06.01.2025 (!) - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 34 dni.
WTOREK (31.12) - SYLWESTER
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
Pierwszy standardowo, o 06.30.
Ledwom obrócił się w kuchni, a już pojawiła się Żona. Usłyszawszy na górze, że przez całą noc bolało mnie gardło zeszła na dół oglądając mnie uważnie, robiąc jakieś uwagi i chcąc rozpalić w kuchni. Dobrze się nie zapowiadało.
- Ale wracaj na górę... - cierpliwie się odezwałem wysłuchawszy i przeczekawszy.
- Ale ja już wstałam całkowicie... - usłyszałem złowieszczy komunikat.
Zostałem zmuszony do połknięcia różnych rzeczy i Koniecznie inhalacja, bo przecież wczoraj zapomnieliśmy! Nie chciałem wzmiankować, że ja nie zapomniałem i fakt inhalacji świadomie przemilczałem, bo jak pisałem, jej nie cierpię.
Zostałem wyrzucony do sypialni, musiałem się ogacić w szlafrok, skarpety, czapkę i szalik i, gdy usiadłem na łóżku, Żona podstawiła mi pod nos gar z gorącym roztworem wodnym NaHCO3, a na łeb narzuciła mi ręcznik.
- Wdychaj ustami i nosem dopóki będzie gorące.
Jako karny pacjent wypełniłem rozkaz Żony w 100%, a potem jej zakomunikowałem, że rzeczywiście będę spał, nawet bez wstępnego czytania i że będę się pocił, co miałem zalecone. Moim jedynym porannym pocieszeniem był fakt, że to mnie udało się rozpalić w kuchni.
Drugi o 10.00.
W plecy z sylwestrowego dnia miałem więc trzy godziny. W żaden sposób nie do nadrobienia. Udało mi się jednak wypić standardową porcję Blogowych i przy nich wycyzelować świeży wpis.
Jednocześnie, niezależnie od siebie, trzy podmioty smsami szczuły mnie "niezwykłą" promocją wszystkich wódek w Biedronce. Dbała o mnie ta żesz właśnie, co olałem, Kolega Inżynier(!) z dopiskiem Wprawdzie nie PU , ale może skorzystasz?, więc odpowiedziałem Dzięki :) Raczej nie... i Konfliktów Unikający, który wysłał zdjęcie zgrabnej butelki Stumbrasa, a Żona od razu znalazła, że ten właśnie powstał z młodych ziemniaków. A to trochę zmieniało postać rzeczy.
To do nich zadzwoniliśmy. Dobrze się złożyło, bo można było spokojnie porozmawiać. A takiej możliwości w okolicach 17.00, kiedy planowali do nas telefonować, raczej by nie było w kontekście obecności PostDoc Wędrującej.
Gdy wstałem drugi raz, Beemwicy nie było. Na dworze panowało -7 stopni, tegoroczny uzdrowiskowy rekord. To co mogło być o 06.30?...
Postanowiłem trochę nadrobić poranne zaległości.
O 05.02 napisał Po Morzach Pływający. Potem o 05.08, bo w tekście znalazł błąd i musiał go poprawić, a potem jeszcze raz wysłał cały tekst z poprawionym błędem o 05.13. Ani pierwszego, ani drugiego nie zacytuję w całości, żeby nie wykończyć siebie, Żony i innych czytających.
Z opisu wynikało, że 29.12 nie udało im się opuścić Łotwy mimo załadowanego statku i zrobili to dnia następnego po wielu perturbacjach. Na Bałtyku, 31.12, było w miarę spokojnie, a w Nowy Rok planowali dotrzeć do Kiel.
Ze względów pogodowych i organizacyjnych Nowy Rok będziemy celebrować w sobotę 4 stycznia.
Po przekroczeniu przylądka " Ciepłych gaci" czyli Cap of Finnisterre będzie coraz cieplej i spokojniej na morzu, a właściwie na Oceanie Atlantyckim.
Jeżeli wszystko będzie w porządku czyli pogoda dopisze powinniśmy dotrzeć do portu 9 stycznia czyli 1/3 miesiąca z głowy.
Po przekroczeniu przylądka " Ciepłych gaci" czyli Cap of Finnisterre będzie coraz cieplej i spokojniej na morzu, a właściwie na Oceanie Atlantyckim.
Jeżeli wszystko będzie w porządku czyli pogoda dopisze powinniśmy dotrzeć do portu 9 stycznia czyli 1/3 miesiąca z głowy.
Lubię takie podróże ponieważ wtedy czujemy, że życie wraca do normy. Wszystko jest poukładane i przewidywalne, a nie jak w porcie co 5 minut zmiana planów bo tak oni chcą, bo tak dla nich lepiej i wygodniej. Rozgardiasz portowy rozwala nas na drobne cząsteczki.
.,................................................................
"Kiedy przekraczasz równik Twoje życie zmienia się.
Ze szczura lądowego przeobrażasz się w marynarza.
.,................................................................
"Kiedy przekraczasz równik Twoje życie zmienia się.
Ze szczura lądowego przeobrażasz się w marynarza.
Kiedy przekraczasz linię czasu w ostatni dzień grudnia zmienia się tylko data.
Życzę Wam w 2025 roku przekraczania wszelkich granic i nie tylko tych które wyznacza nam życie, ale i tych które my sami chcemy przekraczać."
Życzę Wam w 2025 roku przekraczania wszelkich granic i nie tylko tych które wyznacza nam życie, ale i tych które my sami chcemy przekraczać."
Morze Bałtyckie
31.12.2024
31.12.2024
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
Zacząłem się odgruzowywać na pół gwizdka, a raczej na jedną ósmą (tylko paznokcie u rąk). Żona zabroniła mi brać prysznic Bo dopiero się załatwisz! W sytuacji totalnego dziennego opóźnienia zjadłem delikatny I Posiłek i poszliśmy na dworzec po PostDoc Wędrującą. Okazało się, że PostDoc Wędrująca jeździ FlixBusem bardzo często, żeby nie powiedzieć zawsze, bo oprócz komfortu jazdy charakteryzuje się on punktualnością. Stąd nie zdziwiliśmy się, gdy dochodząc punktualnie do dworca ujrzeliśmy autokar w charakterystycznym kolorze czekający w odległości 100 m od nas w drobnym korku na jedynych obecnych uzdrowiskowych światłach. PostDoc Wędrująca nie zdając sobie sprawy, że jest od nas rzut kamieniem, wysłała w sumie wzruszającego smsa Maleńkie opóźnienie, stoimy w korku na światłach.
Zacząłem się odgruzowywać na pół gwizdka, a raczej na jedną ósmą (tylko paznokcie u rąk). Żona zabroniła mi brać prysznic Bo dopiero się załatwisz! W sytuacji totalnego dziennego opóźnienia zjadłem delikatny I Posiłek i poszliśmy na dworzec po PostDoc Wędrującą. Okazało się, że PostDoc Wędrująca jeździ FlixBusem bardzo często, żeby nie powiedzieć zawsze, bo oprócz komfortu jazdy charakteryzuje się on punktualnością. Stąd nie zdziwiliśmy się, gdy dochodząc punktualnie do dworca ujrzeliśmy autokar w charakterystycznym kolorze czekający w odległości 100 m od nas w drobnym korku na jedynych obecnych uzdrowiskowych światłach. PostDoc Wędrująca nie zdając sobie sprawy, że jest od nas rzut kamieniem, wysłała w sumie wzruszającego smsa Maleńkie opóźnienie, stoimy w korku na światłach.
Z autokaru wysiadła niezmieniona. Ta sama co sprzed dwóch, czy trzech laty, gdy odwiedziła nas w Wakacyjnej Wsi. Poważna różnica dotyczyła tylko jej ogólnego wyglądu. Włosy krótkie, starannie przycięte, wymodelowane, w kolorze biskupio-fioletowo-wrzosowym, makijaż na twarzy (brwi, powieki, policzki i usta) wzorcowo kolorystycznie dopasowany do koloru włosów, a całość wizerunku głowy uzupełniały dobrane okulary, tak w kształcie, jak i w kolorystyce oprawki.
Strój zimowo-podróżny był równie niczego sobie. Puchata kurtka, produkt chiński o specjalnych parametrach termicznych, była jednoznacznie niebiesko-zielona, może turkusowa, czyli morska, dająca mocno po oczach, a ciepła czapka, chyba z polaru, jednoznacznie przedstawiała sobą, czyli uszami, oczami i noskiem (chyba) głowę zająca lub królika. Jedyna różnica polegała na kolorze - tutaj był różowy. Onieśmielony tym wyglądem, zwłaszcza czapką, nie zarejestrowałem charakteru spodni i butów. Pamiętam tylko, że były.
Całość uzupełniał bagaż, a jakże. Nie mógł odbiegać niczym od wizerunku właścicielki i stanowić zgrzyt. Niezwykle skompresowany, wielkością i ilością dopasowany do podróżnika-kobiety. Świadomie nie piszę podróżniczki, bo subtelne różnice są. Większa walizka na kółkach, która jednocześnie była plecakiem, w twardej obudowie, nie była kolorystycznym monolitem, tylko zawierała na sobie jakieś barwne esy floresy, zaś malutka, zgrabna i podręczna, również w twardej obudowie, idealnie komponowała się z kolorem czapki, przy czym, aby wzmocnić odbiór patrzących, kolor opalizował.
- A na uniwerek do pracy też tak chodzisz? - spytałem po dwóch-trzech latach na "dzień dobry".- Też... - odpowiedziała prowokacyjnie lakonicznie.
Wziąłem na plecy walizko-plecak i ruszyliśmy w drogę do jej willi-hotelu-pensjonatu, bo takie są najczęściej w Uzdrowisku.
Plan popołudnia i wieczoru był prosty i powstał ad hoc. Z PostDoc Wędrującą ustalić cokolwiek jest bardzo łatwo. Ma swoje zdanie, ale potrafi się nie upierać, nie naciskać i dopasować. Równie dobrze mogłaby mieć blogową ksywę Konfliktów Unikająca, ale konkurencji, licytacji i zamieszania związanego z pomyłkami do bloga wprowadzać nie będę.
Tedy, po jej zameldowaniu się, drobnym "spodnim" przebraniu się, poszliśmy do Lokalu z Pilsnerem II. Drogą mocno okrężną, gdyż i Żona i tym bardziej PostDoc Wędrująca, zgodziły się na moją, zwykłą w takich razach, rolę Kulturalno-Oświatowego, tzw. kaowca. Po drodze przedstawialiśmy gościowi różne tutejsze ciekawostki i smaczki oraz przybliżaliśmy trasy, bo jutro miała zamiar spędzić w przyrodzie wiele godzin. Wszystko jej się podobało i wiele rzeczy od razu uwieczniała fotograficznie.
Pomni tamtego Sylwestra i ówczesnych kłopotów ze znalezieniem wolnego miejsca oraz ograniczonego wtedy menu w Lokalu z Pilsnerem II zjawiliśmy się stosunkowo wcześnie, bo jeszcze za jasnego. Czekanie na kelnera, aby się wprowadzić do wnętrz, było tylko formalnością, bo mimo tłumu ludzi, można było wybierać spośród kilku wolnych stolików. Nic nas więc nie ograniczało, zwłaszcza że byliśmy zaproszeni przez PostDoc Wędrującą.
Zamówiliśmy trzy pizze, cztery Pilsnery Urquelle, po dwa dla mnie i PostDoc Wędrującej, bo ona, oprócz piw kraftowych, właśnie w nim gustuje, Żona dwie lampki wina, ja jedną, oraz jeden deser bezowo-pistacjowy na trzy osoby. To nie mogło dobrze się skończyć.... Zwłaszcza, że uczciwie, po wejściu, zarzekałem się, że ze względu na gardło żadnego Pilsnera Urquella pić nie będę, ale bardzo szybko zacząłem jękolić Boże, jak ja bym się napił Pilsnera Urquella z beczki...
W ten sposób spędziliśmy spory kęs czasu, a to było potrzebne, żebyśmy wreszcie mogli sobie uporządkować ostatnie miesiące z życia PostDoc Wędrującej.
Od października tego(!) roku PostDoc Wędrująca pracuje na profesorskim etacie na Metropolialnym Uniwersytecie. A to po Chinach było jej marzeniem. Ponieważ nie ma habilitacji, było mocno prawdopodobne, że mimo dużego dorobku naukowego, bez niej senat uniwersytetu kandydaturę odrzuci. I tu w sukurs przyszły nowe przepisy oraz jej promotor pracy doktorskiej, profesor Metropolialnej Politechniki. Różni z nim zaprzyjaźnieni naukowcy przeglądali i korygowali dokumenty, które Post Doc Wędrująca przygotowywała najpierw po... angielsku, by potem to zostało tłumaczone na polski, i wnosili swoje uwagi i sugestie. Taki bezlik papierów PostDoc Wędrująca wysyłała do Stolicy dwa razy, bo w międzyczasie zmieniły się jakieś przepisy. Do Rady Doskonałości Naukowej (RDN), o której dowiedzieliśmy się po raz pierwszy. Pięciu niezależnych recenzentów przez nią powołanych na podstawie dokumentów głosowało, wszyscy na tak. PostDoc Wędrująca wypadła więc pozytywnie i taką oficjalną decyzję można było wysyłać do Prezydenta Rzeczpospolitej, Andrzeja Dudy. Ten na razie wysłał "świstek" potwierdzający nominację na profesora belwederskiego, ale to w zupełności wystarczyło, żeby senat jednogłośnie zaakceptował ją w swoim gronie pracowników naukowych, a Rada Wydziału Chemicznego zrobiła to samo tylko przy dwóch głosach wstrzymujących się. Tak więc PostDoc Wędrująca jest pierwsza osobą w Polsce, która na podstawie nowych przepisów poszła tą ścieżką i stała się profesorem belwederskim.
Po 24 latach "błąkania się" po świecie PostDoc Wędrująca
wróciła do korzeni. Ale te 24 lata, kontakt z tyloma uczelniami, trzy
języki - polski, angielski i włoski, znacząco jej pomogły.
Stukając się kielichami oficjalnie i gorąco mogliśmy jej pogratulować.
Na koniec tych ciekawych opowieści trochę się przestraszyłem, gdy na moje pytanie uzyskałem odpowiedź, że do Belwederu na oficjalną uroczystość wręczenia nominacji profesorskich uda się w
flixbusowym zestawie. Może wtedy będzie już ciepła pora roku i przynajmniej nie będzie konieczności noszenia czapki.
Drugą część restauracyjnego wieczoru zajęły opowieści o Chinach. Wiadomo, że jest to kraj olbrzymi i dla nas ciągle egzotyczny, mimo że ze świata zrobiła się globalna wiocha. Na dodatek piękny. I o tym mogła nam opowiedzieć PostDoc Wędrująca, bo wiele w Chinach zwiedziła. A takie opowieści z pierwszej ręki mają inne znaczenie.
W drugiej połowie kwietnia zabiera brata wraz z całą rodziną i jadą do Chin na wycieczkę szlakiem miejsc, w których ona była i może polecić.
To dlaczego PostDoc Wędrująca nie została pomijając takie oczywistości, jak przybywanie lat, rodzina i znajomi w Polsce? Bo Chiny to jednak inna bajka kulturowa, gospodarcza i polityczna. I dla Europejczyka trudna do zaakceptowania zwłaszcza przy komunistycznym systemie tam panującym i jednowładztwie partyjnym, bezdyskusyjnym, akceptowanym w zasadzie bez zastrzeżeń przez Chińczyków. Stąd wiele jej tamtejszych koleżanek i kolegów ze świata powyjeżdżało w różne strony, generalnie rodzinne. Nawet najbliższa, Niemka (zna świetnie "chiński" w mowie i piśmie), która dziesięć lat spędziła w Hongkongu i przez jego pryzmat tworzyła sobie obraz Chin, po kilkuletnim pobycie w Szanghaju, zmieniła zdanie i wyjechała do Wiednia. Bo protektorat brytyjski a chiński to inne światy. Chociażby czasy izolacji, czyli lockdownu mówiąc "po polsku", dały wiele do myślenia tym osobom. Ale z kolei kolega PostDoc Wędrującej, Francuz, został. Ożenił się z Chinką przy koniecznej akceptacji jej rodziny (rzadki przypadek) i jako pan młody brał udział w uroczystościach ślubnych według ceremonii chińskiej oczywiście występując w tamtejszym okolicznościowym stroju.
W trzeciej części restauracyjnego wieczoru obgadywaliśmy nasze rodziny i minione Święta. Podobało się nam, że sprawę w tej kwestii mają prostą, nikt nie wnosi zastrzeżeń i taka Wigilia, na przykład, nie jest momentem rodzinnych zarzewi (dawn. zarzewie - żarzące się węgle używane do rozniecania ognia). Od jakiegoś czasu PostDoc Wędrująca spędza ją u brata i bratowej i ich dwójki dzieci. Do tego dochodzą jej rodzice i rodzice bratowej, którzy jako teściowie/świekrowie "od dawna" się między sobą kumplują. A być może jest również brat bratowej z rodziną, ale tego nie jestem pewny, bo aż tyle nie zarejestrowałem.
Ojciec PostDoc Wędrującej ciągle pracuje, czyli jeździ samochodem do pracy na osiem godzin. A ma 85 lat. Firma założona dziesiątki lat temu przez niego i przez wspólnika działa do tej pory i z biegiem czasu stała się poniekąd firmą rodzinną z różnymi odnogami i "córkami". Dawno temu nawet Żona pracowała tam przez kilka miesięcy.
- Jeździ do pracy, bo co miałby robić w domu? - śmiała się PostDoc Wędrująca. - Zresztą mama nie wytrzymałaby jego obecności w domu przez cały dzień.
Rodziców poznaliśmy, byliśmy u nich w mieszkaniu w Metropolii i u nich w domu nad jeziorem, miejscu ich wypadów weekendowo-wakacyjnych, blisko Dzikości Serca i Naszego Miasteczka. A oni byli nawet raz w Wakacyjnej Wsi. Dzisiaj te wspomnienia sobie porządkowaliśmy.
Z Lokalu z Pilsnerem II Żona poszła prosto do Tajemniczego Domu, do Pieska, a ja z PostDoc Wędrującą do hotelu zabrać kilka jej rzeczy. W drodze do nas Post Doc Wędrująca podkreślała parokrotnie, jak jej się tutaj, w Uzdrowisku, podoba.
Cały wieczór, do północy, spędziliśmy przy kuchni, przy winach, drinach i serach. A to nie mogło dobrze się skończyć. I przy gadkach o rodzinach każdego z nas, o naszych planach i przyszłości, o różnych znajomych I trzeba będzie się u mnie w Metropolii spotkać w szerszym naszym gronie.
Dotrwaliśmy do północy. Post Doc Wędrująca wróciła sama. Ale nie prosto do hotelu, tylko włóczyła się po Uzdrowisku Bo ładnie tu...
Zaraz po północy zadzwoniła z życzeniami Pasierbica. Pojechali całą czwórką do Słowian, u których była jeszcze para ich sąsiadów. Sądząc po głosie i po relacji Sylwester wypadał fajnie.
Po północy powysyłaliśmy smsami życzenia. Wszyscy zareagowali z dowcipem, nawet Syn i Wnuk-III. Córcia milczała.
Po wszystkim, jak te oszołomy, zabraliśmy się za oglądanie kolejnego odcinka Mad Men. W okolicach 1/3 zorientowałem się, że ja nie wiem, co oglądam, a Żona wydaje dźwięki świadczące o tym samym. Natychmiast wyłączyliśmy. Spaliśmy już o 01.00. Alarm nastawiłem na 10.00.
ŚRODA (01.01) - NOWY ROK 2025
No i dzisiaj w nocy wstawałem kilka razy, a raczej budziłem się nieskończoną ilość razy.
Bo wczorajsze rozpasanie nie mogło się dobrze skończyć. Gdzieś od 03.00 do 08.00 żarła mnie zgaga, bo To nie mogło dobrze się skończyć....
Paliło w gardle tak, że nie szło spać. Jedynie pozycja na wznak dawała ulgę, ale ta z kolei uniemożliwiała spanie, bo w tej pozycji po prostu spać nie potrafię. Dopiero przed ósmą podłożyłem sobie pod poduszki szlafrok i w takiej pozycji półsiedzącej, półleżącej, zgięty pod dziwnym kątem, żeby to nie było "na wznak", ale też nie "na boku", dotrwałem do 09.30, gdy Żona już wstawała.
Było późno, więc dziarsko zabrałem się za poranne czynności czując, że to jest Nowy Rok. Żona miała tak samo. Tylko Fafik miał ten fakt w dupie i darł mordę , jak zwykle. Teraz akurat nas to rozczulało, bo to taka opoka - drze mordę bez względu na okoliczności. Na kogo, jak na kogo, ale na niego po prostu można liczyć.
Od rana nadal korespondowałem z ludźmi, którzy wczoraj nie zdążyli zareagować na nasze życzenia.
Czując, że w Nowy Rok będzie to potrzebne, prawie od razu ubrałem się do ludzi. Miałem nosa, bo Beemwica zaczęła trzaskać drzwiami już o 10.00, a wyjechała o 10.30. Pożegnałem się z czwórką młodzieży. Ze śmiechem zrelacjonowali mi, że wczoraj wrócili dopiero o 21.00 po zdobyciu najwyższego i najważniejszego dla Kotliny Citizańskiej szczytu. Byli tak zmęczeni, że padli od razu do łóżek chcąc się zebrać przed północą, a obudzili się dzisiaj o 08.00.
- Takiego mieliśmy Sylwestra...
Zostawili po sobie porządek, taki całkiem normalny, jak gdyby mieszkanie opuściła jakaś para. Ale popakowanych śmieci było tyle, że z taką ilością się do tej pory w naszej działalności nie spotkałem nigdzie. Ani w Naszej, ani w Wakacyjnej Wsi. Dominowały opakowania po pizzach z niedojedzonymi kawałkami i nawet jedną całą i butelki po Żołądkowej Gorzkiej. Plus klasyczne różnorodne napoje energetyzujące. Klasyka dla tego wieku, takiego składu grupy i typu wyjazdu. Ale mieszkanie zostawili w porzo i nie było z nimi żadnych problemów.
I Posiłek, skromny twaróg z dodatkami, zjadłem z prawdziwą przyjemnością. I od razu zabrałem się za sprzątanie dołu, bo dzisiaj przyjeżdżali kolejni goście. Poszło szybko. Resztę czasu wypełniło mi drewno, pranie ręczników i inne czynności codzienne plus trochę pisania i onan sportowy. Mogliśmy swobodnie wszystko zrobić, bo PostDoc Wędrująca zmieniła formę wędrowania z "po świecie" na "po turystycznych szlakach z kijkami". Wczoraj zakomunikowała, że gdzieś do 16.00 musi sobie powędrować.
O tej porze miała przyjść do nas, ale gdy Żona była z Pieskiem na spacerze, telefonicznie ustaliły poza moimi plecami To spotkajmy się w mieście. Znowu zostaliśmy zaproszeni, tym razem do Lokalu Bez Pilsnera Urquella, bo strasznie chciała spróbować kartaczy (wyczytała na blogu). Lokal nas nie zawiódł kolejny raz, bo było kilka wolnych stolików, obsługa jak zwykle sympatyczna, no i te kartacze. Wszystkim smakowały.
We troje wróciliśmy do Tajemniczego Domu tak, aby spokojnie przyjąć gości. Tym razem przyjechali ... młodzi ludzie (kolejni!) z dwoma pieskami. Tacy, którzy przez cały dzień, według ich zapowiedzi, muszą zdobywać sobie tylko wiadome szczyty i to we czworo.
- A pieski dają radę?
- One z nami zaliczyły wszystkie ważniejsze szczyty Rumunii... - patrzyli na mnie, jak gdybym spadł z choinki.
Musiałem widocznie mieć taką minę wzmocnioną Rumunią. Bo to u nas rzadkość.
Z PostDoc Wędrującą posiedzieliśmy "tylko" do 21.30. Po wczorajszych ekscesach kulinarno-czasowych byliśmy już sporo skonani. Ona raczej nie, skoro żwawo degustowała moje nalewki, a potem poszła połazić po Uzdrowisku Bo tu ładnie...
Do głowy nam nie przyszło, aby oglądać kolejny odcinek serialu Mad Men.
CZWARTEK (02.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Po szarpanym śnie.
Szarpanie wynikało znowu z powodu bólu gardła i jego podwójnego drażnienia/drapania - przez spływający lekki katar i lekki refluks. Kładąc się spać od razu pod poduszki podłożyłem szlafrok. Być może bez niego noc byłaby trudniejsza.
Wczoraj Żona wykupiła mi za 40 zł miesięczne prawo do korzystania z transmisji Polsatu Sport. Wszystko przez United Cup w Australii, a przede wszystkim przez fakt, że Polska wygrywając wcześniej w grupie z Norwegią i Czechami zakwalifikowała się do ćwierćfinału i dzisiaj rano naszego czasu miała grać z Wielką Brytanią.
Spotkanie o 07.30 rozpoczęło się dla nas bardzo dobrze. W pierwszym meczu Hubert Hurkacz wygrał swój mecz 2:0, prowadziliśmy więc 1:0 i sytuacja wyglądała bardzo dobrze zwłaszcza, że w drugim singlu Iga Świątek była zdecydowaną faworytką. Prawie udało mi się obejrzeć cały I set, ale tuż przed jego końcówką trzeba było jechać po PostDoc Wędrującą. Stąd po powrocie do domu od razu rzuciłem się na zasrany sport. Iga wygrała 2:1, ale pierwszego seta... przegrała, co mocno mnie zaskoczyło, bo nic na to w tamtym momencie nie wskazywało. Mecz więc wygraliśmy wchodząc do półfinału. Mikst nie miał żadnego znaczenia.
W hotelu PostDoc Wędrującej doba hotelowa kończyła się o 11.00. Stąd chwilę wcześniej stamtąd ją odebraliśmy. Wyjątkowo była po śniadaniu, bo ona zazwyczaj je raz dziennie, późno wieczorem. No, nie wiem...
Zawożąc pościel do pralni trochę jej przybliżyliśmy nasze codzienne życie. A przy okazji pokazaliśmy jej Willę Stefania, miejsce, którym jeszcze przed Wakacyjną Wsią byliśmy zauroczeni i którego wraz z mieszkaniem w innym miejscu Uzdrowiska o mało nie kupiliśmy. PostDoc Wędrująca zareagowała jak wszyscy inni, którym tę willę pokazaliśmy, porównując ją do Tajemniczego Domu.
- Dobrze się stało, że jej nie kupiliście...
Post Doc Wędrująca za kilka dni jedzie pociągiem do Wiednia, do tej przyjaciółki Niemki " z Szanghaju". Stąd chciała jej kupić jakiś prezent. My zaś mieliśmy wreszcie pretekst, aby zobaczyć jedyną już w Uzdrowisku hutę szkła, a raczej to, co po niej pozostało, czyli sklep z wyrobami oraz ofertę w postaci pokazów wytapiania i formowania szkła.
Było bardzo ciekawie i wreszcie naszym gościom będziemy mogli wiarygodnie opowiadać, co to takiego, gdy się zdarzy, jak dotychczas, że nas zapytają.
Oczywiście Post Doc Wędrująca nie jedzie do Wiednia tylko po to, żeby dać koleżance prezent, czyli zestaw sześciu pięknych kieliszków do wódki lub nalewek (Niemka jest swoja baba i pije), rzeźbionych, różnokolorowych Wzięłam wszystkie, bo bym musiała się zastanawiać, który kolor odrzucić! Cel główny jest inny. Z Metropolii równolegle wyjedzie wynajęty transporter, aby z Wiednia zabrać do Metropolii paczki z chińskim dorobkiem PostDoc Wędrującej, które na adres Niemki wysłała.
- Przecież nie mogłam jej dodatkowo obarczyć wysyłką moich paczek...
Znacznie później dotarło do mnie, że ja, taki dociekliwy, nie dociekłem od razu, po co te paczki wysyłała do Wiednia, a nie bezpośrednio do siebie, do Metropolii. Nadmiar informacji czy starość?...
Inteligentne Auto z bagażem PostDoc Wędrującej zostawiliśmy przed Tajemniczym Domem i wróciliśmy do Stylowej. Na lody i herbaty rozgrzewające. Przy czym u mnie kolejność była "w dobrej wierze", bo najpierw zamówiłem herbatę I tylko ją ze względu na gardło, by polem polec. Tym razem to my fundowaliśmy. W końcu wypadało. Nie można było tak całkowicie dziadować.
W domu jeszcze trochę posiedzieliśmy przy kawach i nalewkach (PostDoc Wędrująca). O jedzeniu nie było mowy Bo przecież jadłam śniadanie.
Na dworzec zawiozłem ją Inteligentnym Autem, ale tylko dlatego, że sypało jakimś mokrym śliskim syfem. FlixBus przyjechał z kilkuminutowym opóźnieniem, takim, o jakim marzyłbym zawsze w przypadku naszych kolei. Z autokaru wysiadło dwóch panów w uniformach. Jeden sprawdzał bilety około dziesiątce pasażerów, drugi zajmował się sensownym pakowaniem bagażu, aby ten, dalej jadący, był raczej na spodzie luku bagażowego.
- Kto z państwa jedzie do Stolicy? (miejsce docelowe podróży - wyjaśnienie moje)
- Nie, ja jadę do Metropolii! - wyrwała się jakaś znerwicowana pani być może z lekką ociężałością umysłową. Ale usprawiedliwiałem ją, bo starsza, pamiętająca zapewne czasy komuny, w której wszędzie trzeba było walczyć o przetrwanie. A takie doznania zostają na całe życie i na umyśle zostawiają trwałe ślady.
Pan zwyczajny nie takich numerów zupełnie nie zareagował, tylko wymienił kolejne duże polskie miasto leżące, patrząc z perspektywy Uzdrowiska, zdecydowanie dalej niż Metropolia. Pani nie śmiała się ponownie odezwać. Jednak tylko nerwica. Wreszcie można było pakować bagaż tych, którzy jechali do Metropolii.
Korzystając z samochodu pojechałem do Biedry. Żona czułaby się spokojniejsza, gdybym zrobił drobne zakupy. Parkowanie było trochę traumatyczne przy braku miejsc, złym oświetleniu i leżącej śliskiej bryi. Udało mi się z drobnymi zakupami bez szwanku, mówiąc po polsku, wrócić do domu.
Dopadła nas od razu schyłkowość. Ledwo podołałem skromnemu onanowi sportowemu.
Wieczorem obejrzeliśmy ten nieobejrzany sylwestrowy odcinek serialu Mad Men. Praktycznie od początku, bo niewiele z niego pamiętaliśmy. Na dole rozmawiając o nim nawet mieliśmy buńczuczne plany, aby obejrzeć jeszcze jeden odcinek, ale życie brutalnie zweryfikowało nasze pomysły.
PIĄTEK (03.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Alarm miałem nastawiony na 05.00.
Wczoraj zasnąłem o 19.50. Tak precyzyjnie podana godzina zaśnięcia mogłaby wydawać się naciągana, ale tak mam od zawsze, że zasypiam w trymiga. A jest to prawdziwym błogosławieństwem na każdym etapie życia. Ja twierdzę, że zasypiam po minucie, dwóch, Żona że po trzech sekundach. Stąd, gdy przed wyłączeniem lampki spoglądam na zegarek, spokojnie mogę dodać te dwie minuty maks i bez specjalnego przekłamania określić czas oddania się w ramiona Morfeusza.
Dziwnym zrządzeniem sennego losu Morfeusz odpuścił mi już o 22.10 i czułem się wyspany na tyle, że będąc pewny, że jest co najmniej trzecia nad ranem, doznałem zawodu, że to tak wcześnie. Co było robić... Trzeba było spać dalej.
Drugi raz obudziłem się o 04.24 kompletnie zawiedziony, że za chwilę będzie 05.00, bo byłem kompletnie... niewyspany. Gdy zaczął wydzwaniać alarm, wyłączyłem gada i, jak potępieniec, męczyłem się w łóżku to zasypiając, to budząc się z kolejnym mocnym postanowieniem odkrycia kołdry i zwleczenia na podłogę dwóch starczych stóp, by znowu zasypiać.
I tak zeszło do 05.40.
Rano o sennych ekscesach opowiedziałem Żonie.
- Ale ty jesteś głupi! - zirytowała się. Robi to zawsze, gdy jestem głupi. - Trzeba było spać dalej zwłaszcza w twoim stanie i po tych wszystkich dniach.
- Prawdziwy mężczyzna nie może się wylegiwać i musi sensownie wstać...
- Nawet, gdy to jest głupie?...
- Tak... - odparłem z pełnym przekonaniem.
- No tak, głupota jest przypisana do pewnej płci... - podsumowała nawet nie wzdychając.
Bardzo dobrze zrobiła mi ta króciutka wymiana zdań. Tedy z energią wszedłem w nowy dzień. Będzie ona o tyle potrzebna, że od 00.30 zacznę oglądać półfinał United Cup pomiędzy Polską a Kazachstanem (Jelena Rybakina) rozgrywany w Sydney.
- Najpierw są dwa mecze singlowe - zacząłem wczoraj w łóżku Żonie tłumaczyć, zanim wyłączyłem lampkę. - Jeden panów, drugi pań. - Może być 2:0 i wtedy zwycięska drużyna wchodzi do finału. - Ale gdy po singlach będzie 1:1, konieczny jest do rozstrzygnięcia spotkania trzeci mecz, mikst. - Każdy z meczów może trwać od godziny do trzech, powiedzmy, więc może się zdarzyć, że po jakiejś dwu i pół godzinie wrócę do łóżka, ale jeśli single będą trzysetowe, a mikst zakończy się super tie-breakiem, to cała transmisja z przerwami pomiędzy meczami może trwać nawet dziewięć - dziesięć godzin. - Może więc być tak, że gdy ty rano wstaniesz, to ja jeszcze ...
- Przestań! - Nie chcę tego słuchać! - Opowiesz mi o tym jutro.
Przerażała ją skala mojej głupoty, na domiar unaoczniana, a raczej unauszniana przed snem, kiedy organizm należy wyciszać, i fakt, że można poświęcić całą noc na zasrany sport.
Długi czas spędziłem nad onanem sportowym nawet z elementami (emelentami) podglądania fragmentów ostatniego ćwierćfinału United Cup, w którym Czesi (kibicowałem im) wygrali z Włochami i weszli do półfinału. Ten czas łączyłem z przygotowaniem I Posiłku w postaci jaj na miękko A w jajach, zwłaszcza na miękko, jestem dobry! I w tych istotnych dla miękkości jaj dwa razy wysłał smsa Janko Walski, a potem jednego Kobieta Pracująca. Ponieważ nie reagowałem, bo dobrze było zjeść te jaja na ciepło, Kobieta Pracująca w ten newralgiczny moment się wcięła i zadzwoniła. Jakoś tam się umówiła z Żoną Gdy będziemy wracać, to do was wpadniemy!, ale po posiłku wysłałem do nich długiego smsa, żeby nie było żadnych wątpliwości, niedogadań i nieporozumień. Od razu też postanowiłem przebrać się w stosownym czasie ze stroju "na menela" na strój wyjściowy, żeby godnie przyjąć gości.
Pisać mogłem zacząć dopiero o 11.20.
Dużo się nie napisałem, bo zacząłem podglądać zasrany sport, a potem poszedłem spać na narożniku.
O 14.00 znowu byłem na nogach, ale drobne czynności gospodarskie spowodowały, że ponownie do pisania siadłem o 15.00. Z tego było wyraźnie widać, jaki miałem stosunek do sprawy. Co najmniej niechętny. Szło jak po grudzie. (gruda to bardzo stary rzeczownik, od którego wziął nazwę ostatni miesiąc w roku. Pierwsze poświadczenie tekstowe tego słowa pochodzi z XIII w).
Kobieta Pracująca i Janko Walski przyjechali o 16.00. Z miejscowości pod Uzdrowiskiem II, w której z rodziną byli od 1. stycznia, wracali do siebie, do domu. Nocować nie chcieli, chociaż takie możliwości były, bo oddawaliśmy im do dyspozycji górny apartament. Oglądając go byli w szoku, gdy porównywali go z ich ostatnim miejscem pobytu.
- Nie było nawet ciepłej wody... - poinformowali rozpływając się nad proponowanym przez nas komfortem. - Ale tak to jest, gdy się wyjeżdża na ostatnią chwilę.
A jeszcze bardziej się dziwowali, gdy się zorientowali, że tu u nas goście płacą podobnie, jak oni zrobili tam.
Byli również zaskoczeni domem, wszelkimi piwnicami, garażami i ogrodem. Wszystko im się podobało, ale największe wrażenie, przynajmniej na Janko Walskim, wywarło bezpośrednie zejście do "rzeczki". Postponowanie Bystrej Rzeki i nazywanie jej rzeczką oburzało mnie co rusz i musiałem kilka razy zwracać uwagę na niewłaściwość określenia.
Przy drinach (Żona), Pilsnerze Urquellu (ja) i nalewkach (Kobieta Pracująca) siedzieliśmy w salonie przy kominku bite cztery godziny. Nie widzieliśmy się ponad trzy lata. Więc spraw do omówienia było tyle, że nie sposób było je zmieścić w jednym posiedzeniu. My zasypywaliśmy ich niewiedzę za pomocą naszych informacji, często ich załamujących albo powodujących wybuchy śmiechu, oni naszą.
Oczywiście wszystko przebiły sprawy rodzinne, a tych nagromadziło się przez te lata mnóstwo z ich zawirowaniami, komplikacjami i troskami. Mimo że obie strony były przecież już doświadczone życiowo (dzieci, wnuki) i się znały, a kontakt nie został zerwany, to i tak potrafiły się one nawzajem nieźle zaskoczyć. Można by tę sferę spraw podsumować I kto by pomyślał?!
Wizyta Kobiety Pracującej i Janko Walskiego sprawiła nam wiele radości i dała mnóstwo satysfakcji. Zwyczajnie cieszyliśmy się, że wreszcie doszło do spotkania. I zupełnie nie czuliśmy, że minęło tyle czasu od ostatniego razu.
Do domu dotarli, ... ale było ciężko, zamiecie i zawieje. Były miejsca z minimalną widocznością.
Wieczorem Żona poszła na górę, a ja postanowiłem przed meczem przespać się trochę na narożniku. Może udało się przez godzinę, ale potem, ponieważ organizm się rozgrzał i leżał w pozycji poziomej, w końcu dopadł mnie atak kaszlu. Kaszlałem jednokaszlem lub dwukaszlem średnio co 10 sekund usiłując mimo to, jak idiota, dalej spać. Czasami miałem dłuższą serię wyrywającą mi płuca. I po jednej z nich wpieniony na swoją głupotę, która nie dotyczyła w moim ostatnim kilkudniowym stanie dzisiejszego picia Pilsnera Urquella i przekrzykiwania się z gośćmi i z Żoną, tylko faktu, że jałowo i męcząco usiłowałem spać, wstałem. Z prawdziwą ulgą.
Dzisiaj 60 lat kończył Po Morzach Pływający. Taki pływający szczyl, co to może biegać po piwo, gdy jest akurat na lądzie, oczywiście.
Od razu złożyłem mu rano mailem dość rozbudowane życzenia, a on odpowiedział nawet szybko, ale jak nie on. Owszem, kulturalnie, ale skrótowo i dość oschle, nawet bez zwyczajowej emotikonki - Dziękuję bardzo Kropki też nie było.
Starałem się taki stan wyjaśnić. Do głowy przychodziły mi same proste rozwiązania - albo Łotysze, albo inni Marokańczycy go wkurwili już w porcie, albo "dopiero" na pełnym morzu, gdy statek, na skutek złego przez nich załadowania, doznawał niekontrolowanych przechyłów, albo zwyczajnie był wkurwiony faktem, że ma już 60 lat.
Postanowiłem przeczekać, nie dopytywać i nie prowokować. Samo się wyjaśni.
SOBOTA (04.01)
No i dzisiaj wstałem o 10.00.
Bo kładłem się... dzisiaj o 04.30. Czyli dzisiaj się kładłem i dzisiaj wstawałem.
Najpierw postanowiłem wstać o 09.00, ale gdy Żona obudziła się o 08.30, ustaliliśmy, że sobie jeszcze trochę pośpię.
Na dole aura witała mnie niedzielnie. Bardzo rzadko dochodzi do sytuacji, gdy pojawiam się na dole drugi. To, odwrócenie porannych powitań, ciepło w domu, Żona przy swoim 2K+2M i wzorcowa zimowa aura (słońce, -3 stopnie i 10 cm śniegu) oraz świadomość wygranego dzisiaj przez Polskę półfinału spowodowały, że bardzo długo w tej niedzielności tkwiłem. Delektowałem się tym stanem przeplatając Blogowe z podglądaniem drugiego półfinału (wygrały Stany Zjednoczone - jutro z nimi finał) oraz z odśnieżeniem fragmentu tarasu i posypaniem go popiołem, żeby Piesek mógł swobodnie i bez stresu wychodzić.
A jak wyglądała doba od jej początku?
Od 00.00 byłem na pełnym chodzie. Gdy zmieniłem pozycję ciała z poziomej na pionową, kaszel bardzo szybko minął. Do meczu (00.30) zdążyłem rozruchowo opróżnić zmywarkę, rozruchowo nanieść drewna, przygotować całą logistykę oglądania, żeby nic mi go nie zakłócało, a w międzyczasie, w locie, pożerałem wcześniej przygotowane plastry boczku, pasztetu i kawałki kiełbasy wraz z surową cebulą i kiszonymi ogórkami. Zdając sobie sprawę, jak długo mecz może trwać, nie wydawało mi się, abym do jego końca dotrwał o suchym pysku, skoro ostatni posiłek, i to delikatny, zjadłem wczoraj o 16.00.
Drobnym zakłóceniem transmisji było nagłe i niespodziewane pojawienie się Żony, która powinna była według mnie już od paru godzin spać. Ale po sprawdzeniu, czy ze mną wszystko w porządku, czy jestem dobrze ubrany, czy mam szaliczek i Czy nie jest ci zimno?, szybko się ulotniła.
Hurkacz wygrał swój mecz planowo, w jakąś godzinę. Polska prowadziła 1:0. Drugim w kolejności było spotkanie Rybakiny ze Świątek. Tego meczu obawiałem się najbardziej, bo Iga z Jeleną ma niekorzystny bilans spotkań. Kazaszka/Rosjanka nie dość, że jest jedną z najlepszych tenisistek na świecie, to dodatkowo z Igą potrafi grać i wygrywać. Nawet po cichu dopuszczałem możliwość przegranej Igi przy założeniu, że w mikście to jednak my będziemy lepsi i ostatecznie wejdziemy do finału. Iga jednak sobie z tego nic nie robiła i wygrała 2:0, chociaż pierwszy set szedł na żylety (tie-break), a w drugim też było na styk. W tej sytuacji Polska prowadziła 2:0 i mikst już dla awansu nie miał znaczenia. Jednak polska para, Chwalińska-Zieliński, też wygrała, a ostateczny wynik brzmiał 3:0.
Mikstu oczywiście już nie oglądałem chcąc dzisiaj być na jakim takim chodzie.
Później niż zwykle zabraliśmy się za przygotowanie dolnego mieszkania. Goście, "Rumuni", wyjechali wcześnie, jeszcze w trakcie mojego snu (niczego nie słyszałem), a dzisiaj, na zakładkę mieli przyjechać kolejni. Praca była standardowa, ale dla mnie powiększona o konieczność odśnieżenia podjazdu i drogi prowadzącej od furtki do dolnego apartamentu. Ale przy takiej pogodzie i przy moim stanie psycho-fizycznym była to Sama radość, panie kochany!
Po I Posiłku poszliśmy na spacer w pięknej zimowej szacie i tylko na chwilę się rozdzieliliśmy (ja w Biedronce), ale to wystarczyło, żeby niespokojny Piesek szukał Pana uważnie obserwując każdą mijającą go męską sylwetkę.
Po powrocie kończyliśmy sprzątanie dolnego mieszkania, a ja dodatkowo sporo popracowałem w drewnie, bo w obszarze szczapek i szczap zrobiły się spore zaległości.
O 16.30, po pracach, nagle poczułem schyłkowość i dotarło do mnie, że ja przecież nie miałem normalnej nocy. Jeszcze przed II Posiłkiem zaległem na pół godziny.
Goście, tym razem ... młodzi, według pierwotnych ustaleń mieli być 16.00-17.00.
- A czy można o 19.30-20.00, bo jesteśmy na stoku? - przyszedł sms.
- Można. - odpowiedziała Żona.
- A narty dałoby się gdzieś przechować?
- Tak. - Dostaniecie państwo klucz do garażu i będziecie niezależni.
O 17.40 przyszedł kolejny sms.
- Będziemy za pół godziny.
O 18.00 rozległ się gong. Ja wprost kocham gości.
Młodzi komunikowali się na tyle, na ile było trzeba. Na wszystkie pytania odpowiadali krótko, ale nie zahaczali o nieuprzejmość. Byli raczej niewylewni, a i to mało powiedziane. Przy czym skrupulatnie słuchali moich uwag i się do nich stosowali.
- A gdzie są narty, bo bym pokazał państwu...
- Aaa, nart nie mamy, będziemy wypożyczać.
Ja wprost kocham gości.
Spotkanie z nimi zrobiło mi bardzo dobrze. Nie było śmichów chichów, tylko konkretny kontakt, uprzejmy, grzeczny, z dystansem i dającym się odczuć szacunkiem do starszego pana. To zapewne wynikało też z terenów, z których przyjechali, gdzie pracę, obowiązki, w tym wypoczynek i pasje, traktuje się śmiertelnie poważnie oraz z charakteru ich zawodów, ścisłych, które wykonywali, czyli My tu nie jesteśmy dla rozmów, tylko przyjechaliśmy pojeździć na nartach.
Wyjątkowo ... oprowadziłem ich wszędzie sam.
- Skąd tak wiele o nich wiesz, skoro byłeś nieobecny tak krótko?... - dziwiła się.
I od razu zaczęła mnie podejrzewać, że właśnie gadałem z nimi o rzeczach w sumie nieistotnych i zaczęła mnie wypytywać A powiedziałeś to...., A zwróciłeś uwagę na to... Wypadłem widocznie wiarygodnie, bo się uspokoiła.
Przed pójściem na górę relaksacyjnie przykleiłem do pięciu stopni dywanowe podkładki, żeby Piesek miał przyczepność i żeby mógł sobie bez stresu chodzić na górę do swojego drugiego legowiska i z powrotem, kiedy tylko będzie chciał.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. I wydawało się, że dzień się skończył. Oboje usnęliśmy.
Przed 22.00 wybudził nas mój atak kaszlu. Zniosłem całą moją pościel na dół z postanowieniem, że będę spał, albo usiłował spać w Bawialnym.
- Bo to jest paranoja, żebyś jeszcze ty nie mogła spać! - wyjaśniłem Żonie.
- Ale i tak będę słyszeć...
- Jeśli nawet, to nie bezpośrednio nad głową w postaci nieregularnych wybuchów dźwięku.
- A wiesz, zapomniałam o pewnej metodzie... - przeszła do porządku dziennego nad moją emigracją. - Zrobię ci coś, co powinno ci ulżyć. - uśmiechała się tajemniczo.
Ulżyło w dwójnasób. Najpierw w trakcie picia, bo było pyszne, a potem w trakcie spania. Tym cudownym środkiem był kogel mogel na bazie ciemnego Książęcego odpowiednio podgrzanego z trzema żółtkami startymi z cukrem. Pozostaje mieć nadzieję, że gardło mnie jeszcze trochę podrapie i kaszel tak szybko nie odpuści. Gdyby jednak nie było żadnego innego piwa, tylko Pilsner Urquell, nie pozwoliłbym za żadne skarby tak go profanować.
Dzisiaj o 04.03 napisał Po Morzach Pływający.
Powoli zbliżamy się do strefy Słońca.
Dzisiaj jeszcze w Kanale Angielskim zwanym przez Francuzów La Manche / z racji kształtu / potem tylko Zatoka Biskajska i już po minięciu przylądka " Ciepłych gaci" będziemy się rozkoszować Słońcem i pogodą.
Po drodze zawiniemy do Ceuty, żeby zatankować paliwo, a potem już tylko żabi skok do Agadiru.
Okazuje się że marokańczycy 11 i 24 stycznia będą świętować i jeżeli wejdziemy do portu to będzie okazja do zwiedzania, a może i wycieczki do pobliskiego Marakeszu. Może też się skończyć wejściem rano i wyjściem wieczorem. Nie mniej jednak liczymy na dłuższy postój.
Miłego dnia
Dzisiaj jeszcze w Kanale Angielskim zwanym przez Francuzów La Manche / z racji kształtu / potem tylko Zatoka Biskajska i już po minięciu przylądka " Ciepłych gaci" będziemy się rozkoszować Słońcem i pogodą.
Po drodze zawiniemy do Ceuty, żeby zatankować paliwo, a potem już tylko żabi skok do Agadiru.
Okazuje się że marokańczycy 11 i 24 stycznia będą świętować i jeżeli wejdziemy do portu to będzie okazja do zwiedzania, a może i wycieczki do pobliskiego Marakeszu. Może też się skończyć wejściem rano i wyjściem wieczorem. Nie mniej jednak liczymy na dłuższy postój.
Miłego dnia
PMP (zmiana moja; pis. oryg.)
Potem wniósł poprawkę - Marokańczycy mieli świętować 11 i 14 stycznia.
NIEDZIELA (05.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.40.
Dość nieprzytomny po nocnym zawirowaniu - długości i jakości snu. Alarm miałem nastawiony na 06.00, czyli niczego nie zmieniałem kładąc się ponownie spać przed północą. Organizm z ciężkim sercem po 40 minutach zwlókł się z narożnika.
Młodzi wyjechali na stoki już o 08.10, w trakcie oglądania przeze mnie początku finału United Cup rozgrywanego między USA a Polską. Ponieważ niczego nie chcieli ode mnie, więc wszystko grało. No może z wyjątkiem meczu. W pierwszym pojedynku Iga Świątek przegrała z Coco Gauff 0:2. Iga ostatnimi czasy trochę obniżyła poziom swojej gry, Coco znacząco podwyższyła, a to wystarczyło, żeby ta ostatnia wygrała. Zresztą chyba Coco nauczyła się Igi, bo po długiej serii przegranych zaczęła z nią wreszcie wygrywać. Do gry Igi mam tylko jedną uwagę. Musi zdecydowanie poprawić skuteczność swojego pierwszego serwisu. Z najlepszymi zawodniczkami nie da się wygrać drugim.
USA prowadziły więc 1:0.
W drugim pojedynku Hubert Hurkacz grał z Taylorem Fritzem. Przegrał 1:2. Do gry Hubiego nie mam żadnych uwag. Zadecydowały po prostu niuanse. Miał piłki meczowe, a wtedy przy stanie meczu 1:1 w mikście mogło być różnie łącznie z naszą wygraną. Ale te irytujące słowa "gdyby", "mogłoby", itd.
Na sprawę można spojrzeć jeszcze w ten sposób. W pierwszej edycji United Cup, dwa lata temu, Polska przegrała w półfinale z USA, w drugiej, w finale, z Niemcami i w trzeciej, obecnej, w finale z USA. Widać, że nie schodzimy poniżej wysokiego przecież poziomu, o którym jeszcze kilka lat temu mógłbym tylko marzyć. Więc cieszę się, a nie narzekam i nie zrzędzę. Zasrany sport!
Mecz skończyłem oglądać w południe. Żeby odreagować taką długą nasiadówę przed laptopem, dużo czasu poświęciłem drewnu. Rąbanie jest najlepszą formą regeneracji sił psychicznych. A potem znowu wróciłem do laptopa, do pisania.
Wieczór zmodyfikowaliśmy. Najpierw na górze w pełnym ancugu oglądałem z Żoną kolejny odcinek serialu Mad Men wspierając się kolejnym pysznym koglem moglem, potem zszedłem na dół i pisałem, a leżąc na narożniku nawet sporo poczytałem. Jak na mnie zasypiałem stosunkowo późno. Żona nie przychodziła, ale gdzieś około trzeciej się obudziła i półtorej godziny słuchała książki. Ewidentny efekt braku męża.
PONIEDZIAŁEK (06.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Planowo.
W nocy kaszel w zasadzie mnie nie męczył. Jednak co jakiś czas musiałem sobie kaszlnąć wybudzając się przy tym, więc wstawałem trochę nieprzytomny. Ale porannie szybko się rozruszałem.
Od razu też w lekkiej panice przystąpiłem do pisania, bo
Spore powstają zaległości
Gdy się przyjaciół chce ugościć.
Młodzi z dołu podziękowali i napisali w odpowiedzi na sugestię Żony Możecie państwo zostać dzisiaj do 15.00, że wyjadą o 08.30 Bo musimy być jeszcze na stoku. Jak napisali, tak zrobili. Bo nie dość, że reprezentowali nieskończoną grupę dziwaków, maniaków, oszołomów, pasjonatów, którzy, akurat ci, nie po to przyjechali, żeby siedzieć w domu lub zwiedzać Uzdrowisko i okolice, tylko po to, żeby do oporu i bólu oddać się stokom narciarskim Mamy karnety na trzy dni, to jeszcze pochodzili z terenów Lekarki i Justusa Wspaniałego, gdzie do tej pory obowiązuje kult pracy i obowiązkowość nawet względem swoich pasji.
Jeszcze w trakcie I Posiłku skończyłem Na skraju imperium i inne wspomnienia Mieczysława Jałowieckiego, urodzonego w 1876 roku na Litwie w Syłgudyszkach (pod caratem), a zmarłego w 1962 roku w Anglii (Polska pod sowieckim reżimem), opracowane do czytanej postaci przez jego wnuka mieszkającego w Australii, Michała Jałowieckiego.
Zrobiło mi się smutno. Nie dlatego, że książkę skończyłem. Dla mnie była fascynująca zastosowanym językiem, opisywanymi czasami, stosunkami społecznymi, niesamowitymi losami głównego bohatera i zwrotami historii oraz faktem, że autor bezpośrednio znał, poznawał lub widział ważnych i wielkich tamtego świata, a z niezliczoną ich rzeszą był spokrewniony, skoligacony lub spowinowacony.
Ale dlatego, że czerpałem z niej gorzką wiedzę o naturze Polaków, o ich niezwykłych pozytywnych cechach i o jednej strasznej. Mianowicie, że potrafią spierdolić (autor takich słów nie używał) poprzez swoją ciemnotę, zawiść, sobiepaństwo, politykierstwo, kombinatorstwo, populizm, nepotyzm, partyjniactwo nawet największe dokonania i je zniszczyć.
I mimo że brałem poważną poprawkę na sposób patrzenia autora (wynikający z różnych uwarunkowań społecznych i historycznych) na sprawy, które opisywał, nie sposób było w przytłaczającej większości się z nim nie zgodzić. Ciekawym dopełnieniem wrażenia po przeczytaniu książki był stosunek autora do wielu znanych nam z historii ważnych dla kraju postaci, które opisywał zgoła inaczej, niż jest to podane w oficjalnych podręcznikach historii. Skutecznie je odbrązawiał posługując się, że tak powiem, argumentami "z pierwszej ręki". Było to dla mnie szokujące.
Niestety zabory, a potem komuna dopełniły swego. Potrzeba wielu pokoleń, żeby dobre wzorce uczciwości, pracy organicznej, wzajemnego poszanowania oraz elity, mogły zaistnieć. Po prawie 35 latach od reformy ustrojowej ciągle jesteśmy na początku drogi, chociaż tak wiele przecież się zmieniło. A to daje nadzieję.
Nietypowo dla mnie, ale wrócę jeszcze raz do początku książki, bo cały w niej zawarty wstęp autorstwa wnuka, teraz wiem, że pełen goryczy, pozwoli mi lepiej zrozumieć ją całą. Poza tym będę podziwiał już całkiem świadomie postawę wnuka autora, tę nieuniknioną łączność pokoleń, która ostatecznie doprowadziła do druku tej książki. A mogło być zupełnie inaczej. Poza tym posłucham sobie długiego z nim wywiadu, bo Żona gdzieś mi go znalazła.
O dziwo, do I Posiłku, sporo nadrobiłem w pisaniu, więc od razu wstąpił we mnie luz, a to spowodowało, że pisałem swobodnie i sprawnie. Takie sprzężenie zwrotne mające swój początek, środek i koniec oczywiście w głowie.
To, bez tego charakterystycznego poniedziałkowego blogowego ciężaru, pozwoliło nam wyjść z wielką przyjemnością na spacer, zwłaszcza że pogoda była znośna, w kierunku ładnej.
Gdy się zbieraliśmy, zadzwonili Lekarka i Justus Wspaniały. Tylko 42 minuty rozmowy. Trzeba było obgadać Sylwestra tu i tam w aspekcie ludzkim i psim, i standardowo dotknąć żelaznego tematu, jakim jest Mama Lekarki. Wspólnie przeprowadziliśmy analizę jej zachowań w ciągu ostatniego tygodnia, gdy przebywała u Pana Janka, jej znajomego. Wyszło nam, że musiał on poświęcać jej na tyle czasu i uwagi, że w ciągu tego tygodnia zadzwoniła do córki raptem trzy razy. Była to poważna różnica, skoro standardowo dzwoni 10-20 razy dziennie, a często i na dobę, bo potrafi dzwonić w nocy.
Ze smutnych wiadomości była taka, że musieli pogrzebać jedną z ich kotek. Znaleźli ją na drodze przed domem potrąconą przez auto.
Ustaliliśmy, że przyjeżdżamy do nich w drugiej połowie stycznia, bo obu stronom to pasuje. Za tydzień ustalimy szczegóły.
W Zdroju, o dziwo, było bardzo mało ludzi.
Po powrocie pisałem, bo co prawda wiele nadrobiłem, ale czas nieubłaganie mijał.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.15.
I cytat tygodnia:
Kobiety żyją w przekonaniu, że mężczyźni, którzy umieją obchodzić się z pieniędzmi, umieją także obchodzić się z kobietami. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964 <odmówił jej przyjęcia>).