poniedziałek, 27 stycznia 2025

27.01.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 55 dni.

WTOREK (21.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Ten konkret nie ma żadnego znaczenia. 
Równie dobrze mogłaby to być 05.00, 03.10, 01.20 czy nawet 23.15. Wstawałem wtedy sam z siebie nie mogąc dobrze spać z powodu samopoczucia, takiego, w miarę delikatnego oflegmienia tego, co znajduje się na granicy zatok, gardła i płuc. Skutkowało ono kaszlem, niezbyt częstym, ale wystarczającym, żeby raczej nie spać niż spać.
A nie wiadomo, co by było, gdyby Żona wieczorem nie zaordynowała kufla ciepłego Zatecky'ego na koglu moglu, który w trakcie oglądania dwóch odcinków serialu Mad Men z przyjemnością wypiłem.
Skończyliśmy sezon szósty i rozpoczęliśmy siódmy, ostatni.

Dzisiaj o 04.45 napisał Po Morzach Pływający.
Widocznie na kanwie mojego wpisu, chociaż tego nie jestem pewien, przypomniał nam, jakie w Głuszy Leśnej mają u siebie systemy grzania. W dobrej wierze, boć przecież wiemy. Są to grzejniki na podczerwień. ... Są tanie, o małej mocy, ale bardzo efektywne
Oczywiście sterowane czasowo.  
Robi się przyjemnie kiedy wstajemy i kładziemy się spać. Głównym ogrzewaniem zajmuje się kominek, a grzejniki stanowią ich uzupełnienie. (...) Dodatkowo do produkcji ciepłej wody mamy przepływowy  podgrzewacz wody co również zmniejszyło koszty / przedtem mieliśmy bojler który mimo posiadania regulatora temperatury i tak ciągle pracował zużywając dużo energii/ ponieważ włącza się tylko wtedy kiedy go potrzebujemy.
Tak to u nas wygląda.
Dzisiaj stanęliśmy na redzie Casablanki.
Miłego dnia 
PMP (zmiana moja; pis. oryg.)

Rano od razu rzuciłem się patrzeć, o której godzinie jutro Iga będzie grała swój ćwierćfinałowy mecz. Gdy ujrzałem 03.00, szpetnie pod nosem zakląłem, ale tak, żeby Żona nie słyszała i żeby nie dopuszczać więcej wody na jej młyn.
- Czy ty nie rozumiesz, że w twoim stanie takim rozregulowaniem doby i snu tylko pogarszasz stan organizmu?! - Osłabiasz go... - natychmiast zareagowała, gdy się "przyznałem".
Nawet może i bym się z tym zgodził, ale nic nie mówiłem.
- To ci na pewno nie służy...
Z tym akurat bym się nie zgodził. Żeby się podbudować, przeanalizowałem sytuację i stwierdziłem, że lepsza jest ta trzecia, niż druga, czy pierwsza. Bo te dwie ostatnie godziny to rzeczywiście taki ni pies, ni wydra. A tak, gdy położę się wcześniej spać, to sporo swojego odeśpię i po meczu nie będę musiał się już kłaść.
 
Standardowo przeprowadziłem onan sportowy. I postanowiłem rozsądnie pójść na górę i mocno poprzykrywany spać.  
- Ale nie  będziemy dogrzewać? - Żona bardziej stwierdziła, niż zapytała. Z pełnym przekonaniem potwierdziłem. Przecież nie byłem starym Szkotem złożonym poważną niemocą, któremu rodzina do izby wstawiała w takiej sytuacji kozę, żeby trochę podgrzać.
- Gdy już tak robiono, to oznaczało, że facet rzeczywiście był poważnie chory, żeby nie powiedzieć, że stał nad grobem.
Opowieści te i inne w dawnych czasach przywoził nam kolega, który mieszkał od wielu lat w Szkocji (byłem wtedy w pierwszym związku). Potem ściągnął tam żonę i syna. Pamiętam, że za jakiś czas przenieśli się do Irlandii Północnej, do Belfastu. Trochę nieciekawie. A potem kontakty się urwały.
- Szkoci niezmiennie się dziwują, gdy się przedstawiam. - Bo wiedzą, że polskie nazwiska w rodzaju  męskim kończą się na "-ski". - Ale żeby również zaczynały się na "Ski-"?... - To ich przerastało.
Zanim kontakty urwały się ostatecznie, wiele się działo. Wtedy nie mogłem podejrzewać, że będą to dość istotne momenty mojego życia, a potem naszego z Żoną. 

Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Szkot i Szkotka, czyli Szkoci, postanowili zostać za granicą tyle, ile się da, a na stare, emerytalne lata wrócić do Polski. Szkotka wyjechała znacznie później niż mąż zostawiając w Metropolii puste dwupokojowe mieszkanie w bloku. Ich przyszłe plany dotyczyły owszem powrotu, ale nie do tego mieszkania, tylko do czegoś większego i adekwatnego do ich przyszłego stanu emerytalnego, czytaj sprawności fizycznej. Poza tym swoje oszczędności chcieli zainwestować sensownie w nieruchomość. I zapytali mnie wprost, na odległość, czy bym im takiego mieszkania nie znalazł i nie kupił. Po pierwszym szoku zgodziłem się.
Najpierw wysłali mi notarialne pełnomocnictwo. To był drugi szok. Dokument przyszedł specjalną przesyłką. Robił wrażenie pod każdym względem. Czerpany papier o wysokiej gramaturze, lakowane pieczęcie, format zdecydowanie większy od A4, czcionka z maszyny do pisania, angielska, więc szereg polskich liter miało ręcznie dopisywane znaczki, i to nie wszystkie, a przede wszystkim treść. (zmiany moje)
                                                        
                                                     P E Ł N O M O C N I C T W O
 
Działo się w mieście Edinburgh, w Szkocji, w Wielkiej Brytanii, w dniu siedemnastego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku (17.09.1993).
          Przede mną Louis Karus, zaprzysiężonym Notariuszem Publicznym w Szkocji, posiadającym biuro adwokacko-notarialne przy 14 Gloucester Place, w Edinburgh'u i jako posiadającym w 1939 r.
kwalifikacje sędziowskie w rejonie Apelacji Lwowskiej, znającym język polski, stawili się Szkot, urodzony w dniu (...), w (...), syn (...) i (...) z d. (...), obywatel polski, stale zamieszkały przy ul. (...) w Metropolii, a obecnie zatrudniony  w Department of Surgery Uniwersytetu w Edinburgh'u i czasowo zamieszkały w tymże mieście przy 49(...) Road.
          Tożsamość w/wymienionej osoby stwierdziłem na podstawie okazanego mi paszportu polskiego, Seria (...), wydanego przez konsulat Generalny Rzeczpospolitej Polskiej w Edinburgh'u w dniu (...) i ważnego do roku (...).
           Równocześnie ze Szkotem stawiła się przede mną Szkotka, urodzona w dniu (...), w (...), córka (...) i (...) z. d. (...), obywatelka polska, stale zamieszkała przy ul. (...) w Metropolii, a obecnie czasowo zamieszkała 49 (...) Road w Edinburgh'u, której tożsamość stwierdziłem na podstawie okazanego mi polskiego paszportu, Seria (...), wydanego przez Konsulat Generalny Rzeczpospolitej Polskiej w Edinburgh'u w dniu (...) i ważnego do dnia (...).
            Oboje, jak oświadczyli, są zdolni do działań prawnych i w mojej obecności zeznali następujący -
                                                  
                                                  A K T   P E Ł N O M O C N I C T W A 
 
I. My, wyżej opisani Szkot i Szkotka upoważniamy Emeryta, syna (...) i (...) zamieszkałego przy ul. (...) w Metropolii do kupienia w naszym imieniu i na nasze łączne nazwiska mieszkania, dowolnie przez niego wybranego, w mieście Metropolia, za taką cenę i na takich warunkach, jakie upoważniony przez nas Pełnomocnik uzna za rozsądne. 
II. Jednocześnie upoważniamy naszego Pełnomocnika do poczynienia wszystkiego co uzna za potrzebne lub wskazane w związku z uregulowaniem naszego prawa własności do powyższego mieszkania, do wnoszenia wszelkich pism, podań, składania wszelkich oświadczeń i wniosków w naszym imieniu, zastępstwa przed wszelkimi władzami, instytucjami, osobami prawnymi i fizycznymi oraz Sądami Rzeczpospolitej Polskiej, w związku z wykonywaniem czynności opisanych w niniejszym Akcie Pełnomocnictwa, jak również do odbioru i kwitowania dokumentów, korespondencji, przesyłek i należności, jakie z jakiegokolwiek tytułu mogą nam przypadać.
III. Jednocześnie upoważniamy naszego Pełnomocnika do zarządu, wynajmu i administracji naszym powyższym mieszkaniem, jak również do przenoszenia praw z tego Pełnomocnictwa na osoby trzecie, według swego wyłącznego uznania, a  w szczególności do udzielenia dalszego pełnomocnictwa adwokatom mającym prawo występowania przed Sądami Rzeczpospolitej Polskiej, do zastępowania go w naszym imieniu celem dokonania czynności określonych w niniejszym Akcie.
IV. Cokolwiek nasz Pełnomocnik zdziała w ramach niniejszego Pełnomocnictwa, przyjmujemy jako nas prawnie wiążące i obowiązujące.
            W dowód powyższego oświadczenia i po przeczytaniu niniejszego Pełnomocnictwa składamy własnoręczne podpisy pod tym aktem w dniu siedemnastego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego (17.09.1993).
Czytelny podpis Szkota                                                                   Czytelny podpis Szkotki
                                                   Podpis Notariusza
 
Na drugiej stronie karty były stosowne adnotacje w języku angielskim, pieczęć lakowa i pieczątka kancelarii oraz stosowne pieczęcie i adnotacje Konsulatu Generalnego Polski w Edynburgu stwierdzające wiarygodność podpisów, autentyczność pieczęci urzędowych oraz zgodność niniejszego dokumentu z prawem plus pieczątka wicekonsula i jego podpis oraz miejsce potwierdzenia wraz datą.
Nigdy w życiu tak się nie czułem. Nie spotkałem się z takim zaufaniem i trudno mi było odepchnąć cisnącą się w pierwszych chwilach myśl "Przecież mogę z nimi zrobić wszystko!"

Z tym pełnomocnictwem uwielbiałem chodzić po różnych urzędach i instytucjach i obserwować miny czytających - od osłupienia, pewnych męczarni, do podziwu i natychmiastowego zwiększenia szacunku do pełnomocnika. Ale i tak najfajniej było na pocztach. Polska Poczta tkwiła jeszcze w okowach ledwo co upadłej komuny (pewne jej elementy <emelenty> zachowała do dzisiaj), więc prawdziwą przyjemność miałem właśnie w tych urzędach przy odbiorach różnych przesyłek.
- A upoważnienie pan ma?! - padało zaczepne pytanie ze strony pani urzędniczki przybranej w charakterystyczny ówczesny fartuszek. Pamiętam dokładnie, bo nigdy w takich sytuacjach po obejrzeniu mojego dowodu osobistego nie padło chociażby A ma pan upoważnienie?, a na pewno nie Poproszę upoważnienie.
Podawałem więc pani złożony we czworo gruby plik czerpanego papieru na pierwszy rzut oka niczym nieopisany lub zadrukowany (do właściwego dokumentu dopięta była taka sama kartka czerpanego papieru ochraniająca tę właściwą). I czekałem. Pani otwierała, a ja w perfidnym milczeniu patrzyłem i podziwiałem pojawiające się na jej twarzy odzwierciedlenia uczuć w miarę czytania. Od zdziwienia przechodzącego w szok, poprzez Ale o co chodzi?! i Co mi tu pan!... i dalej przez próby koncentracji i zrozumienia, gdy pojawiało się moje nazwisko, aż wreszcie do udręki, powolnego poddawania się i rezygnacji. Wtedy, gdy już wystarczająco nasyciłem się panią, nomen omen, rzucałem linę ratunkową.
- Eee, tego wszystkiego niech pani nie czyta... - stwierdzałem grubo po czasie zblazowanym tonem. - O, tu niżej jest napisane, że mogę przesyłkę odebrać.
Efekt był zawsze taki sam. Po ogólnikowym machnięciu moim palcem nad miejscem, gdzie to miało być napisane, pani nigdy tego już nie czytała, tylko dokument z ulgą oddawała, przesyłkę i dowód też.
Po kilku razach, gdy trafiałem na tą samą, nie chciała mieć już nic wspólnego z moim pełnomocnictwem Bo przecież pana znam.
Za jakiś czas zorientowałem się, że ja ten tak nietypowy i jedyny dokument szybko wyświechtam dając go do rąk różnych pań. Więc zrobiłem notarialny odpis. Efekt w urzędach był mniejszy, ale równie dobry.

Przyszedł czas na kupno mieszkania. Wtedy, ale i teraz z perspektywy ponad 30. lat, uważałem , że trafiłem w punkt. Dosyć długo szukałem. Nie było wówczas łatwo dostępnych ofert internetowych. Ostatecznie nie pamiętam, w jaki sposób do tego mieszkania dotarłem. Było w tej samej metropolialnej dzielnicy, w której Szkoci dotychczas mieszkali w bloku (na IX piętrze bodajże), na parterze, w miejscu świetnie skomunikowanym, ale na specyficznym placu, takim zacisznym, jakby z boku wszystkiego. Z możliwością wyjazdu rowerami i znalezieniu się praktycznie po 5. minutach jazdy w innych, wycieczkowych krajobrazach.
Na ogrody, w tym na kawałek działeczki przypisanej do tego mieszkania, wychodziły okna z kuchni, łazienki i pokoju. Zaś na plac, jakby na ryneczek, można było wyglądać z jednego pokoju, największego oraz z drugiego, najmniejszego. Takie cacuszko, które teraz zapewne kosztuje krocie biorąc wszystko pod uwagę. Cena 450 tys. zł po denominacji złotego.
 
Szkoci zaakceptowali od razu. Ani jednego pytania, uwagi, wątpliwości, sugestii, nic. To był trzeci szok. Pozostało więc ustalić, w jaki sposób przekażą mi taką, przerażająca dla mnie, kasę. Uzmysławiam, że Polska była chwilę po balcerowiczowskiej denominacji złotego (1994 rok - ustawa,  1 stycznia 1995 roku rewolucja i szok), więc wagę kwoty wyżej wymienionej, czyli jej siłę nabywczą możemy dość spokojnie sobie wyobrazić nawet po 30. latach, mimo inflacji na ich przestrzeni. 
O możliwościach przelewu na konto dało się już wtedy słyszeć, ale ja osobistego nie posiadałem, tylko, zdaje się firmowe (Szkoła była w pierwszym roku swojej działalności). I chyba nikt wówczas nie myślał o czymś takim A co na to urząd skarbowy i jakie mogą być ewentualne perturbacje przy skwapliwej jego interpretacji, że jest to darowizna?
 
Pieniądze miały dotrzeć do jednego z głównych ówczesnych metropolialnych banków, usytuowanego w samym sercu miasta, w Rynku, co jeszcze bardziej czyniło rzecz wyolbrzymioną. Pofatygowałem się do dyrekcji grubo wcześniej, żeby się przedstawić i omówić całą organizację odbioru gotówki.
Dzień wcześniej zadzwoniono do mnie i następnego dnia o umówionej godzinie samochodem (Fiat 125p) wjechałem za okazaniem stosownej przepustki na wewnętrzny dziedziniec banku.
- Ze względów bezpieczeństwa, proszę pana... - zostałem poinformowany. W tym względzie czułem się dość dobrze, bo wydawało mi się, że ileś takich akcji to ja już się na filmach naoglądałem i schlebiało mi, że w takiej jednej byłem głównym bohaterem.
Gorzej zaś czułem się, gdy cały czas lekko spanikowany, sporo wysiłku wkładałem, żeby otoczenie bankowe nie dostrzegło, że oto przyjechał po takie pieniądze wsiok. Starałem się swoim zachowaniem okazać, że dla mnie to nie pierwszyzna i co to jest byle jakieś 450 tysięcy.
W specjalnej sali byliśmy ja, dwie panie i dwóch ochroniarzy. Panie żmudnie, bo ręcznie, liczyły przy mnie gotówkę, i to dwa razy, więc cały czas musiałem być skoncentrowany, a panowie się nudzili.
W końcu paczki banknotów zapakowałem do solidnej torby, pokwitowałem odbiór, a obaj panowie odprowadzili mnie do auta.
- Widzę - odezwał się jeden z nich - że nieźle się pan zestresował. Potaknąłem głową, nawet z ulgą, nie chcąc wychodzić na chojraka, który idzie w zaparte, a który już dawno został rozszyfrowany.
- Proszę pana, co to jest 450 tysięcy? - Raz przyszedł piechotą taki dziadek, nawet nieźle obszarpany,    i wybrał 2 miliony na obecne pieniądze. - Wszystko zapakował do takich dwóch dużych plastikowych toreb na zakupy i sobie poszedł. - Ale za chwilę wrócił z tymi samymi torbami.
- Panowie - odezwał się do nas. - Syrenka nie chce odpalić, to przyjdziecie i popchniecie? - Wyszliśmy, popchnęliśmy, pojazd odpalił i gość pojechał.

Byłem wdzięczny Balcerowiczowi. A gdyby nie było denominacji i zamiast 450 000 zł, odbierałbym   4 500 000 000 (4 miliardy pięćset milionów - paraliżujące)?! Czyżby wszystko wtedy objętościowo miało być x10 000? Może nie, bo wysokie nominały załatwiłyby problem, ale przecież wystarczyło, że byłoby x1 000. Musiałbym przyjechać sporym dostawczakiem, żeby wszystko pomieścić. Nie dość, że wówczas nie chciałem ani przez chwilę przechowywać 450 000. w domu (nieprzespane noce i niemożliwość zwykłego wyjścia z domu), to co dopiero 4 miliardów 500. milionów złotych. I ciekawe, w jaki sposób mógłbym całą taką gotówkę przetransportować niezauważenie na III piętro. No i życia by nie było, bo gotówa w zasadzie zajęłaby połowę powierzchni ówczesnego mieszkania (88 m2 po kolejnej adaptacji i aneksji strychu - temat sam w sobie rzeka). A co z chlapiącymi dziećmi (Syn - 18 lat, więc spoko, ale Córcia - raptem 11, idealny wiek do chlapania). 
Dlatego z banku pojechałem prosto do notariusza. Trzy strony stawiły się na umówioną godzinę, więc błyskawicznie pozbyłem się gotówki, a Szkoci stali się właścicielami mieszkania. Z odległości cały czas mi kibicowali dziwnie wyluzowani.
Po paru latach, gdy na chwilę zjechali do Polski, zwiedzili mieszkanie i bardzo im się podobało.
Do tej pory uważam, że okoliczności otrzymania tych pieniędzy były kuriozalne, a samą akcję uważam za jedną z wielu ciekawych historii mojego życia.
 
Potem zaczął się czas prozaiczny. Mieszkanie wynajmowałem, więc tkwiłem w różnego rodzaju formalnościach, większym lub mniejszym użeraniu się z najemcami (opłaty, rozliczenia, problemy remontowo-konserwacyjne), urzędami i instytucjami, a przede wszystkim z niektórymi debilnymi członkami wspólnoty mieszkaniowej. Stosowny więc szlif otrzymałem.
A w 2000 roku sam w tym mieszkaniu zamieszkałem. Z Żoną i Pasierbicą. Tak to się działo. W międzyczasie dostałem od Szkotki kolejne notarialne pełnomocnictwo, polskie, bez bajerów, na wynajem tego mieszkania w bloku. To oraz w związku z tym wypadki (oddzielny temat rzeka - może go kiedyś poruszę) i nasze plany życiowe, spowodowały, że w 2002. roku ze Szkotami definitywnie się rozstałem. Sprawy przekazałem synowi naszych wspólnych znajomych. Po wielu latach w tym względzie miałem wolną głowę. Kontakt się urwał całkowicie. Teraz nawet nie wiem, czy Szkoci wrócili do Polski i jakie były i są ich dalsze koleje losu.  
W 2002. roku kupiliśmy Biszkopcik i w naszym życiu rozpoczęła się nowa era.
 
Zanim poszedłem na górę, napisałem do Justusa Wspaniałego. Jak nie on, natychmiast oddzwonił. A to oznaczało, że Lekarka jest w pracy. Knuliśmy tak, bo nie chcieliśmy jej męczyć jałowymi rozmowami, zwłaszcza że po sobocie i niedzieli wykończona wróciła z rodzinnych stron. Stan mamy był zły. 
Justus Wspaniały akurat jechał do Metropolii na tomografię komputerową kolana.
O 10.10 byłem z powrotem w łóżku. Żona posmarowała mi okolice mostka czymś, co wyglądało na mazut, ale wolałem nie wnikać. I troskliwie mnie okryła. Czytając błyskawicznie usnąłem.
O 11.10 spanie musiałem przerwać,  bo Fafik szczekał w modułach dwusekundowych. Taki debil. Nawet bez irytacji wysłałem smsa do Żony prośbę o delikatną jajeczniczkę. Znowu poczytałem, a gdy się zszokowany ponownie obudziłem, była... 15.00. Uświadomiłem sobie, że przez ten cały czas gdzieś tam w tle fafikowskie dwusekundowe moduły słyszałem, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało.
 
Późnym popołudniem dochodziłem do siebie. Stać mnie jeszcze było na pracę w drewnie oraz sprzątanie górnego mieszkania. Ale skończyło się tylko na odkurzaniu, bo się takim byle czym zmęczyłem i zgrzałem. Nienawidzę w sobie takiego dziadostwa!
- Ale coś ty - zareagowała na moje złorzeczenia Żona - przecież w twoim takim stanie jest to normalne.
Nie chciałem rozkręcać tematu - jest to normalne u innych, u mnie nie!
 
Po obejrzeniu kolejnego odcinka serialu Mad Men niefrasobliwie zadzwonił Q-Wnuk z życzeniami dla Babci. Niefrasobliwie, bo wyrwał mnie z głębokiego snu.
- Prezenty będą, gdy przyjedziemy do Uzdrowiska... - oznajmił po dziecięcemu.
Ofelia była, ale w tle i nie chciała się do nikogo odezwać. Była obrażona na cały świat, bo będąc u jednej z kilku babć, czyli u Policjantki, w towarzystwie nieodłącznych szmatek, zapomniała ich. A to stanowiło problem, bo bez nich nie mogłaby zasnąć. Ma takiego zajoba.
Ponownie, żmudnie zasypiałem z przeszkadzająca świadomością, że ja przecież za chwilę wstaję.
 
ŚRODA (22.01)
No i dzisiaj wstałem o 03.00.
 
Żona wieczorem tę godzinę kilka razy powtarzała, żeby wbić sobie do głowy.
- Bo mówiłeś, że o 03.30.
- Tak, ale zmieniłem decyzję. - Bo gdy sobie pomyślałem, że mecz mógłby rozpocząć się jednak planowo...
- Ale przecież wiesz, że organizatorzy sobie, a mecze sobie...
Taki zrobił się z niej tenisowy autorytet. Miała rację, bo w takim turnieju tylko godzina pierwszego meczu danego dnia jest pewna.
- Wstaję - szepnąłem. - jest trzecia.
- Aha... - natychmiast zareagowała na nieprzytomności. - O matko! - dodała, gdy oprzytomniała ze zgrozą. - A jest ci ciepło? - w tym stanie była zdolna do wykrzesania z siebie troski.
 
Mecz rozpoczął się o 03.45. Z tego faktu byłem zadowolony, bo mogłem swobodnie rozpalić w kuchni. Rozpalanie zajęło mi ... godzinę i pięćdziesiąt minut. Dopiero po tym czasie została przekroczona bariera potencjału. Po niepełnej nocy był żar, ale nie chciało się rozpalić. Piesek też czuł, że coś jest nie tak i że w środku nocy w powietrzu wibruje zła energia. Więc bardzo szybko, gdy walczyłem z kolejnymi podpałkami i szczapkami nawet nie złorzecząc, wybrał się na górę porzucając ciepłe legowisko. U wejścia na schody udało mi się go zatrzymać i miłym modulowanym głosem zaprosić z powrotem. Piesek zawrócił, powachlował ogonem potwierdzając, że on jest pełen dobrej woli, siadł na legowisku, został pochwalony i pogłaskany, po czym przykryty kocykiem. Za chwilę z przytłumionym łoskotem zaległ. Za jakieś 5 minut sprawdziłem, czy się pali. Nie paliło się, więc Piesek znowu wybrał się na górę.  Znowu udało mi się go zatrzymać przy schodach i historia się powtórzyła. Podobnie było za trzecim razem, za kolejne 5 minut. Znowu udało mi się Pieska zatrzymać i zawrócić. Za czwartym nie dałem już rady. Nawet przy schodach nie zatrzymał się na ułamek sekundy wiedząc, że Pan będzie znowu próbował i co on wtedy zrobi, tylko od razu dostojnie podefilował w ciemnościach na górę z wyraźnym przesłaniem Nie róbmy jaj! Jest środek nocy, a Pan jest niewiarygodny.
- Szkoda, że tego nie widziałam. - Żona od rana miała ubaw z mojej opowieści.
Dopiero po zużyciu kilkudziesięciu szczapek, tych z drugiej frakcji i większych, z trzeciej, zużyciu ośmiu zwitków-podpałek (frakcja pierwsza), wyrzuceniu z dolnej szuflady popiołu, zdecydowałem się na gruntowne przerusztowanie komory spalania i poszło. Nadymiło się zdrowo, a to był już czwarty raz dymienia w tej sesji rozpalania, więc też tyle razy wietrzyłem.

Oglądanie miałem więc trochę szarpane, ale i tak miałem fajnie. Iga wygrała 2:0 i w półfinale zagra z kolejną Amerykanką, Madison Keys. I co ważne, mecz zostanie rozegrany jutro o 10.40! Lepiej być nie mogło. 
Dzisiejszy zakończył się blisko piątej trzydzieści. Nie było sensu wracać i próbować spać. Z Żoną wieczorem ustaliliśmy, że gdyby skończył się zdecydowanie wcześniej, to zostawię dla niej żar w kuchni, wrócę i będę spał powiedzmy do 08.00 - 09.00. A ona wstanie jakoś tak przed siódmą. Stąd nawet przygotowałem jej kubek z wszelkimi dodatkami do Blogowej z załączoną karteczką potwierdzającą skład i proporcje. Nic z tego nie wyszło, ale i tak, gdy Żona pojawiła się na dole tuż po 06.00, karteczka ją ubawiła.
- Zostawię ją sobie w kalendarzu...

Po onanie sportowym i po pisaniu zadzwoniła Pasierbica, a raczej Q-Wnuk z życzeniami dla Dziadka. Całą trójką jechali do szkoły i do pracy. Ofelia się nie odzywała wiedząc, że wczoraj dziadek zachował się nieelegancko i prowokacyjnie każąc jej kilka razy założyć sobie na łeb jakąś szmatę z podłogi. Ostatecznie Pasierbica wyjaśniła, że Ofelia dostała od taty jakiś podkoszulek, do tego dołożyła swój szalik-chustę i mogła spać. Do końca rozmowy się nie odzywała mimo sugestii matki. Gdy jednak udało mi zwekslować temat na inne tory i zażyć ją podstępem A jak ci się śpi w nowym łóżeczku? i A brat nie pcha się do niego? usłyszałem Dobrze i Nie
Jeśli dobrze pamiętam, Ofelia od urodzenia, gdy zasypiała, musiała mieć na buźce położoną szmatkę, muślinową lub z tetry, przewiewną w sumie, ale i tak strach było patrzeć na takiego oseska, który moim zdaniem musiał się dusić. Ale jak widać, się nie udusił. I tak już jej zostało. Z biegiem lat ta szmatkowa obsesja się rozwijała, czyli eskalowała w kierunku posiadania, na przykład, trzech szmatek. Jakich i ile jest ich obecnie, dawno przestałem dociekać. Szmata to szmata. Niektóre z nich były przyczyną różnych drobnych nieszczęść i tragedii (zagubienie, zostawienie w jakimś miejscu), a nawet traum. Raz w domu poszła ze szmatką do toalety zrobić siku (w domu często się z nią przemieszcza) i, gdy spuszczała wodę, szmatka się jej zsunęła, może z ramion, nie wiem, i zwyczajnie wpadła do klopa. Dla Ofelii nie było to jednak zwyczajnie tylko brutalnie. Żeby chociaż szybko zareagowała, szmatkę można byłoby uratować. Wyprać i fertig. Ale to malutkie dziewczę doznało szoku, a za chwilę jeszcze większego, gdy szmatka zniknęła. Powstawało pytanie do jej rodziców, a raczej do Q-Zięcia. Czy byli z tego faktu zadowoleni? Oczami wyobraźni widzieli już ciąg problemów, a tu nic. Szmatka widocznie przeszła bez problemów przez wszystkie kanalizacyjne meandry. I słuch o niej zaginął, po czym poszła w niepamięć.
Strach pomyśleć w co w dorosłym życiu ta szmatkowa obsesja może się zamienić.

Jeszcze przed I Posiłkiem skończyłem swoją robotę na górze. A potem pojechałem w Uzdrowisko - odbiór paczek, prania i drobne zakupy w Biedrze.
Po I posiłku byłem schyłkowy. Wiadomo, zarwana noc. Toteż modliłem się, żeby goście przyjechali o 13.00, tak jak zapowiedzieli. Bo marzyłem o natychmiastowym i niczym niekontrolowanym położeniu się do łóżka, jak wczoraj w dzień. W końcu wysłali smsa, że będą za godzinę. O powiadomienie prosiła Żona. A to miała być 14.00. Musiałem do ich przyjazdu zalec na narożniku. Trochę czytałem chińszczyznę, na tle której zdrowo mi odwaliło. Staram się czytać wszelkie chińskie powiedzenia i sentencje po... chińsku (tak muszę napisać) według wskazówek autora. Na jednej ze stron podaje, czemu najbliżej językowi polskiemu odpowiadają poszczególne litery i zbitki liter. Oczywiście czytam z napisów łacińskich. Żonie co rusz coś cytuję, najpierw po "chińsku", a potem podaję tłumaczenie.
Twierdzi, że idzie mi doskonale, zwłaszcza że stosuję "właściwy" tembr głosu i jego modulację. Koń by się uśmiał nie wspominając PostDoc Wędrującej. Nie wiem, jak Chińczycy, bo wiadomo, że to kulturowo inna bajka i że poczucie humoru mają, zdaje się, inne.
W końcu chińszczyzna mnie zmogła i zasnąłem na jakieś pół godziny.

Panie przyjechały tuż po 14.00. Córka i matka w jednym, lat trochę powyżej 40 (kierowca), matka i babcia w jednym, w adekwatnym wieku oraz córki i wnuczki w jednym, dwie nastolatki.
- A ile mają lat? - zagadnąłem babcię, bo Żona z córką poszły do apartamentu.
- Czternaście i szesnaście.
Nagle drzwi z tyłu otworzyły się gwałtownie i ujrzałem głęboko oburzoną jedną z wnuczek.
- Baaabcia! - Siedeeemnaaaście!
Ciekawe, bo długo nie wysiadały z samochodu przyklejone do smartfonów i zdawały się być oderwane od rzeczywistości. A jednak...
Zresztą za chwilę okazało się, że jednak rzeczywiście są oderwane, bo z bagażami starały się wejść do nas, do domu, do części prywatnej, mimo że wcześniej i matka, i babcia poszły na górę zewnętrznymi schodami. A jakie było ich pierwsze pytanie do Żony, gdy udało im się dotrzeć do celu? - Czy jest WiFi? (wireless fidelity - wierność? bezprzewodowa; po niemiecku jest nieźle - kabellose Wiedergabetreue - wierność odtwarzania bezprzewodowego; tu wreszcie zrozumiałem kontekst słowa "wierność").
To zaniosłem im ruter, a przy okazji dwie miski dla dwóch Maltańczyków. Płci żeńskiej, ale to jeden pies, bo ujadały jednakowo.
Jednak na plus trzeba wnuczkom zapisać, że na moje pytanie Ile to jest 2+2x2? po chwili namysłu obie równocześnie odpowiedziały prawidłowo.

Mogłem udać się na górę. Żona przyniosła mi gorący bulion w ramach powracania do zdrowia, po czym zabarykadowałem się na dwie godziny. Spać mi się nie chciało wcale, więc przez godzinę tkwiłem nad chińszczyzną, ale potem przemówił rozsądek i drugą przespałem.
Przy II Posiłku miałem zdecydowanie większy apetyt. Może jest coś na rzeczy z tym powracaniem? Ale pokasłuję nadal z poziomu gardła, jak określiła Żona. Stąd przed ostatecznym udaniem się na górę, nomen omen, zaordynowała mi inhalację. A tego nie cierpię. Takie siedzenia za bezdurno...
Na górze dopadł mnie sms Córci. Informowała, że Wnuczka zadzwoni do Dziadka dopiero, gdy wyzdrowieje Bo oboje leżą chorzy u Dziadków (teściów - wyjaśnienie moje) (...) i okoliczności są mocno niesprzyjające...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. W trakcie przyszedł sms z życzeniami od Wnuka-III. Po nim mogłem się tego spodziewać.
 
CZWARTEK (23.01)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.

I nie potrzeba było do tego zasranego sportu. Wystarczył kaszel. Też zasrany. 
Do trzeciej nad ranem wytrzymałem na górze, mimo że non stop się budziłem kaszląc co kilka minut.
Wkurzało mnie to niesamowicie, ale nie przez sam fakt kaszlenia, ale przez świadomość, że cały czas budzę Żonę.
- Idę na dół! - zdecydowanie oznajmiłem.
- Nie! - Mnie to nie przeszkadza! - zaprotestowała Żona.
Tra ta ta ta i Tu mi jedzie tramwaj! - pomyślałem.
- Ale mi przeszkadza świadomość, że przeze mnie nie możesz spać. - Bardziej niż sam kaszel.
To się nocnie przeorganizowaliśmy. Żona zapaliła światło, wydała dyrektywy, jak i gdzie mam się na dole położyć i czym przykryć.
Gdy już ułożyłem się na narożniku w Bawialnym w pozycji mocno pionowej (narożnik daje takie możliwości, bo ma oparcia, o które poduszki ładnie się blokują), usłyszałem kroki. Rozbawiłem się.
- Przyszłam sprawdzić, czy jest ci ciepło...
- Jest mi bardzo ciepło... - co Żona odebrała właściwie, czyli jest ok, nie przesadzajmy i Może oboje jeszcze chociaż trochę byśmy pospali...
- Ale ta narzuta z polaru nie może być... - Przyniosę coś innego...
Wydawało mi się, że narzuta jest ok, skoro często zalegam pod nią na narożniku w salonie. A dodatkowo była złożona na pół.
Żona wróciła z jakimś dużym kocem w szkocką(!) kratę. Nawet nie podejrzewałem, że takowy mamy.
- Będziesz miał większą sensoryczność... - złożyła go na pół i położyła na kołdrze.
Faktycznie koc był ciężki i idealnie mnie opatulał.
- Jest ci ciepło?...
- Jest mi bardzo ciepło... - odparłem natychmiast i kategorycznie, co Żona odebrała właściwie, czyli jest ok, nie przesadzajmy i Może oboje jeszcze chociaż trochę byśmy pospali...
 
Drugi raz o 06.00, czyli normalnie. W tej części nocy kaszlałem, ale zdecydowanie rzadziej, a gdy się kaszel wydarzał, w jakimś sensie przechodziłem mimo, bo czułem ulgę, że Żona nie musi się za każdym razem wybudzać. Oczywiście pewnym dyskomfortem była pionowość spania, ale coś za coś. Szczególnie ciekawie było, gdy starałem się ułożyć na jakimś boku, a kręgosłup tego nie rozumiał.
Gdy wstałem, spory kęs czasu zajęło mi czyszczenie komory spalania w kuchni, a raczej tej drugiej pod nią, tej popiołowej. Za to rozpalenie przebiegło wzorcowo. Fakt tego ponadnormatywnego porannego ruchu oraz wyraźny luz w obrębie całej głowy (inhalacja?) spowodował, że byłem od razu całkiem rześki.
- Ale dobrze byłoby, żebyś się jeszcze dzisiaj położył na kilka godzin w sypialni. - Żona od razu wzięła sprawy w swoje ręce, bo zrobiło się, jak na nią ostatnio, późno. Była 07.40. - Poza tym musisz wypić bulion i zrobić dwa razy inhalację, raz w dzień, przed położeniem się, a raz wieczorem. - No i jutro przyjeżdżają na dół goście, to trzeba będzie przy...goto...wać  apar...ta...ment.... - zaczęła wyhamowywać. Nie musiałem jej przypominać, że doba z natury rzeczy jest ograniczona. - Ale może mieszkanie zrobimy jutro, skoro przyjeżdżają dopiero o 15.00?...
Od razu pomysł zaakceptowałem, bo w plany Żony musiałem wpleść drugi dzisiejszy półfinał z Igą, a nawet podglądanie pierwszego z Aryną Sabalenką.
- A wiesz, że gdy dzisiaj w nocy przykryłam cię kocem to, gdy wracałam, to samo zrobiłam z Pieskiem. - Dom emeryta, czy co? - pomyślałam wtedy. - Ubawiłam się.
No cóż, Piesek przeliczając na wiek ludzki jest ode mnie starszy o jakieś 5 lat, więc emeryctwo wyłazi z każdego zakamarka Tajemniczego Domu.

Po wszystkim poranne życie potoczyło się swoim trybem. Gdy włączyłem smartfona, od razu przyszły dwa smsy. W jednym Wnuk-IV składał mi życzenia, a drugie powiadomienie informowało mnie, że Wnuk-II usiłował się do mnie dodzwonić o 21.24. Zwrotnie podziękowałem mu za próbę złożenia mi życzeń i wyjaśniłem, kiedy zimą wyłączam smartfona Ale wczoraj działał aż do 20.30. Nie liczę na wiele, zwłaszcza w przypadku tego wnuka, ale jestem ciekaw, jak zareaguje. Za to Wnuk-I milczał. Całkowicie to rozumiałem przywołując w pamięci, jaki byłem w jego wieku, zwłaszcza że wtedy już wyrwałem się do wielkiego świata i od rodziców studiując w Metropolii i krzepnąc wśród braci studenckiej. Więc jest oczywiste, że ma swoje sprawy, ważniejsze, no i poza tym ta matura.

Od rana pisałem, naniosłem sporo bierwion i zrobiłem porządek w papierach. Onanu sportowego nie było. Za to podglądałem pierwszy półfinał. Aryna Sabalenka wygrała ze swoją przyjaciółką, Hiszpanką, Paulą Badosą, 2:0 i wystąpi w finale AO. Drugi półfinał rozpoczął się o 11.30, zamiast o zapowiadanej 10.40. Na pewno nie znałem różnych przesłanek tej zmiany, ale, niestety, gardzę zawodem dziennikarza. I gardzę mediami. Fatalnie, że muszę z nich korzystać.
Iga przegrała 1:2 po super tie-breaku (8:10). W trakcie gry popełniła zbyt wiele błędów, a Amerykanka, zdaje się, rozegrała mecz życia.
- Uff! - wyrzuciła z siebie z ulgą Żona, gdy wróciła z przygotowywania dolnego mieszkania i usłyszała wynik.
 
Plany sobie, a życie sobie. Najpierw planowałem położyć się na górze, potem stwierdziłem, że normalnie, w piżamie, położę się w Bawialnym. Po meczu nie chciało mi się już w ogóle kłaść i postanowiłem jednak dzisiaj zrobić wszystko w dolnym mieszkaniu. Żona się zmartwiła, bo czyhała na mnie z dwiema inhalacjami. A teraz nie mogłem jej wziąć nie kładąc się do łóżka. Tej, przed ostatecznym położeniem się spać, nie uniknę, ale i tak mam dobrze.
Sprzątnąłem i pochyliłem się nad onanem sportowym. Wysiłek fizyczny, odium pomeczowe, wieczorna inhalacja oraz kiepska noc spowodowały, że zrobiłem się schyłkowy. A przez to mękolący i kwękający. Żona mój stan wyrozumiale zrzucała na pogodę. Rzeczywiście na dworze było syfiasto.
Dość szybko poszliśmy na górę. Ja tylko po to, żeby wspólnie obejrzeć kolejny odcinek serialu Mad Men. Leżałem w mojej części łóżka, bez pościeli, bo z góry założyliśmy, że dzisiejszą noc również spędzę na dole. Ciepło zapewniał mi domowy, codzienny rynsztunek odzieżowy i polarowy koc złożony na pół. Z obowiązkową czapką na głowie.
 
W trakcie oglądania zadzwonił z życzeniami Wnuk-II. Jednak. W ogóle w rozmowie był inny. Jakiś taki rozmowny. Tylko trochę musiałem ciągnąć go za język i nakierowywać, bo w wielu kwestiach sam się rozwijał.
- Wiesz dziadek, a ten kolega, którego w wolontariacie uczę fizyki, jako jedyny w klasie dostał dostateczny z klasówki... - Reszta dopuszczające albo pały. - Teraz jest postrzegany z fizyki jako geniusz. - śmiał się ze względności całego układu, ale też wyraźnie sam miał satysfakcję.
Po czym opisał całą aurę szachową, jaka zapanowała w domu.
- Nie wiem, skąd nagle wzięła mi się ta faza na szachy... - Wiesz, wyszło mi z obliczeń z ostatnich wielu miesięcy, że średnio dziennie gram 2,5 godziny... - znowu go to ubawiło. Bo przecież kto by to wcześniej pomyślał? Na pewno nie on.
I przybliżył mi szachową hierarchię w ich domu:
- mama (z nią nikt nie ma szans),
- Wnuk-I (leje mnie),
- ja (prowadzę z tatą),
- tato,
- Wnuk - IV (z nim już za bardzo nie miałbyś szans).
A Wnuk-III?
- Nie interesuje go to...
- A Wnuk-I jest u babci? - zapytałem, żeby potwierdzić swoje podejrzenia. (u Teściowej Syna - wyjaśnienie moje)
- Tak, siedzi tam... - Właśnie będziemy wszyscy jechać do niego i do dziadków złożyć życzenia.
Pożegnaliśmy się z inicjatywy Wnuka-II, który potrafił asertywnie i kulturalnie zakończyć rozmowę tłumacząc, że jeszcze coś tam musi.
 
Żona została i oglądała sobie jeszcze swoją ukochaną Alaskę. Za jakąś godzinę zeszła do mnie kontrolnie, gdy ja tkwiłem nad chińszczyzną, żeby sprawdzić, jak jestem okryty, czy mam czapkę na głowie i czy obok stoją niezbędne kuracyjne akcesoria - woda w misce do nawilżania powietrza,  skrawki oleju kokosowego do podssasywania (podssywania?) i woda niegazowana do podpijania drobnymi łyczkami Gdy kaszel obudzi cię w nocy...
- Jest ci ciepło? - usłyszałem na dobranoc.
- Tak... - świadomie lakonicznie i zresztą zgodnie z prawdą odpowiedziałem nie rozwodząc się nad tym, a zwłaszcza uważałem, żeby nie dodawać "bardzo". Bo Żona mogłaby zawrócić, żeby uważnie zacząć mi się przyglądać i nieufnie całą procedurę zacząć od nowa.
Zasypiając zastanawiałem się nad tą hierarchią szachową. No cóż, teraz to ona wygląda tak: Synowa, Wnuk-I, Wnuk-II, Syn, Wnuk-IV, Dziadek. Przywoływałem w pamięci momenty, gdy mojego, wówczas trzyletniego Syna, uczyłem grać w szachy. Sama duża szachownica z drewna i bierki były piękne, a to wciągało takiego gnypka. Bardzo szybko robił postępy...

PIĄTEK (24.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Na alarm, co mnie sporo zaskoczyło, bo jednak w nocy co jakiś czas kaszel mnie budził. Ale był mokry (inhalacja?), dający w momencie odkaszlnięcia ulgę. Drugą poczułem w środku nocy, gdy odrzuciłem precz te twarde i sztywne poduszki dające stromiznę spania. Miałem jej już dosyć, a zwłaszcza mój kręgosłup.
Nadchodzi era wstawania o zhumanizowanej porze.  Zasrany sport, jeśli się pojawi, a się pojawi, nie będzie miał tak drastycznego wpływu na nasze życie i zdrowie.
Ranek potoczył się całkowicie normalnie i standardowo. Z tą różnicą, że gdy Żona zeszła, zostałem poddany dokładnej lustracji odzieży, którą miałem na sobie, no i musiałem zdać szczegółową relację ze sposobu kaszlenia I czy cię drapie?, Popijałeś wodę i udało ci się trochę possać olej kokosowy? Bo muszę wyciągnąć wnioski...
Na końcu musiałem odpowiedzieć na pytanie Jest ci ciepło? Było mi ciepło, chociaż Żona miała wątpliwości Bo przecież zeszłam i czuję, że jest chłodno! Musiałem użyć twardych argumentów z obszaru logiki i fizyki.
 
Potem każde z nas mogło zająć się swoimi sprawami. W szerokim onanie sportowym jak ognia unikałem wszelkich artykułów o przegranym meczu Igi. To bicie piany, pseudoanalizy, opinie i wymądrzanie się.
Zagrała słabiej, więc przegrała.
- Wiesz - w pewnym momencie dosyć brutalnie przerwałem ciszę - ja bym dzisiaj w dolnej łazience odgruzował się na 80%. - Tam jest ciepło, wykąp...
- Czyś ty zwariował?! - Żonę gwałtownie dźgnęło. Nie wiedziałem co. - W twoim stanie!.. - Nie dość, że łazisz, zamiast leżeć w łóżku!...
Wszelkie moje próby odezwania się dusiła w zarodku.
- Nie będziesz się kąpać i już!  - ostro zareagowała. "I już" było wynikiem moich protestów. 
-Tylko, żeby potem nie było na mnie... - pomyślałem z pewną zimną satysfakcją.

Jeszcze przed I Posiłkiem pojechaliśmy na drobne zakupy.
- Bo będzie weekend, jakieś drobiazgi by się przydały, a przecież nie będziemy jechać do City.                - Żona zdecydowała.
Z garażu wyjechałem ze sporymi problemami. Córka i Matka w Jednym po wczorajszej wycieczce tak zaparkowała, jak często się to widzi na różnych parkingach. Ja zaparkowałam, a reszta? ... Oczywiście przy powitaniu było tak, jak ją pokierowałem.
- I, gdy pani będzie wyjeżdżać, po powrocie proszę zaparkować w tym samym miejscu i w taki sam sposób.
I wytłumaczyłem jej dlaczego - że ja jutro będę wyjeżdżał z garażu i że jutro około 15.00 mają przyjechać kolejni goście i dwa auta muszą na podjeździe zmieścić się bezkonfliktowo. Zawsze tak robię. Wszyscy wówczas kiwają głowami ze zrozumieniem i z wdzięcznością. Bo nikomu nie uśmiecha się płacić za 12 godzin parkowania 60 zł (Uzdrowisko w tym roku podwyższyło stawkę za godzinę z 4 zł na 5). Ona też kiwała głową ze zrozumieniem, z wdzięcznością i nawet z uśmiechem...
Wyjechałem ze sporym trudem mając na uwadze potencjalny fakt, że ja mogę zarysować tylny prawy narożnik jej auta, zaś ten narożnik może przerysować cały lewy bok Inteligentnego Auta, od jego tyłu do samego przodu.
Nie chciałem u pani interweniować z dwóch powodów - wczesnej pory i ambicjonalnych Ja nie wyjadę?! Stwierdziłem, że przyjdzie moment, gdy ją dopadnę. Poza tym istniała szansa, że będzie się wybierać całą rodziną na wycieczkę i potem, gdy przyjadą kolejni goście, samo się ułoży. Więc po co ten raban? Nawet ja w ramach moich zmian i stawania się innym człowiekiem potrafiłem to sobie wytłumaczyć.

W Uzdrowisko wstąpił jakiś szał prac publicznych. Może z początkiem nowego roku wpłynęły poważne pieniądze, bo Uzdrowisko jest znane wśród innych z bezwzględnego ich wsysania.
Najlepsza była w tym wszystkim organizacja. Wszystkie prace skoncentrowały się na jednej z czterech głównych ulic, tej przy Biedronce. Tej, która z racji wymiany kanalizacji i nawierzchni wprowadziła chyba po raz pierwszy w Uzdrowisku ruch wahadłowy regulowany światłami, co nawet przy uzdrowiskowym ruchu w godzinach szczytu natychmiast napędziło korki wynikające z faktu, że na światłach trzeba stać trzy długie cykle, bo organizacja ruchu jest skomplikowana. Do tego dochodzą kierowcy idioci, którzy bezmyślnie albo złośliwie stają w oczekiwaniu na zielone przy wszelkich wjazdach i wyjazdach z parkingów, posesji, myjni, itp. uniemożliwiając bezkolizyjny wjazd i wyjazd. Jakby te 4 m bliżej świateł miały ich zbawiać.
Ulica ta od wielu miesięcy na sporym odcinku ma jeden pas ruchu przechodzący potem w dwa przeciwległe i właśnie dzisiaj na nich odpowiednie służby postanowiły wycinać wszelkie krzaki ze skrajni jezdni oraz konary drzew i gałęzie, bo zgodnie z prawem W obrębie skrajni nie mogą znajdować się drzewa i krzewy. Zapis ten dotyczy również ich części – konarów lub gałęzi. A konary i ścięte gałęzie mają to do siebie, że spadają. Wprowadzono więc na tym odcinku dodatkowy ruch wahadłowy, mocno chaotyczny, nie współgrający z tym głównym, "świetlnym",  na tyle, że mieliśmy poważne problemy z wyjechaniem z biedronkowego parkingu.
A za chwilę na tej samej ulicy, na kolejnym głównym skrzyżowaniu, już przy Lokalu z Pilsnerem II, na jego środku ujrzeliśmy potężną dziurę ogrodzoną balustradami.
- A co to? - Będzie rondo? - zdziwiła się Żona.
- Eee tam, za mało miejsca...
- Nie takie "ronda" widziałam.
No i miała rację.
Widząc, że drogę powrotną mamy w poważnym stopniu odciętą, postanowiłem nadłożyć kilometrów i wracać przez sąsiednią miejscowość. Nie dość, że była to fajna, krótka wycieczka, to przy okazji mogliśmy ocenić postęp prac przy remoncie torów kolejowych. Co sto metrów pracowały kilkuosobowe ekipy i stał ciężki, poważny sprzęt. Robiło to wrażenie. Ech, to Uzdrowisko!
Czy byliśmy zniesmaczeni nagromadzeniem tych prac w jednym miejscu i mieli pretensję do organizacji? A broń Boże! Uzdrowisko ma swój styl i musi ze wszystkim zdążyć do majówki.

Po powrocie, po I Posiłku, udało mi się ustrzelić Córkę i Matkę w Jednym. Akurat usłyszałem z balkonu przy naszej kuchni jazgot dwóch maltańczyków, więc szybko wyszedłem na zewnątrz, wiedząc, że w ten sposób będę mógł w miarę nieinwazyjnie się kontaktować. Bo wcześniej wyczaiłem, że Babcia i Matka w Jednym od czasu do czasu je wypuszcza, żeby sobie poszczekały. Seans trwa od 5-10 minut i w tym czasie drzwi balkonowe nigdy nie są zamykane, zapewne po to, żeby piesków nie stresować. I tak gazowe złotówki ulatują w chuj, w powietrze.
Długo nie mogłem się pani dowołać, bo pieski ujrzawszy mnie miały dobry pretekst, żeby zwiększyć efektywność szczekania. Wkładały małe paszcze w otwory balustrady i wściekle ujadały. 
Wreszcie pani wyszła i wszystko od nowa jej wytłumaczyłem. Uśmiechała się, ale nie wiem, jak mogła to odebrać, bo wyraźnie odnosiłem się do niej uniesionym tonem. Ale przecież jakoś musiałem się przebić przez ten jazgot.

Zrzuciwszy w końcu z siebie ten problem postanowiłem zalec na bawialnym narożniku. Skoro jestem chory i nie wolno mi się wykąpać?... Porządnie przebrałem się do snu, podobnie jak do sesji nocnej, wziąłem chińszczyznę i delektowałem się chorobą. I chyba przez nią szybko zapadłem w sen, głęboki, o dziwo. Żona, gdy wstawałem, dopytywała mnie, czy słyszałem różne scenki z życia Pieska, jego kręcenie się, przychodzenie do mnie i wywąchiwanie, czy to na pewno Pan Bo przecież była już pora na żwaczka!  
Ledwo wstałem, kontrolnie przez kuchenne okno, sprawdziłem, czy auto zostało przeparkowane. Nie zostało. A była 15.00. Nie powiem, lekko się zirytowałem. Dopiero za jakiś czas, gdy Żona wysłała smsa, że jutro panie nie muszą się spieszyć z wyjazdem i mogą to zrobić o 13.00, pani chyba się zreflektowała i w końcu auto przesunęła o 1,5 metra do przodu. A niedługo potem przyjechali nowi goście. Para, lat około 40-45, z Metropolii. Niezwykle sympatyczna, taka naturalna, że aż chciało się porozmawiać. Ale nie było za bardzo punktu zaczepienia, bo była to ich kolejna wizyta w Uzdrowisku, wszystko wiedzieli, a poza tym nawet ja wyczułem, że się spieszą, żeby zrobić zakupy.
 
Po II Posiłku pisałem. A potem powtórzyliśmy wczorajszy wieczór - inhalacja, oglądanie na górze kolejnego odcinka serialu Mad Men i rozstanie. Ale tym razem Żona nie oglądała Alaski i nie zeszła na dół. Wystarczył tylko zestaw jej pytań i przypomnień oraz upomnień, które wszystkie wziąłem na klatę.
Zanim zasnąłem, skończyłem chińszczyznę. Pięknie wydaną książkę autorstwa Piotra Plebaniaka (ur. 1975 - socjolog, laureat stypendium tajwańskiego Ministerstwa Edukacji i doktorant Wydziału Historiografii w Chinese Culture University w Tajpej na Tajwanie) o tytule Starożytna mądrość chińska w sentencjach. Dostałem od Żony pod choinkę.
Przyznam, że gdy ją ujrzałem, trochę się naszczurzyłem. W tym nastawieniu zawarta była drobna niechęć, myśl o przełamaniu w sobie pewnego oporu (A ile jeszcze mam przełamywać w sobie oporów na stare lata?!) i nieprzystępne człowiekowi Zachodu, a i innemu też, specyficzne hieroglify, na dodatek czytane od góry do dołu i od prawej do lewej (autor wyjaśnił, skąd to "dziwo" się wzięło), co oczywiście nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy. Równie dobrze mogłyby być czytane po dowolnych skosach lub wspak, lub jakiegokolwiek wymyślonego algorytmu. Jeden pies.
I gdy skończyłem urodzinowy prezent od Żony, Schronisko które przestało istnieć Sławka Gortycha   (ur. 1997 - Matko jedyna!), dobrze napisaną książkę, a nie miałem jej kontynuacji w postaci dwóch kolejnych, chciał nie chciał, sięgnąłem po chińszczyznę. I szybko się wciągnąłem.
- Chciałem ci powiedzieć, że będę czytał... - poinformowałem Żonę, która przecież od początku wyczuwała moje nastawienie.
Prawdziwy przełom nastąpił, gdy zacząłem "mówić" po chińsku czytając Żonie kolejne sentencje i tłumaczenia. Było przy tym sporo ubawu oraz podziwu nad mądrością słów. Autor podał to wszystko w sposób przystępny i sprawny, a przy okazji przybliżył wielotysięczną historię Chin, a raczej państw i dynastii chińskich, kulturę i sposób patrzenia na świat, jakże odmienny od naszego. Czas spędzony nad książką był inny od dotychczasowych.
- A może ja bym zaczął uczyć się chińskiego? - kiedyś w trakcie czytania rzuciłem w kierunku Żony.
- A ucz się... - odrzuciła trochę na odczepnego. - Tylko po co? - dorzuciła konkretnie widząc zalążek świranctwa.
- Jak to po co? - Dla satysfakcji. - Tylko jak to zrobić?
- A mało masz możliwości? - Odpal Internet i już...
- Ale gdzie ja znajdę Chińczyka, żeby porozmawiać?
- Porozmawiasz sobie przy laptopie.
- Ale to nie to samo... - westchnąłem. Nie podejrzewałem, że kiedyś może się we mnie zaląc drobinka tęsknoty za Chińczykiem.
Na razie na tym stanęło.
 
Gdy już prawie zasypiałem, Piesek zaczął swoje intensywne lizanie. Cierpliwie odczekałem chwilę, po czym głośnym szeptem zwróciłem mu uwagę. Nic sobie z niej nie robił. Podniosłem szept z zaakcentowaniem mojej złości. Nadal nic. Więc już bez szeptu i nadal ze złością wydobyłem z siebie krótkie Fe!!! Jak nożem uciął. Po czym, ku mojemu zdziwieniu, Piesek wstał i majestatycznie oraz ostentacyjnie pomaszerował wolno na górę. Przez chwilę nasłuchiwałem, jak sobie radzi na schodach. Chyba na spoczniku miał chwilę słabości, bo się zatrzymał i zapadła cisza, ale widocznie urażona duma i psia godność nie pozwoliły mu na popiskiwanie i prośbę do pana o moralne wsparcie, bo za chwilę zakończył swoją wędrówkę na górnym legowisku.
Tedy na dole spałem sam.

SOBOTA (25.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Wstawało się przyciężkawo.
Może dlatego, że drugą część nocy męczył mnie mokry kaszel.
Żona rano była zachwycona reakcją Pieska.
- O, jaki mądry!... - weszła w poranek w świetnym nastroju.

Do I Posiłku ... pisałem. Po nim... też.
Gościny wyjechały o 12.30. Nastolatek nie zdążyłem zobaczyć, bo już tkwiły na tylnym siedzeniu przy smartfonach, więc z pożegnaniem nie wypadało się narzucać. W ostatniej chwili, chyba dlatego, że istniało podejrzenie ze strony Babci i Matki w Jednym, że po wcześniejszym przekazaniu informacji, mógłbym się rzucić przed samochód i uniemożliwić wyjazd, usłyszałem:
- Aha - rzuciła niby od niechcenia mając już lewą, rzucającą się w oczy sporą połowę ciała w samochodzie, a rękę na klamce drzwi - w nocy spadła w łazience roleta i narobiła hałasu. - Zwinęłam ją i położyłam na podłodze.
Miło sobie dziękowaliśmy, a ja życzyłem szerokiej drogi. Bo co miałem robić? Stały za mną wieloletnie doświadczenia. Jedno z nich mówiło, że przy takiej działalności trzeba dążyć do prostoty, do wyposażenia apartamentu w urządzenia na każdą głowę, że tak powiem. Drugie zaś, że w tym procesie nie ma końca, bo i tak coś zostanie zepsute. Zwłaszcza, gdy przyjeżdża taki powielony żeński pierwiastek Yin (cztery baby i dwie suki).
 
Plastikowe uchwyty rolety były wyłamane, boczne gniazda wysadzone, jedno jakimś cudem trzymało się rurki, wokół której kiedyś pracowała całkiem swobodnie roletowa "tkanina dzień-noc", drugie nie miało się czego trzymać, bo jego dekonstrukcja była znacząca. Chwilę tylko zastanawiałem się, co z tą roletą było robione, skoro wystarczało kulkowym łańcuszkiem albo ją otwierać, albo zamykać. Pomny jednak doświadczeń z Naszej Wsi, dociekanie natychmiast zarzuciłem. Bo tam, w trzech apartamentach, za każdym pobytem gości, miałem szerokie pole do zastanawiania się, do analizy przemyśleń każdego gościa i dochodzenia do jego pomysłu, żeby z roletą zrobić to, co robiono. Pomysłów było bez liku, a wystarczało tylko delikatnie ciągnąć za sznureczki, no i przy okazji trochę ruszyć głową, bo to się przydaje zawsze. Więc nieustannie przy kolejnym sprzątaniu sporo czasu zajmowało mi doprowadzanie danej rolety do stanu pierwotnego i do udrożniania jej funkcji.
Przez lata nie mogłem wymóc na Żonie, żeby te rolety w końcu wypieprzyć, na danym drewnianym oknie przymocować dwa ładne haczyki, przeciągnąć między nimi ładny kolorowy sznurek i na ładnych żabkach powiesić ładne materiałowe zasłonki, które by tylko podkreślały klimat wnętrza.
- Bo co wtedy goście mogliby zepsuć? - pytałem jednak naiwnie.
Ale, jak mówi powiedzenie Co ma wisieć, (nomen omen), nie utonie 
(to wywodzące się z baroku powiedzenie odnosi się do raczej negatywnych zdarzeń i przewiduje nieuchronność losu. To, co jest nam pisane na pewno się wydarzy, bez względu na nasze działania i starania. Nie jesteśmy w stanie zmienić przeznaczenia) albo lepsze Co się odwlecze to nie uciecze, w końcu się doczekałem w najmniej spodziewanym momencie. Była to drobna namiastka moich wieloletnich oczekiwań, ale jednak.
Zaczęliśmy z Żoną na górze analizować, co tu z tymi odsłoniętymi drzwiami w łazience zrobić, czym zasłonić, bo co prawda z zewnątrz nikt nie ma możliwości do niej zajrzeć (no chyba, że ktoś ze współlokatorów wszedłszy specjalnie w niecnych celach albo złośliwie na balkon z sypialni), ale przy siedzeniu na sedesie, na przykład, albo przy braniu prysznica uczestnik danego procesu miałby sytuację niekomfortową. Pal diabli dzień, ale obecny wczesny wieczór i noc? Ogromna czarna tafla szkła w oczywisty sposób sugerowała, że ktoś tam na balkonie musi stać i podglądać.
W pierwszym kroku ja dążyłem do tego, żeby z którychś drzwi zdjąć roletę i ją przewiesić, ale żadna nie miała stosownej szerokości, bo Tajemniczy Dom charakteryzuje się, między wieloma innymi, różną szerokością drzwi prowadzących na balkony. Poza tym zdjęcie jakiejkolwiek zburzyłoby Żonie ogólną koncepcję danego pomieszczenia. 
No i Żona wpadła na pomysł i zdecydowała, żeby kotarę wiszącą na karniszu na wejściu do łazienki wykorzystać maksymalnie, bo jej szerokość dawała możliwość zasłonięcia i wejścia i balkonowych drzwi. Robota była prosta, bo wystarczyło ileś tam żabek z umocowaną do nich kotarą przerzucić w prawo poza środkowy wspornik i efekt przeszedł nawet żoniną wyobraźnię. Teraz już tylko należało czekać na wyrwanie zasłony z żabek (pikuś), całego karniszonowego pręta (gorzej), albo na wyrwanie  z bebechami ze ściany jednego z trzech wsporników (najlepiej trzech od razu).

W trakcie wstępnego sprzątania niespodziewanie zadzwoniła Córcia. Dzieci wróciły po chorobie od dziadków, więc na "dzień dobry" mogłem usłyszeć wypowiedziane, a przez Wnuka-V wykrzyczane Wszystkiego najlepszego Dziadku Emerycie!
- A już wyzdrowieliście? - retorycznie zapytałem, żeby posłuchać wypowiedzi Wnuczki i dusić się ze śmiechu.
- Tak, ale byłam chora i miałam straszne gluty! - od razu weszła w teatralną konwencję wypowiedzi.
- I wiesz, dziadku, od nich i od wycierania strasznie piekł mnie nos. - A poza tym mamy glutomat...
- A wiesz, dziadku, że z tatą zrobiliśmy bałwana. - Miał siusiaka.
- A z czego był ten siusiak? - Z marchewki? - prowokowałem nośny temat.
- Nie, ze śniegu, ale odpadł. - To rzuciłam nim w tatę. - A potem zrobił nowego.
- A co będzie, gdy przyjedziecie, a nie będzie śniegu?
- Chyba nic... - zmartwiła się. - Ale ponoć tam u ciebie śnieg będzie.
Opowiedziałem jej, że mamy sanki i dwa jabłuszka. Bardzo się ucieszyła Bo ja najbardziej lubię zjeżdżać na jabłuszku. 
Wnuk-V od razu miał dobre skojarzenie, bo zaczął się drzeć wyrzucając z siebie słowa "jabłko"             i "drzewo".
- Dziadku, a zgadnij, ile mam lat?
- Pięć i trzy miesiące... - Ja to wiem, nie muszę zgadywać. - A twój brat w kwietniu będzie miał trzy latka.
- Tak... - była trochę zawiedziona, że wiem.
- A ile mama będzie miała za chwilę lat? - nadal chciała mnie przyłapać na niewiedzy.
- Czterdzieści jeden, a tato czterdzieści osiem.
- Tak... - nadal była zawiedziona, że dziadek nie daje się jej wykazać. A zaprzeczyć nie mogła, skoro to prawda. Nie ten wiek.
Młody przez cały czas wydzierał się pojedynczymi słowami-strzałami, że nie szło normalnie rozmawiać. Przekrzykiwał wszystkich, bo jakoś musiał dawać sobie radę.
 
Przy sprzątaniu pociłem się przy byle wysiłku. Wkurzało mnie to, ale górę z trudem wysprzątałem. Zresztą babiniec, trzeba to przyznać, zostawił po sobie porządek.
Nowi goście przyjechali o 17.00, jak zapowiadali. Kolejni "nasi", niezwykle sympatyczni, tacy, co to Wszystko jest dobrze i pięknie, bo przecież przyjechaliśmy na urlop!, a reszta jest mniej istotna. Małżeństwo lat "znowu" 40-45 z córką, ślicznym dwunastoletnim dziewczęciem. 
Dziewczęcie z racji swojej nastoletności się nie odzywało, a poza tym było zaspane, miało złamaną rękę i było nieszczęśliwe, bo jej koleżanka, z którą miała przyjechać, w ostatniej chwili zachorowała (zapalenie płuc) i wylądowała w szpitalu. Na dodatek nie podołało mojemu standardowemu pytaniu      i według późniejszej relacji Żony od razu siadło zgaszone w "swoim" pokoju. 

W poważnym stopniu powtórzyliśmy poprzedni wieczór. Była więc inhalacja, oglądanie na górze kolejnego odcinka serialu Mad Men i rozstanie. Żona nadal nie oglądała Alaski i nie zeszła na dół. Ale zestaw jej pytań i przypomnień oraz upomnień był i tak samo wszystkie wziąłem na klatę.
Zanim zasnąłem, zacząłem czytać zestaw reportaży Jacka Hugo Badera, reportera Gazety Wyborczej (nie wiem, czy jest nim nadal), pod tytułem W rajskiej dolinie wśród zielska
Książkę otrzymałem w prezencie 15 lat (?) temu od naszego kolegi i współpracownika. Nie ma go jeszcze, tak jak i jego partnerki (może wzięli ślub), na blogowej liście. Może kiedyś się pojawią. Sprawa jest niezwykle ciekawa i trudna. Dość powiedzieć, że początek, najpierw mojej, znajomości wywodzi się z czasów Szkotów. I że to po wspólnych wakacjach na Kaszubach wzięła się Nasza Wieś. A potem byli świadkami na naszym ślubie. Teraz nie wiemy, co się z nimi dzieje. Znowu, gdybym miał opisywać nasze wspólne życie, zrobiłby się temat rzeka. Osobiście chętnie wróciłbym do tej znajomości. Ale czy dwa razy da się wejść do tej samej rzeki?...

Gdy zacząłem jęczeć, że znowu nie mam czego czytać, Żona przyniosła mi właśnie tę książkę.
- Pomyślałam, że może ci przypasować, bo ostatnio jakoś tak dobrze wchodzi ci literatura niebeletrystyczna.
Miała rację, bo od razu się wciągnąłem.
Na dole "od początku" zasypiałem sam. Piesek pomny wczorajszej nieeleganckiej reakcji Pana od razu zadekował się na górnym legowisku. On nie chciał powtarzać poprzedniego wieczoru.
 
NIEDZIELA (26.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Do trzeciej spałem kamiennym snem, a gdy wstałem na siku i z powrotem się położyłem, kaszel natychmiast ruszył z akcją odwetową i męczył mnie jakieś 15 minut. A potem znowu, jak ręką odjął. 
Żona wstała o ... 06.30, w momencie, kiedy porannie byłem jeszcze w zorganizowanym chaosie. Nastąpiła chwilowa destrukcja poranka, ale za 20 minut wszystko idealnie wróciło na tory. Może jedynie z takim wyjątkiem, że do pierwszej Blogowej dosypałem sobie cynamonu za namową Żony. 
- Potraktuj to jako lekarstwo... - usłyszałem taki pic dla małego dziecka, co nie omieszkałem zauważyć.
- Tak - skwapliwie potwierdziła Żona. - Dla takiego małego Emeryciusia...
Smakowo zrąbanej Blogowej jakoś podołałem, ale sobie, Żonie oraz całemu światu oznajmiłem głośno, że takie eksperymenty i takie psucie tego, co jest dobre, to ostatni raz. Na szczęście w bliskiej perspektywie miałem drugą, moją.

O 04.36 napisał Po Morzach Pływający.
No i opuszczamy ciepłe wody wschodniej Afryki. Wracamy do ponurej o tej porze roku Europy.
Nie mniej jednak "akumulatory" naładowane do dalszej pracy.
Mamy jednak nadzieję, że wkrótce wrócimy w te okolice, chociaż niekoniecznie do Maroka. Armator uboższy o 1000 euro ponieważ mimo, że mamy XXI wiek, korupcja kwitnie. Każda wizyta przedstawicieli służb portowych Agadiru czy Casablanki zaczynają się od pytania "Kapitan masz dla nas prezenty?" Oczywiście, że mieliśmy inaczej nasz postój w porcie zamienił się by w koszmar.
Takie to panują tutaj zwyczaje.Każdy kto pojawia się na burcie statku mówi " daj". Gdyby tak wystawić całe wyposażenie statku na keję wszystko zniknęło by w kilka sekund.
Pozytywy to, że pozbyliśmy się nadmiaru starych rzeczy z którymi w Europie byłby kłopot ze zdaniem.
Dzięki temu zyskaliśmy kilkadziesiąt kilogramów świeżych warzyw i owoców.
Oczywiście niezaprzeczalnym plusem pobytu tutaj czyli w Maroku była pogoda czyli dużo słońca i temperatury nie spadające poniżej 15 stopni.
Miłego dnia
PMP
(zmiana moja; pis. oryg.)

Do I Posiłku pisałem. Onan sportowy został odstawiony na później. Pojawił się dopiero w trakcie I Posiłku i został rozszerzony o końcówkę finału Australian Open panów, w którym Włoch Jannik Sinner wygrał 3:0 z Niemcem Alexandrem Zverevem. Dla mnie kompletnie bez emocji.
To już większe miałem przez 10 minut inhalacji. Zgodziłem się na dwie dziennie widząc, że pojawił się mokry kaszel, który w tym wszystkim jest pewną formą ulgi. Po niej chętnie ustąpiłem Żonie, aby teraz wygrzewać organizm I masz się położyć do łóżka i wygrzewać! Zaległem na 2 godziny na narożniku w Bawialnym.
Wstałem całkiem rześki i postanowiłem jednak pojechać do Biedronki. Dlaczego jednak?
No bo wczoraj Kolega Inżynier(!) przysłał informację o promocji w Biedronce. Wiadomo było, że chodzi o to, aby w dzisiejszą niedzielę handlową, taką ni przypiął, ni przyłatał, bo jej idea nie pasowała mi do niczego, ściągnąć jak najwięcej ludzi. Na zdjęciu widniała puszka ... Zatecky'ego po 2,10 przy zakupie 6+6 z dopiskiem Kolegi Inżyniera(!) W związku z posuchą na PU polecam uwadze. Jutro Biedry czynne jakby co :) (pis. oryg.)
- Dziękuję :) oczywiście - odpowiedziałem - ale zacytuję Żonę: To już tak nisko schodzimy?... - co ubawiło Kolegę Inżyniera(!). (zmiana moja)
- A skąd on wie o tym Zatecky'm? - zdziwiła się Żona.
- Czyta, to wie. - A kto mi robił grzane piwo na koglu moglu?...

W Biedronce były pustki. Za chińskiego mandaryna nie mogłem znaleźć tego Zatecky'ego i nawet powoli stawałem się zadowolony. I w ostatniej chwili, na moje nieszczęście, gdy już miałem odchodzić od zlustrowanych regałów, zauważyłem go na samym dole, w sześciopakach, przysłoniętego innymi piwami. Specjalnie?
Wziąłem jeden i poszedłem do kasy. Wysoki łysol właśnie kończył obsługiwać klienta, za którym nikogo nie było, więc wręczyłem sześciopak z pytaniem, czy na to jest promocja?
- A naklejki nie ma?!... - zapytał w stylu pań z poczty, tych z ubiegłego wieku, w stylu, z którego emanowała niechęć do ponadnormatywnego wysiłku polegającego na przyjaźniejszym odezwaniu się do klienta, w stylu, który wyraźnie jemu sugerował, że zawraca głowę Bo tu się pracuje, proszę pana!...
- Nie ma... - starałem się oszczędzać gardło.
Przyłożył sześciopak do czytnika.
- Nie ma promocji, a to kosztuje ...
- To ja wiem, ale nie o to pytałem... - A co to jest? - i pod nos podsunąłem mu smartfona ze zdjęciem Kolegi Inżyniera(!).
Niechętnie obejrzał i dalej niechętnie odpowiedział.
- A skąd ja mam wiedzieć, czy jest promocja, skoro nie mam karty Moja Biedronka?
Widząc, że trzeba oszczędzać gardło bez słowa wyjąłem mu ten sześciopak z rąk i wróciłem do regałów. Naładowałem takich 10 sztuk i wróciłem do gościa. Nadal przy kasie nie było nikogo.
Trzeba powiedzieć, że kasował sprawnie. Najpierw na karty moją i Żony, a potem na numery telefonów Pasierbicy, Justusa Wspaniałego i Kolegi Inżyniera(!) (żelazny zestaw). Łysol nawet wydał z siebie dźwięk, coś na kształt uznania, gdy podsunąłem mu karteczkę z wypisanymi wyraźnie trzema numerami telefonów.
- A dlaczego przy tym samym zestawie, raz wychodzi cena 26,..., a raz 29...? - pozwoliłem sobie na asertywne zdziwienie.
Popatrzył na mnie i tylko wzruszył ramionami A skąd ja to mam wiedzieć?!
Oszczędzając gardło i nie chcąc do końca podpaść kolejce, która się w międzyczasie wytworzyła, szybko ze sklepu się zwinąłem.
I jak tu nie zgodzić się z kolejną, ulubioną spiskową teorią Żony. Zwłaszcza że ja sam miałbym wiele do powiedzenia o sposobie sprzedawania papierosów w różnych małych prywatnych kioskach czy sklepikach.
- Mówię ci, oni specjalnie nie wystawiają promocyjnego towaru, sami pod koniec okresu promocji go wykupują, by potem z pewnym zyskiem odsprzedać. - Żona przedstawiła jedną ze swoich teoryjek.
 
- Wiesz - już w domu zagadałem do niej po złożeniu relacji z zakupów - mam paragony, to sobie obliczę, ile faktycznie zapłaciłem. - I jeśli za dużo, to wyślę krótki list z adekwatnymi obliczeniami i kserokopiami paragonów z prośbą o wyjaśnienie.
- Tylko nie licz na jakąkolwiek pomoc z mojej strony. - Mam traumę po tych wszystkich twoich pismach do różnych sklepów i sieci i nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Od razu uspokoiłem Żonę, że przecież dam radę.
Wypadało zdać relację Koledze Inżynierowi(!).
- To będziesz pisał do samej Portugalii? - był wyraźnie rozbawiony.
- Nie, do Kostrzyna n/Odrą. - Zwykły polecony list pisany odręcznie. - I jeśli wyjdzie, że nadpłaciłem względem promocji, to poproszę o zwrot nadpłaty. - Żadnych bonów na zakupy, żywa gotówka przekazana przez listonosza Bo nie mam konta. - I zobaczymy, jak korporacja sobie poradzi! - dorzuciłem mściwie.
- Ale właśnie patrzę na transakcję, którą zawarłeś przy pomocy mojej karty i tu na dole jest taka zakładka, z której bezpośrednio możesz zgłosić swoje uwagi do zakupów i złożyć reklamację...
Dawno się tak nie ubawiłem.
Przy okazji zeszło na Modliszkę Wegetariankę. Gdzieś na początku marca Kolega Inżynier(!) do niej leci, chciałoby się dopisać Jak na skrzydłach.
- A po tygodniowych dywagacjach ustaliliśmy, że w tym roku, w lipcu, polecimy do Szkocji na kilka dni. - Ostatecznie do Edynburga, bo gdyby pogoda nie dopisała, to nudzić się nie będziemy. - Tu akurat bilety są bardzo drogie, ale Szkocję planowaliśmy już od dawna...
Zastanawiałem się na splotem wydarzeń i nad krążącą energią. Dlaczego akurat w tym wpisie powstało tyle odniesień do Szkocji?... Nawet pojawił się koc.

Pod wieczór z zimnej spiżarni wyciągnąłem do kuchni przedostatnią urodzinową puszkę Pilsnera Urquella. Coś mi mówiło, że jutro, po tylu dniach, może uda się delektować tym niebiańskim trunkiem.
Żeby złamać opór Żony, w razie czego przedstawię jej argument nie do odparcia Przecież ma temperaturę pokojową!
Do II Posiłku pisałem, a po nim sam zdecydowanie i ze stosownym aplauzem poprosiłem Żonę o drugą tego dnia inhalację. Żeby ewentualnie jutro wytrącić jej kolejny potencjalny argument, że się nie staram i że nie dbam o gardło.
Wieczorem wróciłem na górę z wielkiego wygnania. Stwierdziłem, że powinienem podołać spaniu razem z kaszlem i z Żoną, i że to już nie powinno mieć wielkiego wpływu na małżeńskie relacje.
Obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
 
PONIEDZIAŁEK (27.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po w miarę spokojnej nocy. 
Mokry kaszel budził mnie, ale w sporych odstępach czasu, więc szło pospać. 
O 05.00 napisał Po Morzach Pływający.
Herminia ruszyła na Portugalię i Hiszpanię. Na wybrzeżu Portugalii zapowiadają fale o wysokości 14m, a Hiszpanii 12m. W oddaleniu od wybrzeża zaledwie 9.5m.
Około 12 będziemy na wysokości Lizbony . Na razie czyli około 0500 nie jest źle. Kołysze statkiem bardziej niż zwykle,ale to jest również efektem naszego ładunku który jest ciężki i powoduje , że ramię prostujące jest duże, a tym samym częstotliwość kołysania  własna statku wzrasta czyli suma wartości kołysania fali i statku zwiększa się.
Trochę niewygodnie spać w takich warunkach, ale co to dla marynarza. Chleb powszedni. Statek zawsze się kołysze niezależnie od tego czy jest na morzu czy w porcie. 
Spokojnego porannego onanu i cyzelowania.
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
Rozbawił mnie tym onanem i cyzelowaniem. Poczytałem - sztorm Herminia czyni poważne szkody w Portugalii i są ofiary w ludziach, w tym jedna śmiertelna.

Do I Posiłku pisałem, a po nim pozwoliłem sobie na ułomny onan sportowy. I czaiłem się na tych gości z góry. Bo wczoraj zakomunikowali, że oni apartament opuszczą wcześniej, mimo proponowanej przez Żonę godziny 15.00. Więc ustaliliśmy z nią, że wykorzystamy fakt, że w łazience jest ciepło i się wykąpiemy. Tę łazienkę traktujemy jak swoją, bo w końcu służyła nam ponad pół roku. Tej dolnej nigdy nie używaliśmy i przez to jest taka hotelowa, obca.
- Ale wybij sobie kąpiel z głowy! - nagle wypaliła Żona. Potrafi mnie zaskoczyć, ale tu przesadziła.
- Ale ja tak dłużej nie wytrzymam, przecież wczoraj ustaliliśmy!...
- Ale ty zawsze po kąpieli się przeziębiałeś!...
- Owszem, ale kiedy to było?! - Gdy miałem dłuższe włosy, które niefrasobliwie traktowałem po kąpieli suszarką i jeszcze niefrasobliwiej od razu wychodziłem na dwór, często bez czapki.
Patrzyła na mnie ważąc. Ale nie mogło być inaczej, skoro jest zodiakalną Wagą.
- Ale, jak myślisz, że wypijesz dzisiaj Pilsnera Urquella - wzrok jej poleciał ku mojej ukochanej puszeczce - to się grubo mylisz...
Musiała coś ugrać, a ja musiałem się zgodzić. Bo priorytety są! Tedy Pilsner Urquell ciągle nabiera zdrowej, pokojowej temperatury.
Ponad godzinę zajęło mi odgruzowanie się i wymiana wszystkiego, co mi towarzyszyło od... Nawet ja boje się sprawdzić. A to było "tylko" 80%. Paznokcie sobie odpuściłem. Górę, jako jeszcze nie budzącą nieprzyjemnych skojarzeń, a dół na zasadzie niech ten gnój jeszcze sobie wrasta, bo na razie nie boli.
Poczułem się nowym człowiekiem.
Dolni wyjechali trochę po 14.00.

W trakcie tej całej odgruzowywalnej hucpy udało się ją zakłócić Synowi i Justusowi Wspaniałemu.
Syn zadzwonił sam z siebie i ustaliliśmy, że przyjadę do Wnuków w drugiej połowie lutego Bo dawno nie byłeś i chłopaki się dopytują. Mają dwie nowe karciane gry Bo dziadek jest karciany.
Justus Wspaniały zadzwonił na wyraźne nasze smsowe żądanie Jeśli jesteś sam, to zadzwoń. Od wielu dni przyjęliśmy wspólną taktykę niezawracania głowy Lekarce ciągle tymi samymi pytaniami, tylko stanęliśmy na stanowisku dania(?) jej świętego spokoju. Stan jej mamy jest bez zmian, a Lekarka jest zabita psychicznie i generalnie chce mieć po prostu święty spokój. Stąd takie nasze czajenie się. 
- Jutro Lekarka jedzie do mamy, pojutrze wraca. - Ale przed jej wyjazdem ustalimy, czy wasz przyjazd w najbliższy weekend będzie aktualny, czy nie. - Ja bym bardzo chciał, żebyście przyjechali chociażby po to, żeby odciągnąć jej myśli. - Ale to zależy od niej. - Zadzwonię jutro wieczorem.
Justus Wspaniały akurat zmierzał w Metropolii po odbiór wyników tomografii komputerowej kolana.
- Najwyżej odetną nogę... - skomentował po swojemu.

Przed II Posiłkiem i po nim pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W poniedziałek. Sprawa była prosta - Żona i ja urzędowaliśmy w kuchni, gdy nagle rozległ się jednoszczek. Żona wybuchnęła śmiechem.
- Słyszałeś, jak się poważnym, głębokim tonem domagała wpuszczenia do domu? - Wypuściłam ją na kupkę. - Ale ile można?... - Pani przecież wyraźnie coś robiła na kuchni z mięskiem...
Co tu dużo mówić, też się ubawiłem.
Godzina publikacji 17.54.

I cytat tygodnia:
Jeśli jesteś samotny, kiedy jesteś sam, jesteś w złym towarzystwie. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964 <odmówił jej przyjęcia>).

poniedziałek, 20 stycznia 2025

20.01.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 48 dni.
 
WTOREK (14.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.

Dwadzieścia minut przed czasem.
Od 05.05 przewalałem się po łóżku jak potępieniec. A to nigdy nie pozostaje bez reakcji Żony.
- O której wstałeś? - Bo chyba grubo wcześniej wierciłeś się na łóżku? - zauważyła już na dole.
W porannej ciszy długo siedziałem przy laptopie nad onanem sportowym, a potem cyzelowałem.
 
Wczoraj wieczorem wcześniej niż zwykle poszliśmy na górę i obejrzeliśmy ... dwa odcinki serialu Mad Men. A zasypiałem już o 20.00. Nic więc dziwnego, że rano się wierciłem. Organizm wiedział, że się wyspał.
Z racji wczesnej wczorajszej publikacji nie zaglądałem już na pocztę. A o 16.21 napisał Po Morzach Pływający.
No i od wczoraj jesteśmy " nękani" 25c i bezwietrzną pogodą.
Czyli klasyka - nie dogodzisz...

Po I Posiłku relaksacyjnie pojechałem w Uzdrowisko. Takie drobiazgi z cyklu "Z życia Uzdrowianina" (Uzdrowiczanina?, Uzdrowidczanina?, Uzdrowiana?) zawsze mi dobrze robią. Załatwiłem odbiór prania, drobne zakupy w Intermarche i w Biedronce, i z przyjemnością szukałem w różnych miejscach mając fajny pretekst do tracenia czasu, który takim wcale nie był, możliwości zakupu zszywek biurowych i tuszu do naszej drukarki (sam wymieniam, może dlatego, że jest to czynność mechaniczna, a takim "podoływam"). Wszędzie sympatyczni sprzedawcy obojga płci byli trochę rozbawieni poszukiwanym przeze mnie w Uzdrowisku asortymentem i odsyłali mnie do City. Nie obruszałem się. Sam byłem ubawiony. I być może byłbym nawet zawiedziony, gdyby udało mi się kupić. 
Bo Uzdrowisko ma swój styl i taki musi trzymać.

Nawet nie usłyszałem, że w międzyczasie dzwonił Syn. Więc już z domu spokojnie do niego oddzwoniłem. Na "dzień dobry" miał fajny głos, taki pełny energii i humoru, więc było wiadomo, że fajnie sobie porozmawiamy i długo. I tak było.
Nadal był oburzony na Siostrę i na Matkę. I od Świąt nie utrzymuje z nimi kontaktu.
- Mam jednej i drugiej serdecznie dosyć!... - I wyjaśniał dlaczego.
Zbijałem jego argumenty pół żartem, pół serio wiedząc, że skoro jest w tak dobrym nastroju, to na Ojca "przy okazji" się nie oburzy i nie obrazi. Koronnym moim argumentem było podkreślanie, że ma jedno życie i że przede wszystkim powinien o nie dbać i je sensownie przeżywać, a nie żreć się z najbliższymi zwłaszcza w sytuacjach, kiedy baza żarcia dotyczy ich życia i zwłaszcza dlatego, że on przecież w końcowym rozrachunku i tak nie będzie miał wpływu. A co sobie nażre zdrowia (rykoszet na swoją rodzinę) i skisi czas, którego później będzie żałował, a na wszystko będzie już za późno oczywiście, to jego.
Wymiękł dopiero, gdy po przegadaniu wszystkiego, ostatnich wyczynów Siostry, i po uzupełnieniu w tej kwestii jego wiedzy, bo ostatnio z Córcią szeroko rozmawiałem, a zwłaszcza po poinformowaniu go o mojej rozmowie z Córcią sprzed trzech lat, powiedziałem mu, że Siostra jest chora i leży w domu na antybiotyku. Może rozbawił go fakt, że przez te trzy lata nikomu nie puściłem farby, bo tak mnie wówczas prosiła Córcia Ale tato, masz o tym nikomu nie mówić! Bo tylko ty o tym wiesz! Rozumiesz, nikomu! Ale chcąc się wówczas upewnić w sprawie "nikomu" po kolei wymieniała komu mam nie mówić. Czyli rozumiesz?! Nikomu! A mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Wtedy jednak ostatecznie o wszystkim dowiedziała się również Żona, której Córcia sama opowiedziała widocznie wiedząc, że jej Ojciec, a jego żona to w kwestii mielenia ozorem dwie różne bajki.
Stąd Syn był rozbawiony i zszokowany Że też ty, tato?...
- Zadzwonię do niej... - poinformował na fali rozbawienia. - Ale do mamy nie! - uprzedził moją kolejną próbę namawiania Przecież Matkę kochasz, a ona ciebie, więc jest to bez sensu... - Muszę od niej odpocząć...

Rozmowa zeszła na życie codzienne i na ostatnie Święta, nasze z Żoną, bo o jego nie chciałem wspominać, żeby nie rozdrapywać świeżych ran. Potem zeszło na Sylwestra i na pobyt PostDoc Wędrującej. Przybliżyłem mu ją i jej wędrowanie, zwłaszcza Chiny, oraz ostatni akord w postaci belwederskiej profesury i pracy na Metropolialnym Uniwersytecie. 
- A ona nie nazywa się... - i tu Syn wymienił jej nazwisko ku mojemu zaskoczeniu.
I przypomniał nam, że on przecież ponad 20 lat temu przez jakiś czas pracował w firmie ojca PostDoc Wędrującej. Zapomniałem na śmierć, ale Żona pamiętała, zwłaszcza że tę pracę mu załatwiła.
- Nie chcę nic mówić... przy okazji wspomniała - ... ale czy ktoś pamięta, że gdy twoja córka zdała maturę i wahała się, co tu robić, znalazłam jej i podsunęłam szkołę językową, po której po trzech latach nauki angielskiego zdobyła tytuł licencjacki. 
To akurat pamiętałem.
 
Za chwilę Syn przysłał mmsem afisz ze zdjęciem formatu legitymacyjnego i pod nim informację: Seminarium Wydziałowe - Prof. PostDoc Wędrująca. (zmiana moja) Organizatorzy: Dziekan oraz Przewodniczący RDN. Ogłoszenie było ciekawe, a zdjęcie pani profesor mnie rozbawiło. Bo fajnie na nim wyszła, była tą naszą PostDoc Wędrującą (a kim miała być?), na jego dole można było dostrzec fragmenty jej różnokolorowego, więcej, różnobarwnego stroju, włosy zaś miała... ciemnoblond. Czyżby jednak ściemniała i starała się mi wmówić, że na uczelnię chodzi w tych biskupio-fioletowo-wrzosowych?...
Temat seminarium brzmiał: Spektroskopia obliczeniowa w astrochemii: zwiększanie złożoności w kierunku cząsteczek prebiotycznych.
- Coś dla Wnuka-II :))) - dopisał. (zmiana moja)
Bo, jak wspominałem, Wnuk-II jest dziwny chociażby, ale to jest kropla w morzu jego dziwności, dlatego, że dziadkowi, jako chemikowi, często zadaje dziwne pytania typu A co by było, gdybym wodorem podziałał na tytan? Skąd to miałem wiedzieć, zwłaszcza że chyba by nic nie było. Ale właśnie tacy, którzy wbrew innym jednak uważają, że coś może być, są przyszłymi noblistami. Czyli, jak mawiał Einstein: Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie,  i on to robi.
Zresztą takie pytania zadawał mi z 5 lat temu. Teraz już tego nie robi uświadomiwszy sobie, że dziadek na żadne tego typu pytanie nigdy nie odpowiedział, nigdy nie podsunął rozwiązania. A przecież, jako chemik, powinien. Ja z tego faktu jestem zadowolony, bo byłbym bardzo zestresowany, gdybym przychodząc do Wnuków musiał oczekiwać zza winkla nagłego pytania, ale już z poziomu znacznie, znacznie wyższego, i to z fizyki, bo ta dziedzina ostatnio Wnuka-II fascynuje. Wystarczy, że opowiada mi dowcip o Schrodingerze i gdzie takiego jednego schrodingera można znaleźć? Zdaje się, że wszędzie, o ile dobrze rozumiem, bo jako obiekt kwantowy znajduje się on równocześnie w każdym z możliwych stanów (tzw. superpozycji), czy jakoś tak. Problem polega na tym, że na bieżąco muszę udawać, że wiem, o co chodzi. Raz chyba wyczuł we mnie fałsz, bo naiwnie (jednak piętnastolatek) zapytał Ale wiesz, o co chodzi?... Skwapliwie potaknąłem.
 
Syn podrzucił jeszcze kilka ciekawostek z obszaru działania Pani Profesor, na przykład:
Dokładność teoretycznych profili energii potencjalnej wzdłuż współrzędnej przeniesienia protonu dla kompleksów wiązanych wiązaniem wodorowym XH-NH 3 (X=F, Cl, Br),
albo 
Anharmonicity Effects in IR Spectra of [Re(X)(CO)3(∝-diimine)] (-diimine=2,2'-bipyridine or pyridylimidazo[1,5-a]pyridine; X=Cl or NCS) Complexes in Ground and Excited Electronic States i tu pięć nazwisk, w tym PostDoc Wedrującej.

W domu Syna życie się toczy jak do tej pory. 
Wnuk-IV dwa tygodnie chorował, więc wszelkie aktywności - piłkę nożną, basen i szkołę miał ku swojemu niezadowoleniu z głowy.
Wnuk-III zaczął się uczyć włoskiego i ponoć bardzo szybko robi postępy.
- Tato, on poza tym lubi gotować, tu mu ciągle zimno, więc cholera wie, co będzie w przyszłości...        - Syn rozwinął temat.
Wnuk-II nadal uprawia w szkole wolontariat, uczy się japońskiego, no i ta fizyka.
Wnuk-I ostro, jak nie on, wkuwa do matury. 
I ogarnęła ich w ostatnich tygodniach mania szachów. Może tylko z wyjątkiem Wnuka-III i Synowej, bo ta nie ma wolnej chwili. Ale od czasu do czasu daje się skusić, by każdemu domownikowi, bez wyjątku, dać łupnia.
Mają jakiś wypasiony zegar szachowy i rozgrywają na dwóch szachownicach w różnych trybach blitze.
- Z Wnukiem-IV będziesz już miał poważne problemy. - Jakieś 30% partii wygrywa ze mną. - A w meczu z Wnukiem-II przegrywam 6:8. 
I gdy skończyliśmy rozmowę, wysłał trzy zdjęcia z opisem A tak wygląda jedzenie obiadu. Na nich przy stole siedzieli Wnuk-I i II, każdy przy swoim talerzu, i rozgrywali partię. Co zwróciło moją uwagę? Talerze. Ich obraz umieściłem centralnie i powiększyłem, żeby ze zgrozą się przypatrywać zawartości. Na każdym leżały frytki i po kilka pulpetów. Jedyną przyprawą była biała sól (widok solniczki). Żadnych innych przypraw i warzyw. Sucho i jałowo, a przecież nie mogłem podejrzewać, że chociaż frytki i pulpety zostały zrobione w domu. Zgroza. 
- Oni chyba zaczną ciekawiej jeść dopiero wtedy, gdy będą starsi i trafią na jakieś sensowne baby, które im poszerzą kulinarne horyzonty. 
Musiałem odreagować i tą piękną myślą podzieliłem się z Żoną.
Dodatkowa dziwiła mnie pora, bo zdjęcia zostały wysłane w czasie rzeczywistym. Godzina 15.17. Pierwszy raz spotkałem się z faktem, żeby w dzień powszedni o normalnej porze dwóch starszych jadło obiad (mądrzeją?) i to przy stole, nie w locie, w sposób cywilizowany i kulturalny. A poza tym, co tam robił Wnuk-I?

Dzisiaj rano Żona wymyśliła, żebyśmy na obiad - II Posiłek poszli do Lokalu z Pilsnerem III. Dla nas nowość pod każdym względem. Z zamiarem tym nosiliśmy się bodajże od roku, ale tak jakoś zawsze było nam nie po drodze. Dosłownie i w przenośni. Bo lokal ten mieści się co prawda czasowo znacznie bliżej niż nasze ulubione, przypomnę: Lokal z Pilsnerem I, Lokal z Pilsnerem II i Lokal Bez Pilsnera Urquella, ale jest tak usytuowany trochę nieciekawie, niefortunnie, z boku, poza głównym i urokliwym głównym pasażem, dodatkowo przy jednej z czterech ruchliwych, jak na standardy Uzdrowiska, ulic.
Poza tym Żona sprawdziła opinie i może nie były one dyskwalifikujące, ale były raczej po polsku czepialskie, bo jak się można wyżyć, zwłaszcza anonimowo, to czemu nie i Polak pierwszy, ale wiele było też wyważonych, a te dawały nam wiele do myślenia. Poza tym irytowało nas menu, a konkretnie takie "fajne" nazwy na zwykłe potrawy lub ich grupy (nie wiem, czy już o tym nie pisałem, bo coś mi  chodzi po głowie), na przykład:
Pierogi w naszej chacie lepione,
Jadło vege - bez mięsa upichcone,
Z ptactwa upichcone,
Z woła coś więcej na ząb,
Ze strumienia wyłowione,
Strawa z wieprza przygotowana.
Dla nas infantylne, ale może się czepiamy, bo przecież komuś innemu może się to spodobać.

Żona więc w okresie przedświątecznym wymyśliła, że trzeba z Lokalem z Pilsnerem III się zmierzyć chociażby ze zwykłej ciekawości, a poza tym Żebyśmy wiedzieli, co polecać lub nie naszym gościom, czyli żebyśmy mieli wiedzę nieprzefiltrowaną przez osoby trzecie. Stąd podsunęła Pasierbicy pomysł na prezent dla nas w postaci vouchera do tego lokalu właśnie. I na Wigilię go dostaliśmy, więc się stało i w zasadzie odwrotu nie było.
Dojście zajęło nam 8 minut, o jakieś 3 mniej niż do "naszych". Wejście i sala (jedyna) sprawiała co prawda obce wrażenie, bo to pierwszy raz, ale przyjemne, dodatkowo przez świąteczno-noworoczny wystrój. 
Gości nie było dużo, ale to nie dziwota - styczeń, wtorek. Leciała fajna muzyka z Radia RMF Classic Rock, bez reklam. Obsługiwały dwie panie i tu przy pierwszym kontakcie zaczął się drobny zgrzycik. Bo ta, starsza (może 40-45 lat), szefująca na sali, która nas obsługiwała, była jakaś taka inna, niż te "nasze". Długo doszukiwałem się tej podstawowej różnicy, bo i strój (czarny) i nawet powiększone wargi (niektóre "nasze" też takie mają) były takie same. Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, że pani się nie uśmiechała. Co więcej, miała taki stały bolesny grymas, że aż się prosiło zapytać, czy coś jej dolega, albo czy coś się stało. Poza tym różne nasze zamówienia w jakiś przedziwny sposób obwarowywała "obostrzeniami", co powodowało, że trochę strach było o coś dopytać, nie wspomnę, żeby zmienić, jak my to lubimy, co w konsekwencji powodowało, że trochę czuliśmy się takimi sztubakami, którzy za chwilę mogą zostać zrugani przez panią nauczycielkę.
(ruga - besztanie <czasownik "besztać">, wymyślanie, połajanka <czasownik "łajać">)
(sztubak– obecnie po prostu "uczeń, uczniak", dawniej "uczeń szkoły ponadpodstawowej" - to wyraz utworzony od rzeczownika SZTUBA w znaczeniu "szkoła", który w zasadzie wyszedł już z użycia. SZTUBA to zapożyczenie z niemieckiego Stube "izba"). 
Pełnego luzu więc nie było. Nie żebym od razu chciał przez to powiedzieć, że czuliśmy się skrępowani. Przecież z niejednego pieca chleb jedliśmy, żeby...

Lany Pilsner Urquell też był jakby trochę inny. Kufel firmowy i pianka, i wreszcie smak niby taki sam, ale moje pilsnerowo wyrobione kubki smakowe dostrzegały jakiś fałszek, coś jak brak uśmiechu u pani.
Wina, które zamówiliśmy, pani nie dała nam najpierw do spróbowania, a przecież nie mogła sądzić, że je znamy. No i wreszcie pizza. Ku naszemu zdumieniu dostaliśmy dwie średnie, czyli bardzo duże, przez co ogarnęła nas zgroza, bo ciasto było średniej grubości, o czym faktycznie wiedzieliśmy Tylko takie robimy!, i dodatkowo przez widok dwóch olbrzymich kół baliśmy się sobie wyobrazić tę największą z menu. Na nasz delikatny protest (wchodziliśmy w układ obchodzenia się z panią, jak ze zgniłym jajem) usłyszeliśmy zimnokrwistą odpowiedź Ten zestaw obowiązuje tylko ze średnią pizzą. Najwyżej resztę zabierzecie państwo do domu. Koniec i kropka.
Ja zjadłem połowę, Żona podobnie. I rzeczywiście resztę zabraliśmy do domu, nie wiedzieć po co.
Widocznie tego było za wiele, bo Żona chcąc dać chyba upust swoim emocjom, weszła w swoje ulubione spiskowe teoryjki dziejów, które zawsze mnie ubawiają i rozładowują atmosferę. Nawet ta o Pilsnerze Urquellu.
- Nawet bym się specjalnie nie zdziwiła, gdyby ona do niego dolała ci trochę wody... - zaczęła. - I ta sala... rozejrzała się, bardziej lustrując niż patrząc, jak gdyby dopiero ją dostrzegła. - Taka świetlica... - Żadnych załamań bocznych, kameralnych ustronnych stolików...
Tu wyjaśnię, że określenie "świetlica" w ustach  Żony to największa obelga dla pomieszczenia, jaka może być.
- I ta pizza... - Grube ciasto, no, ale o tym wiedzieliśmy... - Ale zauważyłeś, ile jest nawalone sera?        - I innych rzeczy, tak bez umiaru, bez sensownych proporcji?...
 
Wyrobiliśmy więc sobie ostateczną opinię. Zadział wyraźnie ten sam mechanizm, co u dziewczęcia z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli u ówczesnej Pasierbiczki, a przyszłej Pasierbicy. Do Metropolii przyjechało wesołe miasteczko, więc dziecko chciało na karuzelę.
- Fajnie było? - Żona zapytała córkę.
- Tak.
- A chcesz jeszcze?
- Nie.
- Fajnie było? - pytaliśmy siebie o nasz pobyt w Lokalu z Pilsnerem III.
- Tak! - zgodnie chórem odpowiedzieliśmy.
- Żałujemy?
- Nie!
- Pójdziemy tam jeszcze?
- Nie!
Czyli, że po tej wizycie będziemy nadal i konsekwentnie w kwestii tego lokalu postępować zgodnie z zasadą Nam jest nie po drodze..., nomen omen. 

Ale, jak wszędzie i zawsze, jest jedno "ale", tu pozytywne. Niespodziewanie bowiem została w Lokalu z Pilsnerem III przeprowadzona bardzo, ale to bardzo poważna rozmowa (nie opowiadanie!), która by chyba nie została zainicjowana w żadnym innym, a prawie na pewno nie w tych trzech naszych zaprzyjaźnionych. Wiedząc, że po tej rozmowie może pozostać ciężkie i nieprzyjemne odium, chciałem w razie czego zostawić je tutaj, żeby nie brukać nim tamtych trzech.
Bo rozmowę zainicjowałem ja, jak nie ja. Była chyba najpoważniejszą naszą od 25 lat. Najpierw mówiłem, w sumie dość krótko, bo to nie było opowiadanie, a poza tym rzecz mocno mnie stresowała, i wyjaśniłem Żonie problem. A potem ona długo mówiła przekraczając nasze standardy długości, po których przeważnie wpadam w odrętwienie, a ja słuchałem nie zasypiając, ani nie drętwiejąc. I doszliśmy do wspólnego wniosku, że w zasadzie po 25 latach spróbujemy (spróbuję!) żyć od nowa.
Odium nie zostało, ale to niczego nie zmieniło w kwestii Lokalu, z którym Nie będzie nam po drodze...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Czyli zaczęliśmy "nowe" życie normalnie,  po staremu.
 
ŚRODA (15.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
A miałem zamiar godzinę później. 
Nie wiem, co mi się stało, bo byłem wypoczęty i wstawałem lekko. Może to efekt wczorajszego pobytu w Lokalu z Pilsnerem III, jego specyficznej obsługi i menu, a może raczej tej poważnej rozmowy.
Przy czym zaznaczam, że żaden z tych elementów (emelentów) nie skisił mi porannie nastroju.
Po łatwym porannym rozruchu aż do 08.00 siedziałem nad onanem sportowym. Zaczyna się dla kibica, czyli dla mnie, trudny okres. Dzisiaj o 20.30 Polska rozegra z Niemcami swój pierwszy mecz na Mistrzostwach Świata w Piłce Ręcznej (Zobaczysz, jak dostaniemy w dupę! - podtrzymywał mnie na duchu w ostatniej rozmowie Justus Wspaniały), a o  01.30 będzie grała Iga w II rundzie AO. Cholera wie, jak to rozwiązać logistycznie i "sennie". Chyba po pierwszym meczu prześpię się na narożniku w salonie, a po Idze polezę na górę i zobaczymy. 
Po onanie pisałem.

Musiało być w okolicach zera, bo nad Bystrą Rzeką pojawiło się pięciu facetów i dalej podnosili kamienny wał przeciwpowodziowy. Poszedłem do nich, żeby przypomnieć, żeby nam nie zamurowywali zejścia do schodów. Muszę tego pilnować, bo co rusz skład ekipy się zmienia, a jedna drugiej takiej błahostki na pewno nie przekazała. Panowie wiedzieli, bo wśród nich zaplątał się jeden, któremu już o tym mówiłem ze dwa razy.
- A może panowie napijecie się kawy lub herbaty?
Zamurowało ich.
- A tak można? - zapytał niedowierzająco ten, którego zaczepiłem już dwa razy.
Gdy usłyszeli, że oczywiście, autentycznie się ucieszyli w kierunku entuzjazmu. Jeden chciał herbatę, a pozostali kawę Ale sypankę!
- Ale gdyby była rozpuszczalna, to byłoby super!... - jeden się odważył i szybko się pogodził z faktem, że nie ma.
W domu Żona wynalazła kubki, cukier i kawę mieloną, jakiś spadek po gościach, więc wszystko zaniosłem. A potem dwa razy zanosiłem czajnik z wrzątkiem, żeby na miejscu zalewać i zaparzać. Panowie od razu zrobili sobie zhumanizowaną przerwę.

Żeby zrobić sobie odsapkę od laptopa i od pisania, bardzo łatwo chwyciłem się pretekstu i poszedłem do Intermarche po duperelkę dla Żony. Taki spacer zawsze dobrze mi robi, zwłaszcza że nie wymaga specjalnego zachodu z ubieraniem się, czyli można z łatwością wybrać się "na menela". Wystarczy ubrać Kurtkę Gruzińską i robocze buty.
Przede mną przy jedynej działającej kasie stała z dwójką małych dzieci i z pełnym koszem młoda pani.
Skądś ją  znałem.
- Przepraszam, a mogę przed panią, bo tylko "pstryknę" przy kasie ten drobiazg.
- A proszę bardzo... - uśmiechnęła się i dalej wypakowywała zakupy.
W trakcie kasowania męczyło mnie, więc musiałem zapytać. I to był początek starczego pogrążania się.
- A pani przypadkiem nie mieszka na Pięknej Uliczce? - zapytałem. (zmiany moje)
- Tak... - uśmiechnęła się.
- Wiedziałem! ... - odparłem dumny z siebie, że pamiętałem. - Dzień dobry, przepraszam... - A to gdzieś tam za nami, w takim wielorodzinnym?...
- Nie, zaraz koło pana, naprzeciw pensjonatu, taki dom z czerwonym dachem...
Lekko mnie przytkało, bo dotarło do mnie, że pani od samiutkiego początku dokładnie wiedziała z kim ma do czynienia. I że byłem u niej dwukrotnie z Żoną i że przecież na progu jej domu rozmawialiśmy i się poznaliśmy. Ale rezonu nie straciłem.
- Pani Daria? - stwierdziłem pewnie, a ton pytający był tylko po to, żeby usłyszeć potwierdzenie.
- Dagmara... - znowu się uśmiechnęła.
Przez cały czas ani słowem, ani mimiką, żadnym grymasem, czy mrugnięciem oka nie dała po sobie poznać, jak się miotam i staram naprawić swoje faux pas.
- Ależ oczywiście! - wykrzyknąłem entuzjastycznie i szybko z Intermarche umknąłem. Jak niepyszny.

O 16.09 napisał Po Morzach Pływający.
Komplementował mój ostatni wpis, że aż mi się zrobiło głupio, więc tym bardziej niczego z jego opinii nie zacytuję. No może tylko skromnie podam takie sformułowania, jak: ...lepiej skonstruowany..., ...czyni tekst bardziej atrakcyjnym..., ...jest tam taki przebłysk literatury..., ...dobrze się czyta...
Z dużą więc ulgą resztę maila zacytuję w całości:
Agadir
Na zewnątrz 24c i nadal stoimy na kotwicy.
PMP
(zmiana moja; Agadir - port w Maroku)
 
Do pójścia na górę pisałem. Potem zgodnie obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.                   I rozstaliśmy się.
- Ja mam gorzej niż ty - zauważyła na dobranoc Żona - bo nic z oglądania nie mam, a i tak będę nasłuchiwać, czyli nie spać.
- Ale po co? - Przecież zobaczysz, czy jestem, czy nie... - Jak mnie nie będzie, to znaczy że oglądam, a gdy wrócę, to też zobaczysz...
- No tak, ale sam powiedziałeś, że mecz Igi może skończyć się równie dobrze o piątej i że wtedy nie będzie ci się opłacało wracać. - Więc będę jednak ciągle się wybudzać wrócisz, czy nie.
Na koniec jednak życzyła mi, żeby mi się dobrze oglądało No i żeby wyniki były dla ciebie satysfakcjonujące.
Z Niemcami przegraliśmy 28:35. Ale wstydu nie było, bo jest to jeden z faworytów do medali, ma znacznie dłuższą ławkę niż nasza, no i dwóch świetnych bramkarzy robiło różnicę.
Kładłem się spać zaraz po 22.00. Na dole, przy kuchni.
 
CZWARTEK (16.01)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
 
Pierwszy o 01.20.
Od razu włączyłem laptopa i z ulgą stwierdziłem, że jest transmisja meczu Igi Świątek ze Słowaczką Rebeccą Sramkovą. Ponieważ od ostatniego posiłku minęło wiele godzin, to w trakcie przedmeczowej rozgrzewki pań z lodówki wyciągnąłem resztki kurczaka. Takie ochłapy i ścinki. Zasada jest prosta - pani gotuje Pieskowi jedzenie, a resztki, tu z kurczaka, zjada Pan. Piesek w pierwszej ścinowej fazie spał głębokim snem, a w drugiej towarzyszył mi aż do ostatniej ściny. Dosyć fajnie się podzieliliśmy.
W pewnym momencie, chyba wtedy, gdy chciałem powiększyć obraz na ekranie, coś kliknąłem myszką tak, że obraz zniknął. Bardzo śmieszne... Ale nawet nie zakląłem. Obraz nie dawał się przywrócić mimo kilku prób wyłączania i włączania Canal+, a potem dwóch wyłączania i włączania komputera. I dopiero za jakiś czas na niebieskim tle pojawiło się charakterystyczne "mielące się" kółko i komunikat o aktualizacji i "nie wyłączaj komputera". Skurwysyn! I gdy skończył, nagle z powrotem pojawiło się "mielące" kółko, a komunikat już brzmiał złowieszczo "czyszczenie". Wpadłem w lekką panikę, bo z takim komunikatem spotkałem się po raz pierwszy i przed oczyma miałem czarny ekran laptopa, który został wyczyszczony ze wszystkiego mi drogiego, w tym z meczu Igi, co mogło być tu najmniejszym problemem. Czyścił zdecydowanie dłużej niż aktualizował i zaczynał wprowadzać mnie w czarną rozpacz, bo po upływie sporego czasu, ciągle wisiał komunikat, że wyczyścił 0%. Ale nagle pojawiło się 50%, a po sporym znowu czasie od razu 100%. Z duszą na ramieniu zacząłem z powrotem włączać komputer. Powoli, bo powoli, ale zachowywał się normalnie i zaczęły pojawiać się znajome strony. Ale, gdy włączyłem Canal+, ze strony głównej żadną miarą nie chciał wpuścić mnie na SPORT. Gnój jeden. Sam sobie się zdziwiłem, gdy na skutek zmyślnych kombinacji SPORT został przywrócony. W tym momencie było już 3:0 dla Igi. Więc z dwóch powodów byłem przeszczęśliwy. Iga ostatecznie wygrała 2:0 i awansowała do III rundy.
- I nawet nie przyszedłeś do mnie, żeby mnie obudzić i żebym ci pomogła?... - Żona rano pozwoliła sobie na komentarz. 
Mogłem tak zrobić, bo się okazało, że praktycznie do mojego powrotu nie spała, tylko się przewalała na łóżku. Kładłem się spać o 03.00.
 
Drugi o 07.30.
Oczywiście poranek został zdezorganizowany, ale dość szybko udało się go opanować i przywrócić wszystkie jego atrybuty na tyle, że o 11.00 mogłem zabrać się za przygotowanie I Posiłku. Czułem się dobrze, ale wiedziałem, że w ciągu dnia organizm upomni się o swoje.
Upomniał się zaraz po  trzynastej. Godzinę przespałem w salonie. Ledwo wstałem, a dopadły mnie nieprzyjemne mdłości. Wynik nadmiaru jaj na miękko przy I Posiłku (zachłanność) oraz twardego koziego sera (zachłanność). No i zarwania nocy przez zasrany sport! Musiałem wziąć kilka razy gorzkie krople, ale bardziej pomogło mi wrócić do życia sprzątanie górnego mieszkania. Po blisko trzytygodniowej przerwie jutro pojawi się czteroosobowa rodzina. Zdaje się, że niemiecka. 
Rano na górze było +8 stopni, a zacząłem sprzątać, gdy było +13. Żona zaczęła zdecydowanie później.
Ta temperatura była oczywiście wynikiem niegrzania i oszczędzania. Zobaczymy, co pokaże licznik gazu, bo codziennie spisuję jego stan, żeby wyciągać wnioski.
- Myślę - zacząłem po swojej robocie - że sterownik umieścimy w łazience. Żona patrzyła na mnie pytająco i wyczekująco. - To pomieszczenie jest najmniejsze, szybciej się nagrzewa, więc sterownik będzie się też szybciej wyłączał. - Oszczędność gazu (nomen omen, pomyślałem), więc w łazience będzie humanitarnie, cieplutko, a w pozostałych pomieszczeniach niech marzną. - W kilku miejscach umieszczę w języku angielskim i niemieckim kartki TO ZA II WOJNĘ ŚWIATOWĄ!, to znaczy THIS IS FOR WORLD WAR II! i DAS IST FUR DEN ZWEITEN WELTKRIEG!
Jakoś to jej nie ubawiło.

Dzisiaj 58. urodziny obchodziła Lekarka, a 44. Trzeźwo Na Życie Patrząca. Zadzwoniliśmy z życzeniami.
Lekarka była jeszcze w pracy. Głos miała zgnębiony, spowolniony i apatyczny i przy tym wszystkim o niższym tembrze niż zwykle. Razem to wszystko powodowało, że robiło się nam smutno. Bo przecież jest inna. W sobotę znowu jedzie do mamy. A z nią raz jest lepiej, raz gorzej. Taka huśtawka jej stanu.
Z kolei Trzeźwo Na Życie Patrząca wybierała się na uroczysty obiad. Ją, O Swoim Pokoju Marzącą i Nieszablonowo Myślącą zaprosił Konfliktów Unikający.
I tak to życie się plecie.

Cały dzień dobijała się do mnie Córcia. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo rano zapomniałem telefon po nocy odblokować, a potem miałem wyciszony, bo w dzień spałem. Umówiliśmy się na rozmowę w przyszłym tygodniu tak, żeby nie było przy Córci świadków, a zwłaszcza Wnuczki, która ma gumowe ucho, no i jest mądra, czyli wszystko zarejestruje i wychlapie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. I poszliśmy po bożemu spać.
 
PIĄTEK (17.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężkawo, ale czułem się dobrze.
Dodatkowo humor mi się poprawił, bo z rana doczytałem, że jutro, czyli w zasadzie dzisiaj, o 01.30 Iga Świątek będzie grała w III rundzie z Emmą Raducanu (Brytyjką wbrew nazwisku), a wcześniej, o 18.00, Polacy zagrają w ręczną z Czechami. Więc wszystko da się w prosty sposób ułożyć. Nawet w międzyczasie wcisnę serial.
Zanim zszedłem na dół, skontrolowałem temperaturę u "górnych" gości. W kuchni było +16, w łazience +18. Postanowiliśmy  podwyższyć trochę wyjściowe parametry na piecu. A potem poranek toczył się standardowo z jedną opowieścią i analizą.
- Źle dzisiaj spałam - Żona podsumowała noc. - Miałam jakieś durnowate sny, a śluzówki nosa cały czas były wysuszone. - I przez ten dyskomfort ciągle się budziłam. - Gdy wstawałam, dotknęłam kaloryfera... - Był gorący... - spojrzała na mnie znacząco. - A ja przy nim śpię... - dorzuciła troszeczkę oskarżycielsko.
No cóż, mea culpa, mea culpa, moja największa culpa. W trakcie tych eksperymentów w ostatnich dniach z grzaniem w sypialni, gdy ostatecznie przeszliśmy na dogrzewanie jej elektryczną dmuchawą  przez jakąś godzinę przed udaniem się na górę, musiałem zapomnieć o kaloryferze i o zaworze. Nie zakręciłem go. I gdy uruchomiłem kocioł gazowy, żeby grzać u gości, część impetu grzewczego poszła na sypialnię. Nawet wieczorem, gdy uruchamiałem dmuchawę, zdziwiłem się, że w sypialni jest +18 stopni, zamiast 16-17 z ostatnich dni. Zdziwiłem się ponownie, gdy poszliśmy już całkowicie na górę. Było +24, jak w piekle (kulturowe obciążenie, jakich wiele). A dzisiaj rano zdziwiłem się kolejny raz, gdy termometr, który półprzytomny zawsze rano oglądam ledwo zwlókłszy stopy na podłogę, wskazywał +19 zamiast 16-17 z ostatnich dni.
Żona kaloryfer zakręciła, odczytam licznik i trzeba będzie wyciągnąć wnioski, w tym dotyczące mojego wieku. 
Przy okazji omawiania tego incydentu Żona podsunęła świetny pomysł. Dzisiaj i ona, i ja planowaliśmy poważnie użyć naszej łazienki. A to wymagało włączenia na jakąś godzinę dmuchawy, na co byłem nastawiony i czyhałem na stosowny moment.
- Ale po co bez sensu dogrzewać naszą łazienkę, skoro w tej gościnnej jest ciepło i wszystko w niej możemy zrobić?...
Wprost genialne.

Po I Posiłku usłyszałem ruch nad Bystrą Rzeką. Po dniu nieobecności wrócili panowie dalej wzmacniać brzegi. Oczywiście przedwczoraj dla nich ręcznie umyłem 5 kubków zużywając chyba tyle wody, ile jednorazowo zużywa nasza zmywarka, żeby na wczoraj mieli gotowe. Zmywarki dla 5. kubków nie było sensu uruchamiać. To nie przyszli. Zasada jest prosta - gdybym kubków nie przygotował, oczywiście przyszliby. Ale za to dzisiaj wszystko miałem gotowe - 4 kawy i 1 herbata. Chłopakom oczy się śmiały.
- Ja wiem, dlaczego to robisz... - Żona się śmiała. - Pracujesz fizycznie, to się z nimi utożsamiasz... - Poza tym twój wygląd... - Słowem, swój chłop.
- Żebyś wiedziała...
 
Niedługo potem zadzwonił nasz stały dostawca drewna. 
- Dzisiaj będę z 4. kubikami, za jakąś godzinę. 
Dzwoniłem do niego wielokrotnie, ale w ostatnich dniach nie reagował. A zawsze oddzwaniał.            W końcu przedwczoraj się odezwał i umówiliśmy się na dzisiaj na dostawę. To pognałem "na menela" do City, do bankomatu. Przy okazji zatrzymałem się nad brzegiem Bystrej Rzeki, przy Schodach Kaczkowych. Wśród licznej rzeszy podziwiających (sami mężczyźni) również z podziwem gapiłem się na pracę ciężkiego sprzętu i facetów z wielką precyzją go obsługujących, a wszystko służyło pogłębianiu Bystrej Rzeki i usuwaniu wszelkiego popeerelowskiego badziewia, w większości betonu w większych lub mniejszych kawałach, którym wtedy coś nieudolnie próbowano poprawiać. Coś, jak przez dziesięciolecia z łataniem dziur w asfalcie, na przykład takiej drogi z Powiatu do Naszej Wsi (wspominamy z sentymentem Takich dróg to już, panie, w Polsce nigdzie nie uświadczysz! TIR się nie zapuszczał, a Beemwica nie miała szans przejechać, żeby sobie czegoś nie urwać. Teraz, panie, to wszystko schodzi na psy!), która była jedną, a raczej nieskończoną ilością dziur załatanych, które co roku ponownie łatano. Ale zanim to następowało, zawsze były dziury.
- Ach, to Uzdrowisko - usłyszałem obok faceta mniej więcej w moim wieku, który zagaił najpierw się przywitawszy. - Ciągle ma taką kasę! - i zaczął z zazdrością wymieniać, co to w Uzdrowisku się nie robi. Wyraźnie był skądinąd, czytaj z innego uzdrowiska.
Rozpierała mnie duma. 

Dostawca przyjechał z dwoma kolegami. Rozładowanie szło sprawnie, więc mogłem porozmawiać.
- Dzwoniłem do pana wiele razy - Zawsze pan oddzwaniał, a tu nic, cisza. - Zacząłem się martwić...
- Eee, niepotrzebnie, miałem taki krótki wypad...
- Chorwacja?...
- A gdzie tam, za granicę nie lubię jeździć. - obruszył się. - Najpierw nad morze, potem Zakopane.
- A nad morze, to gdzie?...
- Rewal. - Pojechałem przy okazji zobaczyć, czy na takim jednym mostku wisi moja kłódka miłości... - popatrzył na mnie, żeby ujrzeć reakcję. 
- No i co?...
- Wisi, szkoda, że tylko kłódka.
Obaj parsknęliśmy śmiechem.
Gdy Kłódka Miłości pojechał, poszedłem popodrzucać kilka bierwion na górę góry, żeby wieczorem samochód gości mógł bez problemów zaparkować. Przyjemnie było patrzeć na taką kupę drewna. Atawizm, a poza tym znowu będzie można przewieźć i ułożyć ponad 30 taczek. Sama radość, panie kochany!
 
Przed II Posiłkiem z wielką przyjemnością skorzystałem z ciepłej, gościnnej, nomen omen, łazienki. Żona zrobiła to wcześniej. W przyjaznym pomieszczeniu, sowicie oświetlonym, nastąpiło odgruzowanie na 55% (40% prysznic, 10% górne paznokcie <wnikliwy czytający dostrzeże, że nadal ominąłem dolne i będzie wiedział dlaczego> i 5% golenie, czyli nieskracanie brody). Po wszystkim ubrałem się " na Niemca", bo mimo, żem Polak, to doskonale wiem, że Ordnung muss sein!, z czym akurat się w pełni zgadzam. Nawet bez niechęci.

Niemcy okazali się być Polakami i to z Metropolii. Przyjechali na narty. Małżeństwo około 40-42 lata, dwóch nastoletnich synów i dwa psy. Duży spokojny, mały ujadający.
Z gośćmi pożegnałem się bardzo szybko, bo przyjechali w chwili rozpoczynającego się meczu, czyli zaraz po 18.00. Wcześniej informowali Nawigacja mówi, że będziemy o 17.25. Czyli to, co zwykle.
Z Czechami zremisowaliśmy 19:19.
Po meczu obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Żona zadecydowała, że po nim od razu, czyli natychmiast, mam spać na górze i obliczyła, że do meczu Igi będę spał ponad cztery godziny Czyli dużo.
 
SOBOTA (18.01)
No i dzisiaj znowu wstawałem dwa razy. 

Najpierw o 01.20.
Natychmiast się zerwałem, bo moja nieprzytomność wyraźnie mówiła, że następnym razem obudzę się godzinę później. 
- To ja wstałem i schodzę na dół... - szeptem poinformowałem Żonę. Wczoraj prosiła mnie o to Żebym wiedziała, że zszedłeś i żebym nie musiała czuwać i nasłuchiwać. Potwierdziła, że słyszała.
Miałem trochę czasu, żeby na dole się ogarnąć, a przede wszystkim dojść do jakiej takiej przytomności. Iga wygrała bez problemów 2:0, na tyle szybko, że już o 03.00 kładłem się z powrotem.
A potem wstałem o 07.00.
- Wstajesz? - usłyszałem, gdy półprzytomny zacząłem się w sposób dość nieskoordynowany zbierać.
- Tak.
- Boże, jaka paranoja... - usłyszałem, ale przecież nie wdawałem się w dyskusję, zwłaszcza że to była świnto prawdo.

Za jakieś pół godziny, już na dole, Żona kazała mi odpalić smartfona Bo chyba dostałeś wiadomość od Kolegi Inżyniera(!). Widząc rano, że nie odbieram, nie reaguję, również do Żony wysłał informację o promocji Pilsnera Urquella w Biedronce. Podziękowałem za niezwykłą czujność. Nawet dobrze się złożyło, bo dzisiaj planowaliśmy wyjazd do City, więc prawdopodobieństwo stosownego zakupu wzrosło trzykrotnie (1 - Uzdrowisko, 2 - City).
- Chyba wysłał informację o promocji... - jak zwykle zgadywałem, zanim odblokowałem smartfona.
- Sam zobacz... - Żona specjalnie nie chciała mi nic powiedzieć podśmiechując się.
- A może przysłał informację o swoim ślubie i nas zaprasza?...
- Sam zobacz... - natychmiast się zirytowała. - A co ty z tym ślubem?!...
I gdy ze sporym dzisiejszym opóźnieniem weszliśmy w poranny tryb, goście właśnie wyjeżdżali na narty. Staram się zrozumieć każde świranctwo, bo widząc je u innych zastanawiam się, co oni powiedzieliby, na przykład, o mojej dzisiejszej nocy. 
 
Do uzdrowiskowej Biedronki pojechałem sam. Z dziesięciu rodzajów piwa, do którego zachęcała reklama, był tylko Calsberg. Takie prymitywne robienie ludzi w balona. W dwóch Biedronkach w City było podobnie. Nawet się nie zdenerwowałem. W jednej próbowałem z jedną z pań rozmawiać i dyskutować, ale widząc jej kompletny brak rozeznania, gadanie głupot, by się z nich wycofywać, gdy logicznie argumentowałem, co wyraźnie, o dziwo, do niej docierało, dałem sobie spokój.
Wszędzie były tłumy ludzi, co trochę utrudniało załatwienie spraw, bo oprócz zakupów było kilka drobiazgów, jak chociażby oddanie okaucjowanych butelek. Samo to zajęło mi blisko 30 minut. Ale nic dziwnego, skoro w carrefourowskim punkcie reklamacji i zwrotu pieniędzy (dziesiątki papierów, kserowania i podpisów) ludzie nadawali kupony różnych gier, odbierali drobne wygrane (dziesiątki papierów, kserowania i podpisy, że odebrało się 40 zł), oddawali butelki (ja - ksero każdego paragonu i podpisy, że odebrałem kaucję), kupowali papierosy(?), a nawet można było zamówić sobie u jedynej pani obsługującej (bardzo dziwnej i sympatycznej, trochę chyba przez tą swoją dziwność, ale zawsze miłej) różnego rodzaju kanapki na gorąco Zawsze świeże, Zawsze smaczne, Zawsze tanie. Nie liczyłem liczby innych pracowników, którzy w międzyczasie przychodzili do mojej pani uwijającej się, jak w ukropie, każdy w jakiejś sprawie. A jedna nawet zadzwoniła z pytaniem A możesz zrobić mi kanapkę, bo teraz nie mogę przyjść. - A jaką chcesz? - A co masz? - No, mogę ci zrobić z... - A nie, to jednak zrób mi na zimno, niedługo przyjdę.
- Proszę poczekać - usłyszałem, gdy mnie ujrzała i wiedziała, że się na nią nie wydrę i nie będę miał pretensji, bo darzę ją nieskrywaną sympatią. - Muszę zrobić porządek w papierach, bo za chwilę w tym bajzlu się pogubię.
Spokojnie czekałem i dotarło do mnie, dlaczego ją lubię. Bo zawsze zagadnięta uśmiecha się delikatnie, w jakiś taki tajemniczy sposób, mówi cicho i bardzo często do siebie. Wszystko razem zahacza o specyficzną nieśmiałość.
- A poczeka pan jeszcze... - bardziej zniżyła głos, a ślady uśmiechu błąkały się na jej twarzy... - bo muszę koleżance zrobić kanapkę?
Za mną milcząco czekało z sześć osób.
Jak i czy kiedykolwiek w Polsce będzie dobrze funkcjonował system zwrotu opakowań szklanych, gdy ktoś organizuje go w taki sposób?
Dobrze, że w międzyczasie Żona zrobiła zakupy i zirytowana czekała na mnie. To akurat niedobrze.
 
W trakcie pobytu w City Syn zaskoczył mnie przysłanym zdjęciem. Był na nim on sam, Wnuk-I, ... Bratanica i ... Siatkarz. Co za zestawienie. Takie po raz pierwszy w historii rodziny. Możliwie jak najszybciej zadzwoniłem, ale Syn był już sam.
- Jesteście u nich? - mocno się zdziwiłem.
- Nie, u nas... 
Zdziwiłem się jeszcze bardziej,
- Jak to u was?! - Przecież nie macie takich okien, jak te, na zdjęciu. 
- A nie... - Syn się uśmiał - zdjęcie było robione w sali sportowej. - Oni przyjechali do Sypialni Dzieci na turniej siatkarski. - Nawet za bardzo nie mieli czasu wpaść do nas na kawę.

W domu organizm domagał się tego, co stracił w nocy. Walczyłem do 15.00, ale w końcu się poddałem.
Decyzję podjąć pomógł mi Pilsner Urquell. Miałem pospać z godzinę, ale już po pół obudził mnie radosny jazgot tego małego kundla, który niezwykle cieszył się z powrotu państwa z nart. Ale przy książce relaksacyjnie jeszcze trochę poleżałem.
Po I Posiłku, żeby się nazywało, naniosłem bierwion i to było na tyle dzisiejszego dnia.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
 
NIEDZIELA (19.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od razu z rana ucieszyłem się, że nie będę musiał zarywać kolejnej nocki, bo Iga gra jutro, ale o 09.00 naszego czasu.
Aż do 10.10 prowadziłem onan sportowy. Bo to w końcu niedziela. Po drodze były drobiażdżki (niech obcokrajowiec wpadnie na to, że jest to od "drobiazg"; po próbie powiedzenia "drobiażdżek" wszelkie chęci na potencjalne domysły mu przejdą):
- goście wyjechali na stok już o 08.00. Bardzo karnie patrząc na tych kilkunastolatków, których o tej porze w Metropolii zapewne nie idzie dobudzić. Ale tacy, jeśli mają szajbę na jakimś tle, to wstaną i w środku nocy. Zewnętrznymi schodami, bo goście uzyskali zgodę Żony, że mogą dzisiaj wyjechać o 15.00, poszedłem po sterownik. Miał być zostawiony na stole na balkonie. Ledwo tam wszedłem, rozległo się dwutonowe ujadanie z różną częstotliwością szczeków. Ten mały kundel przez szybę chciał mnie normalnie zagryźć i zeżreć. Rzucał się wściekły na szybę odbijając się od niej, a wyłupiaste ponadwymiarowo oczy, wyszczerzone kły i ślina dawały wiele do myślenia. Krok za nim większy spokojnie ujadał, bo co miał robić, skoro mniejszy... Gdy tylko zszedłem ze schodów, ujadanie ustało.
- sterownik wstawiliśmy do dolnego mieszkania tak go umiejętnie nastawiając, żeby leciutko reagował na tamtejszą temperaturę, ale żeby bardziej nie grzał niż grzał, bo powoli chcieliśmy trochę wychłodzić mieszkanie górne. Kolejni goście mają tam przyjechać za 3 dni, a do dolnego za pięć. Metr sześcienny gazu kosztuje 4,35-4,50, a rok temu 3,57. Wzrost o 24 %.
- podzieliłem się z Żoną fajnymi godzinami transmisji zasranego sportu. Dzisiaj 15.30, jutro 09.00.
- I jakoś zima zleci... skomentowałem ku ubawieniu Żony.
- do różnych osób powysyłałem zrzut z ekranu z Kalendarza Świąt, którego przeglądanie należy do jednego z moich rytuałowych (chyba nie rytualnych?) porannych elementów (emelentów):
Wschód słońca 7.34  Zachód słońca 15.60.
z komentarzem: Tacy są dzisiaj niedorobieni "dziennikarze" albo AI.
Za przygotowywanie I Posiłku zacząłem się zabierać dopiero o 10.50. Niedziela.
 
W świetnych nastrojach wybraliśmy się z Pieskiem na spacer. Nastrój jeszcze bardziej się poprawił dzięki pięknej słonecznej pogodzie i dziesiątkom turystów łażących z wszelkimi możliwymi pieskami różnych ras, wielkości, różnego temperamentu i zachowań. Dla nas i dla Pieska gratka. Dla nas, bo to dawało szerokie pole do zawierania znajomości i ciekawych rozmów, dla Pieska, bo mógł się lepiej lub gorzej zakolegować. A dodatkowo w tym wszystkim fajnie się rozmawiało z Żoną o organizacji kolejnego zjazdu, tego w... 2027 roku. "Wyszło" nam (tak wskazywały różne przesłanki), że powinien się on odbyć w ... Świnoujściu.
Goście wyjechali o 15.20. Jak zwykle na pożegnanie fajnie się porozmawiało, a starszemu, 14-latkowi, udało mi się zadać zagadkę Ile to jest 2+2x2. Zdał.         
 
Za chwilę miałem już mecz Polska - Szwajcaria w ręczną. Gdy Polacy w pewnym momencie przegrywali różnicą sześciu bramek, zabrałem się za wstępne sprzątanie góry tylko mecz podglądając, ale gdy nagle zrobił się remis, siedziałem przed laptopem do końca. Ostatecznie wynik brzmiał 30:28 dla Szwajcarów i z mistrzostw odpadliśmy. Nie bolałem nad tym strasznie, bo trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
A gdy nadal ogarniałem górę, Q-Wnuk z ojcem zaczęli mi przysyłać matematyczne zadania. Okazało się, że razem rozpoczęli przygotowywania do Kangura Matematycznego, który ma się odbyć w marcu tego roku. W ferie Q-Wnuk przywiezie ze sobą odpowiednią książeczkę z zadaniami i będziemy dalej się uczyć. Dzisiaj przysłali mi cztery. Trzy rozwiązałem, na czwartym poległem i zabroniłem im dalej cokolwiek wysyłać Bo zaraz zwariuję!

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Oboje stwierdziliśmy, że dzisiejszą niedzielę czuliśmy niedzielnie.
 
PONIEDZIAŁEK (20.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Prawie od razu zajrzałem do Kalendarza Świąt z nadzieją, że dzisiaj słońce zajdzie o 15.62, ale niestety, miało zajść normalnie, o 16.02. Szkoda...
Z powrotem zacząłem kaszleć.
- Kaszlesz! - Żona rzuciła oskarżycielsko, gdy się pojawiła na dole. I natychmiast przystąpiła do dezorganizacji mojego poranka ordynując mi co nieco i nakazując. Faktycznie, miała rację, bo ledwo "wyszedłem z gardła", a już odrzuciłem szalik, czapkę i traktowałem je zimnym Pilsnerem Urquellem, takim ze spiżarni, w której przy obecnych temperaturach na dworze (-4 - +2) panuje +8 - +12. Musiałem trafiać na te +8, bo gardło zaczęło mnie z powrotem podrapywać. Ale gdy spełniłem wszystkie nakazy Żony, poranek wrócił na tory. Ale tak naprawdę dopiero po telefonie Córci. Jechała sama do szkoły, więc mogliśmy porozmawiać. Obgadaliśmy ostatnie wydarzenia, zwłaszcza telefon jej brata, i inne aspekty ostatnich rodzinnych wydarzeń oraz kolejny raz ogólnikowo jej przyjazd do Uzdrowiska w drugi tydzień ferii.
- Właśnie, tato, na zakręcie wyszłam z poślizgu... - Ale spokojnie, nie prułam i wszystko było pod kontrolą. - śmiała się słysząc moją reakcję. - Straszna szklanka... - nadal mnie uspokajała.
- Proszę cię, gdy dojedziesz, wyślij mi krótkiego smsa.
Oczywiście nie zrobiła tego od razu. Ale brak wiadomości, jest dobrą wiadomością.
Tory były dość krótkie, bo już o 09.00 rozpoczął się mecz 1/8 AO Igi Świątek z Niemką ukraińskiego pochodzenia Evą Lys. Po 59. minutach Iga wygrała 2:0. Obejrzałem końcówkę drugiego spotkania, żeby zobaczyć, kto będzie kolejną przeciwniczką już w ćwierćfinale. To Amerykanka, Emma Navarro, z którą Iga powinna bez problemów wygrać. A tak naprawdę poważne schody zaczną się dopiero w półfinale.

Gdy znowu z racji pięknej pogody wyszliśmy we troje na spacer, objawiła się Córcia. Zdjęcia, które wcześniej wysłała w pakiecie, nie mogły się przebić do mojego smartfona. Więc wysłała je pojedynczo i był temat do rozmowy. Dzieje się.
W domu czułem się  nieswojo. W kierunku przeziębienia, chociaż wydawało mi się, że do niego jeszcze daleka droga. Ale wystarczy zareagować za późno i potem to sobie można...
- Powinieneś ze dwa dni poleżeć w normalnym łóżku, a nie na narożniku. - Przecież nic cię pędzi... - Żona starała się przemówić do mnie, jak do dziecka, bo wiadomo, że argumenty nie dotrą.
Nie chciałem mówić, że pędzi mnie życie, ale milczałem, bo wiedziałem, że takie teksty ją szczególnie irytują.
Położyłem się na narożniku z dyskomfortem polegającym na tym, że na końcu miałem może nie dwa sople lodu, ale wyraźnie nieprzyjemny chłód. Żona mnie opatuliła i na trochę zasnąłem. A gdy wstałem, oświeciło mnie z pełną mocą. Stopy miałem nadal chłodne. I wespół w zespół przeanalizowaliśmy sytuację zimnych stóp. A z nich mojego powtarzającego się stanu - pobolewające gardło, kłucie w uszach, delikatny demontaż organizmu w kierunku takiej starczej pierdołowatości. A tego nienawidzę!
Otóż, mimo noszenia dwóch par skarpet, w tym jednych ciepłych, zimowych, rano stopy wkładam do chłodnych kapci, które całą noc się wyziębiają w holu, miejscu ich składowania. A każde dziecko wie,  że dany układ dąży do równowagi, tu termicznej. Czyli, jak kretyn, stopami grzeję kapcie. Dochodzi do tego, że ani jedne, ani drugie nie są ciepłe. I teraz wystarczy, że przez cały poranek potrzymam je na kuchennych chłodnawych kaflach siedząc przed laptopem i przeziębienie gotowe. Wniosek - kapcie całą noc będą się opierać o boczną ścianę kuchni, nagrzewać na tyle, że raczej nie powinny się sfajczyć. Idąc dalej, a to wniosek bis, buty robocze też nie będą stały w holu, tylko cały czas przy kuchni. Wtedy będę wkładać je ciepłe. Wypatrzyłem nawet na nie sensowne miejsce, takie, żeby Żona nie dojrzała, bo ewidentnie będą stanowić poważny zgrzyt dla tego kulinarnego miejsca będącego jej świątynią.
Po czym zadaliśmy sobie pytanie A co dzisiaj, bo trzeba zadziałać na bieżąco? Stwierdziliśmy, że skoro jest w domu termofor, to dlaczego z niego nie skorzystać. Żona od razu chciała mnie wygonić do łóżka i przyjść z tym urządzeniem, ale się nie dałem. Godzina 17.00, bez jaj!
Wpadłem na lepszy pomysł, który co prawda zawsze kojarzył mi się z całkowitym zdziadzieniem i z takim wiekiem organizmu, powyżej dziewięćdziesiątki, że sam już nie potrafi sobie dogrzać stóp. Czyli taka schyłkowość, której obecnie żadną miarą nie przyjmuję. No, ale musiałem przełamać zdecydowanie barierę potencjału i od razu wziąć byka za rogi dopóki, dopóty kapcie przy kuchni solidnie się nie nagrzeją. Zniosłem miednicę, Żona nastawiła na kuchni gar z wodą i za chwilę stopy pławiły się w gorącu. Co jakiś czas Żona wodę dolewała. Gorące stópki wytarłem i na każdą założyłem po dwie skarpety, a na to cieplutkie kapcie. Minus? - od razu zrobiło się błogo i sennie, i tylko siłą woli zostałem jeszcze na dole, żeby pisać. Plus? - założyłem przy okazji świeże skarpety. Ze starymi w tej sytuacji jakoś nie było mi po drodze. Nosiłem je od jakiegoś czasu, nie pamiętam od jakiego i zapewne jeszcze nosiłbym.
Miednicę zostawiłem na dole, żeby nie nosić wte i wewte, bo trzeba system sprawdzić.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i raz skarżył się smsem, że nie może się do mnie dodzwonić.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa(!) razy. 
Pierwszy raz w piątek. Akurat pożegnałem Kłódkę Miłości, gdy ledwo wszedłszy do domu, zastałem rozemocjonowaną i uszczęśliwioną Żonę.
- Mam coś do bloga!...
- Co, goście nie przyjeżdżają?! - niestety tak mam, że w kwestii gości raczej uprawiam czarnowidztwo. To grzanie za bezdurno, tyle zachodu...
Żona mnie wyśmiała.
- Coś ty! - Byłam akurat w górnym mieszkaniu, gdy nagle usłyszałam szczek. - A wewnętrzne drzwi były zamknięte. - To niemożliwe - pomyślałam sobie - żeby to była Berta. - Otwieram drzwi, a ona stoi i radośnie zamiata ogonem. - To ją wpuściłam do środka. - Tylko wyraźnie napisz, że to był jednoszczek, taki głęboki, wcale nie(!) lampucerowaty, domagający się i z pretensją, że jak Pani śmiała Pieska tak zostawić! - I nie pisz, że nie zaliczasz, bo ty osobiście nie słyszałeś...
Drugi raz w niedzielę. Byliśmy na spacerze, gdy koło drzewa w Parku Samolotowym napatoczył się czarny, piękny kot. Berta w przypadku takiego bydlaka nie rozpatruje kanonów piękna, tylko zamiera w bezruchu, by za chwilę rzucić się masą. Żeby przepłoszyć, bo żeby zeżreć , to ona nie z takich. Więc dwa koty z zachowania stały naprzeciwko siebie w odległości 2. m w bezruchu i trwało to na tyle długo, że zdążyłem Żonę uprzedzić:
- Uważaj, bo zaraz cię szarpnie.
Po czym nastąpił skok z jednoczesnym głębokim zdartym jednoszczekiem, lampucerowatym oczywiście. Kot prysnął, a Piesek spełniwszy zadanie od razu zajął się swoimi sprawami.
Godzina publikacji 18.46.
 
I cytat tygodnia:
Co jest najśmieszniejsze w ludziach: Zawsze myślą na odwrót: spieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym dzieciństwem. Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by odzyskać zdrowie. Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości. Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają, jakby nigdy nie żyli. - Paulo Coelho (brazylijski pisarz i poeta)