poniedziałek, 7 lipca 2025

07.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 216 dni.
 
WTOREK (01.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po sześciu godzinach snu.
Miałem zamiar to zrobić o 07.00, ale się nie dało. Nawet nie byłem specjalnie nieprzytomny. Stąd od razu zabrałem się za cyzelowanie. A potem, po wielu, wielu dniach całkowicie oddałem się onanowi sportowemu. Trzeba było jakoś uczcić pierwszy dzień drugiej połówki roku.
O 09.20 odstawiłem Inteligentne Auto do Nowego Mechanika. Pierwotnie miało być o 08.00, ale i jego dopadły problemy samochodowe, co w pewnym sensie było kuriozalne i zabawne. Do kupionego, trzyletniego auta, postanowił założyć hak, żeby móc montować specjalny bagażnik na trzy rowery (on, żona i syn). Bagażnik jest na tyle specjalny, że ma w sobie wszelkie sygnalizacje świetlne (stopy, kierunkowskazy, postojowe), ale po jego założeniu żadna nie działała. Udał się więc z tym problemem do specjalisty wyższego rzędu, do elektromechanika samochodowego. A on zachowywał się klasycznie.
- Dzisiaj nie mogę - słyszałem od kilku dni - jutro, coś tam... - powtarzał - po czym niespodziewanie kazał mi przyjechać dzisiaj o ósmej. - To natychmiast pojechałem. - relacjonował, a ja się w duchu śmiałem, ale bez złośliwości. 
Bo akurat Nowy Mechanik nie kituje, nie obiecuje bez dotrzymania terminu, tylko się umawia na konkret i ustalenia realizuje, co dla takiego właściciela auta przepuszczonego przez maszynkę warsztatów samochodowych w PRL-u i obecnie, jest prawdziwym błogosławieństwem i balsamem. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że tak również działał w Powiecie Szef Warsztatu i Pani z Pierwszej Linii Frontu. Tam nawet można było czasami wyżebrać jakiś wcześniejszy termin, ale tylko dlatego, że w warsztacie pracowało kilku mechaników i można było nimi rotować. A Nowy Mechanik jest jeden. 
W tym wywodzie pomijam odhumanizowane, systemowe warsztaty autoryzowane, które oprócz ogólnego odhumanizowania, praktycznie oddzielają właściciela od soli takiego warsztatu, czyli żywego mechanika. Człowiek cały czas kontaktuje się z różnymi podejrzanymi, bo wymuskanymi dyspozytorami w koszulach i krawatach, czeka, jeśli sprawa jest na 1,5 - 2 godziny w klimatyzowanych pomieszczeniach tak wypicowanych, że bije od nich nieprzyjemny chłód, musi pić kawę w oczekiwaniu i jakoś sobie ten czas zagospodarować. Ale najgorsze jest to, że taki wypicowany dyspozytor "zabiera" twoje auto i wjeżdża nim z obszernego parkingu w jakieś czeluście, które trudno byłoby podejrzewać, że są warsztatem, a potem, po czasie, przychodzi i mówi, że auto stoi na parkingu i jest gotowe do odbioru.
To już wolę żywą warsztatową tkankę, gdzie widać auto na podnośniku, mechanika, który się z nim męczy i często złorzeczy, bo albo nie może się do czegoś tam dobrać, albo odkręcić śruby, która ze starości skorodowała lub zaśniedział gwint. 
(Śniedź" to zielonkawy, rzadziej brunatny lub szarawy nalot, który powstaje na powierzchni miedzi i jej stopów w wyniku reakcji z tlenem i wilgocią w powietrzu <korozja atmosferyczna>. Jest to rodzaj patyny, zwanej też grynszpanem szlachetnym. Nazwa ta "przeszła" na inne metale.)
I przy okazji  można popieścić oko walającymi się po kątach różnymi zużytymi częściami, które przedstawiają już tylko wartość złomu. Ma się świadomość żywego organizmu.
Skrajnym takim przypadkiem był Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Bardzo wcześnie ustaliliśmy, że przy powitaniu nie podajemy sobie ręki, bo potem swoimi miałem trzymać kierownicę, co nie na wiele się zdawało, bo i tak później w domu, najpierw płynem ją czyściłem po Zaprzyjaźnionym Warsztatowcu, a potem szorowałem ręce. Ale na samym początku zdecydowanie zabroniłem mu siadania na fotelu kierowcy i żadnym innym, bez położenia nań specjalnej folii, która i tak nie dawała mi spokoju, bo zdaje się, że można było ją używać "uniwersalnie", czyli raz na lewą stronę, raz na prawą, jak tam jemu wypadło, bo przecież miał ważniejsze sprawy na głowie, niż przyglądanie się stronie folii.
Ale Zaprzyjaźniony Warsztatowiec z kolei miał niepowtarzalne walory, dla nas niezwykle cenne, skoro mieszkaliśmy w Naszej Wsi, daleko od wszystkiego. Potrafił po auto przyjechać, holować je do warsztatu, a raz nawet pojechał do Metropolii po Terenowego, który tam się nam rozkraczył, aby go dociągnąć do Naszej Wsi. Ciekawe, ile za taką usługę wziąłby autoryzowany serwis, gdyby miał ją w swojej ofercie. Bo Zaprzyjaźniony Warsztatowiec policzył po kosztach paliwa.
Zawsze jest więc coś za coś. Czyli ideału nie ma, chociażby dlatego, że powinien być jeden, a oczekiwań i definicji ludzkich wiele. To tak, jak z Bogiem. 
 
- Facet podłączył specjalny komputer - opowiadał dalej Nowy Mechanik- a ten niczego nie widział, to znaczy widział, że wszystko jest w porządku i system świateł powinien działać.
Czyli klasycznie - komentowałem w duchu, ale na głos niczego nie mówiłem - operacja się udała, pacjent umarł. 
- Doszliśmy do wniosku, że w układ elektryczny trzeba będzie chyba wstawić dodatkowy bezpiecznik na bagażnikowy obwód  i wtedy powinno zadziałać. 
To tylko potwierdziło moją filozofię, że lepsze jest wrogiem dobrego. Bo lepsze dokłada kolejne elementy (emelenty) do psucia się. Więc co mi może przeszkodzić, aby rowery montować na dachu, na zwykłym dachowym rowerowym bagażniku? Zadam retoryczne pytanie - co wtedy w układzie elektrycznym mogłoby się zepsuć lub nie działać, co na jedno wychodzi? 
 
Gdy Nowy Mechanik podrzucił mnie do domu, Żona akurat była na górze. Poszedłem więc do szklarni, aby zacząć wietrzenie i oczywiście tam ugrzązłem. A gdy zadzwonił Syn, już w ogrodzie, przy stole ugrzązłem na dobre, na 39 minut, aż w końcu zaniepokojona Żona po poszukiwaniach męża tam mnie znalazła.
- Trzeba było mi wysłać smsa, że już jesteś. - zareagowała na mój widok z lekką pretensją, co wyłapałem. Być może również z ulgą, ale tej nie wyłapałem.
Przyznałem jej rację, a to podstawa, ale przecież nie mogłem przewidzieć takiego rozwoju sytuacji. 
Z Synem omówiliśmy cały pobyt Wnuków ze wszelkimi niuansami i zmianami.  Od nich nie mógł się wiele dowiedzieć ponad "fajnie" i "dobrze". Przy okazji szeroko omówiliśmy zmiany w nich zachodzące. Po Wnuku-I widać, że dorośleje, bo zaczął się interesować sprawami, można by je określić, ogólnospołecznymi. Wnuka-II, wymykającego się wszelkiej ocenie, można było omówić w zasadzie pod kątem jego pakowania na siłowni. Bo reszta była oczywista i bez zmian. Wnuk-III przyjemnie nas zaskoczył, bo już tyle nie gada, nie wymądrza się, nie wzdycha i nie przewraca oczami. Wnuk-IV zaś praktycznie, gdy ktoś mu nadepnie świadomie lub nieświadomie na odcisk, nie wpada w histerię z rykiem i wrzaskami. W czasie pobytu zdarzyło się to tylko raz, ale krótko i nie na maksa. Potrafił bardzo szybko sam się opanować. Ale nadal gadał tyle i non stop, że po jakimś czasie Żonę zaczynała boleć głowa.
Potem Syn mi przybliżył cały harmonogram obozów harcerskich i różnych kwiatków z tym związanych, w tym upominanie synów przez Synową przed ich wyjazdem Macie na siebie uważać i pamiętajcie, co się może dziać w lesie podczas burzy!...
Tato, a najlepsze, co się może wydarzyć w czasie obozu, to taka burza. - Uwielbiamy! - poinformowali mnie, gdy Synowa nie słyszała.
Sporo  czasu zatrzymaliśmy się też nad ich specyficzną skorupą na skórze, która przez trzy tygodnie obozu systematycznie się pogrubia.
- Gdybyś ty ich zobaczył w momencie, gdy wracają. - A odzież? - Dowolny jej rodzaj postawiony na podłodze stoi!... 
 
W świetnym nastroju (pogoda, niespieszność) I Posiłek jadłem w ogrodzie. Bardzo długo. A wróciwszy do domu zrobiłem drobny porządek w papierach. I zaraz potem Żona wymyśliła, że należałoby uczcić 1. lipca Bo to początek drugiej połówki roku. Jednocześnie był to dzień Pieska, więc też to uczciliśmy nie zabierając go z nami na taki upał. Na samą myśl, że jest zdecydowanie swoją masą okrytą sierścią bliżej wszelkich betonowych, granitowych kostek i asfaltu, robiło nam się dodatkowo słabo.
Spacer był więc stonowany z odpoczynkiem w Stylowej.  
I myśl w głowach nie świtała nam dzika,
By w ogródku zasiadać przy stolikach,
By przyrodą nieść sobie pociechę 
I to było naprawdę w dechę!
Że sparafrazuję Wojciecha Młynarskiego. Od razu uciekliśmy do środka, żeby każde z nas mogło spokojnie i z wielką ulgą delektować się swoimi dwiema gałkami i wspólną lemoniadą. Dla mnie to była już druga okazja do uczczenia dzisiejszego dnia.
 
Po 16.00 przyjechał Nowy Mechanik. Gdy go odwoziłem, przedyskutowaliśmy tak wysokie koszty robocizny, które podał, bo zakładałem, że będą mniejsze (Czarny Łabędź). 
- Żeby się dobrać do amortyzatorów, musiałem najpierw ściągnąć sprężyny... - wyjaśniał. - Pierwszy raz miałem taki przypadek, że mój przyrząd nie był w stanie ich ścisnąć, żeby ściągnąć. - Musiałem jechać do City, tam mi to zrobili, ale wzięli po stówie za stronę, więc mój zarobek... - tu lekko machnął ręką. - Ale poduszek nie trzeba było wymieniać, bo olej cieknący już, zwłaszcza z jednego amortyzatora, ich nie zalewał. - Ten praktycznie już nie trzymał, za chwilę by padł drugi, jeszcze w miarę, ale czas był najwyższy je wymienić.
No cóż, w ostatnim okresie Inteligentne Auto "trochę" nas kosztowało (roczny przegląd rejestracyjny, akumulator, roczny przegląd techniczny z wymianą oleju i filtrów, no i teraz). 
 
W trakcie II posiłku skończyłem Trafny wybór J.K. Rowling. Koniec był słodko-gorzki. Przy "okazji" po raz pierwszy trochę poczytałem sobie o autorce. Bardzo ciekawe.
Myślałem, że w moim stanie niewyspania dotrwam do wieczora, ale się nie dało. Zaraz po odłożeniu książki padłem na pół godziny.
Rozruch był prosty. Wreszcie zabrałem się za taras, a konkretnie za boazerię na ścianie Tajemniczego Domu. Jedno łączenie deseczek (pióro-wpust) raziło od dwóch lat szpetną dziurą, przez którą można było dojrzeć całą wewnętrzną konstrukcję z mineralną wełną przylegającą do ściany. Zabrałem się za najbardziej niewdzięczny etap pracy. W dziurę wpychałem wełnę mineralną, a to jest lepiej robić z maseczką na twarzy. Gęste, gorące powietrze jeszcze bardziej się zagęściło w okolicach nozdrzy. Ale dałem radę, zwłaszcza że działałem już w cieniu. Po czym szparę przykryłem przysposobioną deseczką, o co Żona prosiła mnie od jakiegoś roku. Teraz pozostaje tylko deseczkę pomalować i ściana będzie gotowa dla czarnej winorośli. 
Żona rozwinęła mój zeszłoroczny pomysł. Wtedy na gołej ścianie zrobiłem drewnianą konstrukcję i puściłem na nią jedną gałąź. I w tym roku ta jedna odnoga daje radę, czyli podoływa (raczej nie podoływuje) całej masie pięknych, dużych i soczystych liści oraz jakiejś monstrualnej liczbie kiści owoców. Wszystkie je zasila w wodę i w sole. Te zaś dodatkowo pędzą, jak dzikie, bo mają świetną ekspozycję. Poza tym ściana domu dodatkowo zasila je ciepłem.
Żona stwierdziła więc, że tak piękną, zieloną ścianę, dodatkowo chroniącą przed promieniami słonecznymi, można by "rozciągnąć" w górę i wszerz. Po pomalowaniu deseczki zacznę robić prostą konstrukcję, żeby długie już, kolejne gałęzie miały się czego czepiać swoimi wąsami, bo teraz "bezproduktywnie wiszą" w powietrzu.
Po dość niewdzięcznej pracy, jak zwykle regenerowałem się przy pomidorach. Obciąłem kolejne dorodne liście przy króciutkiej dyskusji Ale żebyś nie przesadził! (Żona) i A mamy hodować liście, czy owoce?! (ja) i krzaczki z przyjemnością podlałem. Podlałem również biedny wyschnięty skrawek trawnika.
 
Pod wieczór namawialiśmy różnych do przyjazdu do nas. 
W rozmowach telefonicznych i ostatnich, osobistych, obie strony, my i Lekarka oraz Justus Wspaniały, napomykaliśmy co nieco, czyli na wpół zobowiązująco, o ich przyjeździe do nas w pierwszy weekend lipca. Ale dzisiaj, gdy rozmawialiśmy z Lekarką (Justus Wspaniały o tej swojej świętej porze siedział w górnym pokoju chłonąc codzienną papkę mainstreamową), okazało się, że ktoś musiał im podrzucić malutkiego kotka A jego trzeba przecież wykarmić i o niego zadbać! Potem Lekarka przedstawiała nam plany przekazania komuś kotka lub oddania go do schroniska, ale obie strony wiedziały, że to taka gra - ja mówię nie wierząc w to, co mówię, wy słyszycie, co mówię i w to nie wierzycie. Ale argumenty były baaardzo poważne!
Wiadomo, że kotek zostanie, bo Lekarka jest taka, a nie inna ( już przez więcej niż pół rozmowy piała na temat kotka), a poza tym nowy kotek będzie towarzyszem dla ich jednego, pozostałego i osieroconego (koci towarzysz ileś miesięcy temu wpadł niestety pod auto).
Najlepszy był Ziutek, który na widok każdego kota dostaje szału i każdego by zżarł, nawet przez szybę. A tu, gdy zobaczył takiego malucha, przez szybę startował do ... zabawy. Przednie łapska gwałtownie rozkładał  na boki zniżając do ziemi pysk, dupsko wędrowało do góry i cały sobą pokazywał, że nie ma złych zamiarów. Po prostu zero agresji.
Ustaliliśmy, że z naszym spotkaniem, czy u nas, czy u nich, to się na spokojnie zobaczy. 
 
Z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i z Konfliktów Unikającym poszło gładko. Podaliśmy smsem propozycje ich przyjazdu w lipcu lub w sierpniu, oni podali trzy możliwe weekendy, dwa w lipcu, jeden, pierwszy w sierpniu, my skrajne odrzuciliśmy i wyszło, że przyjadą 25-27. lipca. Zapewnialiśmy ich jednocześnie, że w czasie pobytu nie będą obciążeni żadnymi obowiązkami (czytaj Berta), bo nigdzie nie wyjeżdżamy, a oni nas zapewniali Ewentualne obowiązki też nie są dla nas problemem.
Takie towarzystwo wzajemnej adoracji. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy prawie cały kolejny odcinek serialu Bear. Pod jego koniec Żona świadomie zdecydowała, że lepiej będzie, gdy końcówkę obejrzymy jutro.
 
ŚRODA (02.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od rana prawie od razu zacząłem pisać. Jakoś ostatnio spadły mi ciągoty do onanizowania się sportowego. Bo po co mam się denerwować, i to z samego rana, jak chociażby w takim "błahym" przypadku.
W jednej z katowickich szkół podstawowych uczniowie otrzymali(!) pamiątkowe medale z okazji ukończenia pierwszej klasy. Na ładnym graficznie medalu widniał napis: MEDAL UKĄCZENIA         1 KLASY. "Zgrzyta" w oczach? A przecież medal ten musiał przechodzić przez ileś par rąk i oczu, i żaden niedouczony idiota tego nie zauważył. Wynika to raczej z powszechnie panującej w tej sferze bylejakości, niechlujstwa i stanowiska No i co to za problem? No i co takiego się stało? Wystarczy trochę sobie poczytać w Internecie albo zerknąć na paski w trakcie jakichkolwiek telewizyjnych programów publicystycznych. Potencjalny pośpiech nie może być żadnym usprawiedliwieniem.
Zarówno szkoła, jak i firma odpowiedzialna za wykonanie zamówienia, nie zauważyły pomyłki przed wręczeniem nagród uczniom lub nikt nie zareagował. Błąd został dostrzeżony dopiero podczas rozdania medali. - napisała dziennikarka.
Przy okazji zwracam uwagę na jeszcze jeden smaczek. Teraz nominacje profesorskie, dyplomy, medale, świadectwa, itp. się rozdaje niczym ulotki na ulicy lub w sklepach. Już się ich nie wręcza. Ale trzeba sprawiedliwie tej pani oddać, że "nagrody wręczała". Tylko że potem spuściła z tonu.
 
I Posiłek jadłem tak, jak wczoraj.  Ale już przy nowej książce - "Bezcenny" Zygmunta Miłoszewskiego. 
Wcześniej umówiłem się z paniami, że odwiozę je na dworzec. Matko-córka bardzo dziękowała i wyrażała pewne swoje obiekcje, czyli krygowała się. Ale ją uspokoiłem i zapewniłem, że i tak muszę jechać aż za dworzec do pralni po pranie, więc nie ma żadnego problemu.
W drodze rozgadały się. To taki klasyczny syndrom pod koniec pobytu, kiedy goście czują się już u siebie i są w stanie zaakceptować i ... docenić takiego gospodarza, jak ja.
 
Do pralni nie mogłem dojechać. Od wielu miesięcy remontowane są w jej okolicy ulice wraz z kanalizacją, ale zawsze, jak nie tędy, to owędy, dawało się dojechać. Dzisiaj tędy i owędy było zalane ostatnią świeżutką warstwą asfaltu i całe pięknie nim pachniało. Piszę "pięknie" ze względu na Żonę, która ten zapach uwielbia narkotycznie. A to dlatego, że jako dziecko często jeździła do wujka, do Płocka (coś dla Texanki), i tamtejsze rafineryjne zapachy musiały jej się utrwalić i dobrze kojarzyć z dzieciństwem.
Smoła zaś pięknie w słońcu błyszczała i ewidentnie groziła przyklejeniem kół auta. Nie chciałem więc ryzykować jazdy po takiej drodze, chociaż dwóch szaleńców widziałem i słyszałem stały i charakterystyczny szum odklejania się opon od tej mazi. Ich problem.
Różnymi szutrowymi i polnymi opłotkami udało mi się dotrzeć jak najbliżej pralni i ostatni odcinek, w skwarze i w asfaltowym zapachu, pokonałem piechotą.
(opłotek - prymitywne ogrodzenie, płotek, zazwyczaj z drewnianych żerdzi lub chrustu, umocowanych do drewnianych palików; "chodzić opłotkami" dosłownie oznacza "chodzić wokół płotów". W przenośni, to idiom, który oznacza unikanie trudnych, kontrowersyjnych lub bezpośrednich tematów, zachowywanie się ostrożnie, niechętne angażowanie się w coś, co wymaga odwagi lub ryzyka. Osoba, która "chodzi opłotkami", unika bezpośrednich konfrontacji i preferuje zachowanie pozorów). 
W tutejszej pralniowej historii zdarzyło mi się to po raz pierwszy i nawet wiedziałem, dlaczego akurat dzisiaj. Do odebrania była bowiem największa możliwa ilość prania i było wiadomo, że przecież, skoro wracałem w skwarze i w zapachu, nie mogła być najmniejsza. Szedłem więc pogodzony z losem dzięki filozoficznemu nastawieniu niczym Schwarzenegger, co kilkadziesiąt metrów przerzucając olbrzymią i ciężką paczkę z lewego ramienia na prawe i odwrotnie. Ale Inteligentne Auto nie ucierpiało.
 
Przy zakupie Socjalnej miałem trochę inne doznania, chociaż także zmuszały do refleksji. Nie było gazowanej. 
- Czekam już dwie godziny na dostawę. - powiedziała mi pani.
- A u pani Urszuli zawsze był pełen asortyment... - pomyślałem.
 
I Posiłek zjedliśmy wcześniej niż zwykle i poszliśmy na spacer do Zdroju. W drodze powrotnej "napadła" nas para. Nagle z tyłu pojawił się facet, jakieś drobne 60+, ze słowami My się nie znamy, ale państwa pamiętamy z Wakacyjnej Wsi, bo kilka razy u państwa byliśmy. Za chwilę dołączyła żona i mu wtórowała.
- Nie wiem, jak on to robi - wyjaśniała - ale nagle zaczął do mnie mówić Patrz, przecież to nasi gospodarze z Wakacyjnej Wsi.
Zaczęło się nam wszystko odklejać, zwłaszcza że ich syn i synowa przyjeżdżali do nas po wielokroć i  częstokroć, kilka razy do roku, a zaczęli już w Naszej Wsi i "przyjechali za nami" do Wakacyjnej. 
- Bardzo im odpowiadał klimat w tych dwóch miejscach stworzony przez państwa. - Cisza, spokój. - Kiedyś dzieci nas namówiły na przyjazd, bardzo nam się spodobało i wracaliśmy. - Ale ostatni raz to już było nie to...  - zaczęli trochę skrępowani dalej opowiadać, a my nastawiliśmy uszu. - Z auta właściciela, gdy przyjeżdżał na posesję, dochodził łomot muzyki i nie dało się tego nie słyszeć, a pod nami mieszkała jakaś pani z wrzeszczącymi dziećmi...
Opowiedzieliśmy im w miarę oszczędnie, nie plotkarsko, historię Domu Dziwa od czasu, gdy się z niego wyprowadziliśmy i ostatnie kroki Tematu Na Zdjęć. No, cóż, obie strony przy tym wzdychały. 
Prosiliśmy, żeby syna i synową gorąco od nas pozdrowili. Przy rozstaniu i my, i oni nie mogliśmy się nadziwić setny raz, a może i tysięczny Jaki ten świat jest mały! I na ich prośbę podaliśmy nasz nowy uzdrowiskowy adres internetowy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy koniec "wczorajszego" odcinka i cały kolejny serialu Bear
 
CZWARTEK (03.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Niby wewnętrznie szykowałem się do wstawania od jakiegoś czasu przewracając się z boku na bok, ale dopiero stuknięcie butelki mnie rozbudziło na tyle, że uświadomiłem sobie, że jest coś nie tak. Żona już nie spała i nadpijała Socjalną.
- Która godzina? - zapytała. - Nie musisz wstawać... - dodała, jakby wiedząc która.
- Szósta dwadzieścia... - patrzyłem i nie wierzyłem.
- Nie chciałam cię budzić, bo i po co. - Idziesz do pracy?...
Wczoraj nie nastawiłem alarmu na 06.00. Nie wiem, jak to się stało? Oczywiście, gdybym nastawił, obudziłbym się przed nim. Byłem zadowolony, że tak się stało.
Poranek biegł spokojnie i niespiesznie. Ale...
 
Ale I Posiłek zjadłem nie ociągając się zbytecznie, bo zaraz po nim zabrałem się za przygotowanie dolnego mieszkania. I gdy zostawiłem Żonie wolne pole do działania, sam zabrałem się za gościnną furtkę. Najpierw między słupki bramki a płot wbiłem kliny, żeby wreszcie przestał "latać" (Buster Keaton z bratem dali ciała), a potem z obu stron do płotu przykręciłem wysokie żerdzie i "kazałem" długim winogronowym gałęziom piąć się wyżej niż dotychczas z jednej strony furtki na drugą, aby nad głową tworzyć taką zieloną przestrzeń. Z tą robotą czekałem długo, żeby w międzyczasie gałęzie zrobiły się na tyle długie, żeby dały się "przenieść" i po drugiej stronie zaczepić. Przez ten czas przepraszaliśmy gości i prosiliśmy, aby przechodząc nisko schylali głowy, żeby nie uszkodzić gałązek.
Pomysł był Żony. Generalnie realizacja jej się spodobała, ale wyraźnie myślała, że od razu zastanie efekt, którego oczekiwała.
- Daj winorośli tydzień... - Listki z powrotem obrócą się naturalnie, do światła, jęzory z wąsami zaczną rosnąć do góry i na dół i wtedy będzie można całość modelować. 
 
Zadzwoniłem do Córci wiedząc od Syna o jej kolejnym wyjeździe. Z dwiema anglistkami wybiera się na najbliższy weekend nad morze. Wnukami i Rhodesianem będą się opiekować Syn, z dwoma synami i z matką.
- W przyszłym tygodniu dzieci zabiera Zięć i czeka nas trudna rozmowa. - Cała jestem zestresowana. 
Tłumaczyłem Córci niepotrzebnie, że musi przez to przejść. 
 
Po II Posiłku pisałem i przy pewnym zmęczeniu zaczęliśmy się "szykować" do przyjęcia gości do dolnego apartamentu. Chyba mieli to być... Amerykanie. Napisali, że przyjadą do nas 20.00-20.30 z Pragi wynajętym autem. Etap wstępny przygotowań polegał na omówieniu, co im należy przekazać, a raczej, co ja im mam przekazać, bo było wiadomo, że o tej porze to ja będę wystawiony na pierwszą linię frontu.
W długim oczekiwaniu śledziłem z doskoku wynik drugiego meczu Igi na Wimbledonie. Dosłownie śledziłem, a nie oglądałem, bo prawa transmisji wykupił Polsat Sport, a my go nie mamy. Nie robiłem z tego faktu tragedii, ale przypomniałem się Żonie, że gdyby Iga doszła do półfinału, to będę ją prosił o wykupienie miesięcznego abonamentu. To by oznaczało, że Iga na kortach trawiastych, na Wimbledonie i w ogóle, zrobiła znaczne postępy.
Też w oczekiwaniu podlałem natryskiem ogród, bo już cały się prosił. I zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Bear
Oglądanie nie było komfortowe. Najpierw się zdrowo rozpadało, co w kontekście zużycia przeze mnie przed chwilą iluś "metrów sześciennych" wody i złotówek było nad wyraz wkurwiające. Żona mnie pocieszała.
- A kiedy miało padać? - Wiadomo, że zaraz po podlaniu. 
Potem kilkoma smsami naprzykrzali się oglądacze, którzy wstępnie chcieli przyjechać w sobotę, a to wprowadziło w nas pewną  nerwowość, bym w końcu nie wytrzymał i pod koniec odcinka zszedł na dół. Wolałem być gotowy na Amerykanów tutaj, żeby trwać cały czas w blokach startowych i nie dać się zaskoczyć ani przez sekundę.
 
Amerykanie przyjechali przed 21.00. Okazali się być Kanadyjczykami. Co ich taki kawał świata przygnało do takiej dziury?! - przez chwilę zdążyłem pomyśleć nie zdając sobie sprawy w tamtym momencie, jak oszkalowałem nasze piękne Uzdrowisko. Para w wieku około 65 lat, niezwykle sympatyczna z ogólnej aury i z twarzy. Od razu, w stylu zachodnim, co by się nie działo, nastawiona pozytywnie everything is fine. Taka aura natychmiast zdjęła ze mnie ciśnienie i nawet nie przeszkadzał mi natychmiast pchający się przed oczy wizerunek tej pani w charakterystycznym czepku i sukni wraz ze skromnymi dodatkami w kolorach szarych. Ewidentnie, ze swoją konstrukcją twarzy, z wyraźnymi zmarszczkami będącymi wynikiem trudów życia Bo my nie jesteśmy na tym świecie dla czyjejkolwiek przyjemności, a na pewno nie mojej,  bez śladu makijażu, taka saute, musiała być potomkiem kobiet purytanek z XVI- i XVII - wiecznej Anglii. Żaden król ich wtedy nie wypędził z Anglii, ale już z łona kościoła anglikańskiego tak. Konsekwentna polityka Jakuba I, Karola I i Karola II doprowadziła do tego, że Purytanie, czując się coraz bardziej uciskani i niezadowoleni z sytuacji w Anglii, zaczęli emigrować do Nowej Anglii, gdzie mogli swobodnie praktykować swoją wiarę. Wśród nich byli Pielgrzymi, którzy w 1620 roku wylądowali w Plymouth i założyli pierwszą purytańską kolonię.
Pan zaś, wysoki, od razu usiłował się porozumieć łamaną ukraińszczyzną z dodatkiem słów polskich (ma rodzinę w Polsce i na Ukrainie), co przy mojej angielszczyźnie wywoływało salwy śmiechu. Porozumiewaliśmy się bez problemów.
 
Pierwszy odpór dałem gościom przy parkowaniu auta. Tłumaczyli, że oni zaparkują później, bo teraz tylko zostawią bagaże i muszą gdzieś jechać. Wybuchnęli śmiechem, gdy użyłem "You must" teraz parkować, a potem to se rób, pan, co chcesz. I gdy pan sprawnie to robił, pani mi tłumaczyła, że jest zdziwiona i że nie rozumie, że wszyscy biorą ich za Amerykanów (nasze przypuszczenia skrzętnie przemilczałem), a oni są przecież Kanadyjczykami i na dowód pokazywała mi piękną, samolotową  przywieszkę na swojej walizce w kolorach biało-czerwonych, ze ślicznym liściem klonowym i z napisem Canada, który specjalnie mi pokazywała palcem, gdybym miał wątpliwości.
- Where are you from? - popisałem  się.
- From Toronto... 
- Aaa, this is Quebec?
- No, Ontario... - pani zupełnie się nie oburzyła. Od razu było widać, że Kanadyjka.
- Of course, Ontario! - zareagowałem kładąc nacisk, że się przejęzyczyłem i uderzyłem się w czoło wewnętrzną stroną dłoni, niczym te krasnoludki z dowcipu, mieszkające przy Niagarze, czym się od razu uwiarygodniłem.
Po czym pani mi wyjaśniła, że car wynajęli w Pradze i że w ogóle to jeszcze byli w Berlinie i w Wiedniu. 
 
Gdy pan wyszedł z auta, ucięliśmy sobie pogawędkę w trzech językach. Dominował angielski. 
Wszystko im przekazałem niczym Polakom lub Czechom. I wszystko zrozumieli. A więc, że ulica jest jednokierunkowa i jak mają pojechać, żeby wrócić  do głównej, że brama zamyka się i otwiera slowly and be careful (znowu wybuchnęli śmiechem i zapewniali, że tak będzie), że gdy wyjadą lub wyjdą, bramę i furtkę mają zamykać, a auto mają parkować w tym samym miejscu always(!) and in the same way. Kumali przy kolejnych śmiechach.
A potem dopytywali się o Uzdrowisko. Bardzo się zdziwili, gdy im powiedziałem,  że nasze "c" to jest "c", a nie "k", jak wymawiali oczywiście, a potem długo nie mogłem zrozumieć, o co mnie pan pyta i nie dotyczyło to wcale angielskiego.
- And why is this stroj..., strój..., sztruj... - pan poprawiał  się wielokrotnie chcąc osiągnąć ideał, którego przecież osiągnąć nie mógł. W końcu do mnie dotarło i wytłumaczyłem im, dlaczego Uzdrowisko to Zdrój. Powtarzali to słowo wielokrotnie chcąc się go nauczyć.
 
W następnym etapie, gdy ich zaprowadziłem do dolnego mieszkania, wszystko było nice. Najpierw zaskoczył ich ogródek i moje tłumaczenie, że jest tylko dla nich. Nice - powiedziała pani, by potem, już w środku, co chwilę powtarzać nice. Podobnie, jak robiła to Szwedka, gdy z mężem Szwedem-Polakiem pierwszy raz oglądała Naszą Wieś. Chyba kobiety z Zachodu tak mają, chociaż ta ostatnia była akurat z Północy. 
Dopytałem, czy mają w swoich smartfonach Internet. Pan ze śmiechem wyjaśnił, że on w czasie pobytu w Europie, jak określał, ma teraz numer europejski i zupełnie nie wie, czy ma, czy nie ma. Był więc bardzo wdzięczny, gdy mu przesłałem zdjęcie kodu rutera i wyjaśniłem, jaki kod ma wklepać. 
- And only Huawei two(!) - znowu przybrałem poważną minę. Zapewniali mnie, że tak absolutnie będzie.
Wysyłałem pod strachem bożym, bo pan mi wyświetlił "swój" numer zaczynający się na +33. Dopiero później, w domu, sprawdziłem, że jest to kierunkowy do Francji. Wszyscy się ucieszyli, gdy po sporym czasie (szykowałem się już z propozycją, żeby po prostu sfotografował mój screen) wiadomość dotarła.
Pozostały jeszcze dwie standardowe informacje.
- Don't move! - kategorycznie zastrzegłem i pokazałem kotarę jednocześnie tłumacząc, że za nią jest przejście do naszej części domu. Ze śmiechem jedno przez drugie zapewniali, że w życiu nie dotkną. 
- And if you have any problems or questions, please send text message... 
Kiwali ze zrozumieniem głowami. 
- But... - zawiesiłem głos - ... only to my wife! - She is the boss here! 
To każdego ubawia, bez względu na narodowość. Oczywiście bardziej ubawiło Kanadyjkę.
Na koniec życzyłem im miłego pobytu i w świetnym nastroju wróciłem do sypialni.

Ani razu nie zapytałem, po jaką cholerę przejechali taki kawał świata, żeby zajrzeć do takiej dziury. Zdaje się, a to wynikało z pierwszej korespondencji z Żoną, że mieli tu obchodzić 90. urodziny babci, ciotki, czy kogoś takiego. Nawet wtedy przez chwilę podejrzewaliśmy, że to może chodzić o tę naszą sąsiadkę z prawej, która mocno już przygarbiona cały czas pracuje w swoim ogrodzie i wystawia na poniedziałki tak z dziesięć razy więcej worków z odpadami bio niż robię to ja. Takie niuanse językowe przekraczały już mocno moje zasoby angielszczyzny. 
 
Gdy wróciłem na górę, zdałem Żonie dokładną relację. Wyraźnie się uspokoiła, że wszystko tak fajnie i z humorem przebiegło. 
- To teraz mogliby przyjechać Niemcy... - zauważyłem.
Zaraz potem Żona zasnęła. A ja ciągle w emocjach musiałem poczytać książkę, żeby się wyciszyć. I gdy "na dobranoc" poszedłem do łazienki, z balkonu zlustrowałem podjazd. Auto Kanadyjczyków stało tak, jak je postawiono. Chyba stwierdzili, że jest tak nice, że po nocy nigdzie nie będą się tłukli.
 
PIĄTEK (04.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A byłem bliski wstania nawet o 05.00, ale w oczywistej półprzytomności w kierunku pełnej nieprzytomności zdołałem popukać się po głowie. O 06.00 już się nie pukałem, chociaż alarm miałem "przedłużony", nastawiony na 06.30 z tej racji, że wczoraj zasnąłem zaraz po 22.00.
Od rana pisałem. 
 
Gdy dzisiaj porannie 
Otworzyłem szklarnię, 
spędziłem w niej sporo czasu. Tak relaksacyjnie. A potem dalej się relaksowałem w ogrodzie przy I Posiłku i książce, chociaż pogoda była szarawa. Słoneczko rzadko i z trudem się przebijało.
Zaraz potem zabrałem się, po długiej przerwie, zaniedbaniu i złamaniu własnych postanowień i obietnic względem Żony i wobec samego siebie, po wielotygodniowych wyrzutach sumienia, za sprzątanie naszej części domu. A jest to ogrom pracy, która na końcu zawsze poprawia nastrój nasz i domu. Wytrzepałem dziesiątki dywaników, odkurzyłem cały dół i starłem na mokro (cha, cha, cha! - Żona i Pasierbica; sprawiedliwie muszę przyznać, że ostatnio odpuściły). Górną część zostawiłem sobie na jutro rano, żeby się nie zarżnąć. Bo zaraz potem odwaliłem całą moją część sprzątania górnego mieszkania gości (rodzina wyjechała o 14.00). Więc roboty było, że ho, ho!
A dlaczegóż tak mnie naszło? 
Otóż zgłosili się oglądacze, którzy napisali, że chętnie przyjechaliby w sobotę do południa i że konkretnie dadzą jeszcze znać.
 
Po wszystkim, nie mogąc patrzeć na odkurzacz i na mopa, musiałem odsapnąć. A zaraz potem zrelaksować się przy zieleninie. Na trzech balkonach wyciąłem prawie cały wór pięknych odrostów winobluszczowych i bluszczu zimozielonego, bo jeszcze z tydzień i nie dałoby się wejść, albo rekreacyjnie z balkonów korzystać. Wiadomo, człowiek śpi, a zielsko rośnie.
 
Późnym popołudniem zadzwoniłem do Synowej. Dzisiaj kończyła 47 lat. Akurat zdybałem ją w pociągu razem z Wnukami-I i IV, jak jechali do Córci. Rozbawiłem ją, gdy oprócz standardowych życzeń ode mnie i od Żony, usłyszała:
- No, cóż, jesteś już w takim wieku, że należy ci życzyć też zdrowia. 
- A to już od  dawna... - ubawiła się.
Ostatnio, gdy byłem u nich, odważyłem się, żeby jej powiedzieć, żeby schudła. Nawet nie protestowała ze stałym tekstem, niby nielogicznym, Ciekawe kiedy?!, ale oboje wiedzieliśmy, o co chodzi. 
U Córci byli już Żona I,  Syn i Wnuk-III. W różnych konfiguracjach mieli opiekować się domem, Wnuczką i Wnukiem-V oraz Rhodesianem pod nieobecność Córci, bo, jak wspomniałem, ta pryskała z koleżankami nad morze. Ten nadmiar osób do opieki wynikał z tego, że Dziura Marzeń stała się też bazą wypadową na obozy skautów, na które mieli jechać Wnukowie-III i IV, a które miały mieć miejsce w pobliskich olbrzymich lasach. Bardzo szybko, gdy Synowa przedstawiała mi meandry tego logistycznego przedsięwzięcia, się pogubiłem, mimo że starałem się wszystko powtórzyć i sobie ułożyć. 
A kogo w tym zestawie personalnym brakowało?  Wnuk-II wolał zostać w domu pod pretekstem opiekowania się psami. Normalnie do tej opieki by się nie pchał, ale przy takim zamieszaniu...
 
Wieczorem skończyliśmy "wczorajszy" odcinek serialu Bear i obejrzeliśmy kolejny. I bardzo późno smsem oglądacze odwołali swój przyjazd. Zmienili więc swój status z oglądaczy na zawracaczy, ale co tam. Korzyść była ewidentna
 
SOBOTA (05.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.25.
 
A mogłem o 06.00.
Od rana, na półprzytomności, zabrałem się  od razu za sprawy zjazdowe. Było kilka nieścisłości. Czynnik ludzki. Nawet ja(!) nie byłem w stanie im zapobiec, mimo że wydawało się, że wszystko jest zorganizowane na tipes-topes, jak mawiał mój idol (słowa Żony), prezes Nikodem Dyzma. Musiałem prostować i wyjaśniać.
A potem pisałem. 
 
Od wczoraj, od drugiej połowy dnia zacząłem się martwić o Kanadyjczyków. Z dolnego apartamentu od rana, po pierwszej nocy, nie dobiegały nas, aż do momentu, gdy poszliśmy spać, najmniejsze dźwięki ich bytności. A przecież, gdy są goście czy na górze, czy na dole, zawsze coś tam da się słyszeć. Niepokojąca cisza trwała przez cały dzień. Tylko zaparkowana Skoda przypominała, że przyjechali. 
- A może oni nie żyją? - Może specjalnie przyjechali do Polski i akurat do nas, żeby spokojnie odejść z tego świata? 
Żona pukała się po głowie.
- Co prawda w pierwszej korespondencji coś wspominali o rodzinie i urodzinach... - kontynuowałem.   - I może nocują tam i przebywają przez cały pobyt u nas, ale dlaczego w takim razie od razu przy powitaniu nie chcieli zaparkować na podjeździe, bo niby mieli jeszcze coś do załatwienia i samochód był im potrzebny?... - A od momentu, gdy kazałem zaparkować, auto stoi nieruszone i przez okno kłuje mnie w oczy i niepokoi... - Coś tu nie gra...
Żona weszła w konwencję.
- Mogłaby to być dla nas niezła reklama. - przewrotnie się uśmiechnęła.
- No, nie wiem... - myślałem. - Te niebieskie koguty policyjne i karetek pogotowia, te czarne worki na wózkach, ten tłum ciekawskich i afera na całą Piękną Uliczkę, i oczywiście na całe Uzdrowisko i błyskawicznie na Kotlinę Citizańską... Poza tym specyficzny zapach ponoć byłoby trudno usunąć, a nie wypadałoby wcześniej, przed niedzielą, dniem niby ich wyjazdu, który przy powitaniu deklarowali, włamywać się do apartamentu. Jakieś reguły przecież obowiązują.
I co robić z tą Skodą? Jakaś  policja znowu, laweta i od nowa afera, gdy tamta ledwo przyschła. 
Więc byłaby to średnia reklama dla naszej działalności, no chyba że puścilibyśmy w świat informację, że właśnie otworzyliśmy pierwsze w Polsce centrum eutanazyjne.
Tylko u nas możecie państwo dokonać żywota w pięknym Uzdrowisku, z godnością, w warunkach ciszy, otaczającej zieleni, intymnie, w przyjemnym i swojskim apartamencie, przy bardzo sympatycznych gospodarzach, którzy zadbają o wszystko po fakcie. O zamiarze, z podaniem niezbędnych szczegółów, prosimy informować na miesiąc przed przyjazdem. Koszty pozostają takie, jak przy standardowym wynajmie apartamentu - patrz booking i strony www. ...
Co z tego, że eutanazja w Polsce jest nielegalna (a szkoda!)?! Mało to rzeczy jest nielegalnych, a funkcjonuje? I to w świetle pokręconego i przewrotnego prawa, które potrafi wszystko wywlec na drugą stronę, postawić rzecz na głowie, czyli problem odpowiednio zinterpretować. Przykład? - chociażby ostatnie wybory. 
 
Gdy po I Posiłku wyjeżdżaliśmy do City, na dole nadal panowała martwa, nomen omen, cisza. Ale, gdy wsiadałem do auta, od strony parku wracali nasi Kanadyjczycy. Cali i zdrowi. Nie mogli mnie z daleka rozpoznać, ale ja ich tak, zwłaszcza że za chwilę otwierali furtkę i zniknęli na posesji. 
Dawno nie poczułem takiej ulgi z powodu gości, gdy ich zobaczyłem i usłyszałem.
A gdy wróciliśmy z City z zakupów, Skody po raz pierwszy nie było. Żona zauważyła to od razu, wyraźnie rozradowana. 
Ja tego nie mogłem zobaczyć, bo wypakowywałem z auta bagaże dwóch pań, które przyjechały do nas ze Stolicy i zajęły górny apartament. Dwie siostry, starsza w wieku około sześćdziesiątki, inteligentna i kumata, oraz trochę młodsza, o sposobie bycia i inteligencji nieprzyjemnie kojarzącej się nam z Q-Gospodynią. Z City musiały jechać zastępczą komunikacją autobusową(!). Pan kierowca nie mógł wysadzić pasażerów przy dworcu autobusowym, czyli w centrum Uzdrowiska, tylko zawiózł ich pod dworzec kolejowy, żeby potem wszyscy pasażerowie w upale i z bagażem spory kawałek wracali w to  samo, dworcowo-autobusowe miejsce, on zaś swoim autobusowym pojazdem też wrócił w to miejsce, żeby kontynuować swoją "kolejową trasę". No, naprawdę, niezła paranoja. A co mówiłem Wnukom? Żeby uważali na polską kolej, bo bardzo łatwo, chcąc doszukać się logiki, można zwariować? 
 
W chłodzie Tajemniczego Domu dochodziliśmy do siebie. Ja przy pisaniu, Żona zaś przy sprawach gości i wynajmu. Ostatnim kwiatuszkiem był starszy gość, cholera wie w jakim wieku, ale chyba podeszłym, bo jako singiel zarezerwował sobie pobyt od 1. do 12. września, dla nas bardzo dobry, z tłumaczeniem, że zabiegi sobie wykupi dodatkowo. Takich Maxi Kazów z Ciechocinka to my znamy wielu, co to prywatnie wynajmują kwatery, zabiegi wykupują  niezależnie, a na fajfach podrywają panienki. Facet się  zorientował po czasie, akurat na tyle, że rezerwację, pacan, mógł odwołać, że u nas zabiegów nie ma.
- Trzeba było mu napisać Mąż może panu zaserwować zabiegi prozdrowotne - taczkę, szpadel, siekierę i od razu głupie myśli pana opuszczą
 
Ostatecznie się złamałem w kwestii oglądania Igi i poprosiłem Żonę, żeby już teraz wykupiła mi Polsat Sport, bo jednak obejrzałbym dzisiejszy jej pojedynek z tą wredną amerykańską dziumdzią, Danielle Collins. Mecz Iga wygrała 2:0. Ale nadal nie potrafię nic jednoznacznego powiedzieć o jej grze.
W czasie meczu zorientowałem się, że wreszcie po wczorajszych intensywnych pracach przeszedł mi dokuczliwy ból mięśni, który powodował, że chodziłem jak paralityk albo starzec. Wolałem paralityka.
 
Pod wieczór podlałem pomidory piękną i cuchnącą gnojówą z pokrzywy. W całej szklarni jechało niczym z ekologicznych pól,  a ja czułem, jak pomidorki są mi wdzięczne. Tyle pysznego pokarmu.
Długo nie mogłem domyć rąk. Ostatecznie mogłoby mi to nie przeszkadzać, ale bez przesady. Co rusz, gdy, na przykład, drapałem się po brodzie, albo bezwiednie pocierałem swędzący nos, dolatywał mnie smród. A co innego taki smród w szklarni, a co innego w domu. Szorowałem ręce szczotką i nawet po prysznicu wydawało mi się, że gdzieś tam pod paznokciami pozostały jego ostatnie bastiony.
- A mógłbyś wynieść tę plastikową miarkę z domu, bo cuchnie, a zobaczysz rano, co będzie... - Żona zainterweniowała, gdy przyszła do sypialni.
Gnojówę odmierzałem plastikowym, wycechowanym, domowym(!) pojemnikiem zakładając, że przecież po wszystkim łatwo się go umyje. Po szorowaniu smród twardo się utrzymywał, więc pojemnik zalałem wodą i zostawiłem przy zlewie.
Oboje z Żoną ustaliliśmy, że w tej sytuacji nie może być on uniwersalny, szklarniowo-domowy. Nawet ja, odporny na takie rzeczy, bez cienia wątpliwości się zgodziłem. Tedy do domu trzeba będzie kupić nowy.
 
Gdy zabieraliśmy się za kolejny odcinek serialu Bear, ani Skody, ani Kanadyjczyków nadal nie było. 
I oglądaj tu, człowieku, relaksacyjnie. Ledwo odcinek się skończył, poszedłem na balkon. Skoda stała na swoim miejscu. Jak oni to robili, że nie dawali żadnych oznak życia, a żyli? Jakaś widocznie inna kultura spędzania czasu i wypoczywania. Taka z Nowego Świata.
 
Dzisiaj o pierwszej w nocy na lotnisku w Metropolii wylądowało Krajowe Grono Szyderców. Samolot z Malagi miał półtorej godziny opóźnienia, a na lotnisku musieli być dwie godziny przed odlotem. Razem 3,5 godziny czekania w odhumanizowanych warunkach.
Z Żoną stwierdziliśmy, że my byśmy taką podróż odbyli autem z kilkoma postojami. Byłoby ciekawiej. Ale potem sprawdziliśmy - to 3 000 km i rura nam zmiękła. "Ustaliliśmy", że zostajemy przy Polsce.
 
NIEDZIELA (06.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na alarm.
Wstawało się ciężko, ale  przymus był. Przy powitaniach Kanadyjczycy deklarowali, że wyjadą sunday morning. A ja niby skąd miałem wiedzieć, co to u nich oznacza morning. Więc chciałem być, dla spokoju ducha, zaraz po Blogowych, pod parą i dysponować jaką taką przytomnością.
Od rana pisałem. Uzupełniwszy "zaległości" z przyjemnością, jakiej nie miałem od wielu dni, oddałem się onanowi sportowemu.
I Posiłek zdążyłem spokojnie zjeść, bo Kanadyjczycy ciągle nie wyjeżdżali chociaż to był morning. Ale jednak to zrobili przepisowo, bo przed 11.00. Jechali prosto do Pragi. Z rozmowy How did you spend your time in Polanica? (z wyeksponowaniem przeze mnie "c") wyszło rzeczywiście, że czas spędzili w gronie rodzinnym. Jak zrozumiałem, ich jakaś ciotka skończyła 90 lat. Pan mi tłumaczył, że nadal jest sprawna, ale dodał po polsku "stara!" I obaj się uśmialiśmy, podejrzewam, każdy z czego innego. Niuanse językowe.
A potem wsadziłem delikatnie kij w mrowisko, bo powiedziałem, że przeczytałem, że Ontario jest najbogatszą prowincją w Kanadzie. Rozgorzała między nimi krótka dyskusja. Ona uważała, że nie, on że tak. Pozostało im życzyć szczęśliwej i miłej journey albo trip (stwierdzili, że to jeden pies), wide road to Prague and Good luck! Machaliśmy sobie rękami na pożegnanie. Nice!
 
Po wczorajszym podlewaniu pomidorów gnojówką byłem opanowany przez nieprzyjemny (nie, nie gnój), bo taki "słodki", ból mięśni pleców, rąk i ud. Z beczki z deszczówką po litrze, a potem z gnojówki ręcznie, pobierałem płyny, mieszałem w odpowiednich proporcjach i potem takie wiadro targałem, by wylać zawartość w korzenie. Schylania było dziesiątki, targania ciężaru również, a organizm już nie ten. Po wstępnym sprzątaniu po Kanadyjczykach byłem bliski złamania się i położenia w salonie. Ale się przemogłem i skończyłem naszą górę. W sypialni starłem kurze i na mokro (cha, cha, cha!) starłem podłogi. I więcej - żeby mieć już za sobą wszelkie prace fizyczne, które dzisiaj bezwzględnie się narzucały, przygotowałem i wystawiłem na chodniku wory z selekcjonowanymi odpadami. I dopiero wtedy padłem. Z książki przeczytałem może stronę.
 
Aby fizycznie dać odpocząć organizmowi, postanowiłem zabrać się za dwie poszwy na gościowe kołdry. W pewnym momencie, gdy w obu zepsuły się zamki, nagle stały się najsłabszym ogniwem w  pościelowej wymianie. Trzeba było porządnie logistycznie kombinować - umiejętnie łączyć częstotliwość prania w zależności od liczby gości i częstotliwości ich wymiany. Gdy do tego dołożył się szczyt sezonu i fala przyjazdów rodzinnych (po trzy, cztery osoby), złamaliśmy się i ostatnio dokupiliśmy cztery komplety pościeli. No, ale przecież tym dwóm poszwom "niczego" nie brakowało. To tak, jak w czasach głębokiego PRL-u, kiedy to co roku sprawa zbliżających się żniw stawała się sprawą narodową i prasa poświęcała im główne strony gazet. I co roku głównym tematem był sznurek do snopowiązałek. I mimo, że przecież wszyscy wiedzieli, nie tylko indywidualni chłopi i PGR-y, ale również, między innymi, tzw. inteligencja pracująca, że będą żniwa, a potem, że gwałtownie się zbliżają, to sznurka zawsze brakowało. Prasa donosiła:
Żniwa w pełni. We wszystkich gminach powołano gminne sztaby żniwne. Na pierwszych posiedzeniach sztaby dokonały oceny stanu przygotowań do żniw. Ze wszystkich gmin płyną alarmistyczne wieści o braku sznurka do snopowiązałek. Nawet najbardziej operatywne sztaby żniwne niewiele poradzą. Sznurka jest po prostu za mało.
 
Czytając taki fragment na usta pchał mi się sentymentalny uśmiech, jednocześnie ogarniał mnie pusty śmiech. Niechby wtedy pozwolili jakiemuś prywaciarzowi taki sznurek produkować. Przez cały rok niczego więcej by nie robił, tylko trzaskał ten "głupi" sznurek w takiej ilości, że nie potrzeba byłoby żadnych alarmistycznych działań, a on sam opływałby w kasę, pod warunkiem, że urząd skarbowy nie dowaliłby mu domiaru, stwierdzając za pomocą jednego urzędnika czekającego na łapówkę, że gość za dużo obrasta w mamonę, co byłoby w jawnej sprzeczności z jedynie słusznym ustrojem socjalistycznym, mógłby wybudować ileś domów dla całej rodziny, gdyby mu pozwolili, a nie pozwoliliby, bo to był taki ustrój, że posiadanie pieniędzy nie oznaczało tego, co w obecnym kapitalizmie.
 
By the way ( to mi jeszcze zostało po Kanadyjczykach) sentymentalny uśmiech pchał mi się też z tego powodu, że byłoby mi teraz znacznie przyjemniej, gdybym czytał o takich problemach, zamiast o wypadkach, katastrofach, wojnach (sfera straszenia społeczeństwa przez media), o zagrywkach politycznych i całej tej hucpie (sfera wkurwiania społeczeństwa), o celebrytach i różnych WAGs'ach
(ang. Wives and Girlfriends - akronim stworzony i używany przez brytyjską prasę bulwarową dla określenia żon i dziewczyn angielskich piłkarzy. Obecnie jednak stosowany jest również w stosunku do sportowców o innych specjalizacjach, jak również piłkarzy niekoniecznie grających w lidze angielskiej) (sfera ogłupiania społeczeństwa). I też z tego powodu, że tamte wiadomości pisali dziennikarze z krwi i kości, porządnym, polskim językiem, którzy brali odpowiedzialność za słowa, nie było niechlujstwa językowego, a nie tak jak teraz, zwłaszcza że teksty "pisze" AI (wczoraj ujrzałem tytuł "Najszczersza plaża w Polsce"; okazało się, że ta najszczersza jest w Świnoujściu).
 
Zdarzało się, że ówcześni dziennikarze ponosili konsekwencje swoich artykułów. Jeden z nich napisał w dobrej wierze, że to jest skandal, że w jakimś PGR-erze, w którym wszyscy przecież wiedzieli, że będą żniwa, stoi od dawna zepsuty traktor, bo brakuje mu jednej tylnej opony. Od razu obudziły się głosy sprzeciwu dziennikarzy-lizusów, dupowłażącychbezwazeliny, którzy trzymali jedynie słuszną linię partii I jak tak można szerzyć ferment przed żniwami, rozmijając się z prawdą, skoro traktor jest sprawny, tylko brakuje mu jednej opony?! Facet został posądzony o agenturalną działalność na rzecz zachodniego imperializmu, o podkopywanie zdrowej socjalistycznej tkanki i tyle go widzieli. Wyleciał z pracy. A teraz kto zwolni AI?... Nawet ona sama tego nie zrobi, bo jest zbyt głupia.
Więc jak wspomniałem, była to sprawa narodowa. 
 
Wychowany w tamtych czasach do problemu dwóch poszew podszedłem również poważnie, może nie w kategoriach narodowych, ale starałem się nie być agentem zachodniego imperializmu. Więc  od początku uważałem, że nic im nie jest i że nadają się do użytku. A ponieważ obecni goście, bez  względu na wiek, mogliby się na tym nie poznać i mieć oburzone uwagi, postanowiliśmy z Żoną dobry stan kołder jeszcze bardziej poprawić. I był to jedyny, jak dotychczas, przypadek w moim życiu, kiedy nie mogłem zastosować mojego ulubionego powiedzenia, że "lepsze jest wrogiem dobrego".
Wymyśliliśmy zatrzaski. Takie z tamtych czasów, a więc trudno osiągalne. W końcu Żonie udało się  znaleźć  firmę i zamówić z nadmiarem Bo gdyby firma splajtowała, bo gdyby w kolejnej poszwie poszedł zamek... Po analizie poszwy, a konkretnie paska wzdłuż zamka, wyszło nam, że optymalną średnicą zatrzasków będzie 1 cm. Wielkość na tyle mała, że nie będzie rzucać się gościom w oczy, a na tyle duża, że moje robotniczo-chłopskie ręce (przecież nie dłonie, bo je posiadali przed wojną hrabiowie i książęta obojga płci) dadzą radę takie coś mikre precyzyjnie utrzymać nie kłując się co rusz igłą. Bo było wiadomo od początku, że całą brudną robotę odwalę ja. Po pierwsze na zasadzie wyznawanej zgodnie przez obie strony Bo ty lubisz taką chińszczyznę, a po drugie wiedziałem, że Żona podeszłaby do tematu "na oko" Oj, nie przesadzajmy, centymetr wte czy wewte!... Jaka to różnica?!... i całą robotę by spartoliła (mój idol - prezes Nikodem Dyzma).
 
Taką misterną, zatrzaskową robotę wykonywałem chyba po raz pierwszy w życiu,  więc trzeba było zapłacić frycowe, i to, jak się miało okazać, dwa razy. Za każdym, przyznaję uczciwie, zabrakło wyobraźni, koncentracji, rozumu i inteligencji. Może też, dla usprawiedliwienia, wyższego poziomu oświetlenia, bo zaczynało zmierzchać.
(Nazwa "frycowe" pochodzi od niemieckiego imienia Friedrich, które w zdrobnieniu brzmi Fritz. W języku polskim "Fryc" był potocznym określeniem na młodego, niedoświadczonego chłopca, nowicjusza, fuksa. "Frycowe" to opłata lub dar, który nowicjusz musiał uiścić, aby zostać przyjętym do jakiejś grupy lub zadośćuczynić za popełnione błędy.) 
Po inżynierskich pomiarach wyszło mi, że na całej długości otworu koperty (według wojskowej lub amerykańskiej definicji jest to "otwór wsadowy" lub "otwór do wkładania kołdry") wystarczą cztery zatrzaski oddalone od siebie o 15,6 cm. Zaczynając przyszywać od razu z żelazną konsekwencją trzymałem się tej odległości. Gdy żmudnie przyszyłem jedną połówkę, sprawdziłem, czy z drugą swoją połową się zatrzaskuje, co zapisałem sobie na plus, bo zrobiłem to przed jej przyszyciem. Nie zatrzaskiwały się. Po wnikliwej i dość krótkiej, trzeba przyznać, analizie, wyszło, że przyszyłem analogicznie odwrotnie, czyli o 180 stopni (360 - politycy i dziennikarze). To było pierwsze frycowe. Ono dodatkowo się powiększyło, bo przy rozcinaniu nici nadciąłem kawałek poszwy i na pewno w tym miejscu w przyszłości zaczęłaby się pruć. A to tylko dlatego, że Żona widząc, jaki zestaw narzędzi sobie przygotowałem, zlitowała się i wymieniła mi nożyczki z takich dużych, do zgrubnego rozcinania papieru, dość tępych, na malutkie, zgrabne i piekielnie ostre. Szyjąc ponownie połówkę zatrzasku  zaszyłem od razu rozcięcie.

Nie w ciemię bity od razu sprawdziłem, czy druga połówka się zatrzaskuje, zwłaszcza że dzięki powstałej warstwie nici na pierwszej jej grubość mogłaby przekroczyć odległość, i miłego dźwiękowego efektu mogłoby nie być. Był. 
W tym momencie coś mnie odciągnęło od dłubaniny, a gdy wróciłem, zacząłem szukać drugiej połówki, żeby ją przyszyć i mieć wreszcie gotowy, po pół godzinnie, jeden komplet. 
Frycowe nas dopadło. Mnie po raz drugi, a Żonę pierwszy, chociaż przecież niczemu nie była winna. Bo przyszła, żeby mi pomóc szukać tego gówienka. Czego to nie robiliśmy. Poszwę przełożyliśmy na drugą stronę i trzepałem ją nad parkietem, żeby w razie czego usłyszeć miły brzęk metalu uderzającego o podłogę. Żadnego dźwięku nie było. To dokładnie przeszukaliśmy stół. I nic. Podnieśliśmy wszystkie pobliskie poduszki narożnika, bo wiadomo, że tam takie maleństwo mogło złośliwie wpaść. Nic. To we dwoje dokładnie zlustrowaliśmy podłogę, przy czym ja użyłem latarki, żeby łatwo wyłapać w ślizgającym się świetle błyszczący przedmiocik. I nadal nic.
- To się samo znajdzie, gdy już nie będzie potrzebne... - pogodnie podsumowała Żona.
- Albo i nie, jeśli wciągnie odkurzacz... - uprawiałem czarnowidztwo. 
Z kartonika wyszarpałem drugą parę (po to kupiliśmy z zapasem) i znowu brakującą połówkę przed przyszyciem próbowałem zatrzasnąć. O dziwo, nie dała się. Bo nie mogła, skoro tam już była zatrzaśnięta ta, przez nas tyle czasu poszukiwana. Niezła paranoja.
Żona nadal zachowała niezwykły spokój ducha, mnie zaś tak to wyczerpało psychicznie, że po przyszyciu drugiego "odnalezionego" elementu (emelentu) komplet zatrzasnąłem, po czym cały warsztat pieprznąłem, to znaczy posprzątałem i odłożyłem na bok. Zrobiłem jedną przypinkę na osiem (planowane cztery na kołdrę). Czułem od razu, że taką dłubaninę to trzeba zacząć z samego rana, gdy organizm jest omamiony nocnym wypoczynkiem i mu się wydaje, że psychicznie podoła takiej pieprzonej dzióbaninie.
Ale system rozgryzłem.
 
Dla poprawy nadwyrężonych sił psychicznych po II Posiłku zabrałem się za porządne prace.  Pomalowałem deskę, która zakryła dziurę na boazeryjnej ścianie i umocowałem na niej kolejne gałęzie czarnej winorośli. Po czym powycinałem, tak, jak w poprzednim roku, gałęzie leszczyny, magnolii i wijącej się czarnej winorośli, które to właziły na siebie w dowolnych konfiguracjach. W tym roku był to pikuś, bo wykonałem rzecz na bieżąco. Zajęła mi raptem 0,5 godziny. W tamtym z cztery z użyciem "ciężkiego sprzętu" (duża drabina i poważny sekator), bo usuwałem z trzy-, czteroletnie zaległości i zapuszczenia.
Efekty pracy były widoczne gołym okiem, a nie, jak przy zasranych zatrzaskach. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Bear. A raczej jego połowę. W którymś  momencie coś mi nie grało.
- A zobacz, ile jeszcze do końca... - poprosiłem Żonę. 
Byliśmy idealnie w środku odcinka, po 33 minutach oglądania, czyli po całym z dotychczasowych. Twórcy postanowili zrobić nam niespodziankę i ten odcinek wydłużyli dwukrotnie. Drugą połowę postanowiliśmy oglądać jutro.
 
 Mimo wielu dzisiejszych prac czuliśmy, że to była niedziela. 
 
PONIEDZIAŁEK (07.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Na dworze było ciemno, szaro i ponuro. I padał deszcz. Stąd wstawało się ciężko.
Rano długo pisałem nie dekoncentrując się na onanie sportowym. A ponieważ było szaro, miałem alibi w postaci niskiego poziomu oświetlenia, więc tym bardziej nie zabierałem się za poszwy, zatrzaski i mikroskopijne w nich dziurki, żeby przezeń przewlekać igłę z nitką i trochę się pokłuć. Wolałem jeszcze przed I Posiłkiem odkurzyć gościnny dół, a po nim pojechać w Uzdrowisko, żeby kupić Socjalną, zawieźć pranie, odebrać etykiety na odpady bio, a nawet pojechać do DINO.
Po Socjalnej (był gaz) zaczęły się lekkie schody. Humorystyczne akurat, bo nigdzie mi się nie spieszyło. W MZK jedna z dwóch stojących przed wejściem do budynku pań porzuciła koleżankę i zagrodziła mi sobą wejście.
- Tutaj już nie dostanie pan żadnych etykiet, bo się przenosimy... - poinformowała. - Teraz pan je dostanie albo w Urzędzie Gminy,  albo w PSZOK-u, albo w siedzibie w sąsiedniej wsi, w której będę pracować.
Uciąłem sobie z nią pogawędkę, bo była tą kontaktową, a nie tą ponurawą i milczącą, której zresztą już w MZK dawno nie widziałem. Dowiedziałem się, że budynek przejmuje jakaś osoba prywatna, a dla niej i dla koleżanki przenosiny do sąsiedniej wsi niestety nie są najlepsze, bo obie mieszkają w Uzdrowisku. 
Do pralni dojechałem bez problemów, bo asfalt okrzepł i koła się nie kleiły.
 
DINO mnie o tyle zaskoczyło, że ledwo otworzyły się automatyczne drzwi, ujrzałem naszego pana. Przy kasie. Więc do mięsnego szedłem bez nadziei, z podciętymi skrzydłami, nomen omen. Postanowiłem drobną frustrację przekuć na swoją korzyść i napisałem do Żony, żeby podzielić się pewną niedolą.  
Facet jest przy kasie (: - A w kolejce jestem piąty i duszę się ze śmiechu ze sposobu robienia zakupów przez panie i sposobu komunikowania się ze sprzedawczynią i odwrotnie. :)
- Materiał do bloga - odpisała Żona.
- Tak, ale chyba nie, bo mam i tak za dużo materiału! Bloger! 
Taki fałszywiec! 
Pierwsza pani zamawiała, przy każdym zamówieniu opowiadając historie, co ona z tego mięsa zrobi i dlaczego. Ale kulminacja miała nastąpić.
- Poproszę kilogram żeberek, ale żeby było więcej żeberek niż mięsa... - poprosiła. 
Od razu dopadły mnie refleksje. Do czego to doszło po 30-35 latach. Żeby prosić o kości, a nie o mięso. 
- To proszę tu podejść i sobie wybrać. - zagadała sprzedawczyni. 
- A, nie, nie, proszę wybrać.
- Ale ja nie wiem,  co pani może odpowiadać... 
- Proszę wybrać, na pewno zrobi to pani dobrze.
- Może jednak pani podejdzie?...
- Nie nie, proszę kroić! - klientka okopała się na swojej pozycji. - Na pewno pani dobrze wybierze.
- Ale ja nigdy nie kupuję żeberek, więc nie wiem... - sprzedawczyni się broniła.
- Proszę ważyć, będzie dobrze.
Sprzedawczyni uchlastała więc kawałek i położyła na wagę.  
- A nie, nie, proszę odkroić ten kawałek mięsa na końcu, bo dała go pani za dużo. - kupująca pani bezrefleksyjnie i z refleksem zareagowała. 
Noż kurwa, taka jebana kwadratura zamawiania.
Następna pani była bardziej zorganizowana. Nie opowiadała historii, tylko do sprawy podchodziła konkretnie. Na końcu usłyszałem miły uszom i sercu początek zdania.
- To wszystko, dziękuję... I może jeszcze poproszę tę tylną golonkę.
- To już naprawdę wszystko. - usłyszałem, ale dla swojego zdrowia nie dawałem się nabrać. Uwierzyłem dopiero, gdy pani odeszła z koszykiem od lady. 
Młody chłopak stojący przede mną zamówił tylko kawałek goudy i to niepokrojonej.
- To wszystko... - a ja nie mogłem się nadziwić. Że też chciało mu się stać. No tak, młode nerwy, niezszargane... 
Ja zamówiłem trzy kilogramy łopatki I proszę zmielić. Kolejka powoli za mną rosła, ale nie miałem wyrzutów sumienia. Byłem konkretny i nie opowiadałem historii To dla pieska...  Żona mnie wysłała, bo Pieska kocha bardziej niż ja i takie tam, niezgodne zresztą z prawdą.
- Może być! - na końcu odezwałem się stanowczym głosem, gdy na wyświetlaczu wagi pojawiła się liczba 3,25 kilograma. 
Pani to doceniła, bo nie zdążyła nawet zapytać Może być? i na "do widzenia" obdarzyła mnie skromnym uśmiechem. 
 
Wracając zajrzałem do Urzędu Miasta i  Gminy. Jedyną panią w biurze zaskoczyłem pytaniem o naklejki. Nic nie wiedziała A właśnie kolega, który się tym zajmuje, wyszedł. Ale sprawą bardzo się przejęła i wydzwaniała po urzędzie. Z rozmów wynikało, że się chyba jeszcze do nich nie przenieśli, cokolwiek miałoby to oznaczać. Ale nadal przejęta wyszła ze mą na zewnątrz i szarpała za klamkę drzwi, które powinny były prowadzić do tych przeniesionych. Wewnątrz trwał remont.
- A mieli być już u nas od 1. lipca... - zdziwiła się. - To może wróćmy i ja dalej podzwonię. 
- A nie, nie. - Proszę się nie fatygować. - Pojadę sobie do PSZOK-a, bo tam blisko mieszkam.
- Przepraszam... - usłyszałem, chociaż dziewczyna była Bogu ducha winna. 
Miłe i budujące. 
 
Po powrocie skończyłem dół. A potem z przyjemnością pogadałem z Synem. Aż 46 minut, żeby dać szansę pochmurnej przyrodzie na dalsze ściemnianie...
Dowiedziałem się wszystkiego o ich pobycie w Dziurze Marzeń i o całym zamieszaniu z tym związanym. Ale wszystko się udało i poszło dobrze. A potem Syn wyjaśnił mi, dlaczego, na jaki konkurs i do kogo wysłał swoje trzy kompozycje inspirowane twórczością Chopina.
- Ostatnio pytałem o to Wnuka-III. - Odpowiedział, że tata wysłał kompozycje na konkurs... - obaj pękaliśmy ze śmiechu.
Wczoraj, gdy już miałem wyłączonego smartfona, Syn przysłał mi trzy zdjęcia Wnuka-III z nową fryzurą. Dla mnie bomba. Jeszcze kilka lat i dziewczyny będą wymiękać.
- Masz taką urodę i temperament południowca... - Syn cytował mi panią fryzjerkę. 
Może być ciekawie, bo na dodatek Wnuk-III uczy się włoskiego. 
 
Przed 15.00 przyjechali goście, więc przyszywanie zatrzasków znowu miło się oddaliło. Para młodych ludzi, na oko po 25-26 lat. Niezwykle sympatycznych, kulturalnych, otwartych i wchodzących bez skrępowania, ale na wyważonym luzie, w słowny kontakt. Oboje poznali się na tym samym roku i na tym samym politechnicznym kierunku - informatyka i automatyka. Przy czym, żeby było ciekawie, bo taka drobna dziewczynka, ona jeździ po fabrykach i wdraża jakieś moduły, nie jestem w stanie powtórzyć jakie, a on, wysoki, o charakterystycznej fryzurze z "podniesionym" czołem i długimi włosami, robi doktorat na macierzystej politechnice i chce zostać pracownikiem naukowym. Naprawdę musiałem się powstrzymywać, żeby biednych dzieci po podróży nie zamęczać.
 
Potem musiałem pisać, bo dzisiaj dzień publikacji, a poza tym czekałem na kolejny mecz Igi na Wimbledonie, na 1/8, z Dunką, Clarą Tauson. Więc czy opłacało mi się rozkręcać całą maszynerię zatrzaskowo-szyjąco-kłującą? Mając tak potężne usprawiedliwienia z wielką przyjemnością odłożyłem ją na jutro licząc na to, że jutro niespodziewanie wypłyną jakieś poważne obowiązki, a jeśli nie poważne, to niecierpiące zwłoki, uniemożliwiające, tak czy owak, zajęcie się poszwami. Może chociaż przez cały dzień będzie niski poziom oświetlenia?...
O 17.00 pojawiło się słoneczko i poziom oświetlenia niepokojąco wzrósł, ale na poszwy było już za późno. Tedy dzisiaj torpeda przeszła bokiem... 
 
Mecz Igi rozpoczął się dopiero o 20.00. Nic więc dziwnego, że drugiej części serialu Bear nie oglądaliśmy. Iga wygrała 2:0, ale nadal nie mogłem wyrazić jednoznacznej opinii o jej grze. Trzeba będzie poczekać na ćwierćfinał, do którego się zakwalifikowała.
 
Dzisiejszy poniedziałek wydawał się nam niedzielą, chociaż przecież nie miał żadnych podstaw. Trudno to zrozumieć. Muszą po prostu działać jakieś zmysły.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.28.
 
I cytat tygodnia:
Najlepsze rzeczy w życiu często czekają na Ciebie na granicy strefy komfortu. - Karen Salmansohn (amerykańska autorka i projektantka książek o samopomocy)