu czy jedzenia. Może być rozumiana jako krok w leczeniu uzależnień lub jako forma wyboru stylu życia). 
Ostatecznie mogę się poświęcić i na kilka godzin samonałożyć sobie (to nie jest masło maślane?) i wybrać styl życia.
 
Przed pójściem na górę w szklarni zapaliłem 5 zniczy. Co prawda Żona powiedziała, że może mi sprawdzić prognozę pogody, ale ile ja mam lat, żeby wierzyć w takie czary i zaklinanie rzeczywistości?
Gdyby krzaczki mi padły, nie wiem i nie potrafię określić stanu, w którym bym się znalazł.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki serialu Bear.
 
CZWARTEK (15.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona o 07.00, więc zachowała standardy z ostatniego czasu.
Na dworze było +6, ciemno i padało, w szklarni +13. Pogasiłem znicze i przyjrzałem się pomidorowym krzaczkom. Wszystkie  były dziarskie. 
Długo prowadziłem onan sportowy. Pogoda sprzyjała. A potem pisałem. Pogoda nadal sprzyjała, bo wyszło słoneczko, i we wszystko wstąpiła energia.
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko na zakupy i w drobnych sprawach. I postanowiliśmy zajrzeć do Stylowej II. Niby to samo, co w I, ale jednak inaczej.
- Czułam się, jakbyśmy wyjechali do innej miejscowości... - zauważyła zadowolona Żona.

Od 08.00 do 15.00 telefonicznie walczyłem z typem, żeby kupić 4 skrzynki Socjalnej. Facet opowiadał mi banialuki, dyrdymały, farmazony, jak to jest zajęty i teraz nie może, a ten czas na głupie tłumaczenia mógłby mi poświęcić i wodę, kurwa, sprzedać. Potrzebne były do tego 2 minuty jego, kurwa, cennego czasu, aby wydrukować wuzetkę. Bo sklepiku do tej pory nie potrafią uruchomić. Paranoja! W końcu spławił mnie na jutro Proszę zadzwonić tak około 08.30. Jeśli jutro znowu zostanę spławiony, wybiorę się do prezesa. Chyba w odwecie nie będą mi mogli później napluć do sprzedawanej wody, jak to bywa być może do potraw w restauracjach, gdy się podpadnie kelnerowi, bo butelki zakapslowane. Ale dla chcącego nic trudnego.
 
Przed II Posiłkiem pisałem, po nim też.
Pod wieczór poszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska-Wsi. Czas wykorzystałem, aby imieninowo zadzwonić do koleżanki nauczycielki, Zosi. To taka specyficzna, nostalgiczna znajomość jeszcze z czasów szkoły państwowej, z czasów, gdy wszystko było inne, bardziej zhumanizowane, z czasów, w których praca nauczyciela dawała satysfakcję. Od wielu lat dzwonimy do siebie dwa razy do roku, w dniu naszych imienin. Mimo tak rzadkiego kontaktu zawsze rozmawia się nam fajnie i bez problemów w rozmowie się odnajdujemy.
Gdy wróciliśmy, pamiętałem, żeby znowu w szklarni rozpalić 5 zniczy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki serialu Bear.
 
PIĄTEK (16.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od razu zrobiłem szklarniową inspekcję. Na dworze panowało +5, w szklarni +10. Krzaczki były dziarskie.
Ledwo Żona zeszła na dół, zadzwonili Lekarka i Justus Wspaniały. Byli na lotnisku w Metropolii po pierwszych formalnościach. Tamtejszych urzędników/funkcjonariuszy/obsługę zaskoczyli bardzo wczesną swoją obecnością. Taki sposób zachowania charakteryzuje ludzi przybywających z daleka, bo ci mieszkający blisko zawsze zdążą, ludzi ze wsi i ... starszych. I nie ma w tym żadnego przytyku.
Według relacji ich obojga pomidory i wszystko w foliaku podlali obficie, a dodatkowo te na zewnątrz mocno zlał deszcz. Chłopaki zostały oddane do hotelu. Bruno szczekał, a oni i my nigdy nie słyszeliśmy, żeby to robił.
- Ziutek zaś miał taki milczący wzrok, że jeszcze chwila a pieprznąłbym cały ten wyjazd. - wyjaśnił Justus Wspaniały.
Planowy odlot na Rodos mieli o 09.15. 

Rano zazgrzytało na linii ja - Żona w kwestii organizacji naszego wyjazdu do Metropolii, a raczej długości naszego pobytu i formy naszego uczestnictwa, a przede wszystkim na tle, kto nas reprezentuje wobec Q-Zięcia, czyli kto od nas się z nim umawia. Wysłał do mnie smsa, więc przygotowałem już odpowiedź, ale jej nie wysłałem, bo Żona stwierdziła, że wprowadzę zamieszanie. Miałem pretensję, że o pewnych rzeczach mi nie powiedziała, ona zaś twierdziła, że powiedziała Ale ty mnie nie słuchasz!
Taka klasyczna kwadratura. 
Potem wkurzyłem się już ostro na gościa od wody, bo, gdy zadzwoniłem, usłyszałem Dzisiaj nie da rady! Wyciągnąłem wreszcie ciężkie armaty w postaci Ja sobie nie życzę być tak traktowany i spławiany! Jestem zwyczajnym klientem, który płaci, a nie żebrze przecież! Jest już 35 lat kapitalizmu, a ta wasza organizacja i podejście do klienta jest rodem z tamtej epoki! Mógłby pan być bardziej empatyczny i zamiast tyle gadać, znaleźć dla mnie 2 minuty na wypisanie wuzetki! oraz Mam 75 lat!
Trzeba przyznać, że trzymał nerwy na wodzy i że moje argumenty spływały po nim niczym woda po kaczce, a jednocześnie długo tłumaczył mi wszystko od chaosu, mimo że mu przerywałem Ale to mnie nie obchodzi! A poza tym mówi to pan od początku tego roku już chyba z dwudziesty raz! 
W końcu stwierdził, że zaraz się dowie i oddzwoni, bo ponoć w Uzdrowisku (sam jest z City) jest jakiś sklep Społem, który od nich wodę kupuje i potem sprzedaje w detalu. Na dźwięk tego słowa się wzruszyłem, ale jakoś nie mogłem sobie przypomnieć, abyśmy się ze Społem w Uzdrowisku spotkali.
Oddzwonił i opisał mniej więcej miejsce, gdzie ten sklep się znajduje. Wychodziło, że tuż obok Lokalu z Pilsnerem II. 
Pojechaliśmy. Był to sklep GS-u, co jeszcze bardziej mnie wzruszyło. Obok niego przechodziliśmy setki razy. Kupiliśmy tylko dwie skrzynki Socjalnej, bo butelka była droższa o 33%. Poczekamy na otwarcie naszego sklepiku. Kolejny termin otwarcia według faceta, już ósmy, to najbliższy poniedziałek. Żona na próbę dodatkowo kupiła inny rodzaj wody, też z Kotliny Citizańskiej, bo miała inny skład minerałów niż Socjalna.
Po powrocie niespodziewanie, i to już znacznie poważniej, zazgrzytało na linii ja - Żona w kwestii przycinania roślin. To się dopiero zrobiła kwadratura koła. Nie ma sensu opisywać szczegółów, żeby jej nie powiększać, ale tak mnie zmęczyła, że po I Posiłku poszedłem na górę spać. Próbowałem sobie najpierw pomóc rąbaniem szczap II i III, ale nic to nie dało. Gdy wróciłem na dół, skisła atmosfera powoli się wycofywała.
 
Przed wyjazdem do City po Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego pisałem. 
Pojechaliśmy po nich we dwoje. Przyjemnie było się widzieć po dwóch i pół miesiącach niewidzenia się i przyjemnie było wieźć naszych gości w czyściutkim Inteligentnym Aucie. Ale witaliśmy się "na odległość" ze względu na katarowo podejrzaną Trzeźwo Na Życie Patrzącą, po której zresztą nie było widać, żeby jej cokolwiek dolegało oprócz delikatnego pociągania nosem, a i to co jakiś czas, że swobodnie można było zapomnieć o poprzednim, więc nie rzucało się w oczy, a raczej w uszy.
Bardzo szybko, bo po ulokowaniu ich w dolnym apartamencie i po przejściu przez cały ogród (kusił swoją zielonością) oraz obejrzeniu pomidorków, poszliśmy do Lokalu Bez Pilsnera. Cała czwórka, jak jeden mąż, zamówiła kartacze. Konfliktów Unikającego kusiła co prawda golonka, ale się złamał Bo gdzie i kiedy zjem takie pyszne kartacze?, ja z kolei po iluś turach schabowego z przyjemnością do nich wróciłem.
Przy płaceniu czekała nas miła niespodzianka, bo właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że funduje Konfliktów Unikający Dostałem premię, i nawet nie pozwolił mi naszej niezwykle sympatycznej i zaprzyjaźnionej pani dać napiwku, może z tej racji że był dość marny, a przynajmniej marny według niego. 
- Dałem w jednym banknocie... - poinformował, więc od razu skojarzyłem, jaki to musiał być,               i podziwiałem.
Mnie już od kilkudziesięciu lat nikt nie daje premii.
 
Cały wieczór spędziliśmy we czworo tłocząc się przed kuchnią, bo dawała przyjemne ciepełko i mamiła żywym ogniem. Żona przy kapce nalewki z pigwowca, Trzeźwo Na Życie Patrząca przy herbacie wzmocnionej tą żeż (tążeż, tążesz, tą żesz?! - stawiam na pierwszą formę), a chłopy przy plastrach sera koziego i kiełbasy służących zagryzaniu Baczewskiego. Chaotycznie poruszane tematy były z grupy od Sasa do Lasa z wyjątkiem politycznych (wybory), bo te przerobiliśmy przy kartaczach.
Rozstaliśmy się blisko 23.30. Jak dla nas w środku nocy.
 
SOBOTA (17.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Alarm miałem nastawiony aż na 07.30 z racji pory i ogólnego stanu, w jakim położyliśmy się do łóżek, ale od pewnego momentu spać już nie mogłem. Plus był taki, że w domu panowała cisza i w spokoju mogłem przeprowadzić wszystkie poranne obrządki.
Żona przyszła po mnie stosunkowo wcześnie, a Gołąbki zachowały się przyzwoicie, bo dały gospodarzom tak im potrzebną poranną ciszę i przyszły "dopiero" o 08.00. Wtedy rozmowy przy kawach są bardzo sympatyczne. 
Zrobiłem trójce I Posiłek, bo Żona sama sobie przygotowała krupnioki, i zabrałem się za siebie - 40% odgruzowania i wbicie się w białą koszulę i marynarkę. Po czym daliśmy Gołąbkom różne wytyczne, ja raptem 10%, resztę Żona, przy czym z żoninych 95% dotyczyło Pieska - jak i kiedy dawać mu jeść, pić i wyprowadzać na sikanie. W jego ostatnim stanie oraz cesze charakteru było to istotne.
 
O 10.40 wyszliśmy na dworzec.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdyby znowu były jakieś jaja z pociągiem... - nie wiem dlaczego kilka minut przed dworcem wzięło mnie na krakanie. 
Na peronie czekała spora grupa pasażerów. Jakieś 7 minut przed planowanym przyjazdem pociągu popłynął kobiecy głos z megafonu. Nie skrzeczący, nie niezrozumiały, tylko wyraźny i zrozumiały.
- Uwaga podróżni! - Pociąg Kolei...,  relacji...., przez stacje...., planowany przyjazd o godz...., jest odwołany. - Prosi się pasażerów o udanie się przed budynek dworca, gdzie będzie podstawiona zastępcza komunikacja autobusowa. 
Znając lokalne uwarunkowania w tak częstych tutaj kolejowych przypadkach, mocno irytujących, nie spieszyłem się "z udaniem się", tylko zastukałem do okienka dróżniczki. Była ta sama, co poprzednio.
- Zepsuł się tabor... - zostałem poinformowany.
Z Żoną stwierdziliśmy, że zbyt często słyszymy Tabor się zepsuł i że musi się za tym kryć coś ważniejszego, na przykład brak pracowników, a do tego koleje nie przyznają się, żeby je kroić na paski.
 
Autokar przyjechał za pół godziny, bo tyle musiał, skoro była dezorganizacja i jechał z początkowej stacji, czyli z Uzdrowiska III. W trakcie oczekiwania głośno, żeby słyszeli inni podróżni (około trzydziestka), zwłaszcza spłoszone panie z bagażami, które miały kolejne pociągi, które, jak amen w pacierzu miały odjechać bez nich, bo przecież żadną miarą nie miały czekać na stacjach przesiadkowych, przypominałem Żonie różne historie z tego uzdrowiskowego dworca, takie mrożące krew w żyłach, o pełnych autobusach, o kierowcach, którzy nie chcieli zabrać podróżnych, zwłaszcza dzieci, które miały chorobę lokomocyjną, ale tylko w autobusach i mogły rzygać I pamiętasz, jak byłaś zdenerwowana i spocona, gdy musiałaś się dostać do Metropolii z wnukami?!, siejąc ferment. A gdy autokar przyjechał, dalej jątrzyłem i głośno powątpiewałem, czy zabierze wszystkich Bo przecież przez okna widać, że jest już pełny!
Wszyscy się zmieścili i nawet siedzieli. A w City pociąg do Metropolii na nas czekał, chociaż z ust podsłuchanego konduktora w autobusie usłyszałem, że miał nie czekać, bo się buntował. Reszta podróży przebiegła niezwykle sympatycznie. W Metropolii byliśmy z półgodzinnym opóźnieniem, ale nie robiło to nam różnicy, bo i tak czasu mieliśmy w nadmiarze.
 
Do lokalu, w którym Krajowe Grono Szyderców zarezerwowało stoliki, pojechaliśmy tramwajem. Pięć przystanków, więc jak na Metropolię śmiechu warte. Na miejscu byliśmy o 13.50, dziesięć minut przed czasem. Ci, przyjeżdżający z najdalszych miejsc, tak mają. Po drodze obliczyłem inteligentnie, że powinno być 15 osób. W lokalu z naszych nie było nikogo, a prawdę powiedziawszy spodziewałem się Krajowego Grona Szyderców, jako gospodarzy.
- My do stolika, rezerwacja na 14.00... - zwróciłem się do pani kelnerki.
- Na piętnaście osób? - pani sprawdziła w swojej rozpisce. 
- Tak.
Zaprowadziła nas do zestawionych stolików.
O 14.05 nadal nikogo nie było. Poszedłem do pani upewnić się, czy to ten lokal - nazwa i adres. Wszystko się zgadzało. Jednak o 14.10 Żona nie wytrzymała myśląc, że może pomyliła daty i zadzwoniła do Pasierbicy.
- Będziemy za dwie minuty.
Teraz obowiązuje taki sznyt. 
Przez cały czas oczekiwania nie śmiałem zamówić piwa, chociaż pani dopytywała i sugerowała.
- Wie pani, zięć jest gospodarzem i mógłby być niezadowolony, że się szarogęszę. - Nie będę wychodził przed orkiestrę.
Gdy przybył, potwierdził, bo mu zdałem relację z moich piwnych zamiarów. 

Goście schodzili się powoli. Najpierw Byli Teściowie Żony, potem I Mąż Żony z jego Trzecią Żoną i jej Wnukiem z pierwszego małżeństwa (od córki), dalej Policjantka i Przewodnik, na końcu Brat        Q-Zięcia z Partnerką. Q-Wnuki nas rozśmieszyły, bo pilnowały i zastrzegły, że muszą siedzieć koło nas.
- Wiadomo - podsumowała Żona - wiedziały, gdzie mogą liczyć na dym... 
Każdy z karty zamawiał coś dla siebie. Dodatkowo Q-Zięć zamówił wino czerwone i białe oraz piwo, kto sobie jak życzył. Ale ponieważ ja sobie życzyłem drugie, to Były Teść Żony na własny rachunek zamówił jeszcze kilka, tyle, że nie szło tego przepić. 
Impreza trwała dwie godziny i była niezwykle sympatyczna. Po wszystkim goście przenieśli się do domu Krajowego Grona Szyderców, żeby tam przy szampanie i deserach dalej czcić 40-stkę Q-Zięcia.
A my poszliśmy na przystanek tramwajowy ku wielkiemu zawodowi I Męża Żony i jego obecnej żony.
Inaczej nie dało rady. W trakcie tej krótkiej drogi powstał kolejny pomysł na życie na 2-3 najbliższe lata, inspirowany przede wszystkim Byłymi Teściami Żony. Bardzo frapujący.
 
Do dworca dotarliśmy na tyle wcześnie, że Żona zdążyła jeszcze oblecieć Nową Potężną Przytłaczającą i Robiąca Wrażenie Galerię w poszukiwaniu szalika czy chusty. A ja w tym czasie mogłem oddać się obserwacjom i lekkiemu odrętwieniu, gdy siedziałem pośrodku wielkiego zgiełku. 
Autokar, duży, nie wiedzieć po co taki, bo był zajęty w 10%, przyjechał przed czasem, by odjechać super punktualnie i przyjechać do Uzdrowiska zadziwiająco punktualnie. Fajnie się więc jechało, zwłaszcza że bez bagażu.
Wieczór spędziliśmy z Gołąbkami przed kuchnią wymieniając się opowieściami z minionego dnia. 

Tedy 22.30 spać.
 
NIEDZIELA (18.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Gołąbki wstały o 09.10, co z jednej strony było niezwykłym ukłonem w stronę gospodarzy, którzy cenią sobie poranny rozruch w niespieszności i ciszy, a z drugiej zaś takie zaskakujące, nieodpowiedzialne i nietypowe zachowanie w ten sposób je zakłócało, bo po jakimś czasie zaczął się w nas gnieździć niepokój Ale dlaczego oni jeszcze nie wstali? 
Gdy już przyszli, z ulgą mogłem zrobić im kawy, a potem, po gadkach, I Posiłek. W tym obszarze dla Żony wprowadziłem novum. Rozkroiłem wzdłuż dwie parówki, do środka włożyłem kawałki koziego sera, wszystko owinąłem plasterkami boczku i każdy poprzekłuwałem wykałaczką, żeby trzymał się parówki. I taki zestaw smażyłem na patelni, na smalcu. Żona była zachwycona. Oboje stwierdziliśmy, że powoli mi odbija i idę w stronę przygotowywania dań przez bohaterów serialu Bear, w którym oni, kucharze, często tak się pitolą z potrawami, tak je cyzelują, że różne drobiny precyzyjnie nakładają na talerze za pomocą... pincety. Dodatkowo dodam na dowód, że mi odbija, że jajecznicę na smalcu, boczku i kiełbasie podałem na talerzach podgrzanych na kuchennej żeliwnej płycie.

Akurat zadzwoniła Córcia. Chciała na "stronie" spokojnie ze mną porozmawiać i Jak ja uważam?
Przedstawiła szczegóły i zapytała Czy ty uważasz, że tak będzie sprawiedliwie? Nie chcąc przedłużać i tak długiej rozmowy (pół godziny) nie chciałem jej mówić, że coś takiego, jak sprawiedliwość nie istnieje, a nawet jeśli jest taki indywidualny lub powszechny jej odbiór, to i tak jest to rzecz względna, zależna od punktu patrzenia. A poza tym nigdy już nie odwróci się faktów i okoliczności, "dzięki" którym zadziałał mechanizm sprawiedliwości. O tym jednak postanowiłem z nią porozmawiać, gdy ją i Wnuki odwiedzę, a dzisiaj kładłem nacisk na to, żeby przede wszystkim miała wolną głowę, jak najmniej stresu i problem już za sobą. Bo czy będzie chciała, czy nie, w końcu oczywiście będzie za nią, a kwestią są koszty tego dochodzenia do "za sobą". Chyba ją w poważnym stopniu przekonałem. A potem, w drugiej rozmowie, podparłem się stanowiskiem Żony, Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, bo każde z nich w takiej specyficznej sprawie miało wiele mądrego do powiedzenia. Po prostu przeszli przez pewien etap, mieli doświadczenie, a przede wszystkim dystans do sprawy.
 
Przed wyjściem do Stylowej, a stamtąd Gołąbków na dworzec, wiele przegadaliśmy. Bo pojawiła się, dla mnie genialna, dla Żony optymalna, dla Trzeźwo Na Życie Patrzącej być może przerażająca, a dla Konfliktów Unikającego interesująca opcja polegająca na tym, żebyśmy wspólnie zamieszkali w domu typu bliźniak. Z tzw. pełną autonomią. I nawet wytypowaliśmy miejsce, miejscowość, która mogłaby spełniać ich (według mnie) oczekiwania i nasze, według nas. Żona w oczywisty sposób temat kontynuowała (sama wymyśliła), również Konfliktów Unikający, a Trzeźwo Na Życie Patrząca, im ja bardziej entuzjastycznie do sprawy podchodziłem, tym bardziej zapadała się w sobie i w milczeniu, czasami ledwo oblekając twarz nikłym i tajemniczym uśmiechem. Przez to, gdy już jechali pociągiem, nazwałem ją nawet Twardo Po Ziemi Stąpającą i wcale w tej sytuacji oraz w kontekście ich marzeń nie musiał to być komplement. Temat drążyłem przy dwóch gałkach lodów w Stylowej i przez kawałek drogi, gdy ich odprowadzaliśmy.
 
W drodze powrotnej poszliśmy głosować. Chętnie byśmy zagłosowali na kogoś z lewicy.
- Musimy jednak na Trzaskowskiego ... - dyskutowaliśmy. - Bo co by było, gdyby z powodu braku dwóch głosów do drugiej tury nie przeszedł on, tylko Mentzen?... 
Powiało zgrozą. Bo, że przejdzie Nawrocki, tego byliśmy pewni. Chodzi o PiS oczywiście. Tam już nawet nie ma twardego elektoratu, tylko są wyznawcy. A takich niczym się nie przekona, bo obowiązują dogmaty, zaciekłość i lęki. Oraz Bóg, ale to oczywiste. Wiemy, bo znamy osobiście.
Po powrocie do domu skorzystaliśmy z faktu, że jesteśmy "zewnętrznie" ubrani i od razu poszliśmy z Pieskiem na spacer. Gołąbki napisały, że dotarły do Metropolii (pociągami z przesiadką w City - mieli farta).
Po II Posiłku nawet jeszcze trochę pisałem, ale już o 18.30 byliśmy na górze.
 
Wieczorem obejrzeliśmy półtora (półtorej, jak mówią dziennikarze i politycy) odcinka serialu Bear. Tylko dlatego, że ten drugi okazał się być czterdziestominutowym, a to było sumarycznie ponad moje siły. Spaliśmy już o 20.20.
 
PONIEDZIAŁEK (19.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny "przed czasem".
Cały ranek zajął mi onan sportowy z oczywistą, sporą domieszką politycznego. Za dwa tygodnie będzie druga tura wyborów prezydenckich. Na placu boju pozostaną dwaj panowie: Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki. Miałem zamiar komentować, ale ostatecznie nie mam siły. W Polsce długo się nie zmieni, albo i nigdy, ten podział. Wyznawcy pewnej partii są nie do ruszenia i nic nie jest w stanie ich ruszyć Bo on jest nasz i koniec!
Ubawiłem się wynikami wyborów w trzech zakładach penitencjarnych w Metropolii. We wszystkich była bardzo duża frekwencja wyborcza, w jednym nawet sporo powyżej 90%. Ale to nie dziwota. Siedziałem, to wiem. Trzeba ten czas sobie urozmaicać i korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Wynik wyborów też nie był zaskoczeniem. Wszędzie wygrał Trzaskowski z miażdżącą przewagą i wszędzie na drugim miejscu był Mentzen. Na trzecim zaś Nawrocki ze słabiutkim wynikiem. Z Żoną doszliśmy do prostego wniosku. Wszyscy ci osadzeni musieli być zapudłowani za rządów PiS-u. 
Efekt ten znowu znam osobiście. W czasie tygodniowego aresztu tymczasowego cieszyłem się niezwykłym szacunkiem dwóch kolegów z celi sądzonych wówczas z tytułu kodeksu karnego (jeden za rozbój, drugi za handel złotem) przez znienawidzone władze. Przełożenie było proste - oto pojawił się w ich celi facet, który nie czerpiąc bezpośrednio żadnych korzyści materialnych, ani żadnych innych osobistych i nie dał nikomu w mordę, walczył dla idei z tą władzą dając się w efekcie  "dobrowolnie" zapuszkować. Z kolei, już znacznie później, gdy do więzienia dla internowanych, władza perfidnie dokooptowała internowanych kryminalistów, żeby pokazać, że ci pierwsi de facto niczym nie różnią się od tych drugich, to ci drudzy darzyli szczególną atencją tych pierwszych. Nigdy nie spotkałem się/nie spotkaliśmy się w trakcie nieuniknionych kontaktów z cieniem nieprzyjemności. Mechanizm był ten sam.
 
Po I Posiłku (znowu "moje" parówki dla Żony, bo bardzo chciała) zabrałem się za wycinanie chaszczy na podjeździe przy wejściu do Klubowni, w miejscu, w którym parkuję od czasu do czasu ja, a zawsze goście, gdy są. Przez te deszcze gałęziom tak odbiło, że żaden samochód nie byłby w stanie zaparkować, a ja sam miałem problemy z wejściem do Klubowni. Stworzyły prawie takie swoiste zadaszenie, że trzeba było między nimi lawirować i to w pozycji mocno schylonej. Wszystko po to, żeby uniknąć ich zimnej i nieprzyjemnej mokrości i przy okazji, żeby nie rzucać mięsem.
Gdy Żona zawiadomiła mnie, że goście dali znać i że będą za godzinę, zorientowałem się, że przyjęta przeze mnie metoda wycinania i od razu, na bieżąco, cięcia na mniejsze kawałki, żeby łatwiej ładować do worków, zda się psu na budę, bo na pewno nie zdążę. Tedy zacząłem wycinać potężne gałęzie i odkładać je na bok, żeby później się do nich dobrać. I dopiero mając jeszcze 15 minut do przyjazdu ciąłem na mniejsze, a po wprowadzeniu się gości rzecz skończyłem.
Para, z odzysku (to wyszło samo, bez mojego dopytywania), bardzo sympatyczna i kontaktowa przyjechała z Innej Metropolii. Chwilę porozmawialiśmy, a potem ja zniknąłem. 

Przed II Posiłkiem i po nim non stop pisałem. Można się było wykończyć.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.49.
 
I cytat tygodnia (ostatni z tej serii):
Nikt tu już nie przychodzi, bo jest za tłoczno. - Yogi Berra
(właśc. Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września 2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi (ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015 prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie Medalem Wolności.   Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych sportowców).