poniedziałek, 28 lipca 2025

28.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 237 dni. 
 
WTOREK (22.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Już o 06.40 z dołu zaczęły dobiegać pierwsze słodkie głosiki, a raczej głosik, by stopniowo przechodzić w gadulstwo.
Na dole byłem już przed siódmą, bo na co tu było czekać. Zrobiłem trzy Blogowe, powtórzone w drugim rzucie i na tarasie było o czym rozmawiać. Bo o 07.30 zadzwoniła ta oglądaczka, oszołomka przypominając się Żonie, że miała jej wysłać różne dane.
- Nazawraca głowę, powysyła ileś smsów, maili i powydzwania, a nic z tego nie będzie...  - podsumowała Żona. 
- Ale przynajmniej przetrzemy szlaki i z różnymi rzeczami na przyszłość będziemy przygotowani... - pocieszałem ją. 
Z drugiej strony jest duża szansa na pozytywną finalizację sprawy. Tak mówi statystyka. Bo przy transakcjach trzech nieruchomości, które rzeczywiście dobiegły końca po naszej myśli, mieliśmy do czynienia po drugiej stronie z ewidentnymi wariatami. No może tylko z dwubiegunowcami. Tak było w przypadku Dzikości Serca i Naszego Miasteczka oraz w przypadku Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi. To dlaczego teraz miałoby być inaczej?... Widocznie przyciągamy takich typów.
 
Młodzi goście z dołu, ci bez auta, wyjechali przed 10.00. Wykupili sobie jeszcze w uzdrowiskowym biurze turystycznym autokarową wycieczkę do Pragi. 
- Wyszło taniej od samego biletu na Intercity... - informowali.
Ten ich wczesny wyjazd był nam bardzo na rękę. Bo kolejni goście mieli przyjechać bardzo wcześnie, w południe, i tylko zostawić samochód, ale przecież  dół kiedyś i tak trzeba byłoby im przygotować, a to byłoby w konflikcie z dzisiejszą naszą wycieczką do City. A tak do 12.00 zdążyliśmy wszystko zrobić i gości mieliśmy całkowicie z głowy. 
 
Tym razem cała piątka zjadła ten sam I Posiłek. Wszystkim zrobiłem jajecznicę na boczku, kiełbasie i pomidorach (tych od gości). Córcia gwarantowała, że dzieciaki taki zestaw spokojnie zjedzą. 
Przed wyjazdem wybuchła afera. Wczoraj dzieciaki delikatnie gdzieś tam poprzecierały sobie jakieś miejsca w stopkach, więc w aptece Córcia kupiła plastry. Doedukowałem się przy okazji kolejny raz. Zwykły zestaw kosztuje 5 zł, ale dzieci chciały takie z nadrukowanymi pieskami, kotkami, autkami, lalkami, T-rexami i Bóg wie z czym jeszcze. A te kosztowały już po 15. Trzeba mieć łeb do interesów wszędzie.
Oczywiście na rączkach i nóżkach pojawiło się od razu znacznie więcej przetarć i bub. No i dzisiaj rano plaster Wnuczki się odkleił, stał się bezużyteczny. Więc go już nie miała, to dlaczego brat miał go mieć? Niespodziewanie dla niego brutalnie mu go zerwała. A taki trzylatek już od dwóch lat co najmniej ma zaszczepione głębokie poczucie własności, jeśli go nie posiada od urodzenia. Więc natychmiast się rozdarł. Kara musiała być. Po ustnej reprymendzie Córcia Wnuczkę klasycznie odizolowała od stada i kazała jej za karę siedzieć od nas z daleka w Salonie, w kącie narożnika. Dobiegał więc nas stamtąd szloch i łkanie.
- Maaaa...muuuu...siuuuu, a moooo...żeeeesz mi...i...i...i dać o...o...o...osta...a...a...atnią sza...aaansę?!!!... 
I bądź tu poważny w tak ważnym pedagogicznym momencie. 
Na tarasie z kolei, gdy dzieci zajmowały się sobą, a dorośli sobą, w pewnym momencie Wnuczka odniosła się do czegoś, o czym rozmawialiśmy.
- A propos... - zaczęła, a ja już nie wiedziałem a propos czego to było, bo mnie zatkało. 
 
Gdy wsiedliśmy do auta, przeprowadziłem prosty test, którego wynik znałem od kilkudziesięciu  lat.
- To jak dojedziemy do City, to najpierw robimy zakupy, czy idziemy na lody? - zapytałem "wszystkich".
- Na looody! - odpowiedziały głosiki. 
Nigdy przy dzieciach nie spotkałem się z inną odpowiedzią. 
Cała piątka była zadowolona z lodów,  bo pomijając że smaczne, to jeszcze ta młoda pani, ta cały czas gotowa na Halloween, nakładała, jak zwykle od serca. 
Córci City bardzo się spodobało, bo mogło, mimo że jest zapyziałe. Widziała je pierwszy raz, a potencjał starego miasta musiał budzić podziw. Pokazałem jej popowodziowe zniszczenia.
 
Z zakupami uwinęliśmy się szybko. Tylko w Carrefourze byliśmy całą grupą, ale już w Biedrze i w Aldi tylko my z Żoną. Cała logistyka związana z wypakowywaniem i pakowaniem dzieci do fotelików oraz z chodzeniem z nimi po sklepie, czytaj posiadania oczu dookoła głowy, znacznie przekraczała czas potrzebny na krótkie wyskoczenie do sklepu i kupienie kilku drobiazgów. Stąd mimo upału Córcia na chwilę zostawała z Wnukami w aucie.
W drodze powrotnej Żona postanowiła jeszcze wpaść do DINO po mięsko dla Pieska.
- Te zakupy już mnie wykończyły, a jeszcze DINO... - ciężko westchnęła Żona. 
- To odpuście sobie... - usłyszeliśmy poradę od Wnuczki, która ma dokładnie 6 lat bez trzech miesięcy.
Odpuściliśmy sobie o tyle, że Żonę zostawiłem samą, a z całą resztą pojechałem zawieźć pranie. I gdy wróciłem, Żona już czekała siedząc... na trawie  przed sklepem. Nie kłamała. 
 
W domu dorośli dochodzili do siebie każde na swój sposób. Dzieci dochodzenia nie potrzebowały.
Ja zniknąłem na górze, żeby porozmawiać z Siostrzeńcem. Wczoraj napisał, żebym zadzwonił, a nie chciał rozmawiać z Bratem Bo to panikarz!
Wuja, z mamą jest bardzo źle. - zaczął bez ogródek. -  Nie wiem, czy wiesz, że ma białaczkę?...
Oczywiście, że wiedziałem po wielu rozmowach z Siostrą i po opisie jej stanu. Ale nigdy nie użyliśmy słowo "białaczka", chociaż Siostra w każdej rozmowie ze smutkiem podkreślała, że Ojciec musiał przekazać jej genetycznie i tę cechę.
- Nie da sobie przetoczyć krwi zgodnie z naszymi zasadami... - wyjaśniał Siostrzeniec po mojej oczywistej uwadze.
- Ale mama już przecież nie należy do Świadków Jehowy!...
- Nie należy, ale stara się o ponowne przyjęcie, a za taki jej stosunek do sprawy ją szanuję... - wyjaśnił.
Nieźle to wszystko jest pojebane i co ludzie potrafią wymyślić. I co jeszcze wymyślą. Ojciec z białaczką żył 15-17 lat, ale on regularnie w szpitalu miał przetaczaną krew.
- Wuja, zastanówcie się z bratem, bo możecie już mamy nie zobaczyć. - Gdybyście ją teraz zobaczyli, to byście się przestraszyli! - Zawsze była mała, ale teraz zrobiła się taka malutka, ledwo chodzi i co kilkanaście kroków musi odpoczywać. 
Obiecałem, że z Bratem porozmawiam i dam znać.
Natychmiast do niego zadzwoniłem. O wielu rzeczach dotyczących Siostry nie wiedział. Umówiliśmy się wstępnie, że do Hamburga pojedziemy pociągiem w drugiej połowie września. Wcześniej Brat nie będzie mógł. Pomyślałem, żeby na wyjazd "namówić" Syna. 
 
Po południu wybraliśmy się do kebaba. Stawiała Córcia. Największym powodzeniem cieszyły się oczywiście frytki.
I stamtąd poszliśmy na tor saneczkowy. Z Córcią zjeżdżaliśmy naprzemiennie z maluchami. Nie było sposobu, żebym mógł się opanować i nie maltretować małych ciałek siedzących przede mną między moimi nogami wydając przy tym dziwne głosy. Wnuk-V kwiczał od różnego łaskotania, zaś Wnuczka zastosowała dialog między dorosłym a dorosłym, czyli z pełnym, jednoznacznym przekazem, logiką i ustaleniami.
- Dziadku, a możesz mnie w czasie jazdy nie dotykać w żadnym miejscu i nie wydawać żadnych dźwięków?....
Raczej nie było to pytanie. Obiecałem i słowa dotrzymałem, ale mocno z tego tytułu cierpiałem. Taka okazja. 
- A kto jechał szybciej? -  zapytałem Wnuka-V, gdy wracaliśmy. - Mama czy dziadek?
- Ja... - odparł po chwili namysłu. 
 
W domu Córcia wykąpała maluchy, a ja musiałem obejść się smakiem. Bo było od razu wiadomo, że może to zrobić tylko mama. I gdy dzieci oglądały bajki na moim laptopie, dorośli mieli czas dla siebie i na odsapkę. Ja, na przykład, przypominałem Koleżankom i Kolegom, maruderom, o zbliżającym się  terminie wpłaty na zjazd drugiej  transzy. Niektórzy miło i uspokajająco informowali, że już właśnie..., inni wysyłali suchy komunikat "pamiętam", a kilkoro  zatwardziałych nadal milczało. Ale i na takich mam sposoby.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek czwartego sezonu serialu The Bear. Zakończył się dosyć nieoczekiwanie. Mógł zamknąć całość, ale raczej otwierał drogę do sezonu piątego. Ale czy ten będzie, nie wiedzieliśmy. 
 
ŚRODA (23.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30. 
 
O 06.40 wszyscy byli już na nogach przez te słodkie głosiki.
Cała piątka plus Rhodesian siedzieli w chłodzie na tarasie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Rhodesian dlatego, że też jest miłośnikiem kawy. Cierpliwie czekał swoją masą, zdecydowanie większą niż u Berty, aż pozwoli się mu wylizać kubek z jej resztek. Przy czym doskonale wiedział, że gdy wyliże jeden, to należy przenieść masę do kolejnego pijącego. Niby nic, ale presja jest. A Berta? Czy muszę pisać, że o takiej niepsiej porze miała na wszystko wywalone?
Jeszcze przed śniadaniem/I Posiłkiem zagraliśmy we troje (Wnuczka, Żona, ja) dwa razy w memo. Pierwszy raz byłem tuż za Żoną z niezłym, jak na 75-latka wynikiem, a drugi raz nawet pierwszy. A wiadomo, że w tej grze nie ma się szans z dziećmi. Jednak dwa razy Wnuczka była trzecia, bo cały czas się dekoncentrowała zajęta kłapaniem dziobem i prowadzeniem wymyślnych wywodów. 
 
Po śniadaniu w piątkę poszliśmy do Zdroju. Córcia wymyśliła dla dzieci lody tajskie, których one nie znały, ale przecież w tym określeniu najważniejszy dla nich przekaz płynął od słowa "lody". Bardzo dokładnie obserwowały panią, która je przyrządzała. Ze wszystkim przenieśliśmy się do galaretkowego ogródka. 
Bardzo szybko wybuchła afera. Wnuk-V zaczął ryczeć i z początku nie było wiadomo, o co chodzi. Z buźki lały się rzęsiste krople, z nosa gluty i w tym szlochu coś mówił, czego nikt z obecnych nie był w stanie zrozumieć. Jednocześnie połykał z łyżeczki porcję lodów, które podawała mu matka milknąc na chwilę, by natychmiast wrócić do poprzedniego stanu. Długo zastanawialiśmy się, co się stało. I w końcu doszliśmy. Wnuk-V czuł się oszukany, zrobiony w bambuko, bo miały być lody, prawdziwe, czyli gałka, w wafelku. Ewentualnie kręcone w wafelku też mogły uchodzić za lody. A tu dostał takie dziwo, ni psa, ni wydrę. Bo smakowały bezsprzecznie jak lody, ale wafelka ani śladu, samemu nie dało się jeść i matka podawała mu łyżeczką, a to duża strata przyjemności, jakieś dziwne ruloniki i to w kubeczku. A doszliśmy, o co mu chodziło, gdy przez szloch dotarło do nas, że on chce jeść sam i że chce taki lodowy rulonik wziąć sobie w rękę. Tłumaczenie, że tak się nie da, że lód się roztopi, powodowało jeszcze większy żal i szloch. Lodów nawet nie skończył.
Rozżalenie natychmiast ustąpiło, gdy zobaczył przed sobą pucharek z małymi galaretkowymi sześcianami, które łapką mógł sam nabierać i jeść. A całkowicie pogoda ducha wróciła mu, gdy kawałek dalej matka zafundowała dzieciom kręcone lody śmietankowe. Śladu rozżalenia nie było. 
Prosty chłop. A Wnuczka wyrafinowana. Całą porcję tajskich zjadła ze stosownym komentarzem, oczywiście. 
 
Dalej poszliśmy do Parku Szachowego. Żona została w Szachowej, a my żmudnie pięliśmy się pod górę do placu zabaw. I co dzieci chciały, gdy ledwo tam dotarliśmy? Kupę. Jedno i drugie. Córcia obrobiła Wnuczkę,  ja Wnuka-V i można było spokojne posiedzieć sobie na ławce bacznie obserwując różne pomysły i porozmawiać.
W domu, w trakcie krótkiej odsapki, udało mi się znowu trochę popchnąć sprawy zjazdowe. Nieprzyjemnie zaskoczył nas z Żoną mail od kolegi, w którym informował nas, że swój przyjazd z żoną musi odwołać. A to jest ta para pierwsza z rozrywkowych. Tańce, driny, wino i whisky. Ta, która była u nas na chwilę w Tajemniczym Domu i ta, od której dostaliśmy ardizję. Kolega zaś to ten, który na poprzednim zjeździe załatwił kapelę Bo bez żywej muzyki to impreza jest do dupy!
W mailu wyjaśniał, że pod koniec sierpnia idzie na operację i do zjazdu na pewno nie dojdzie do siebie.
Myślał, że może operacja będzie wcześniej, ale niestety. Zmartwieni i, co tu dużo mówić, zasmuceni postanowiliśmy jutro do niego zadzwonić.
 
Całe popołudnie i wieczór spędziliśmy w ogrodzie. Najpierw przy grillu, a potem przy totalnej zadymie. Mięska i kiełbaski udały się nad podziw, więc dzieci miały skąd czerpać dodatkową energię.
We wstępnej fazie dymu miały do dyspozycji ogrodowe krzesła, trampolinę i dużą piłkę, na której na siedząco można było skakać. Ale gdy tego nie widziały, znienacka przyniosłem materac, taki składany z trzech części i go rozłożyłem niepostrzeżenie na trawie, żeby tym bardziej wzmocnić efekt.
Początkowe zdziwienie przeszło natychmiast w jego aneksję, przewalanie się po nim i w różne kotłowaniny. I chwilę przed tym, jak zainteresowanie tą formą dymu mogło się  wyczerpać, pokazałem im inny sposób wykorzystania materaca. A w przypadku dzieci wyłapanie tego właściwego momentu, kiedy to za chwilę może pojawić się nuda i marudzenie, uważam za jedną z moich wielkich a niewykorzystanych zdolności, czyli matulu, chwalą nas! Na ich oczach ustawiłem materac w pionie tworząc taką zygzakowatą, w miarę stabilną konstrukcję, na jej końcu postawiłem krzesła plus trampolinę, wszystko nazwałem labiryntem i dzieci mieliśmy z głowy na pół godziny. Trzeba było tylko spoglądać, czy nie robią sobie krzywdy.
Ale kulminacja miała dopiero nadejść. Bo znowu w odpowiednim momencie materac ustawiłem tak, żeby jego dwie części tworzyły trójkątny "namiot". Trzecia część stabilizowała konstrukcję leżąc płasko na trawie. Na wlocie i wylocie ustawiłem dwa krzesła i "kazałem" im pokonywać na czworakach taki tor przeszkód - zacząć przełazić pod jednym krzesłem, potem pod namiotem, a na końcu pod krzesłem drugim. Ciekawe, bo nigdy nie zmieniły kolejności, nigdy nie czołgały się pod "prąd". Wyznaczony przeze mnie wlot był wlotem, wylot wylotem.
Dzieci bardzo szybko odkryły, że biwak, jak quasi-namiot nazwała Wnuczka, jest świetnym schronieniem i że stamtąd można bezkarnie wyzywać dziadka od Dziada Starego. Oczywiście wymyśliła to Wnuczka. Więc w ruch poszedł dziadkowy sandał. Trzymając go w ręce groziłem:
- A spróbujcie jeszcze raz tak powiedzieć!... - i machałem nim.
I gdy któreś tak powiedziało, a raczej robili to oboje naraz, zrywałem się i do tego dupska, czyli słodkiej pupci, która była ostatnia i nie zdążyła się w panice schować pod krzesłem, a potem w "bezpiecznym" biwaku, przyklejałem z głośnym plaśnięciem płaską część sandała przy jednoczesnym kwiku jej właściciela/właścicielki.
Inwencja dzieci poszła jednak dalej. Stwierdziły, że jeszcze lepiej będzie wyzywać dziadka z bezpieczniejszej pozycji. Stały więc na dole przy tarasowych schodach, po czym po "Dziad Stary" pryskały, ile fabryka dała, czyli "bardzo szybko", na zabicie się, w pełnej panice, po schodach tarasowych do góry, do domu, słysząc za plecami wrzask dziadka i dudnienie jego kroków.
Za którymś razem schowałem się koło szklarni, czyli nagle im zniknąłem, gdy z tarasu zaczęły schodzić. A to było bardzo podejrzane i niebezpieczne. Zaczęły się naradzać, co tu zrobić. 
- Dziaaadku, dziaaadku! - Gdzie jesteś?  - Wnuczka sprytnie przybrała bardzo słodki i przymilny tembr głosu
Podszyty jednak odrobiną drżenia 
Z powodu tkwiącego w niej przerażenia. 
Nie bacząc na ton głosu wyskoczyłem na nich z kijachem. I gdy "udało" im się uciec do domu, szybko schowałem się z drugiej strony, koło drewutni. Wołanie znowu się powtórzyło. To wyskoczyłem na nich tym razem z plastikowymi, "potężnymi" grabiami. Tego było już Wnuczce za wiele - widok takich strasznych grabiowych zębów.
- Poddaję się, poddaaaję! - krzyczała. 
Wnuk-V ani myślał się poddać. Pryskał na górę, a każde szturchnięcie grabiami w tyłek wywoływało w nim salwy śmiechu. Raz, gdy go szturchnąłem trochę za mocno, stracił równowagę i glebnął się o schody podpierając się rączkami. I o to chodziło. Dopiero wybuchnął śmiechem i "prysnął" ponownie karkołomnie łapiąc równowagę.
Tak można było bez końca. 
 
Wieczorem, gdy aura się wyciszyła, zagraliśmy we czworo w rekiny. Wygrała Żona, a tylko dlatego, że gdy Wnuczka miała okazję ją pożreć, tego nie robiła, tylko ciągle czaiła się na dziadka. Babska solidarność. W końcu go zżarła.
Wieczorem tylko trochę poczytaliśmy i tedy spać
 
CZWARTEK (24.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Starałem się na górze trochę pisać, ale już o 06.20 dobiegł mnie głosik Wnuka-V.
"Tradycyjnie"  zasiedliśmy z Blogowymi na tarasie. Przy +13 stopniach. 
- O matko! - Żona zareagowała odruchowo, gdy pojawiła się na tarasie. - Jaki tu ziąb!...
Ale wytrwała.
I Posiłek w związku z wyjazdem Córci był stosunkowo wcześnie. I zaraz po nim poszliśmy we czworo na tor saneczkowy, żeby ostatni raz się z nim pożegnać. W pierwszej turze jechałem z Wnuczką i znowu mając ją przed sobą nie mogłem się oprzeć "maltretacji". 
- Dziadku, a możemy się umówić, że przez cały przejazd nie będziesz mnie dotykać? - zareagowała na swój sposób z chłodem i logiką dorosłej kobiety. Co by mi dało tłumaczenie To kiedy mam cię maltretować, jeśli nie teraz? Gdy będziesz nastolatką, albo starą babą?!
Wnuk-V nic sobie nie robił z "maltretacji". Wyraźnie już przyzwyczajony snuł jakiś długi wywód, chyba a propos kilku dinozaurów, które w tym sezonie postawiono na terenie toru. Ni cholery nie rozumiałem.
- Podoba ci się ten plan? - na szczęście to zrozumiałem.
Co miał mi się nie podobać? - że zastosuję łagodnie filozofię Edka. Głośno potwierdziłem ku wyraźnemu zadowoleniu Wnuka-V. 
Gdy po dwóch przejazdach zbieraliśmy się do wyjścia, jeden z panów otworzył "prywatną" furtkę i machnął na nas.
- Proszę, jeden przejazd  gratis... - Dla stałego klienta... - popatrzył na mnie ze śmiechem. - Też mam dzieci... - No i nie ma szefa... 
Radocha była dla wszystkich. Tłumaczyłem później Córci, że faktycznie zostałem zapamiętany, bo tylko ja, Dziad Stary, zjeżdżam z różnymi moimi wnukami. 
W ostatnim przejeździe Córcia jechała z Wnukiem-V i wyraźnie nas dogoniła. Wnuczka podziwiała mamę. 
W drodze powrotnej było kolejne pożegnanie. Ze Stylową i z lodami. Córcia fundowała. Tym razem nikt Wnuka-V nie zrobił w konia. Dostał gałkę "prawdziwego" loda i był przeszczęśliwy. Ja też zamówiłem skromnie, jedną  gałkę, pomny upomnień Żony.
 
Córcia z dziećmi i z Rhodesianem wyjechali w południe. Podziwiałem organizację wyjazdu i Rhodesiana, który na krok nie odstępował pani bojąc się, że o nim się zapomni i co wtedy? Uspokoił się dopiero w momencie, gdy ciężko opadł w bagażniku i gdy klapa się nad nim zatrzasnęła.
Dół zrobiliśmy błyskawicznie. O 13.00 przyjechali kolejni goście, para, według statystycznych standardów dziwna, bo on był karłem, a ona "normalną", 20+ dziewczyną. On na dodatek prowadził auto specjalnie przystosowane, jak później podejrzałem. Poza tym byli normalni, czyli z niczego nie robili problemu. Jak się dowiedzieliśmy, przywieźli ze sobą elektryczne hulajnogi, bo rzeczywiście on miał dodatkowo trudności z poruszaniem się. O nic więcej, broń Boże, nie dopytywałem. Na co mi to?...
 
Dopiero po wszystkim mogliśmy zabrać się za naszą codzienność. Najpierw pisałem, w przerwach zrobiłem dwa prania, a potem pojechaliśmy do Uzdrowiska w sprawach. Zrobiliśmy drobne uzupełniające zakupy pod przyjazd Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, oddałem w bibliotece przeczytaną książkę i przedłużyłem termin oddania drugiej oraz odebraliśmy pranie.
W domu, po powrocie, ustaliliśmy telefonicznie z Gołąbkami, że odbierzemy ich na dworcu w City, bo będzie łatwiej, a poza tym i jedna strona, i druga musi jeszcze zrobić spożywcze zakupy i tzw. spożywcze. 
A potem zadzwoniliśmy do mojego kolegi ze studiów, tego, który odwołał swój przyjazd z żoną. Spokojnie i bez emocji wszystko nam zrelacjonował. Jakiś czas temu poszedł na kolonoskopię i wykryto mu guza na jelicie grubym. Zdaje się, że niezłośliwego.
- A w tej sytuacji, jak działa firma? - dopytywałem, bo ją dawno temu założył i prowadzi z sukcesem do tej pory. 
- Normalnie, działa, chodzę do pracy, bo przecież jestem sprawny. - A zaliczkę, którą wpłaciliśmy, przeznaczcie na cele zjazdowe. - usłyszeliśmy na do widzenia.
No i smutek... 
 
Wieczór spędziłem na pracach relaksacyjnych. Podlałem pomidory, obrzępoliłem winogrona na tarasie i "pokazałem" im, w którym kierunku mają rosnąć oraz udrożniłem ścieżki wycinając zieleninę, żeby można było przejść. I nawet zasiadłem po dłuższym okresie przerwy przed onanem sportowym. Zasłużyłem sobie.
Na wieczorny deser tylko skromnie sobie poczytaliśmy. 
 
PIĄTEK (25.07) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Planowo.
Nawet dobrze spałem, bo to po Wnukach. Co prawda Fafik darł ryja już o 05.00, "ale" tylko przez chwilę, potem znowu przez chwilę o 06.00 i byłem ciekaw, czy też zrobi tak przez chwilę o 07.00, itd. Ciekawe, że żadna z tych szczekliwych sesji mi nie przeszkadzała, a na pewno nie ta, gdy już byłem na nogach. Wczoraj wieczorem przyszedł Sąsiad z Lewej, że właśnie dzisiaj o piątej wyjadą z synem do medycznej kontroli i że będą musieli Fafika wypuścić.
- Ale to tylko ten jeden dzień... - mnie uspokajał. 
Żona przyszła o 07.00 i Fafik... szczekał. 
- Ale to nie ten Fafik, co przedtem... - wyjaśniała. - Pamiętasz, gdy co chwilę wydawał z siebie dwa trzy szczeki, takie bez sensu, kompletnie debilne? - Wtedy wszystko opisałam Sąsiadce z Lewej, że nie da się spać, że goście również nie mogą i ona musiała zareagować. - Może mu daje jakieś tabletki na uspokojenie?...
Gdy to pod tą szerokością geograficzną życie się toczyło w ten sposób, spod innej, o 05.34, napisał Po Morzach Pływający. 
No to przez najbliższe kilka miesięcy będziesz odbierał wiadomości o takiej porze.
Pozdrowienia z morza.
PMP (zmiana moja)
Odpisałem:
-Mój Boże.
Znów morze?... 
Swoją drogą, jak on w tej sytuacji "poważnie" rozpatrywał przyjazd do nas?
O 08.11 zareagował. 
Raczej...O mój Neptunie 😁
Zabawa w ogrodnika była przepyszna... dosłownie. Spróbowałem trochę wychodowanych warzyw.
Czegoś się nauczyłem. Czarnej Palącej właściwie pozostało tylko zbierać dojrzewające warzywa.
Udało się z pomidorami mimo, że wyrosły z nasion z co najmniej miesięcznym opóźnieniem...
Czosnek zimowy również wyrósł pięknie zważywszy, że po raz pierwszy go sądziłem. Groszek dojrzewa i mam nadzieję, że trochę go będzie....
Tak czy inaczej spędziłem miło czas w domu.
(zmiana moja, pis.oryg.!) 
 
Od rana starałem się pisać. Jedyną, za to poważną przeszkodą był ból mięśni na pograniczu kości udowej i miednicy. Na tyle mocny, że nie dało się siedzieć w komforcie, ciągle trzeba było szukać pozycji z mniejszym bólem, albo wstawać i miejsca bolące rozmasowywać. Rano, po raz pierwszy miejsca te posmarowałem Wojskowym, ale będę mógł do niego wrócić dopiero w poniedziałek po wyjeździe Gołąbków. A dlaczego? A dlatego, że znowu muszę po posmarowaniu paradować przez 20-30 minut na golasa i to od pasa w dół, czyli z pokazywaniem newralgicznych części ciała, które na pewno nie byłyby akceptowane  przez gości.
 
W południe dostałem polecony od "obcego" listonosza. Pan wyjaśnił, że ten nasz jest na urlopie. Przyszło pismo z sądu, do którego się odwołałem, po odmownej decyzji ZUS-u w sprawie przyznania mi ryczałtu energetycznego. W piśmie informowano mnie, że sprawę moją będzie prowadziła taka to a taka sędzina i że wobec takiego składu sędziowskiego mogę wnieść zastrzeżenia w ciągu 7. dni od otrzymania tego pisma. Już lecę i wnoszę...
 
Po Gołąbki wystartowaliśmy do City ze sporym zapasem czasu, który ostatecznie zmniejszył się do kilku sekund i to tylko dlatego, że pociąg miał 4 minuty opóźnienia. Bo, gdy ledwo weszliśmy na peron, pociąg nadjechał. A wszystko przez to, że gdy z Uzdrowiska chcieliśmy się wbić na drogę krajową prowadzącą do City, ujrzeliśmy wielokilometrowy korek. Natychmiast zawróciliśmy i do City pojechaliśmy przez Łańcuchową Wieś. Takich mądrych było na kopy, więc na tej trasie takiego ruchu, w jedną i w drugą stronę, nie widzieliśmy nigdy. Ale przynajmniej jechaliśmy i to płynnie.
Po zakupach w Carrefourze wracaliśmy tą samą drogą. Tak na wszelki wypadek. Ruch był nadal duży, czyli że krajówka musiała być nadal zatkana. 
 
Po jakim takim ogarnięciu się wyruszyliśmy w świetnych nastrojach do Lokalu z Pilsnerem II. Zawsze, gdy tam idziemy, obojętnie w jakim składzie, mamy dobre humory. Teraz dodatkowo jeszcze dlatego, że Konfliktów Unikający miał dzisiaj imieniny i całe spotkanie wszystkim fundował. 
Wieczorem długo siedzieliśmy na tarasie. Konfliktów Unikający kupił Trybunał Eksport.
- Chciałem, żebyś spróbował, bo jest bliski Pilsnerowi Urquellowi...
Miałem prawo mu wierzyć. Rzeczywiście, nie zawierał w sobie śladu słodyczy, a poza tym posiadał goryczkę. Ona jednak nie zostawała zbyt długo na kubkach smakowych i znikała, poza tym piwo było zbyt esencjonalne i posiadało za dużą, jak dla mnie, zawartość ekstraktu. Ale piłem z przyjemnością, przy czym drugiego, jednego po drugim, już bym nie chciał. A Pilsnera Urquella?..., że zapytam głupio.
Spać poszliśmy o 22.00. 
 
SOBOTA (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Pół godziny po planie. 
Od razu na górze pisałem. Co prawda na dole nie było Głosików, ale za to były Gołąbeczki. Wczoraj umówiliśmy się, że pojawię się o 08.00.
 
Po Morzach Pływający przysłał pierwsze szersze wieści z mórz już o 05.37. 
Postaram się nie zamęczać Ciebie szczegółami życia na statku, ale fajnie jest wysyłać maile o 0425.
Wachta szybciej mija.
Początek kontraktu wydaje się spokojny.
(...) Z ciekawostek historycznych statek będzie cumował w porcie w którym nagrywano film " Okręt"
Za naszą rufą będzie widoczny kompleks bunkrów w których podczas II WW stacjonowały niemieckie okręty podwodne.
(...) Z ciekawostek celebryckich niedaleko naszej pozycji kotwiczenia znajduje się słynny Fort Boyard znany z popularnego programu rozrywkowego.
To tyle na dzisiaj wiadomości
PMP
PS.
Port La Pallice, zachodnie wybrzeże Francji 
(zmiana i skróty moje, pis. oryg.)
 
Na dole byłem brutalnie punktualnie o 08.00. 
- Wydaje mi się, że chyba specjalnie podkręciłeś ten blender, żeby warczał dwa razy głośniej... - 
Zza nowej kotary, z Bawialnego 
Dobiegł mnie głos Konfliktów Unikającego
Było po spaniu. Poranna pogoda dopisała nam na tyle, że z wielką przyjemnością siedzieliśmy przy Blogowych na tarasie i rozmawialiśmy. Aż szkoda było iść i robić I Posiłek. 
Goście z góry, para z nastolatką, wyjechali przed 11.00.
- Jedziecie państwo prosto domu?
- Niestety... - pan westchnął i się skrzywił.
Wszystko im się udało zrealizować w czasie tygodniowego pobytu I nawet pogoda nam dopisała, chociaż codziennie straszono deszczem! 
Kilka razy zapewniali mnie, że zostawili porządek A rzeczy ułożyliśmy tak, jak prosiła żona i wyraźnie byli zawiedzeni, że nie chcę się pofatygować na górę i odebrać od nich apartamentu. To jeszcze musieli dokładnie mnie poinformować, jak posegregowali śmieci.
 
Po I Posiłku zabrałem się za górę. Rzeczywiście porządek był idealny. Z Gołąbkami umowa była taka, że oni w tym czasie, gdy my będziemy sprzątać, pójdą na uzdrowiskowe szlaki.
Gdy zwolniłem miejsce dla Żony, zabrałem się za pisanie. Zawsze coś do przodu. 
Żona z kolei, gdy skończyła swoją działkę, wybrała się do Zdroju po... piwo. Niedawno na tyłach pijalni, obok kebaba, otwarto kolejny punkt gastronomiczny, w którym sprzedają piwo, ale tylko na wynos. Nie można konsumować na miejscu, bo lokal nie posiada toalety. Fajnie byłoby to robić obok przy spożywaniu kebaba na kebabowskich stolikach, ale ten z kolei nie ma koncesji na dystrybucję i spożywanie alkoholu. Jest więc jak jest. 
Pomysł na prezent imieninowy dla Konfliktów Unikającego, wczorajszego solenizanta, był Żony, stąd jej inicjatywa. Nowy lokal gastronomiczny charakteryzuje się między innymi tym, że sprzedaje piwo niepasteryzowane z pobliskiego lokalnego browaru z Krzywego Miasteczka. Na miejscu pan wlewa je do specjalnych półlitrowych plastikowych butelek, każdą etykietuje i ręcznie opisuje.
- Mamy trzy rodzaje... - poinformował mocno specyficzny, na swój sposób sympatyczny. - Ale  teraz nalewam tylko jedno, bo szefostwo jest na urlopie i nie dowiozło.
Biznes ma się  rozkręcać, bo będzie też sprzedawane piwo w szklanych butelkach i chyba coś jeszcze.
Życzymy im jak najlepiej, bo fajnie, po pierwsze, że pojawia się coś nowego, sensownego i, po drugie, że lokale na tyłach pijalni nie stoją puste i nie straszą czarnymi pustymi witrynami. Ale jeśli "szefostwo nie będzie dowoziło", tylko jeździło sobie na urlopy, to czarno widzę.  Byłoby szkoda.
Żona kupiła dwie butelki. Wiedzieliśmy, że takie piwne wynalazki spodobają się Konfliktów Unikającemu, który zawsze próbuje czegoś nowego. 
 
Z pisania wyrwał mnie telefon Konfliktów Unikającego. Myślałem, że z wycieczki wrócą później i że chce mnie o tym  poinformować.
- Trzeźwo Na Życie Patrząca prosiła, abym ci powiedział, cytuję: U wrót Twoich stoję Panie.
Zdrowo ubawiony rzuciłem się na dół z kluczami, aby im otworzyć. Mogła jeszcze dorzucić Czekam na Twe zmiłowanie, ale i bez tego  efekt był świetny i prowokujący.
Złożyliśmy życzenia, wręczyliśmy prezent i natychmiast przystąpiliśmy do degustacji. To znaczy solenizant i Żona. Trzeźwo Na Życie Patrząca nie gustuje, a ja podziękowałem. Już wcześniej poznałem smak, owszem dobry, ale żeby tak od razu zmieniać upodobania?...  
Jakoś w tym momencie przyjechali kolejni goście na górę. Dwie panie, siostry, lat 55-58. Sympatyczne, ale stonowane. O Uzdrowisku wiedziały sporo, bo to był ich już trzeci pobyt. Okazało się, że poprzednio mieszkały w sąsiednim pensjonacie przy Pięknej Uliczce. 
 
 Zanim rozpoczęliśmy grillowanie, musieliśmy jeszcze z Konfliktów Unikającym zrobić małą wycieczkę. On do Intermarche, aby uzupełnić bufet o piwo i Baczewskiego, ja po cztery paczki, które akurat się skumulowały.
Zaczęliśmy szykować grilla mimo że zachmurzone niebo wcale do tego nie zachęcało. Ale na wszelki wypadek stół i krzesła ustawiliśmy pod świerkiem, który gwarantował solidne zadaszenie w przypadku  małego deszczyku. Deszcz był duży i nieprzelotny. Padało stosunkowo długo. Ale to nam wcale nie przeszkadzało. Odwrotnie, dodało romantycznego smaczku.
Odziani w kurtki z kapturami konsumowaliśmy dary boże. Na mokrych talerzach karkówka i pierś z kurczaka smakowały znakomicie, do tego ogórki, w połowie małosolne, w połowie już kiszone, zrobione przez Konfliktów Unikającego i pyszny sos czosnkowy na bazie jogurtu zrobiony przez Żonę (dip - wyjaśnienie dla zdezorientowanej młodzieży) rozcieńczony siłą rzeczy przez deszcz, co w żadnym momencie nie odebrało mu smaku. To wszystko było wsparte piwami i Baczewskim (panowie) dozowanym z umiarem, ale wiadomo, jak może się skończyć takie mieszanie wywoływacza z utrwalaczem.
Nie pamiętam, o której położyłem się spać. Jakoś tak między 19.00 a 20.00. Przy czym "położyłem się" jest w tym przypadku sporym nadużyciem. Po prostu padłem, jak kłoda. Jutro miałem usłyszeć od Żony: Spiłeś się, jak świnia! Żenujące! Próbowałem się słabiutko bronić, ale słabiutko i króciutko. 
 
NIEDZIELA (27.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Na lekkim kacu po wczorajszym grillu. Na dworze padało. Jak te pomidory mają dojrzeć?... Wkurzające!
Do ósmej pisałem, a potem zszedłem na dół i brutalnie robiłem Blogowe. I przy nich rozkręciliśmy się z gadkami przy kuchni. Gadki trwały dalej, gdy zabrałem się za I Posiłek. I trwały sporo po nim. W międzyczasie wyjechali goście z dołu. Ten karzeł ze swoją dziewczyną, jak się okazało. Bo, gdy poszedłem robić wstępne porządki, odkryłem, że zostawili swój ręcznik. Żona natychmiast zadzwoniła do niego z pytaniem, czy by jeszcze nie wrócili.
- Moja dziewczyna mówi, że nie i że trudno. - Ale dziękujemy, że pani zadzwoniła. 
Do czasu wyjazdu Gołąbków zaplanowaliśmy sobie godzinę na Stylową. Były tłumy ludzi, bo taka pora i deszcz, ale gdzieś po pół godzinie wyraźnie się rozładowało zgodnie ze specyfiką uzdrowiskową. We wszystkich sanatoriach nadeszła pora  obiadu.
Gołąbki i Żona spokojnie kończyli swoje desery (my skromnie dwie gałeczki lodów, oni potężne desery bezowe plus napitki wzmacniane rumem), a ja poszedłem po Inteligentne Auto. Nie mogliśmy dopuścić, aby nasi goście idąc na piechotę na kolejowy dworzec przemokli, mimo posiadania tzw. kurtek przeciwdeszczowych  (przepuszczały wodę po 5. minutach) i w takim stanie jechali do Metropolii narażając się na przeziębienie.
Do odjazdu pociągu było jeszcze 15 minut, więc się pożegnaliśmy. Według późniejszych relacji pociąg przyjechał z pięciominutowym opóźnieniem, a ten w City na nich nie czekał.  Bo po co? Na szczęście dość szybko był inny, też jadący przez City do Metropolii. Kolejowa paranoja. 
 
W domu od razu zabraliśmy się za sprzątanie dolnego apartamentu. Około 19.00 miała przyjechać para. Rzecz normalna, tylko że oni mieli do pokonania ponad 650 km na... motocyklu. Przy tej pogodzie i to tylko na dwie doby. Słabo się robiło na samą myśl.
Po zrobieniu swojej działki od razu zabrałem się za pisanie czując oddech poniedziałku. 
 
Pod wieczór zadzwoniłem do Syna. Rozmowa była dosyć trudna, bo Syn wiedział lepiej i w sporym stopniu mnie pouczał. A dotyczyła stanu zdrowia Siostry i mojej propozycji, abyśmy we trzech (on, Brat i ja) pojechali do Hamburga w drugiej połowie września. Dyskusja, raczej jego monolog, toczyła się wokół Ale tato, to może być już za późno! Reagował na zasadzie "czarne-białe" nie dopuszczając do siebie całego mnóstwa szarości z obszaru różnych uwarunkowań tych trzech osób, które dodatkowo, każde na swój sposób, były uwikłane od dziesięcioleci w trudne relacje. Ciężki temat. Umówiliśmy się na kontakt w najbliższym czasie.
 
Potem zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Żona Dyrektora obchodziła imieniny. Rozmawialiśmy aż 43 minuty, a głównym tematem była ich obecna, mocno skomplikowana sytuacja zawodowa. Już teraz, ale równie dobrze za rok, czy dwa mogą wdepnąć w porządny kanał i pewne ich zamierzenia, zwłaszcza Żony Dyrektora, musimy wybić im z głowy posiadając spore doświadczenie w sprawach. A tego nie  da się zrobić telefonicznie. Trzeba osobiście mając do dyspozycji przynajmniej dwa  dni. Stąd ustaliliśmy, że przy pierwszej nadarzającej się okazji trzeba spotkać się gdzieś w połowie drogi, jak bywało jeszcze kilka lat temu.
 
Od kilku dni Krajowe Grono Szyderców "zasypuje" nas zdjęciami i filmikami z Pucusia. A to słodkie dzieciaki szaleją w Rynku na fontannach lub w parku linowym,  a to sterują statkiem wycieczkowym pływającym po zatoce ubrane w strój kapitański, a to siedzą w knajpach bardziej lub mniej zajęte.
Krajowe Grono Szyderców przysyła też wyrafinowane zdjęcia, takie służące torturom, pokazując różne miejsca i panoramy lub wreszcie zbliżenia różnych potraw i deserów. A to jest już duże "świństwo!"
 
Wieczorem obejrzeliśmy polską komedię z 1979 roku Słodkie oczy z Witoldem Pyrkoszem, Dorotą Fellman i Igą Cembrzyńską. Jakoś tak nas naszło. Oglądało się z sympatią, wróciły realia z tamtej epoki, wzruszenia i wiedzieliśmy, że pokolenie naszych dzieci, nie mówiąc o wnukach, zupełnie by nie zrozumiało, dlaczego my ten film oglądaliśmy. Takie nudy...
Jutro postanowiliśmy obejrzeć Wielkiego Szu z 1982 roku, z Janem Nowickim. 
 
PONIEDZIAŁEK (28.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pół godziny przed planem.
Mogłem posmarować nękające mnie miejsca i po kilku tygodniach wrócić do pełnego  zestawu gimnastyki. 
Dłuższy czas pisałem na dole, by później wynieść się  na górę, do "biura", praktycznie na  cały dzień, ku wielkiej uldze Żony. Od razu oddałem się onanowi sportowemu. Miałem okropne zaległości. Najpierw "musiałem" wrócić aż do pierwszej kolejki ekstraklasy i I ligi, obejrzeć mnóstwo skrótów, bo się działo, potem przejść do innych dyscyplin, by wreszcie przelecieć różne "wstrząsające" i ogłupiające tytuły z cyklu "wieści z Polski i ze świata". Z góry po jakimś czasie wypędził mnie głód.
 
Wyjrzało słoneczko, więc I Posiłek zjadłem w ogrodzie. I zaraz potem wróciłem na górę do onanu sportowego. Było już południe, a ja go nie skończyłem. Musiałem zrobić przerwę, bo miałem przesyt. Poza tym panie ruszyły auto spod Klubowni, więc otworzył mi się front robót. Wywiozłem do  PSZOK-a kolejny śmietnik. Stamtąd pojechałem do pralni z praniem i zawitałem w DINO. Żona dała mi zlecenie na 3 kg łopatki dla Pieska.
Gdy wróciłem do domu, wróciłem do onanu sportowego. O 15.00 byłem z nim wreszcie na bieżąco. 
 
Nadszedł  wreszcie czas, aby zabrać się za konstruowanie muzyki na zjazd. Z mojej Listy 100 wybrałem 58 utworów. Do tego Żona dołoży swoje trzy grosze, ja może jeszcze grosz tak, żeby wyszło około 7. godzin muzyki non stop. Efektem finalnym (nośnik, chmura) ma zająć się Żona, bo ja nie mam o tym bladego pojęcia i mieć nie chcę.
Gdy zszedłem na II Posiłek, bardzo szybko uzmysłowiłem sobie, że wpadłem w pewną specyficzną pułapkę czasową. Blog miałem na tyle gotowy, że mogłem publikować od ręki, ale było na tyle wcześnie, że publikowanie nie miało sensu. A przez to "wcześnie" nieprzyjemnie pchały mi się do głowy różne pomysły Co to ja jeszcze dzisiaj mógłbym zrobić?, a niczego specjalnego robić mi się nie chciało. Więc co miałem robić? Frustrujące. 
To oczywiście sam przed sobą symulowałem różne "prace". A to niby porządkowałem zjazdowe drobiazgi, które tego wcale nie wymagały, a to robiłem quasi-porządki w papierach, które wcale ich nie potrzebowały. W końcu widząc jałowość tych czynności odważyłem się wyjść do ogrodu. 
Ostatecznie nie żałowałem. Przy wejściu do szklarni zrobiłem totalny porządek, parę rzeczy przerzuciłem do Klubowni, by tam czekały na swoją pszokowską kolej i narwałem kilogram pokrzyw, które zalałem 20 litrami deszczówki. Za dwa tygodnie będzie jak znalazł.
Prace umiliła mi Siostra, a potem rozmowa z Synem. Mieszając obie było tak:
- Ciotka się pytała mnie, dlaczego do niej nie zadzwonisz? - poinformowałem z przyjemnością Syna. - Nie wiem, gdy przyjedziemy, to go zapytasz... - odpowiedziałem. - Cieszysz się? - dopytałem sadystycznie.
- Tato, ja przed przyjazdem zrobię manewr wyprzedzający. - Kilka dni wcześniej zadzwonię do ciotki, gdy już będzie o czym gadać konkretnie, i w ten sposób już na miejscu nie będzie mi suszyć głowy.
- Ale wiesz, że z ciotką rozmawiałem pół godziny, a tobie wyciskam z tej rozmowy 5 minut...
- Chyba raczej trzy... - Syn się uśmiał. 
- W każdym bądź razie bardzo się ucieszyła z naszego przyjazdu, oczywiście na swój sposób, daleki od spontaniczności. - Zabroniłem jej przygotowywać i ścielić łóżka Przecież sami sobie pościelimy a ty się nie przemęczaj, a posiłki też sobie przygotujemy! Usłyszałem, że ja niczego nie rozumiem.
Ustaliłem z Synem, że w okolicach połowy sierpnia zaczniemy ustalać termin naszego wyjazdu do Hamburga.
Dzwoniłem do Brata w tej sprawie. Nie odbierał. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.54.
 
I cytat tygodnia:
Pamiętaj, że najciemniejsza godzina jest tuż przed świtem. - Thomas Fuller (angielski duchowny i historyk z XVII wieku)

poniedziałek, 21 lipca 2025

21.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 230 dni.
 
WTOREK (15.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.50.
 
Wstawało się ciężko, skoro alarm nastawiłem wczoraj na 06.30. 
Wszystko więc było porannie opóźnione, ale nie narzekałem, zwłaszcza że organizm dał pospać i nie było nocnych afer. Ale jednak upomniał się o swoje, gdy ledwo wstałem i wprawiłem go w ruch w całości, a przy okazji w pewnych szczegółach skutkujących... Potem się jednak uspokoił na tyle, że mogłem rozpocząć cyzelowanie. 
Robaczki przyszły dość wcześnie, to znaczy normalnie, ale przez to moje opóźnienie wydawało się inaczej. Chętnie uczestniczyły we wszystkich procesach przygotowania Blogowych 
(Wyjątek
To wrzątek!
i uczestniczyły w mądrzejszych i głupszych dyskusjach. I oczywiście zaliczyły balkon. Musiało też się stać zadość tradycji i po przeczytaniu imion z Kalendarza Świąt i wybraniu dla siebie wzajemnie się przedstawialiśmy. Dzisiaj czytał je Q-Wnuk, który z racji wieku nie ma żadnych oporów, nawet przy tak dziwnych, wymyślnych czy nietypowych, jak Cyriak, Lubomysł, Niecisław czy Pompiliusz (to tylko z dzisiejszego dnia). Te jednak Ofelię jeszcze trochę paraliżują, ale przymuszona, czyta. Przymuszenie jest proste i tylko jeden sposób skutkuje. Zresztą odnosi się on do różnych pozostałych sytuacji. Wczoraj rano nie chciała czytać.
- Czytaj, teraz twoja kolej, bo wczoraj czytał Q-Wnuk! - A jutro będzie znowu on, na zmianę.  
To "na zmianę" jest święte, nawet u Ofelii. Od razu u źródła gasi zarzewie pożaru.
W imionach u Ofelii widzę postępy. Bo do tej pory wybierała imiona typu Anna, Ola, Sara, Julia, itp., a dzisiaj wybrała Roksanę. No, proszę. Odrzuciła figurującą dzisiaj Annę, ale już na Cyriakę nie było jej stać. Q-Wnuk wybrał Niecisława, ja Pompiliusza i się sobie nawzajem przedstawialiśmy przy wzajemnych chichach.
- Pompiliusz jestem, bardzo mi miło... - ściskałem dłoń a to Q-Wnuka, a to Ofelii.
- Niecisław jestem... - słyszałem. - A ja Roksana...
Gdy zaś rodzeństwo przedstawia się sobie, jest najwięcej chichów. Żona wczoraj rano się oburzyła, że robimy to bez niej. Dzisiaj znowu zapomniałem, żeby z tym teatrem zejść na dół. Będę milczał, żeby szydło nie wylazło z worka. Taki ładny dzień i tak ładnie się rozpoczął... Może jutro się uda?...
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. W planach były dwie rzeczy - lody na Rynku i zakupy. Kwestią sporną w czasie jazdy była kolejność. Babcia chciała zrobić najpierw zakupy Bo potem będziemy mieli to z głowy i będziemy mogli się relaksować. Ja optowałem najpierw za lodami tłumacząc wszystkim obrazowo, co może stać się z poszczególnymi zakupami, gdy je zostawimy w takim upale na dłuższy czas w bagażniku. I tak: masło zjełczeje, z jajek zrobią się zbuki, mleko skwaśnieje, mielone się zasmrodzi, a puszki z tuńczykiem nabrzmią dramatycznie grożąc rozsadzeniem. Z listy tylko makaron bio miał szansę na przetrwanie. Dzieci zaś natychmiast chciały lody i inne argumenty nie były potrzebne.
Ofelia przezornie wzięła gałkę mango z zastrzeżeniem, że gdy zje i będzie chciała jeszcze, to sobie domówi. Pani, tak samo młoda, ale inna niż ta przygotowująca się na Halloween, nakładała podobnie, czyli od serca. Ofelia więc de facto dostała dwie gałki takich ze Stylowej. My zaś we troje zamówiliśmy po dwie, czyli otrzymaliśmy po cztery. Wszyscy to docenili, zwłaszcza dzieci. I gdy uporaliśmy się z takimi porcjami, Żona wszystkich zaskoczyła pytając Robaczków Może chcecie jeszcze po "gałce?". Głupich pytała, czy co? Chcieli, każde mango. System nakładania się nie zmienił. Czy dzieci mogły narzekać? Nie. Nawet przez chwilę im to do głowy nie przyszło.
 
Zakupy specjalnie skoncentrowaliśmy w Carrefour, żeby upałem i innymi sklepami się nie wykończyć. 
Po powrocie nad Uzdrowisko nadciągnęła zbawcza burza. Przyjemnie się ochłodziło i orzeźwiło.
Po II Posiłku rozegraliśmy finał statków. Wygrałem z Q-Wnukiem zajmując w turnieju pierwsze miejsce, a Babcia zdobyła trzecie wygrywając z Ofelią. Po czym cała trójka zajęła się sobą (jakieś wyścigi w komputerze; podziwiałem Żonę, że bierze w tym udział i co chwilę dobiegało mnie "Brawo, babcia!" szczerze wykrzykiwane przez któreś z Robaczków), a ja zabrałem się za bardziej użyteczną pracę. Podlałem pomidory resztką gnoju z pokrzyw. Wiedziałem, że będę śmierdział niemożebnie, ale w perspektywie miałem prysznic.
 
I w takim moim stanie poszedłem z pozostałą czwórką na spacer do Uzdrowiska Wsi. Wszyscy wiedzieli, że w trakcie na pewno złapie nas deszcz, bo się mocno zachmurzyło i zaczęło wiać. Deszcz nas złapał, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadzało i nikt słowem nie zamarudził. Nawet Pieskek, a już na pewno nie Q-Wnuk, który wziął piłkę i mógł po drodze sobie ze mną pokopać.
Wracając ustaliliśmy,  że po powrocie od razu bierzemy prysznic. W tym momencie, ale i od samego rana, judziłem dzieci, że je wykąpię licząc na natychmiastowy protest. W żadnym momencie się nie  zawiodłem. 
- Ale, dziadek, ja w domu kąpię się sam. - informował Q-Wnuk.
- Na pewno? - "nie dowierzałem".
- Tak.
- Ja też się kąpię sama! - musiała uprzedzić Ofelia.
- To niemożliwe! - "nie wierzyłem".
- Już od dawna!...
- Nie ma mowy! -  Q-Wnuk wykąpie się sam, a ja ciebie.  - podważałem jej wiarygodność.
- Nieee! 
- Umyję kolana, bo zawsze masz czarne i dupsko!
- Nieee! - Ja sama!
I pomyśleć, że jeszcze rok temu nie miały nic przeciwko temu,  a nawet chętnie na to pozwalały czekając na różne wygłupy w trakcie namydlania, szorowania, spłukiwania i wycierania. Skończyło się bezpowrotnie.
Dzieci się zgodziły, abym prysznic wziął pierwszy. Po czym przyszły na górę z piżamami i z ręcznikami.
- A mogę ja pierwsza? - Ofelia zapytała brata.
- Nie, ja pierwszy!
- Ale dlaczego?! - Zawsze w domu ty jesteś pierwszy!...
- Bo ja to robię szybko...
Ten argument spowodował, że natychmiast ją przytkało, dalej nie próbowała i nawet nie przewróciła oczami.
- Dziadek, a możemy zostać sami? 
To się porobiło...
Wytłumaczyłem im więc, przy jakiej nastawie jest gorąca woda i żeby uważali, jak mają się namoczyć, zamknąć kran, namydlić się i spłukać. Protestów nie było.
- To ja będę siedział obok, w sypialni i gdyby coś się działo, to wołajcie. - A swoje drzwi przymknijcie. Taka doza intymności im wystarczyła. Na razie. 
Po wszystkim dzień w zasadzie się skończył. Bardzo szybko uciekłem na górę, żeby jeszcze trochę poczytać. A cała trójka znowu w coś grała na komputerze. Podziwiałem Babcię. 
 
Wieczorem Syn przysłał smsa:
- Mamy studenta w domu.
Z drugiego, z zrzutu z ekranu, wynikało, że Wnuk-I rozpocznie studia na Metropolialnej Politechnice, na kierunku Biomechanika inżynierska. Ki diabeł?!... Od razu sobie poczytałem. Bardzo ciekawe. Studia I stopnia, 7 semestrów. Przekazałem gratulacje na ręce Syna i Wnuka-I. Obaj zareagowali podobnie, bo napisali, że w programie jest chemia. Przypomnę, Wnuk-I w ogólniaku ledwo ją zaliczył i to za pomocą poprawki.
- Hmmm... - ponownie napisałem do Wnuka-I. - Siedem semestrów! Nie w kij dmuchał! A z chemii trzeba będzie się deczko podciągnąć :) 
 
ŚRODA (16.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.10.
 
Od 05.30 wierciłem się w łóżku, by o 05.45 wyłączyć alarm nastawiony na 06.00, i żeby wstać o  06.10. Paranoja.
Jeszcze przed Blogowymi wysłałem do Pasierbicy trzy sążniste smsy w ramach zaległości dwóch poprzednich poranków, kiedy to jadąc do pracy tramwajem i z kawą spodziewała się, że sobie, tradycyjnie, poczyta o Robaczkach, co bardzo lubi. Tedy byłem na bieżąco.
Na górę przyszła sama Ofelia, takie zaspane ciałko.  Uczestniczyła w robieniu Babci kawy i ją zaniosła. 
Za jakiś czas zszedłem na dół z laptopem, żeby móc we czworo wybrać imiona i się poprzedstawiać.
Q-Wnuk, jak się za chwilę miało okazać, wybrał to samo, co ja - Dzierżysław. Babcia, żeby było jeszcze śmiesznej - Dzirżysława (nie ma literówki), a Ofelia - Carmen, a nie Maria, która jest co drugi dzień.
Przed I Posiłkiem zagraliśmy w statki, bo teraz dzieci mają na nie fazę. Do ścisłego finału weszła Ofelia i ja. Było widać, że się nie może doczekać gry z dziadkiem. 
Po I Posiłku wysprzątałem górę i żeby żona miała spokój ze swoją częścią sprzątania, zabrałem Robaczki w sprawach do Uzdrowiska. 
Postępowanie z Robaczkami, gdy jestem z nimi sam, jest niezwykle proste z zerową strefą konfliktów na linii one między sobą (90%), one jako jeden front przeciwko dziadkowi (8%) i każde z nich oddzielnie przeciwko dziadkowi (2%, czyli po jednym procencie na łebka). Bo dzieci doskonale wiedzą z kim, kiedy i na co mogą sobie pozwolić. Po pierwsze nie było rodziców, po drugie Babci, co nie było moim żadnym wkładem w mądrości postępowania z Robaczkami. Ale cała reszta już tak.
Więc przy odbieraniu paczki:
- Q-Wnuk wklepie "odbierz paczkę" i numer telefonu Babci, Ofelia zaś numer kodu i "idę dalej"-        Q-Wnuk wyciągnie paczkę ze skrytki, Ofelia zamknie klapkę i naciśnie "kończymy na dziś". - Q-Wnuk zaniesie paczkę do Inteligentnego Auta, bo ciężka i zapakuje do bagażnika oraz zamknie klapę bagażnika. Żadnego  nawet proteściku. Zwracam uwagę na precyzyjne przewidywanie wszystkich możliwych czynności i ich rozdział oraz na pewne podpuchy. Żadnych niespodzianek.
W Biedronce:
- Oboje pakujecie na zmianę towar do kosza, który prowadzi Q-Wnuk. - Oboje sczytujecie kody i towar odstawiacie przy kasie. - Ofelia przykłada kartę "Moja Biedronka" i słucha głupich komunikatów,      Q-Wnuk płaci kartą. - Oboje wkładacie towar z powrotem do wózka. - Po wyjściu oboje pakujecie towar do torby i oboje odstawiacie wózek.
Zero sprzeczki. Żebym mógł tak kiedyś ze swoimi dziećmi...
W pralni nie mogło być konfliktów, bo tylko wziąłem Robaczki ze sobą, żeby się przedstawiły.
 
Po powrocie rozegraliśmy drugą fazę turnieju w statki. W walce o III miejsce Q-Wnuk pokonał Babcię, a o I miejsce ja Ofelię. Długo prowadziła i była blisko zwycięstwa, ale moje zakończenie było piorunujące, niczym u Igi. W samej końcówce zatopiłem jej czteromasztowca, dwumasztowca i cztery jednomasztowce, a to było najtrudniejsze. Gdy zacząłem swoje niszczycielskie dzieło, Ofelia miała "tylko" do zatopienia mojego dwumasztowca i dwa dwumasztowce. Nie mogła się nadziwić, że tak była bliska zwycięstwa. W ogóle się nie obraziła, jak byłoby to rok temu. Dorośleje, poza tym tak dużo gra, w tym wygrywa i przegrywa, że jej już to nie tyka. Poza tym, wiadomo, z dziadkiem nie ma się szans...
 
Wczesnym popołudniem najpierw przyszedł mail od Profesora Belwederskiego z jego gratulacjami dla Profesora Noblisty, z kopią dla mnie, a potem podziękowania Profesora Noblisty, również z kopią dla mnie. 
Profesorze Noblisto,
Właśnie powziąłem wiadomość, wspaniałą wiadomość, że zostałeś wybrany członkiem rzeczywistym PAN-u. Moje najserdeczniejsze gratulacje! 
Śledziłem trochę Twoją drogę pracy naukowej, pracy przez wiele lat, głównie za granicą ale i w Polsce, i mając w pamięci Twoją obecność na naszym roku ’73 wraz z zaangażowaniem i osiągnięciami – muszę przyznać, że wszystko mi się zgadza. Kto jak nie Ty powinien zostać członkiem rzeczywistym PAN ! Odpowiedź jest oczywista.
Noblisto, serdeczne gratulacje. Bardzo się cieszę, że od wielu lat znam osobiście Osobę, która w środowisku naukowym uzyskała takie wyróżnienie.
Życzę dalszych sukcesów i - do zobaczenia w Uzdrowisku.
Profesor Belwederski 
(zmiany moje, pis. oryg.)
Też byłem dumny. Gdy tylko wyjadą Q-Wnuki, puszczę wiadomość w świat, do naszych.
 
Tuż po 15.00 przyjechali goście na górę. Para, lat pod czterdziestkę, ale nie małżeństwo, i nastolatek, zdaje się, jej syn. Oboje bardzo sympatyczni i niezadający głupich pytań. Może też dlatego, że on wielokrotnie przyjeżdżał do Uzdrowiska, bo ma tutaj rodzinę.
Plan był taki, że zaraz potem we czworo idziemy do Lokalu z Pilsnerem II. W nim jednak rzeczywiście "wszystko było inne" niż w Lokalu z Pilsnerem I. Pani sympatyczna, kontaktowa, pamiętająca nas, uśmiechnięta, cierpliwa, i nalewająca wino przy Żonie. Dzieci czuły się nie dość, że jak ryby w wodzie, to jeszcze u siebie.
- To my pójdziemy do pani i poprosimy, żeby przyjęła nasze zamówienie... - zaskoczyły nas. Co za słownictwo?!...
Faktycznie, tłumów specjalnych nie było, a mimo tego sporo czekaliśmy. Po "interwencji" pani pojawiła się natychmiast. Potrawy i desery były o niebo smaczniejsze niż w lokalu z Pilsnerem I.
- Chyba miałaś rację... - zagadałem do Żony, gdy wychodziliśmy. - Minie sporo, zanim pójdziemy ponownie do Lokalu z Pilsnerem I. 
- Wyczytałam, że tam zmienił się chyba główny kucharz i obsada kelnerska, co by wiele wyjaśniało. 
- Klientów będą mieli nadal wielu, bo ci, którzy przyjdą pierwszy raz, nie będą wiedzieli, jak było przedtem. - zamknąłem dyskusję.
 
Przed domem czekała już na nas w samochodzie ta pani, mieszkanka Uzdrowiska, do której przyjeżdża co roku na wakacje para wnuków - Janek (teraz 13 lat i Faustyna -10). Poznaliśmy się, gdy ledwo wprowadziliśmy się do Uzdrowiska, na stadionie, na Orliku. Chłopaki od razu przypadli sobie do gustu i taka to dziwna znajomość trwa "trzeci" raz, bo dość trudno powiedzieć, że trzeci rok. Gdy przyjeżdża Q-Wnuk, dopytuje się, czy będzie Janek, ten z kolei dopytuje się babci, czy będzie Q-Wnuk. I gdy po roku się spotykają, bez żadnego kontaktu w międzyczasie, od razu przechodzą do rzeczy. Zachowują się, jakby widzieli się wczoraj. Piłka, piłka, piłka i... wygłupy, sytuacyjne oraz słowne, których wcześniej nie było. Lat przybywa i wyciągają ze spotkań coraz więcej.
My się z panią umawiamy i też z nią raz na rok spotykamy się na boisku. Dzisiaj przyjechała po nas, żebyśmy razem pojechali na boisko szkolne, aż za DINO, bo Orlik nieczynny. Panie się zaraz ulotniły robiąc sobie jakąś wycieczkę, a ja zostałem sam z chłopakami. Nawet mnie oszczędzali, ale tylko dlatego, że było dodatkowe boisko do kosza, a Q-Wnuk przezornie taką piłkę ze sobą przywiózł. Więc sporo w niego grali, a kosz ma tę przyjemną cechę, że nie posiada bramek, na których musiałbym stać.
W końcu stanąć musiałem uatrakcyjniając strzelanie i ich pojedynki jeden na jeden. Nie było tak źle. Przetrwałem. Umówiliśmy się na jutro w tym samym miejscu. 
Wieczorem Q-Wnuka naszło w ramach dywersyfikacji wysiłku i koniecznie chciał ze mną grać w warcaby. Wymusił na mnie aż pięć partii. Wszystkie przegrał.
 
Spać poszedłem o 22.00. Późno, jak na mnie. 
 
CZWARTEK (17.07)
No i dzisiaj wstałem o 6.30.
 
Planowo, bez wydziwiania.
Znowu wysłałem do Pasierbicy sążniste smsy, tym razem cztery. Ale po raz pierwszy te same do        Q-Zięcia, bo on stwierdził, że też chce sobie poczytać i bardzo mu się podobają. Porannie więc zeszło sporo czasu. 
Na górę znowu przyszła sama Ofelia i dziarsko zniosła Babci na dół Blogową. Zaraz potem zszedłem i ja, z laptopem, żebyśmy mogli poprzedstawiać się kalendarzowymi imionami. 
Dzieci znowu napadła chęć grania w statki, więc jeszcze przed I Posiłkiem rozegraliśmy pierwszą turę.
Ja wygrałem z Żoną, Ofelia z bratem. Q-Wnuk był tym faktem autentycznie załamany i nieszczęśliwy (dawno go takim nie widzieliśmy po przegraniu) i oczekiwał powtórki meczu. Wszystko przez to, że on zgodził się siostrze w którymś momencie na cofnięcie jednego ruchu, a później ona jemu nie. Oczywiście Ofelia miała na ten temat inne zdanie i tłumaczyła po swojemu, ale nie wiemy czy zgodnie z prawdą, czy nie, bo wiemy, że potrafi zachachmęcić.
Stąd Q-Wnuk nie chciał się ruszać z domu i w sprawach pojechałem do Uzdrowiska sam z Ofelią. To była ewidentnie woda na jej młyn, bo bez brata, który dominuje i we wszystko się wpycha, stała się ważna, a nawet ważniejsza. Wszystkiemu podołała, a w niektórych przypadkach musiałem odwracać głowę, żeby nie spostrzegła, że się duszę ze śmiechu. Jak na przykład przy kupowaniu Socjalnej. Wręczyłem jej skrzynkę z pustymi butelkami.
- Ty weź jedną, ja dwie i idziemy po schodkach do sklepiku.
Bez cienia szemrania wzięła i szło takie patykowate i małe przede mną, pełne niezwykłej energii, targając olbrzymią skrzynkę. 
Za wodę zapłaciła kartą, oczywiście sama. 
Bankomat, żeby wybrać gotówkę do pralni, obsłużyła też sama i sama w pralni płaciła gotówką. I wreszcie sama tankowała Inteligentne Auto otwierając wlew paliwa, zdejmując z dystrybutora pistolet, wlewając paliwo i odwieszając pistolet. To już było wyzwanie. Chyba robiła to pierwszy raz w życiu i nie pękała.
 
Po I Posiłku rozegraliśmy finały w statki. Q-Wnuk znowu był nieszczęśliwy. Przegrał z Babcią i nie mógł przejść do porządku dziennego nad wynikiem mojej potyczki z Ofelią.
- No nie! - Nie dość, że przegrałem, to ona jeszcze wygrała z dziadkiem! - wylewał frustrację. - Koniec świata! - jękolił.
Ale ten "koniec świata" trochę go rozbawiał. 
Pocieszenie, i to grube, miało nadejść niedługo. Rozegraliśmy partię warcabów. Grałem na kiepskim już samopoczuciu i sporo nieprzytomny. W którymś momencie tak podstawiłem debilnie pionka, że straciłem trzy, a on przy okazji zyskał damkę. Z tego już nie mogłem się podnieść. Q-Wnuk wygrał i dostał 5 dych.
- To może zapisz ten fakt na kartce do wszystkich waszych historii, które chcecie opowiedzieć rodzicom?... 
- Dziadek, nie muszę! - Ja to będę pamiętał zawsze!
 
Na boisko mieliśmy planowo iść na 17.00. Tak się wczoraj umówiliśmy z babcią Janka i z nim samym. 
A było sporo po 14.00, gdy Q-Wnuk zabrał się za sporządzanie szerokiego planu działań, które zamierzał jeszcze przed boiskiem zrealizować. Był w nim ping pong i... kebab.
Samo dojście do OSiR-u zajęło nam sporo czasu, więc na miejscu musiałem mu tłumaczyć, że na ping ponga mamy tylko 25 minut, jeśli ma być kebab (dojście 15 minut), jedzenie, powrót do domu, przygotowanie się do boiska i stawienie się na nim punktualnie. 
Rozegraliśmy dwusetowy turniej. Pierwszego seta wygrałem dość łatwo, drugiego na przewagi i ogólnie mecz 2:0. Byłem dumny, że wygrałem z mistrzem, bo taka gratka będzie mnie teraz spotykać coraz rzadziej, jeśli w ogóle. Zażądał rewanżu.
- Proszę bardzo, ale czy w tej sytuacji chcesz zrezygnować z kebabu czy z boiska?... 
Nie chciał z niczego. To pozostałe 5 minut pograł z siostrą, która dosyć ułomnie się uczy, a jej brat wykazuje mnóstwo cierpliwości i podchodzi do jej "zagrań" z dużym humorem. Babcia, ze względu na wnuka, a jakże, była zachwycona, że mimo tak krótkiego czasu, udało się być na ping pongu.
 
Kebab działa od 9. lipca, bodajże. Ulotki obwieszczały o otwarciu i o Pepsi gratis tego dnia. Dla nas wprost bomba! Został otwarty na tyłach pijalni, w miejscu dość mało ruchliwym, tam, gdzie ja, gdybym wygrał w lotto przynajmniej z 10 baniek, otwierałbym zróżnicowane centrum kulinarne. 
Pomijając jadłospis, w pewien sposób prosty i czytelny, lokal uwiarygadniał się tym, że obsługiwał mocno ciemny facet, o urodzie nawet może nie tureckiej, bardziej hinduskiej czy pakistańskiej, mówiący "fajnie" po polsku. Ale dogadywaliśmy się bez problemu. Za jedyne 57 zł mieliśmy posiłek dla  wszystkich. Płaciłem żelastwem.
Po 10 minutach czekania otrzymaliśmy zestaw i od razu każdy rzucił się na swoją porcję już w drodze do domu. Wszyscy chwalili. Q-Wnuk, bo od jakiegoś czasu chadza z ojcem na kebaba, nawet Babcia i nawet Ofelia, która do tej pory z kebabem nie chciała mieć nic wspólnego.
- Gdy przyjedziemy w sierpniu, to przyjdziemy tu jeszcze raz... - bardziej stwierdziła, niż  zapytała.
- Ale ty przecież nie lubiłaś?!... - przypomniała jej Babcia. 
- Ale teraz lubię, jest smaczny.
Mnie też smakowało, ale za parę godzin miałem odpokutować. 
 
Na boisko jechaliśmy we czworo.
- Ja też chcę zobaczyć... - twierdziła Żona mimo siąpiącego deszczu i mimo delikatnego mojego wybijania jej z głowy. 
Przy wyjściu Q-Wnuk upierał się, że wcale nie pada Ja nic nie czuję! w opozycji do moich twierdzeń, że pada i że czarno to boisko widzę. Ledwo przyjechaliśmy, a zaraz po nas Janek z Babcią i z siostrą, rozpadało się na dobre, a potem padanie przeszło w rzęsistość. Chłopakom to nie przeszkadzało. Pod sporą wiatą, pod którą siedzieliśmy, podawali sobie piłkę, ale to byłoby za nudne, więc za chwilę zaczęli strzelać tak, ażeby piłka wypadała na zewnątrz i żeby przeciwnik musiał po nią w tym deszczu lecieć. Przy czym jeden drugiemu cały czas zarzucał Zrobiłeś to specjalnie! lub innym tekstem, co zupełnie nie przeszkadzało, aby ten styl gry kontynuować. Obaj byli bardzo szybko mokrzy i w takim stanie wyszli na boisko, gdy faktycznie przestało padać.
Mój los był więc przesądzony. Musiałem stanąć na bramce.
- A dziadek, będę mogła się tobie plątać po nogami?...
Doskonale pamiętała wszystkie mecze rozgrywane w Wakacyjnej Wsi. Więc graliśmy w różnych składach, a ona grała w parze albo ze mną, albo z Jankiem, albo z bratem plącząc się pod nogami każdemu z nas. I rzeczywiście robiła to skutecznie, a grając ze mną w parze strzeliła dwa gole i wygraliśmy. Janek stojący na bramce przy pierwszym strzale zasymulował wolną paradę bramkarską tak, żeby nie zdążyć piłki złapać, co nie omieszkał wyłapać Q-Wnuk.
- Ale tak nie rób następnym razem... - ostrzegł bez irytacji kolegę.
 
Potem chłopakom kazałem pograć w kosza, a sam pod wiatą mogłem się włączyć do rozmowy Żony z panią, która w Uzdrowisku mieszka już 39 lat. Dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych rzeczy, sporo nieciekawych.
A dzieci same skonstruowały kolejne zawody. Chłopaki dały Ofelii jankowe rękawice bramkarskie i ustawiły ją na bramce.
- Ale oszczędzajcie ją! - zareagowałem widząc co się święci.
- My strzelamy tylko lewą nogą. - uspokoił mnie Q-Wnuk. 
Znowu miałem ubaw widząc stojącego takiego patyczaka pośrodku olbrzymiej bramki. 
Miały być dwie godziny, były dwie i pół, a i tak Robaczki protestowały, zwłaszcza... Ofelia.
- Mhm, dlaczego?!... - gdy dałem sygnał do zbierania się. - Ja bym jeszcze chciała zostać.
- A dlaczego? - dopytywałem czując pismo nosem. 
(Dawniejsze "czuć piżmo nosem", gdzie "piżmo" oznaczało ostrzeżenie lub zapowiedź czegoś. Z czasem, "piżmo" zostało błędnie zamienione na "pismo", prawdopodobnie z powodu podobieństwa brzmieniowego). 
- Bo rok temu poznałam Faustynę, ale nie za bardzo, a teraz Janka całkiem dobrze.
No proszę.
Nie dość, że facet starszy o dwa lata
Od bliskiego jednak jej sercu brata,
To jeszcze umyślnie ją emablował
I jej uczuciem świadomie żonglował...  
 
Wieczorne obrządki wykonywałem na ostatnich oparach sił i przy nie najlepszym samopoczuciu.
Na górze padłem. 

PIĄTEK (18.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Znowu bez wygibusów.
Rano wysłałem dwa sążniste smsy do Krajowego Grona Szyderców. Ostatnie w tej turze.
Na górę przyszła duża Ofelia, bo Robaczki na dole co prawda już nie spały, ale sobie czytały. Za jakiś czas przyszedł jednak Q-Wnuk, bo pamiętał o wczorajszym wieczornym meczu (ćwierćfinał pań na Mistrzostwach Europy) i chciał obejrzeć skrót.
Mieliśmy dzisiaj wyjechać do Metropolii jak najwcześniej. Cała czwórka była w tym względzie zgodna. Więc na tę okoliczność Q-Wnuk jeszcze przed I Posiłkiem chciał grać w statki, a Ofelia koniecznie musiała poprawić dwie bransoletki przez siebie zrobione, bo były za ciasne. To zaproponowałem im jeszcze wyjście na ping ponga i na boisko, a one dodały ze śmiechem jeszcze Stylową i Lokal z Pilsnerem II.
- I wtedy oczywiście wyjedziemy wcześnie... - podsumowałem.
 
W trakcie przygotowań do wyjazdu powstała jednak pewna wolna luka czasowa. To z Q-Wnukiem rozegrałem dwie partie warcabów.
- Gramy ciągle o 5 dych. - Jeśli wygrasz, je dostaniesz. - Również za trzecim razem. - Ale  już przy kolejnych twoich zwycięstwach będą to 2 dychy, bo będzie to oznaczało, że, po pierwsze,  grasz już dobrze, a po drugie, że dziadek może za chwilę pójść z torbami. 
Pod koniec pierwszej partii naprawdę zwątpiłem nawet w remis i w myślach żegnałem się z kolejną pięćdziesiątką. Facet był tak skupiony, że żarty się skończyły. Jakimś cudem pod koniec gry Q-Wnuk popełnił błąd, który bezwzględnie wykorzystałem i uratowałem skórę.
Już wczoraj widząc to wszystko Ofelia zadała mi pytanie. W swoim stylu - cicho i nieśmiało.
- A dziadeeek, będę też mogła z tobą grać na pieniądze?...
- Oczywiście, tylko musisz się nauczyć warcabów i szachów.
- Mhm... - kiwnęła głową na zgodę.
 
Wyjechaliśmy o 11.23. Podróż przebiegła bez problemów. Na początku dzieci śpiewały wielokrotnie razem z Electric Light Orchestra Ticket to the moon, a potem... Bogusława Meca i jego piosenkę Mały biały pies. Pęknąć można było ze śmiechu, ale trzeba było zachować powagę, jeśli chciało się dalej posłuchać tych głosików z tyłu. W końcu Ofelia padła i obudziła się dopiero w Metropolii, a Q-Wnuk, jak nie on, oddał się rozmyślaniom. Dopiero pod koniec podróży zagrał z Babcią w statki. Rozniósł ją w drobny pył.
- A bo nie mogłam się skoncentrować... - Wzrok ciągle mi leciał na drogę i na to, co się na niej działo.
Z Pasierbicą spotkaliśmy się niedaleko jej pracy, na parkingu, na którym można było zaparkować za darmo przez 20 minut. To zupełnie wystarczyło na powitania i pożegnania, i na przepakowanie się łącznie  z fotelikami. 
Od razu ruszyliśmy w drogę powrotną. Jazda była całkiem znośna, mimo przecież piątku i rozpoczynających się korków. Cała akcja zabrała nam niecałe 4 godziny. Piesek wytrzymał bez problemów, ale i tak przed wyjazdem drugi zestaw kluczy do domu daliśmy Sąsiadowi z Lewej. Tak na wszelki wypadek.
 
W domu czekała nas przerażająca cisza. I zaraz po skromnym II Posiłku dopadła nas schyłkowość.
Markowaliśmy jeszcze jakieś czynności, żeby się nazywało, jeszcze poszliśmy z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi, ale  to było wszystko, na co nas było stać po tygodniu przebywania z Q-Wnukami. 
Wcześnie poszliśmy na górę i wcześnie usnęliśmy. 
Nawet w głowach nie zaświtała nam myśl dzika
Żeby patrzeć na nasz telewizor spod byka! 
 
SOBOTA (19.07)
No i  dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Mocno nieprzytomny, bo ciągle nie mogłem dojść do siebie. 
Stan ten trwa od tygodnia, a do tego doszły nieprzyjemne zawroty głowy. Stąd w nocy się budziłem.
Do mnie dołączyła Berta, która też  miała żołądkowe dolegliwości, więc Żona podając nam kilka razy różne medykamenta użyła niczym pies w studni, nomen omen. I zabroniła mi rano pić Blogowe, tylko ciepłą wodę ze szczyptą soli. To zupełnie nie zmniejszyło mojej nieprzytomności i w takim stanie trwałem przed laptopem obejrzawszy skróty meczów pierwszej kolejki ekstraklasy i I ligi właśnie rozpoczętego nowego sezonu. I usiłowałem pisać, ale szło jak po grudzie.
Parę minut po ósmej zaskoczył mnie "wewnętrzny" dzwonek do drzwi. Wyjeżdżali goście z góry.
- A bo chcemy mieć spokojną podróż, być stosunkowo wcześnie w domu i pobyć w nim dzisiaj i jutro, bo w poniedziałek do pracy... - tłumaczyli śmiejąc się. 
 
Gdy Żona wstała trochę po 09.00 (nie dziwota), praktycznie od razu się wymieniliśmy. Dostałem tylko kubek bulionu i polazłem na górę. Spałem twardym snem od 09.30 do 12.30. Bite trzy godziny! Dość powiedzieć, że obudził mnie alarm. Ale trzeba przyznać, że i tak w takim stanie organizmu zegar biologiczny funkcjonował dobrze. Bo może minutę przed alarmem, może dwie, zacząłem się kręcić i powoli przebijała się myśl "która to może być godzina?..."
Wstałem wypoczęty, wyspany, trochę nieprzytomny i z mniejszymi zawrotami głowy. Powolutku i bardzo ostrożnie zabrałem się za sprzątanie górnego apartamentu. Po każdym etapiku robiłem sobie przerwę. Sprawa była o tyle łatwa, że nie musiałem się zupełnie spieszyć, bo goście napisali, że będą o 21.00. Co prawda później napisali, że będą o 19.00, czym nas zupełnie nie zaskoczyli, raczej rozbawili, ale i tak czasu było dużo, tym bardziej, że powoli rozzuchwalałem się i łapałem pierwotny dość szybki rytm pracy.
 
W trakcie II Posiłku, takiego śmiechu na sali umiejętnie dozowanego przez Żonę (troszkę bulionu i parę skrawków białego mięsa z kurczaka), przyszły smsy i mmsy od Justusa Wspaniałego. A to rzadkość. 
Na zdjęciu ujrzeliśmy, naszym zdaniem, dwa identyczne co do umaszczenia i wielkości kotki. W pierwszej chwili pomyślałem, że Justus Wspaniały robi sobie jaja, wpuszcza nas w maliny i może to zdjęcie zrobił w jakimś lustrzanym odbiciu. Ale niczego takiego nie było. Dwa kotki leżały sobie pyszczkami i łapkami do siebie i wyraźnie było im dobrze na małym legowisku ułożonym na gzymsie zewnętrznego tarasowego kominka. 
- Widzę dwa?... Czy ja zwariowałem?...
-  Nie  Ty... Ale chyba my. Przypałetał się. Chyba rodzeństwo.  
- Też tak wydedukowaliśmy. - Żona: "Matko, to oni już nigdy do nas nie przyjadą!" 
- Chyba że z psami i kotami. Lekarka: i z pierdolcem...
- Z kotami się nie zgadzam! Reszta może być :) 
- Powstaje pytanie: Ciekawe ile jest jeszcze tego rodzeństwa?...
- No wiemy jeszcze o jednym, który jest u sąsiadów, a Lekarka twierdzi że jeszcze słyszała milczenie koło domu.Tego drugiego nazwiemy Pierdolec. (zmiany moje,  pis. oryg., w tym ciekawa w tym kontekście podpowiedź smsowego systemu).
 
W zdecydowanie lepszej kondycji przeszedłem do codzienności. Stać mnie było na jazdę samochodem po odbiór dwóch paczek i na zrobienie drobnych zakupów w Intermarche oraz na wysłanie w świat, do naszych, informacji o tym, że Profesor Noblista został członkiem rzeczywistym PAN-u. I wreszcie odpowiedziałem prawie po tygodniu zwłoki Po Morzach Pływającemu na jego dwa maile. Zwłaszcza na jeden, istotny. Nawiązał on sprytnie do mojego któregoś wpisu, w którym namawiałem na przyjazd do nas Nowych w Pięknej Dolinie oraz Trzeźwo Na Życie Patrzącą  i Konfliktów Unikającego.
Piszesz, że dzwoniłeś do ludzi... My też ludzie :)
W mailu podtrzymaliśmy nasze stałe zaproszenie dla nich, a oni odpisali, że biorą bardzo poważnie pod uwagę możliwość przyjazdu do nas. Ustaliliśmy, że będziemy... ustalać potencjalne terminy.  
  
Goście przyjechali o 19.00. Para lat 40 z nastoletnią córką. Nie za bardzo nasi, ale sympatyczni i kulturalni. Z niczego nie robili problemów.
O 20.30 poszliśmy na górę. Dosyć późnawo, jak na nas. Stać nas było jeszcze na obejrzenie kolejnego odcinka serialu The Bear. Po 10. dniach przerwy.
 
NIEDZIELA (20.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Planowo. 
Od razu pisałem, a za jakiś czas udało mi się przeparkować Inteligentne Auto, aby dla Córci zablokować jedno wolne miejsce na bezpłatnym parkingu. Wczorajsze dwie próby spełzły na niczym.
A dzisiaj ujrzałem piękne jedno wolne miejsce "opuszczone przez Kraków". Może jeszcze wczoraj późnym wieczorem, albo dzisiaj raniutko. Akurat na nie nie stawiałem wcale. Raczej liczyłem na dwa pozostałe, które dzisiaj nadal stały niczym przybetonowane na trzech(!) miejscach parkingowych. Takie bezmyślne żłoby.
Od rana pisałem, bo wiadomo, co za chwilę się stanie i jak będę musiał się gimnastykować z  publikacją.
 
Krajowe Grono Szyderców wyjechało do Pucusia o... 07.20, o czym nas informowało smsami.
- Oczywiście w samochodzie słuchamy "Ticket to the moon" i zaraz będzie "one one one" albo Bogusław Mec. - pisała Pasierbica.
Pękaliśmy ze śmiechu, zwłaszcza z tego Meca. A zwłaszcza z rodziców. Ledwo dzieci wróciły do domu, od razu go sobie zażyczyły. Pasierbica i Q-Zięć się załamali I oddaj tu dzieci do dziadków. Od razu je muzycznie zindoktrynują. 
Z dziećmi rano nie trzeba było walczyć, żeby wstały. Wyjazd do Pucusia je na tyle od jakiegoś czasu elektryzował, że zerwały się na trzy cztery. Za ileś godzin Pasierbica judziła nas zdjęciem tablicy drogowej z napisem "Puck", a potem radosnym selfie całej czwórki, gdy trochę po14.00 dotarli na miejsce. Zazdrość nas zżerała.
 
Goście z dołu wyjechali bardzo szybko, jakoś po 09.00, a to nam było bardzo na rękę. Od razu zabrałem się za sprzątanie, bo do 12.00  musiałem się wyrobić z wieloma rzeczami. Zaraz potem skosiłem trawnik, do wora wpakowałem różne ścięte zielska walające się od wielu dni na tarasie i trochę ogarnąłem ścieżki. A po I Posiłku odgruzowałem się na 45% i zaraz potem uciekłem z domu z książką.
W południe mieli przyjechać oglądacze, a ja takie wizyty źle znoszę i mocno jest prawdopodobne, że mogę w trakcie takiej chlapnąć coś niewłaściwego w reakcji na głupoty, jakie potrafią opowiadać. Żona ma więcej taktu, cierpliwości i jest dyplomatką. Z książką ulokowałem się w Parku Zdrojowym, w cieniu, i sobie przyjemnie czytałem cały czas będąc na telefonicznym nasłuchu, bo z wcześniejszego smsa Córci wynikało, że powinna być na miejscu około 13.00. 
Dodatkową atrakcją w trakcie czekania była korespondencja z Synem, który przesłał mi selfie... z Jasnej Góry z prowokującym, aczkolwiek sympatycznym tekstem.
- Tato. Buziaki i uściski z Jasnej Góry. Bóg CIEBIE też KOCHA i nieważne, że w niego nie wierzysz, On wierzy w Ciebie.
- Dziękuję :) - odpisałem. - I dziękuję za taką miłość. Wolałbym bez niej...
Bardzo długo do siebie pisaliśmy, cały czas kulturalnieW sumie raczej nie do cytowania w całości, bo jednak było to kolejne nasze mielenie. Gdy później pokazałem korespondencję Córci, tylko westchnęła, a Żona zareagowała kiwaniem głową Że też wam się chce.
Czy ja zaczynałem?... 
 
Córcia przyjechała punktualnie. Od razu zrobił się dym ze wszystkim - z dziećmi, z przerzucaniem bagażu, z Rhodesianem (z nim najmniej, bo to duży pies, więc mądry i stateczny) i z przeparkowaniem aut. Pod Tajemniczy Dom Inteligentne Auto "prowadził" Wnuk-V, obok siedziała Wnuczka, więc pisku w czasie jazdy było co niemiara. Córcia z Rhodesianem doszli spokojnie piechotą.
W domu zastaliśmy oglądaczy. Trochę się z nimi udzielałem, ale wolałem zaszyć się w Bawialnym z Córcią i Wnukami. Bo pani od razu nie przypadła mi do gustu. Całe szczęście, że Żona wzięła na klatę całe oprowadzanie i główne gadki. Para z odzysku mieszkająca w Metropolii. On zdaje się w wieku 68.lat, spokojny i z poczuciem humoru, ona ewidentnie młodsza, jakieś 58, znerwicowana, neurotyczna, w irytujący sposób skupiająca na sobie uwagę przez fakt niesłuchania odpowiedzi na zadane przez siebie przed chwilą pytanie i konieczność odpowiadania na nie po raz drugi lub trzeci ze świadomością, że i tak pani tego nie zarejestruje.
- Wykończyła mnie fizycznie... - przekazała mi Żona po ich wyjściu. Nawet tego nie musiała mi mówić. Wystarczyło na nią spojrzeć - taka wyżęta i wypluta.
A gdy pani zaczęła pytać o cieki wodne i żyły, starałem się kulturalnie z powrotem wymiksować do Bawialnego. 
- Bo mam migreny.
- Fatalnie! - pomyślałem. - Może pani tylko raczej tak lubi sobie pojeździć i pooglądać i nie będzie ostatecznie naszym kontrahentem?...
Żona po wszystkim całkowicie się ze mną zgodziła sama z siebie wywodząc taką nadzieję. 
Kropkę nad "i" pani postawiła już na zewnątrz, przy bramie, przy żegnaniu się, nomen omen (to coś z mojego stanu). Bo oczywiście Fafik darł ryja.
- A to nie państwa pies tak szczeka?... - zaszczebiotała sympatycznie. 
Noż, kurwa! Czy to był pies szczekający na naszej posesji, czy miał kolor Berty (Fafik jest bielutki) i  czy wreszcie pani nie wyszła przed chwilą z Tajemniczego Domu, w którym był Piesek i którego musiała widzieć, bo tej masy nie da się nie zauważyć. 
Na dodatek obrażała Bertę, która jest przecież mądrym Pieskiem, a nie takim debilem, jak Fafik.
- To musimy się zastanowić i do  zobaczenia. - na koniec się zachowała.
- Oby nie! - pomyślałem. 
 
Gdy oglądacze poszli, wszyscy jak jeden mąż, dosłownie na trzy cztery, prysnęli z domu. Musieliśmy się wyrwać z tej pozostawionej aury. Najpierw Córcia zaprosiła nas do Stylowej, a potem zrobiliśmy spory spacer. I jeszcze zdążyliśmy zjeść II Posiłek/obiad przed przyjazdem gości.
Z Żoną się mocno zdziwiliśmy, gdy o 18.00, wyszedłszy po gongu, zobaczyliśmy w progach posesji młodą parę (25 lat) bez samochodu. Okazało się, że przyjechali pociągiem ze Stolicy z przesiadką w City, skąd jechali autobusem. Śmiali się, gdy widzieli nasze miny. Sympatyczni i kulturalni. 
Na ostatnich oparach poszliśmy jeszcze wszyscy z dwoma pieskami na spacer do Uzdrowiska Wsi, a ja potem dałem radę podlać pomidory. O 20.00 cała góra i dół spała. Ludzie i pieski. Wyraźnie był to wyczerpujący dla wszystkich dzień. 
 
PONIEDZIAŁEK (21.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Planowo.
Bez wody ze szczyptą soli, bez Blogowej, 
W pewnej desperacji pisałem na górze 
W swoim ułomnym, niedyrektorskim "biurze". 
Wczoraj wieczorem przeniosłem laptopa wraz z ładowarką oraz okulary, żeby tam pisać nie budząc domowników. Żona twierdziła, że poranny stukot klawiatury nie będzie jej przeszkadzał. Za bezpośrednie sąsiedztwo miałem Bertę z jej chrapaniem, które na tym wygnaniu nawet dobrze mi robiło. Rhodesian spał na dole, bo do takiego porozumienia pieski doszły już poprzednim razem.
O 07.30 zaczęły mnie dobiegać głosiki z dołu. Teren był otwarty, więc dorośli rzucili się do Blogowych. Córcia, gdy przyjeżdża do nas, zawsze je z przyjemnością pije. 
Fajnie było we troje posiedzieć przy nich na tarasie i, mając oko na słodziaki, wieść naprawdę ciekawe i fajne rozmowy. Jeśli do tego dodać przyjemny chłód słonecznego poranka i ogród...
 
W końcu trzeba było zabrać się za życie. Wybrałem się do Intermarche, żeby uzupełnić zapasy pod kątem śniadania dla dzieci. I gdy Córcia je robiła, miałem sporą wolną chwilę dla siebie, by wrócić na górę i znowu pisać. I gdy w końcu zjadłem swój I Posiłek, mogłem z Córcią i z Wnukami wybrać się na basen. Przy czym "basen" OSIR-u jest, jak pamiętamy, słowem umownym, bo zawiera szereg innych atrakcji. Pisałem o tym w poprzednim roku. Żona mogła zostać w domu, złapać odsapkę i w swoim  rytmie zadbać o różne sprawy.
Myśleliśmy, że w związku z poniedziałkiem będą luzy, a było analogicznie odwrotnie. Tłumy. Ale nic dziwnego, skoro już o 11.00 panował sakramencki upał, a 21. lipca był w pełni wakacyjnym dniem.
Siedzieliśmy bite trzy godziny ku radosze całej czwórki. Dzieci, bo wiadomo, dorośli bo dzieci,  wiadomo, ale i ja miałem swoją dodatkową przyjemność, bo mogłem sobie spokojnie popływać robiąc ileś basenów. Nie wiem, czy nie od tego pływania w poważnym stopniu zelżał mi ból gdzieś na łączeniu kości udowych z miednicą. Czepiła się franca od jakiegoś tygodnia i szczególnie dokuczała boleśnie, gdy siedziałem. Było to nieprzyjemne zwłaszcza w trakcie pisania dość mocno dekoncentrując. Zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu nic, tylko piszę o moich dolegliwościach i bólach niczym stary dziad, ale ostatecznie ciągle nie jest źle. No, a poza tym kiedyś człowiek musi zacząć się sypać.
 
Gdy po 14.00 zaczęliśmy wracać do domu, wszyscy stwierdzili, że są głodni. Baliśmy się, że się okaże, że Żona jeszcze nie.
- Tak się zastanawiałam, kiedy wrócicie, bo ja już zgłodniałam... - z ulgą usłyszeliśmy już w holu.
Więc natychmiast i rączo poszliśmy do Lokalu z Pilsnerem II. Co z tego, że Wnuczka nie ma jeszcze 6. lat, a Wnuk-V ledwo skończył trzy, skoro im to nie przeszkadzało i w każdym momencie pobytu, a zwłaszcza w kontakcie z paniami kelnerkami, czuli się jak ryby w wodzie. Bardziej nawet Wnuk-V.
- Poproszę picie... - wszyscy usłyszeli, gdy pojawiła się pani, aby przyjąć zamówienie.
- Zaraz podam... - pani traktowała go poważnie. Bez żadnych ochów, achów, infantylnych zdrobnień i niuniania oraz ciumciania. 
- A dla mnie pizzę z salami!...  - wyprzedził nas wszystkich. Podziwiałem panią, że nadal zachowała powagę. 
A potem po daniach głównych (dzieci zżarły na spółkę dużą pizzę z salami właśnie oraz kawałek od mamy) przyszedł czas na desery. Ja zrezygnowałem, nadal zachowując ostrożność i rozsądek, chociaż wszystkie desery, bez wyjątku, są w Lokalu z Pilsnerem II pyszne. Wolałem zostawić wolne moce przerobowe dla kuflowego Pilsnera Urquella. Czekaliśmy rzeczywiście dość długo, ale cierpliwie. I znów Wnuk-V przypomniał się tym swoim głosikiem.
- A kiedy będą desery?!... - zareagował, gdy pani przechodziła koło naszego stolika. Nie wiem, czy to coś przyspieszyło, ale desery się pojawiły i były... pyszne. 
 
W domu znowu dostałem czas wolny na pisanie. W jego trakcie rozpętała się niezła burza i nagle zabrakło prądu. Nie było wiadome, czy to chwilowe, czy coś poważniejszego. Więc dół rzucił się do robienia dzieciom czegoś do jedzenia póki było jeszcze szaro, a ja stwierdziłem, że udostępniwszy sobie Internet ze smartfona, natychmiast będę publikował bez dzisiejszego dnia. Takie przekonstruowanie wpisu wymaga jednak pewnego zachodu, więc postanowiłem najpierw się odświeżyć pod prysznicem, a potem kończyć. Prąd jednak za jakieś 15 minut wrócił. To w kuchni zagraliśmy dwa razy w rekiny, a wiadomo, że w tej grze z dziadkiem żartów nie ma (zresztą w żadnej), bo wszystkich pożera. Doskonale wie o tym Wnuczka. Za pierwszym razem wygrała Żona, ale tylko dlatego, że na placu boju zostały jej dwie rybki, których nawet nie zdążyła ruszyć z pozycji startowych, a za drugim ja. Tak się złożyło, że pozostali gracze grali dla mnie.
- Z dziadkiem już grać nie będę... - skomentowała Wnuczka. - Muszę sobie poszukać jakiegoś słabszego przeciwnika. 
To jedna z jej dzisiejszych wypowiedzi, którą udało mi się zapamiętać. A było tego bez liku. Muszę się już pogodzić z faktem, że wszystkiego nie zarejestruję na trwale i że będą to już chwile ulotne. Szkoda. 
Ale jeszcze kilka smaczków dzisiejszych mam.
Żona rano była świadkiem monologu Wnuczki do swojego brata.
- To musimy się rozstać! - Ja się wyprowadzam z domu! - Pa! 
Niewątpliwy wpływ ostatniej sytuacji rodzinnej. 
Żonie zaś relacjonowała jedną z basenowych sytuacji.
- I wiesz,  dostałam wodą centralnie w twarz, zalało mi oczy, nos i usta, ale nie płakałam. 
A gdy na dole krzątaliśmy się (prąd był), aby pójść na górę, podeszła do nas z tekstem. 
- A  wiecie, dlaczego my teraz z bratem tak rozrabiamy?
- Nie wiemy! - Dlaczego?
- Bo musimy zużyć nadmiar energii, żeby potem szybko zasnąć. 
Gdy się żegnałem, musiałem zapytać.
- I co, zużyłaś energię?...
- Tak, zużyłam.
Musiała to być prawda, skoro oboje o 19.30 byli w łóżkach i zapadła cisza. Córcia też musiała zużyć, skoro obok nich padła.
- Tato, zauważyłam, że ostatnio jestem bardzo zmęczona i przeważnie o 20.00 już śpię. W trakcie pobytu na basenie dyskutowaliśmy o tym, że skoro teraz ma taki trudny okres, to trzeba słuchać swojego organizmu.
 
Dalej pisałem, ale profilaktycznie ładowałem laptopa i smartfona. I znowu pojawiła się przerwa w dostawie, chociaż było już dawno po burzy. Tym razem trwała jednak tylko 5 minut.
Nie wiem jakim cudem udało mi się nie doprowadzić do zaległości biorąc pod uwagę nasze z Żoną ostatnie obciążenia. To chyba nazywa się odpowiedzialnością, determinacją i... Pierdolcem.
Po publikacji postanowiłem jeszcze  trochę poczytać, żeby... zużyć energię. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.56.
 
I cytat tygodnia: 
Nie chodzi o to, ile masz, ale o to, jak bardzo cieszysz się z tego, co masz. - Charles Spurgeon (brytyjski kaznodzieja reformowanych baptystów, teolog, autor pieśni religijnych, zwany księciem kaznodziejów;  XIX wiek)