30.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 27 dni.
WTOREK (24.12) - Wigilia
No i dzisiaj wstałem o 08.30. Zaraz potem Żona.
To co się jeszcze działo wczoraj, w poniedziałek, 23.12?
Wyjechaliśmy całkiem sprawnie, bo o 12.26, a byliśmy na miejscu już o 14.00, czego się nie spodziewałem. Do Pasierbicy pisałem, że będziemy o 14.19.
Czas jazdy wykorzystaliśmy na kilka rozmów, aby złożyć sobie życzenia i dowiedzieć się, jak u naszych bliskich znajomych będą przebiegać Święta. Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego dopadliśmy na przygotowaniach, a Zaprzyjaźnioną Szkołę na zakupach w sklepie. U obu par wszystko miało przebiec tradycyjnie, bez niespodzianek.
Najdłużej rozmawialiśmy z Synem. Mieliśmy do niego dzwonić za jakąś chwilę, żeby zrobić sobie informacyjną przerwę po ostatnich rozmowach, ale nas ubiegł, bo energia krążyła w kosmosie. No i przekazał nam kolejne, mocno sensacyjne, informacje dotyczące jego siostry.
U Krajowego Grona Szyderców zastaliśmy atmosferę dość ciężką, której mogliśmy się spodziewać po smsach Pasierbicy jeszcze w trakcie naszej podróży. Popieprzył się jej przedział godzinowy, w którym mieliśmy przyjechać, i mężowi podała ten nieprawdziwy, późniejszy. Nic więc dziwnego, że nie był zachwycony, gdy dowiedział się, że będziemy za chwilę, gdy akurat on miał rozgrzebaną w kuchni świąteczną robotę i czas zaplanował sobie inaczej. Tego nikt nie lubi.
Stąd po przyjeździe wypakowaliśmy się błyskawicznie omijając kuchnię i salon, żeby nie kłuć Q-Zięcia naszymi postaciami, i złożyliśmy nasze bagaże w sypialni (domownicy nam ją odstąpili na okres naszego pobytu), a wszystkie spożywcze na tarasie, bo chłodno, a lodówka pełna. No i Q-Zięć koło niej. Po czym we czworo, z Ofelią, poszliśmy na spacer, bo Pieskowi po stresującej podróży się należało. Q-Wnuk nam nie towarzyszył, bo w tym czasie miał angielski online.
Minęło na tyle dużo czasu, że Q-Zięć się wyrobił, więc po powrocie atmosfera zelżała. Wszyscy coś tam przygotowywali, więc z Q-Wnukiem spokojnie mogliśmy wypróbować mój elektroniczny zegar szachowy, który na tę okoliczność zabrałem ze sobą. Grając czarnymi w nastawione 10 minut przegrałem. Q-Wnuk zdążył przed czasem dać mi mata.
Na to wszystko przyjechała Teściowa. Wspólnie zjedliśmy obiad, była kawa i herbata, i przy okazji jej pobytu i mnie się również udało uszczknąć kawałek babeczki, a nawet kawałek sernika. Strucli makowej już nie dostałem. Wszystkiego kategorycznie bronił Q-Zięć.
- Jutro Wigilia i przyjadą dziadkowie, a poza tym w pierwszy dzień Świąt jedziemy do rodziców! - zastrzegł, jakbym miał zjeść wszystkie ciasta naraz.
Znając jednak moje sernikowe nastawienie złamał się o tyle, że obiecał, że jeden kawałek mi da, jeśli jutro słowem na temat sernika się nie odezwę i nie będę żebrał, jękolił i mękolił. Obiecałem.
- Co obiecałeś? - Żona mnie przyszpiliła.
- Że nie będę...
- Co nie będziesz?...
- No, nie będę prosił...
- O co nie będziesz prosił?...
- No, o kawałek sernika...
- A możesz powiedzieć całym zdaniem Jutro nie będę... - wwiercała się we mnie wzrokiem.
- Nie będę...
- Od początku! - natychmiast mi przerwała. - Jutro...
- Jutro nie będę prosił o kawałek sernika...
Co słowo wypowiadane przeze mnie kiwała głową potwierdzając na bieżąco, że wszystko się jej zgadza, że mówię tak, abym nie znalazł jutro w mojej obietnicy żadnej luki i się nie wyłgał z postanowienia. Wreszcie obiecany kawałek dostałem.
Przy okazji obecności Teściowej myślałem sobie, jakie to wszystko jest chore. I nie zająknąłem się na ten temat ani razu. Od lat czytam przy takich i podobnych okazjach, jak dane rodziny będące Świadkami Jehowy się męczą, jakich traum muszą doznawać dzieci otoczone katolicką rzeczywistością i tradycją, i jak w rodzinach mieszanych (patrz zwłaszcza nasza - paczworkowa) muszą ci biedni wyznawcy opętani ideą wymyśloną przez innych ludzi kombinować w takim czasie, robić uniki i wymyślać, broń Boże niezdefiniowane preteksty, aby spotkać się z rodziną. Problem jest szeroki jak świat cały. Zawsze byłem zwolennikiem wspólnego zapraszania się na święta chrześcijan z ich niezliczonymi odłamami, Żydów, muzułmanów i innych różnych. Dlaczego nie można się spotykać w sympatii, w ciekawości, w tolerancji i zrozumieniu dla inności nie przeżywając z tego tytułu jakichś wyimaginowanych lęków i obaw przed "swoim Stwórcą". Najlepsze, że jako Jedyny przecież, chciałby, aby ludzie tak postępowali.
A już naprawdę humorystyczna jest przy takich okazjach językowa ekwilibrystyka Teściowej, aby uniknąć sformułowań i/lub nazw "Święta Bożego Narodzenia", "Wigilia", a nawet "choinka", czy "prezenty".
Pasierbica odwiozła babcię do domu, a Q-Wnuk natychmiast wyciągnął mnie na ping-ponga. Szliśmy spory kawałek drogi do jakiegoś osiedlowego placu zabaw, na którym stał jeden stół ping-pongowy, taki trwały, betonowy. Po drodze fajnie sobie porozmawialiśmy o różnych sprawach.
Plac był oświetlony lampami, przy czym, żeby było śmiesznie, jego twórcy ustawili różne huśtawki, ławeczki, liny wspinaczkowe, itp. w najlepiej oświetlonych miejscach (lampy musiały stanąć pierwsze), zaś stół w najciemniejszym.
Fajnie się więc grało nie widząc piłeczki zupełnie lub w ostatniej chwili, kiedy na reakcje potrzebne były ułamki sekund, a z tym w moim wieku już trochę gorzej, chociaż nie narzekam.
W trakcie rozgrywek jednak narzekałem Przecież to paranoja, gdy piłeczka koło mnie przelatuje, a ja nawet o tym nie wiem!, z czego Q-Wnuk nic sobie nie robił, bo warunki gry były przecież takie same dla obu. A że dziadek miał słabszy wzrok, to co z tego.
O dziwo, w tym półmroku udało mi się wygrać dwa mecze po 2:1, a łepkowi tylko jeden w takim samym stosunku. W meczach było więc 2:1 dla mnie. Sukces był dodatkowo o tyle, że Q-Wnuk zdecydowanie podniósł swój poziom gry, co oczywiste, skoro chodzi do szkoły sportowej, w której trenuje pływanie, koszykówkę, piłkę nożną i tenis stołowy właśnie.
Późnym wieczorem w pięcioro (bez Ofelii) graliśmy w "Farmera". Gra mnie zupełnie nie emocjonowała, no może tylko z wyjątkiem chwil, w których udawało mi się wyrzucić kostkami/kostką lisa lub wilka i pożreć wtedy innym graczom króliki lub owce, czy też krowy (w tej wersji świń nie było). Byłem na szarym końcu, ale to ostatecznie nie miało znaczenia, bo wygrany mógł być tylko jeden, a była nią Pasierbica.
Później graliśmy w kierki. Jednego gracza stanowiła para babcia-wnuk, sprawdzona od dawna, w której łonie nigdy nie może powstać nawet zarzewie konfliktu. Po zwykłych emocjach wygrała... Pasierbica. Nawet jeszcze przed loteryjką. Drugi byłem ja.
Spać kładliśmy się późno, jak dla nas bardzo późno, bo o 23.30. Gospodarze odstąpili nam swoją sypialnię z normalnym łóżkiem, sami spali na dmuchanym materacu w pokoju Q-Wnuka, on zaległ na kanapie w salonie, a Ofelia spała u siebie. Aha, Piesek spał na legowisku, tuż przy łóżku, po... mojej stronie.
Dzisiaj, we wtorek 24.12, gdy już wszyscy wstali (Ofelia zaraz po nas, pierwsza z domowników; od razu pomogła obudzić się bratu), natychmiast zabrałem się za sos tatarski słuchając różnych opowieści. Chociażby takiej, że Krajowemu Gronu Szyderców w nocy z materaca zeszło powietrze, a efekt czegoś takiego znamy jeszcze z Emden, z ich drugiego mieszkania, gdy któregoś razu przyjechawszy spaliśmy na takim dmuchańcu. Tamten (może to ten sam?) był o tyle perfidny, że nie wypuszczał powietrza do końca, więc w obszarach nieobciążonych naszymi ciałami robił takie perfidne bąble ograniczając obszar do złożenia ciała, a każdy z kolei ruch mój lub Żony powodował, że druga strona była poddawana niekontrolowanym naciskom podłoża wynikającym z przemieszczania się bąbli, czyli z praw fizyki. Krótko mówiąc ulegała podrzucaniu.
W nocy Q-Zięć ratował się chyba innym materacem, a na dzisiaj wymyślił rezerwowe podłoże z kołder, ale do końca nie zrozumiałem, bo oburzona na niezaradność męża Pasierbica nie za bardzo dopuszczała go do głosu.
Ja z kolei raczyłem porannie opowieściami o moim nocnym sąsiedztwie z Bertą. Zwróciłem uwagę, że dało się wytrzymać. Było trochę mlaskania, trochę chrapania, tylko jedno nocne otrzepanie się i chyba nie było bąków. Przynajmniej ja niczego takiego nie poczułem. Bąki jako takie niezmiennie Q-Wnuki bawią, ale jeszcze bardziej, gdy poruszam temat wszelakich kup. Zdarza się, że historie z nimi związane każą mi powtarzać po kilka razy. Zwłaszcza główny prowokator, czyli Q-Wnuk.
Po skromnych jajkach na miękko dopchanych przeze mnie sałatką i pasztetem poszliśmy z Q-Wnukiem znowu na pingla. Przed wyjściem Q-Zięć obiecał synowi, że, gdy wygra dwa mecze z dziadkiem, dostanie dychę. No i Q-Wnuk wygrał. W pierwszym meczu dostał baty 2:0 i przyznał później, gdy wszystko w drodze powrotnej szczegółowo omawialiśmy, że po pierwszym secie drugiego meczu, gdy go wygrałem, miał już pietra i weszła w niego niewiara. Wystarczyło, że wygrałbym seta drugiego i dycha by się rozpłynęła. Ale tego seta wygrał i następnego również, cały mecz więc 2:1, i w meczach zrobił się remis. Walczyłem twardo, ale ostatecznie młody gad wygrał ostatni mecz 2:1 i cały turniej. Na dodatek jednego seta zamknął wynikiem 11:1 używając słowa "pogrom", którym skwapliwie kłułem go w uszy, gdy wcześniej dawałem mu łupnia. Co tu dużo mówić - był dumny i zachwycony.
Pasierbica scedowała na nas jeszcze jakieś ostatnie zakupy w Biedronce. Półki były wymiecione, świeciły pustkami tak, że cudem udało się nam co nieco kupić, ale, na przykład, o toniku do drinów to można było pomarzyć. Gdy pojawiliśmy się w domu i okazało się, że obaj zapomnieliśmy o kupnie baterii AA, o które telefonicznie poprosił Q-Zięć, wróciłem sam do Żabki. Tonik był i baterie również.
Po drodze spotkałem przyrodnią siostrę Pasierbicy, która zmierzała do Krajowego Grona Szyderców na Wigilię. Obie mają wspólnego ojca, jedna z pierwszego małżeństwa, druga z trzeciego, aktualnego. Poznaliśmy się wzajemnie, ale tylko ja miałem odwagę się zatrzymać i serdecznie przywitać, bo dziewczę jeszcze młode, 20-21 lat(?), więc nieśmiałe. Ale już w domu było rozmowne.
Nastąpił taki martwy okres w przygotowaniach. Niby wszystko gotowe, ale nie do końca. Q-Zięć pojechał po dziadków, Byłych Teściów Żony, a ja zaszyłem się w pokoju Q-Wnuka i pakowałem prezenty. A tej czynności nie cierpię. Jest na drugim miejscu w charakterze prac, których nie chciałbym wykonywać. Na pierwszym jest telemarketing.
Wigilia zaczęła się oficjalnie o 16.00. Czyli, jak Pan Bóg przykazał, że tak powiem. Przy stole zasłanym białym obrusem zasiadło 9 osób. Były Teść Żony, jako najstarszy (84 lata) złożył wszystkim życzenia. I wzruszył się, gdy wspomniał, jak bardzo docenia fakt, że mogliśmy się spotkać w takim gronie i w takich okolicznościach. Musiał się opanować, bo słowa uwięzły mu w krtani.
Ale potem poszło już żywiołowo. W dużej mierze dzięki Stumbrasowi (wybrał Były Teść Żony) i najmłodszym, którzy nawet spory czas wytrwali przy stole, ale ile można, kiedy pod choinką taka góra prezentów. Oczywiście taki moment jest najmilszy przy takich dzieciakach. Emocje, czytanie, rozdawanie i słodka naiwność.
O 17.00 Siostra Pasierbicy musiała jechać do pracy na całonocny dyżur w hotelu, od 18.00 do 06.00.
Reszta dotrwała do 19.00. Zgodnie z umową nie poprosiłem o sernik, chociaż w pewnym momencie Q-Zięć zaczął się łamać. Było mi o tyle łatwiej, że, gdy piję wódkę, nie jem niczego słodkiego. Mam tak od "zawsze".
Byli Teściowie Żony wyjechali o 19.00 zamówioną taksówką. Po wstępnych porządkach zasiedliśmy do Kevina samego w domu. Film oglądałem bodajże dwa razy. Pierwszy raz na fali jego rozpoczynającej się ery i wtedy ewidentnie mi się podobał. No, ale to były lata dziewięćdziesiąte (film z 1990), okres wszelakich zmian i posuchy właśnie się kończącej. Dzisiaj widziałem w nim mnóstwo niedoróbek, uproszczeń, schematów i oczywistych amerykańsko-świątecznych przesłodzeń. Oglądanie dla mnie miało sens tylko w tych rodzinnych warunkach i w obecności Ofelii i Q-Wnuka. Nie kryły się z tym, że za chwilę mogłyby oglądać od nowa. Piękny wiek...
Później rodzice puścili To właśnie miłość (2003), ale dla mnie to już było za dużo i za późno. Dla Żony również. Tedy wystartowaliśmy do łóżka "już" przed 22.00. Nawet nie zarejestrowałem, czy reszta została oglądać.
Znowu spaliśmy w sypialni Krajowego Grona Szyderców, Ofelia zaś tym razem miała spać na kanapie w salonie, Q-Wnuk u niej, a rodzice tak, jak wczoraj, u Q-Wnuka.
ŚRODA (25.12) - I Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 07.50.
Grubo przed wszystkimi. Od razu bezceremonialnie zacząłem się tłuc w kuchni ignorując obecność Ofelii, która słodko spała. I spałaby dalej, gdyby stosunkowo wcześnie nie przyszedł jej brat.
Ale zanim to nastąpiło, wyszukałem sobie kubek na kawę, przy grzmocie ekspresu zrobiłem trzy porcje, żeby było czym popijać babkę, sernik i makową struclę. Dodatkowo miałem fajnie, bo wieczorem Q-Zięć przełożył z pokoju Q-Wnuka do kuchni nasze laptopy, więc mogłem nawet przeprowadzić spory onan sportowy.
Z chwilą nadejścia Q-Wnuka Ofelia musiała się obudzić. Trochę jej pomogłem maltretując to ciągle drobne, ciepłe, pachnące i rozespane ciałko. Nie miała pretensji, bo świąteczne emocje wzięły górę, więc od razu z bratem zabrała się ponownie za prezenty.
Rodzice wstali później, ale niezbyt późno, bo czekało ich pakowanie i wyjazd do rodziców Q-Zięcia.
W tym sporym zamieszaniu nawet ich nie zapytałem, jak dzisiaj w nocy sprawował się materac.
Po śniadaniu już o 10.57 wyjechaliśmy. Tym razem droga do Uzdrowiska zajęła nam szokująco mało czasu, bo godzinę i 30 minut, mimo że w naszą stronę jechało sporo aut, a wśród nich sporo niedzielnych gamoni. Podróży więc nie zdążyliśmy poczuć. Co innego Piesek. Z ulgą "wysiadł" z bagażnika, poszedł od razu z panią na spacer, zrobił kupę, dostał żwacza, nażłopał się wody i wreszcie wyluzowany zapadł w sen na swoim legowisku. Nie czekały go już jakieś samochodowe wstrząsy, jakieś popiskujące świnki, ciasnota w mieszkaniu Krajowego Grona Szyderców, łomoty wszelakie, w tym świąteczne, tylko dom, legowisko i święty spokój.
W trakcie jazdy zadzwoniła Teściowa. Dopytywała o Wigilię skrzętnie unikając tego słowa, a przede wszystkim o Byłych Teściów Żony. Dla mnie było oczywiste, że chętnie ten czas spędziłaby z nami, ale do tego nie przyzna się sama przed sobą w obawie przed Jehową. To się nazywa skuteczna indoktrynacja.
W domu zastaliśmy + 16,6 stopnia. O godzinie 15.30 było już +18,4. Cały czas siedziałem w kuchni w Kurtce Gruzińskiej i w czapce, bo po łysej pale wyraźnie ciągnęło chłodem.
Dość późno poczułem lekki głód, a przy tym nie miałem zupełnie ochoty na jakąkolwiek świąteczną potrawę. Z przyjemnością zrobiłem sobie jajecznicę z trzech na smalcu i na kiełbasie. Żona nie jadła nic, nawet ode mnie nie dzióbnęła.
W sypialni było +15, więc na trzy godziny odkręciłem kaloryfer, bo aż tacy survivalowcy to nie jesteśmy. Gdy kładliśmy się, było + 17. "Resztę" załatwiły szlafroki i skarpety na stopach (u mnie).
Dzisiaj, świątecznie, obejrzeliśmy aż dwa odcinki serialu Mad Men.
CZWARTEK (26.12) - II Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W zdecydowanie lepszej kondycji niż po ostatnich dwóch nocach, mimo przewracania się z boku na bok, durnowatych snów i ponownego przyzwyczajania się do naszego łóżka. Ale to normalne po takich zmianach.
Na dworze było -5 stopni, jak na razie rekord tej zimy w Uzdrowisku, w domu +17,6. Od razu więc się ogaciłem w czapkę, Kurtkę Gruzińską i robocze buty, żeby nie przekroczyć w dół bariery potencjału i w takim ocieplonym stanie doczekać do domowej temperatury. W kuchni po nocy zostały niedopalone bierwiona, więc rozpalenie było szybkie i łatwe. Wystarczyło uchylić dolne drzwiczki, by ogień zaczął przyjemnie huczeć, a kubki z Blogowymi postawione na blasze błyskawicznie mogły się ogrzać przyjemnie topiąc masełko i olej kokosowy.
Kolejne przyjemne akcenty poranka były takie, że wyczytałem, że dzisiaj dzień jest dłuższy od najkrótszego w roku o 2 minuty, a ponieważ wczoraj był tylko o minutę, więc trend jest oczywisty i niezwykle optymistyczny. Dodam, że pod koniec stycznia, więc tuż, tuż, będzie już dłuższy o całą godzinę. Tedy do życia, bo to Sama radość, panie kochany!
O 06.51 napisał Po Morzach Pływający. Jak na niego późnawo, ale tekst wyjaśniał wszystko.
Święta minęły szybko i przyjemnie zwłaszcza, że staliśmy w porcie.
Dzisiaj o 0600, a 0700 czasu lokalnego załadowca podjął próbę załadunku, ale ze względu na deszcz musi niestety poczekać. Dźwig który miał szybko i sprawnie ten załadunek rozpocząć nadal jest niesprawny. Ze względu na pogodę i niesprawności sprzętu mamy już 7 dni opóźnienia. Nie mniej jednak armator nic nie traci ponieważ jeżeli statek wejdzie w tzw postój to załadowca jest obowiązany płacić kary umowne za tę sytuację czyli niezależnie jak długo będzie trwał załadunek armator będzie zarabiał. Jest szansa, że zakończymy jutro i popłyniemy do naszego portu przeznaczenia czyli Agadiru w Maroku.
Miłego dnia
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Dzisiaj o 0600, a 0700 czasu lokalnego załadowca podjął próbę załadunku, ale ze względu na deszcz musi niestety poczekać. Dźwig który miał szybko i sprawnie ten załadunek rozpocząć nadal jest niesprawny. Ze względu na pogodę i niesprawności sprzętu mamy już 7 dni opóźnienia. Nie mniej jednak armator nic nie traci ponieważ jeżeli statek wejdzie w tzw postój to załadowca jest obowiązany płacić kary umowne za tę sytuację czyli niezależnie jak długo będzie trwał załadunek armator będzie zarabiał. Jest szansa, że zakończymy jutro i popłyniemy do naszego portu przeznaczenia czyli Agadiru w Maroku.
Miłego dnia
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Dopytałem, w jakim porcie dają tak ciała? O 07.40 odpisał: Liepaja, Łotwa. (Lipawa - wyjaśnienie moje)
Dość długo w takim ogaconym stanie trwałem, bo temperatura rosła w domu powoli. W nim przeszedłem przez onan sportowy, ułomny, bo teraz nic się w tym obszarze nie dzieje, same retrospekcje, żeby bić pianę, i nawet przez I Posiłek - nasz powszedni, żeby mieć odskocznię od świątecznego jedzenia. A ponieważ wyszło słoneczko, zrobiło się -3, zrobiliśmy sobie bardzo długi spacer. To samo słoneczko, no i II Dzień Świąt, zawsze trochę "lżejszy", z innymi ludźmi zrobiły to samo, co z nami, więc w Zdroju były tłumy. Wprost pięknie. Jak ja kocham Uzdrowisko!
Po powrocie, po herbacie i babce (dostaliśmy trochę), mnie sieknęło, więc z książką zaległem na narożniku. Poczytałem może z ... minutę. Ale po godzinie snu poczułem się zregenerowany. I dalej nie wstawałem z narożnika, tylko sielsko czytałem.
II posiłek zjadłem z dużą przyjemnością, mimo że na zimno. Baleron, sałatka warzywna, sos tatarski wzmocniony dodatkowym chrzanem i jeden pepys czystej wódki świetnie ze sobą współgrały. Żona nie chciała nic jeść. Ale za chwilę Bo to przez ciebie! zrobiła sobie taki sam zestaw, zdecydowanie mniejszy. I z pasztetem. Wyraźnie jej smakowało. A w pepysie nawet umoczyła usta.
Mimo że w sypialni i w górnej łazience było cieplej niż wczoraj, znowu dogrzałem kaloryferami. Tym razem już krócej.
Kolejny świąteczny dzień zamknęliśmy znowu dwoma odcinkami serialu Mad Men.
PIĄTEK (27.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Na dworze było -6 stopni, w domu o stopień więcej niż wczoraj rano. Szło żyć.
Rano trochę pisałem i przeprowadziłem skromny onan sportowy. Goście dość wcześnie zaczęli się pakować przy wtórze Fafika i ich Lusi. Mogli wyjechać do 15.00, zadeklarowali 12.00, a wyjechali przed 10.00. Mieliśmy niespodziewany organizacyjny luz.
Od razu zrobiłem wstępne sprzątanie, a po I Posiłku nabrawszy wodę do dwóch garów, zakręciłem główny zawór i bez problemów zdemontowałem prysznicową baterię w naszej kabinie. Przez ileś dni mogliśmy korzystać z tego cywilizacyjnego dobrodziejstwa w apartamencie gości, na dole lub na górze, ale ta możliwość w niedzielę miała się skończyć. A głupio tak jakoś zamykać stary rok bez prysznica.
W City w Leroy Merlin kupiliśmy nową baterię prysznicową. W domu dokładnie zmierzyłem rozstaw krzywek (mimośrodów) wystających ze ściany kabiny oraz ich średnicę, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to wszystko musi być znormalizowane i powtarzalne. Nie tak, jak w przypadku końcówek ładowarek do telefonów, na przykład.
Tak rzeczywiście było, ale wolałem skonsultować ten temat z panem, bo na plecach czułem przez cały czas kilka razy powtarzane pytanie-sugestię Żony A może tę baterię wymieniłby Fachowiec? W życiu bym do niego nie zadzwonił w takiej sprawie. Wstyd po prostu!
Korzystając z obecności w Leroy Merlin kupiliśmy jeszcze dwa pręty karniszowe, drobne akcesoria do ich montażu i dwie zasłony. Żona wymyśliła, żeby to wszystko powiesić na granicy Bawialny-Salon.
- Gdy ktoś z naszych znajomych będzie tam spał, zawsze można stworzyć im taką kameralną atmosferę zaciągając zasłony.
Pomysł mi się spodobał, zwłaszcza że w wierceniu i montażu takich rzeczy jestem dobry, lubię to robić i przy tych pracach nie mam lęków na tyle, że Żona nigdy nie mówi A może...
Zakupy w Carrefourze i w Biedronce załatwiliśmy szybko i równie szybko rozpakowaliśmy je w domu, bo w nerwach pędziło mnie do baterii. Montaż był trywialny, poszło gładziutko, szybko i wzorcowo.
Można było korzystać z kabiny.
Od razu zacząłem myśleć o moim ulubionym powiedzeniu Nic, co wydaje się proste, takim nie jest i stwierdziłem, że tym razem był to wyjątek potwierdzający regułę. Do czasu, gdy nie zszedłem do piwnicy, aby zostawić tam kilka narzędzi. Usłyszałem nagle charakterystyczny dźwięk kapania, a on nigdy nie jest przyjemny nawet w umywalce, zlewie, wannie, czy też kabinie prysznicowej, czyli w tych miejscach, w których woda ostatecznie może bezpiecznie ściekać do kanalizacji.
Kapało pod reduktorem ciśnienia wody i kapało po ścianie na podłogę. Ustawiłem wiadro, na rurze zamknąłem zawór i poszedłem sprawdzić, co ten manewr mógł spowodować w mieszkaniach gości, bo rura ewidentnie do nich prowadziła. Dolne mieszkanie nie miało zimnej wody, tylko ciepłą, a w górnym w łazience wszystko było ok (inny obieg), za to w kuchni nie było ani zimnej, ani ciepłej.
Reduktor montował Szef Fachowców. W sieci mamy ciśnienie rzędu 8 barów (tak twierdzili w trakcie naszego mieszkania różni fachowcy), a zainstalowany w górnej kuchni bojler mógł wytrzymywać cztery. Stąd ten reduktor.
Szef Fachowców nie reagował na moje telefony, za to od razu przyjechał Fachowiec i stwierdził, że popsuł się reduktor i dlatego cieknie.
- Ja takich za 118 zł nie montuję, bo to badziewie. - Kiedyś trzy takie po kolei mi wysiadły, więc teraz kupuję w granicach 250-300 zł. - Ale one są na cały dom, więc nie dziwię się, że na jeden mały obieg kupiliście ten.
Po różnych manewrach i grzebaniu imbusowym kluczem w bebechach reduktora ciec przestało, a to było najgorsze. Taka "naprawa" bez znalezienia przyczyny awarii. Wiadomo wtedy, że bomba tyka.
W końcu oddzwonił Szef Fachowców i fachowcy sobie porozmawiali, ale to przecież w kwestii felernego reduktora nic zmienić nie mogło.
W trakcie późniejszej dyskusji z Fachowcem mieliśmy do wyboru:
- wszystko tak zostawić Bo nie cieknie i może ciec nie będzie. Świadomość, że gdyby jednak nagle zaczęło, w obliczu obecności gości i Sylwestra, i wszystkich z tym związanych jaj, z miejsca nas przeraziła i wariant ten został odrzucony,
- ominąć obecny reduktor, rurę połączyć z powrotem "normalnie, na sztywno" i puścić 8 barów na górę, na bojler Bo może wytrzyma. Świadomość, że gdyby jednak nagle nie wytrzymał, w obliczu obecności gości i
Sylwestra, i wszystkich z tym związanych jaj, z miejsca nas przeraziła i
wariant ten został odrzucony,
- kupić taki sam nowy reduktor i go wymienić. Świadomość, że gdyby jednak jutro (sobota) nie udało się go kupić i świadomość, że taki sam badziewny mógłby nagle przeciekać, w obliczu obecności gości i
Sylwestra, i wszystkich z tym związanych jaj, z miejsca nas przeraziła i
wariant ten został odrzucony,
- kupić nowy, porządny i wejść w większe koszty. Świadomość, że będziemy mieć spokojną głowę, obecność gości nie będzie nas uwierać i nie będzie żadnych jaj, z miejsca nas ujęła i wariant ten został przyjęty.
Ustaliliśmy z Fachowcem, że on jutro sam wszystko kupi, przyjedzie rano i zabierze się do roboty.
O 17.00 elegancko napierdalała mnie głowa. Pilsnera Urquella, jako jedyne skuteczne antidotum, użyć nie mogłem z racji mojego gardła, więc próbowałem uciec w lekki onan sportowy, żeby odciągnąć myśli. Trochę pomogło, resztę załatwiło łóżko i wieczorna aura wyciszenia. Zastanawiałem się tylko trochę, jak perfidny musi być zbieg okoliczności, żeby dwa niezależne byty hydrauliczne połączyły się ze sobą w jednym czasie.
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Zaraz po nim zadzwoniła do Żony Pasierbica dziwując się, że do mnie się nie da. Ostatecznie w swoim skomplikowanym paczworkowym układzie na ten weekend pojadą do Ojca Pasierbicy, ciągle jeszcze w ramach Świąt, by na Sylwestra wylądować jednak u Słowian, jak rok temu, a nie u nas, co poważnie brali pod uwagę Bo Q-Zięć lubi przyjeżdżać do Uzdrowiska. U nas pojawią się w pierwszy weekend nowego roku, ale bez Q-Wnuka, który w tym czasie będzie na szkolnym obozie sportowym niedaleko nas, w ... Zniszczonym Miasteczku.
Pasierbica zatelefonowała, żeby nas o wszystkim poinformować, wytłumaczyć i w jakimś sensie przeprosić za drobne zamieszanie, ale przede wszystkim po to, aby móc od nas usłyszeć, że rozumiemy, że nic się nie stało i żeby ją utwierdzić, że w całej tej sytuacji podjęli słuszną decyzję, czyli dokonali optymalnego wyboru. Bo z dokonaniem wyboru u Pasierbicy jest ciężko. Czasami dobrze jest ją popchnąć, nakierować, a czasami ona sama o to prosi. Z ulgą więc przyjęła nasze stanowisko, aby bez napinania spotkać się w pierwszy weekend stycznia Bo ja też lubię przyjeżdżać do Uzdrowiska...
SOBOTA (28.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Planowo.
Miałem przed sobą sprzątanie dwóch apartamentów i zadymę z Fachowcem. On akurat jest taki, że zadymy nie robi, nawet kawy czy herbaty nie chce, ale jednak jest w domu, skoro musi coś naprawić.
Przyjechał tuż przed 09.00 i od razu zabrał się do roboty. Ponieważ kupił 1/2" reduktor ciśnienia, a miał być 3/4" (w hurtowni nie było), to jeździł do niej jeszcze dwa razy, aby "nowy" system wpasować w stary. Skończył przed 12.00. Wszystko hulało jak trzeba, no ale pięć stów pękło (300 - materiały, 200 - robocizna). Musieliśmy to zrobić jednak porządnie, bo nawet gdyby nic się nie działo, to noce nieprzespane byłyby pewne, a gdyby coś walnęło, to nawet szkoda mówić w kontekście gości. Ich i nasz Sylwester...
W trakcie pobytu Fachowca sprzątaliśmy, a skończyliśmy grubo po jego wyjeździe. Mnie dosyć ciężko się pracowało, bo organizm był jakby osłabiony ze wszystkimi oznakami początków przeziębienia. Ale przy pomocy Żony walczyłem. Nawet próbowałem na narożniku trochę dłużej poleżeć i się przespać, ale ciągłe podrażnianie gardła i kaszel powodowały, że leżenie było bez sensu.
Po II Posiłku, pierwszym normalnym od Świąt, usiłowałem trochę przejrzeć onan sportowy, trochę pisać, ale wszystko było bez ikry. Stąd stosunkowo wcześnie poszliśmy na górę, ja po kolejnych płukaniach gardła i porcjach witaminy C.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. A po nim trochę posłuchaliśmy/poczytaliśmy.
NIEDZIELA (29.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W nocy wstałem o 03.00, ogaciłem się mocno, zszedłem na dół, by płukać gardło i wziąć witaminę C. Wszystko karnie, według sugestii/poleceń Żony. Może dlatego rano gardło tylko pobolewało, ale nadal czułem podziębieniowy stan. Tedy walczymy dalej.
Zrobiwszy wczoraj wszystko, co do mnie należało w dwóch mieszkaniach, dzisiaj rano mogłem spokojnie oddać się onanowi sportowemu i nawet trochę popisać. Do zrobienia wokół gości były jednak drobiazgi. Trzeba było wszystkie wejścia zamieść i zlikwidować zdradliwe górki zamarzniętej wody. Szron na dachu w ciągu dnia ogrzewany słoneczkiem się topił, a spadające krople bardzo szybko, zwłaszcza na posadzce wejściowego balkonu, przymarzały, a kolejne się dobudowywały tworząc zgrabne śliskie górki.
Pierwsza para do górnego mieszkania przyjechała o 13.00, jak zapowiadała i jak zawiadamiała z drogi. Bardzo sympatyczna, oboje pod czterdziestkę.
Goście do dolnego mieszkania mieli przyjechać o 15.00. Najpierw deklarowali obecność trzech osób, na co Żona się zgodziła i co dolne mieszkanie było w stanie wytrzymać, ale potem pani, która korespondowała z Żoną, wyżebrała obecność czwartej. I mimo kilkukrotnych uwag Żony Ale będzie państwu naprawdę ciasno, się uparła. Również ona z drogi zapytała A czy możemy być o 13.00, bo jakoś tak podróż nam szybko zleciała? Żona się zgodziła, ale z uwagą Nie wcześniej... Przyjechali, gdy ledwo wprowadziliśmy pierwszych gości. Chyba para małżeńska i dwóch ich kolegów, wszyscy około trzydziestki, a to nie wróżyło dobrze, zwłaszcza że nawet my wiemy, że Sylwester swoje prawa ma. Żona na stronie w tej kwestii porozmawiała z panią Proszę pamiętać, że nad wami są goście i usłyszała Proszę się nie martwić, my to rozumiemy, mamy gry planszowe..., co mnie tym bardziej zaniepokoiło, bo wiem, jak sam często przy takich grach się zachowuję, a gdybym do tego dodał Sylwestra...
- Jakoś to przeżyjemy... - uspokajała Żona.
Dodatkowy mój niepokój wynikał z faktu, że czwórka przyjechała BMW, gorzej nawet, bo beemwicą, taką starszą, która źle mi się kojarzy z tej racji, że z powodu dość wiekowego zszarganego wyglądu kosztuje stosunkowo tanio, więc jest "na każdą(!) kieszeń", a kopyto ciągle ma, co w połączeniu z właścicielem, którego stać na kupno, tworzy nieprzyjemną mieszankę.
Z gośćmi wszystkimi, czyli z całą szóstką, a właściwie tylko z obiema paniami, wcześniej wiązała się pewna anegdota. Obie się nie znały, ale miały takie samo imię. Nazwiska bardzo podobne co do brzmienia i liczby sylab w pierwszej części, a w drugiej "znowu" takie same, bo kończące się na "-ska". Dodatkowo obie przyjeżdżały z Innej Metropolii.
- Musiałam bardzo uważać - relacjonowała Żona po przyjęciu "dołu" - na etapie rezerwacji, a przede wszystkim w trakcie późniejszych rozmów telefonicznych, bo obie brzmiały dla mnie tak samo i prawie były tą samą osobą, gdy się przedstawiały, bo oczywiście nazwiska danej dzwoniącej nie zdążałam rejestrować, tylko to "-ska", więc cały czas bałam się, że zdrowo namieszam. - Ale udało się...
Kumulację przyjazdu gości i piękną pogodę natychmiast wykorzystaliśmy. Czułem się gardłowo, katarowo i uszowo (usznie?) na tyle mocno, że z Pieskiem poszliśmy do Zdroju via Park Samolotowy, Różanecznikowy i Szachowy, by spacer i Stary Rok zakończyć symbolicznie w Stylowej.
Gości było co niemiara. Ale stolik udało się zdobyć. Standardowo miałem nieodpowiedzialnie zamówić dwie gałki lodów, ale Żona przytomnie zauważyła, że to jest chyba nie najlepszy pomysł w kontekście mojego gardła. Zreflektowałem się i zamówiłem... kawę piernikową, która później, już w domu, jakiś czas nieprzyjemnie "siedziała mi na żołądku". Żona zaś rozgrzewającą herbatę.
Czas spędziliśmy niezwykle sympatycznie, w dużej mierze dzięki Pieskowi, który całym sobą pracował, abyśmy mogli zawierać krótkie, ale bardzo sympatyczne i ciekawe kontakty towarzyskie.
Zaczynało się zawsze tak samo, gdy okoliczni goście nagle zauważali, że wśród nich jest takie duże bydle, którego, z racji jego zachowania, jakby wcale nie było. Padały uwagi O, jaki ładny piesek! albo A jaka to rasa?, po czym, po jakimś czasie, po nitce do kłębka, poprzez zadawane przeze nie pytanie A państwo skąd jesteście?, dochodzić do miejsca, skąd turyści przyjechali i móc na temat ich stron wiele powiedzieć, by na końcu spotkać się z ich pytaniem A państwo skąd jesteście? i oczywistym zdziwieniem, że stąd, co dawało asumpt do dalszej rozmowy. Miło.
W domu po II Posiłku (na szczęście mulenie w żołądku zdążyło mi przejść) całe ciemne popołudnie spędzaliśmy bardzo spokojnie. Nawet komunikat Żony, że Beemwica gdzieś wyjechała, nie dał rady zrobić na mnie zwyczajowego wrażenia, czyli martwienia się o gości, że Tak po ciemku i Czy dadzą sobie radę w obcym terenie?
Usiłowaliśmy nawiązać kontakt z bliskimi. Zarówno Syn i Córcia mieli w dupie mądre ojcowskie rady, uwagi, drobne prztyczki i przytyki, czy noworoczne życzenia. Milczeli, jak zaklęci, ale czułem ciężar tego milczenia. Może kiedyś, gdy sytuacja kryzysowa się wyjaśni i będzie wiadomo, czy jest "hejta", czy "wiśta", puszczę trochę więcej farby, o ile będę pamiętał, i co nieco zacytuję. Bo to jednak ciekawe.
Również nie reagowali na moje telefony Nowi w Pięknej Dolinie. Ani jedno ani drugie. Natychmiast zacząłem doszukiwać się drugiego lub trzeciego dna, na przykład, że mama w Święta dała im w kość, albo że dopadło ich jakieś choróbsko, ale Żona starała się mnie wyprostować.
- Przecież mogą być zwyczajnie zmęczeni albo być akurat z pieskami na spacerze...
Wcale nie uspokoił mnie "mocno opóźniony" sms od Lekarki, że jutro zadzwonią.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. A po nim trochę posłuchaliśmy/poczytaliśmy. I się zgadaliśmy, że dzisiaj oboje mieliśmy wrażenie, że jest ... niedziela.
PONIEDZIAŁEK (30.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Ponownie z bólem gardła.
Nad ranem spałem w czapce. Tej od Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Grubej, zimowej, więc myślałem, że nie dam rady. Trochę było za ciepło w łeb, ale ogólnie w porzo.
Na dole, po rozpaleniu, dzień rozpocząłem od porządnego ogacenia się, witaminy C i płukania gardła przesyconym roztworem NaCl (sól kłodawska). Fajnie byłoby jutro czuć się w miarę dobrze.
Gdy zdałem Żonie relację ze swojego samopoczucia, postanowiła wytoczyć ciężkie działa. Czekały mnie jakieś skomplikowane inhalacje, za którymi nie przepadam bo, mimo że przecież niebolesne, to jałowe w kontekście spędzanego czasu. No i poza tym miałem leżeć w łóżku i się wygrzewać.
- Możesz leżeć tutaj na dole, na narożniku ... - od razu zapobiegła moim protestom, że tam na górze w ciągu dnia czuję się samotnie. - I chyba chciałbyś się jutro czuć fajnie, gdy przyjedzie PostDoc Wędrująca?... - dalej zapobiegała moim protestom, że przecież mój stan zupełnie się nie kwalifikuje do jałowego leżenia w łóżku i to w ciągu dnia.
Jeszcze przed I Posiłkiem wyruszyłem załatwić kilka spraw. Tak się składało, że wszystkie nie wymagały przekroczenia głównej ulicy, za którą zaczynały się uzdrowiskowe parki.
Najpierw oddałem dwie skrzynki z pustymi butelkami i 13 dodatkowych zamykając w ten sposób naszą półtoraroczną przygodę z kupowaniem Socjalnej w szkle, w zgrabnych buteleczkach o ładnym designie. Chwilę z panią porozmawiałem, podziękowaliśmy sobie wzajemnie i tyle.
Zaraz obok załatwiłem abonament parkingowy dla mieszkańców Uzdrowiska na 2025 rok. Opłata wyniosła 90 zł, 10 zł więcej niż w tym roku, czyli o 12,5%. Grubo powyżej inflacji, ale Uzdrowisko się nie szczypie chcąc podtrzymywać swój wysoki standard w wielu aspektach jego życia. Nam się to podoba.
I zaraz obok mieści się charakterystyczna rozlewnia Socjalnej. Zajrzałem do jej biur. Oczywiście zakład zajmuje się oprócz produkcją, a raczej rozlewaniem wody, jej dystrybucją, jasne, że hurtową.
- Najmniejsza jednostka TIR? - zapytałem dwie panie i pana, który wyraźnie zawitał do nich po raz pierwszy po Świętach. Z rozmowy wynikało, że musi jakiś kierownik.
- Nie - odparł. - Jedna paleta, 48 skrzynek, 960 butelek.
Z naszych półtorarocznych doświadczeń wynikało, że ta ilość starczyłaby nam na około 2/3 roku. Oznacza to, że dziennie wypijamy wody wody(!) około 1-1,3 litra. Według Żony zdecydowanie za mało (ja!). Jeśli chodzi o mnie, mógłbym jej nie pić wcale, tylko przemycać ją w różnych potrawach, cieczach typu kawa czy herbata, a najlepiej w postaci Pilsnera Urquella. Ileż to dyskusji przeprowadziłem na ten temat z Żoną... Teraz w nie specjalnie nie wchodzę, bo Żona natychmiast się rozkręca, i po nich jakoś dziwnie muszę tej wody wody(!) wypić więcej. Robię to przy słabym proteście, żeby trzymać jaki taki fason i biorę na przeczekanie. Po dniu, dwóch sytuacja wraca do jakiej takiej normy, bo na szczęście doba ma 24 godziny, czynna jej część powiedzmy 15, a to oznacza chcąc zachować rozsądne, zdrowe i mądre interwały czasowe między posiłkami oraz między różnymi piciami oraz uświęcone rytuały, bo z życia trzeba czerpać drobne przyjemności, że wszystkiego zmieścić się nie da.
W biurze dostałem namiary na pana, pracownika rozlewni, który zajmuje się takimi detalistami, jak ja, więc chyba będzie można dalej Socjalną ze szkła pić. Na razie musimy opróżnić 12 litrowych szklanych butelek Jurajskiej, które ostatnio kupiliśmy w Carrefourze.
Na końcu wpadłem do Intermarche (zaraz obok) na drobny zakup i już byłem w domu.
Beemwicy nie było.
Po I Posiłku Żona przypilnowała, abym położył się na narożniku Jeśli tu chcesz! i mnie dopieszczała. Przyniosła szaliczek, żebym mógł nim szczelnie owinąć szyję, czapkę na głowę i drugą narzutę z góry, wszystkim szczelnie opatuliła starcze ciało, przysiadła na krawędzi, pogłaskała i prosiła, żebym sobie pospał i się wygrzał Ile chcesz!
Spałem dwie godziny. Trochę w trakcie dokuczało mi gardło i kaszel, ale czułem się zregenerowany.
Żeby się rozbudzić do pisania, myślałem o kawie, ale Żona miała lepszy pomysł. Zaserwowała mi rozgrzewającą herbatkę (taką ekstra - dostaliśmy cały zestaw pod choinkę od Byłych Teściów Żony) z miodem i z pigwówką produkcji Justusa Wspaniałego. Coś rewelacyjnego. Herbatka była pyszna i faktycznie mocno rozgrzewała. Poprosiłem o drugą porcję, żeby się lepiej rozgrzać. Że też na to nie wpadłem sam. Mogłem już od dwóch, trzech dni je pić wypełniając przy tym dzienną normę wypitej wody.
Gdy porządnie ostygłem, nomen omen, wybrałem się do paczkomatu po żwacze i po materiałowe podkładki na schody. Ponieważ Orlen wprowadził taką usługę, wyjątkowo ją wybraliśmy, bo promocyjnie mamił nas terminem dostawy, sobotnim, jeszcze w starym roku, czego Inpost uczciwie nie obiecywał.
Ostatniego żwaczka dałem Pieskowi w piątek, więc byliśmy spokojni. Ale paczki nie było ani w sobotę, ani w niedzielę, a dzisiaj była dopiero w okolicach 16.00, dwie godziny po terminie, w którym Piesek żwaczka codziennie dostaje. Doskonale o tym wie i gdy danego dnia o tej porze poruszam się w okolicach kuchni lub spiżarni, przyjmuje zawsze postawę pełną gotowości do przyjęcia tego smaku, co objawia się charakterystyczną siedzącą, naciskową sylwetką, odpowiednim, skośnym ułożeniem głowy, a przede wszystkim uważnym, specyficznym ustawieniem uszu, które tak nastawia w wyjątkowych sytuacjach koncentracji.
Przez trzy dni czułem się w okolicach 14.00 głupio i oboje z Żoną psioczyliśmy na kłamliwy Orlen. Ja przez te dni, żeby jakoś odreagować i wyjść wobec Pieska z twarzą tłumaczyłem mu Widzisz, Bertuś, jak Obajtek zrobił cię w chuja! Nie miało znaczenia, że Piesek nie rozumiał i że Obajtka już nie ma. Czekał nadal, ale w końcu zrezygnowany zapadał się w legowisku.
Gdy wróciłem, żwaczka od razu Pieskowi dałem i w tym względzie wszystko wróciło do normy.
A podkładki przykleję do tych stopni, do których z racji niewystarczającej ich liczby nie dokleiłem ponad rok temu, gdy robiłem to razem z Q-Wnukiem i Ofelią. Trzeba dokleić dlatego, że Piesek z racji wieku ma wyraźne problemy z chodzeniem, zwłaszcza wtedy gdy wstaje po długim leżeniu i przez to dodatkowo na śliskich powierzchniach łapy nie mają przyczepności. Wówczas Piesek traci rezon, nie chce wejść po ostatnich sześciu stopniach na górę do swojego drugiego legowiska, chociaż chce.
Jeszcze przed II Posiłkiem zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. Wczoraj i wcześniej sprawa była prosta. Nie mogli dzwonić, bo razem z nimi w domu była Mama Lekarki, a przy niej nie dałoby się porządnie i szczerze porozmawiać. Syn Lekarki, który też był, w tej kwestii nie stanowiłby problemu. Dzisiaj się przydał szczególnie, bo zawiózł babcię do domu. Sam zaś jedzie dalej i zostaje na Sylwestra u swoich kolegów ze studiów, by wrócić w Nowy Rok. Więc Nowi w Pięknej Dolinie od dzisiaj zaczęli wypoczywać (Lekarka ma urlop). Najbardziej bali się Wigilii, jak wypadnie przede wszystkim z powodu nieprzewidywalnego zachowania Mamy Lekarki. A udała się świetnie. W 9 osób (brat Lekarki z żoną i trójką dzieci) spędzili bardzo sympatyczny czas.
My z kolei opowiedzieliśmy o naszej i o różnych rodzinnych ciekawostkach, i ustaliliśmy, że w drugiej połowie stycznia do nich się wybierzemy.
Po II Posiłku zadzwonił Brat. Złożył życzenia, ale przede wszystkim musiał sobie pogadać. Do takiego kontaktu z nim jestem przyzwyczajony, ale często w trakcie się irytuję, bo o nic nie mogę dopytać, coś dodać lub opowiedzieć, tak jest nastawiony na nadawanie. W Święta był u córki. Domowników i gości było razem... 9 osób. Bardzo sobie zachwalał pobyt.
O 19.25 wróciła Beemwica.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.08.
I cytat tygodnia:
Gdy jest zbyt wiele orkiestr, nie wiadomo według której tańczyć. - przysłowie koreańskie
NA NOWY ROK 2025 WSZYSTKIM SKŁADAM ŻYCZENIA WSZELKIEJ POMYŚLNOŚCI.
Nawet Obajtkowi...