13.01.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 41 dni.
WTOREK (07.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Już o 05.10 napisał Po Morzach Pływający.
Fajny cytat tygodnia
Powoli docieramy do " Przylądka Ciepłych Gaci". Powoli ponieważ wieje 9B z SW / południowy zachód/ i wleczemy się z prędkością 3-4w. Najważniejsze jednak, że na zewnątrz jest już 13C i ciągle rośnie. Czasem pojawia się słońce i to jest właśnie to na co długo czekaliśmy. Za przylądkiem pogoda ma się już zdecydowanie poprawić.
Co prawda z powodu pogody mamy dobę opóźnienia,ale to nic nie szkodzi ponieważ do Ceuty zawiniemy rano,a nie jak wcześniej wychodziło o północy. Jak wspomniałem wcześniej będziemy tankować paliwo,a przy okazji również weźmiemy świeży prowiant. Jeżeli jest taka możliwość to zawsze staramy się go tutaj brać że względu na bardzo dobrą jakość produktów/ większość z Maroka /.
Potem ruszymy w dalszą podróż w kierunku słońca.
PMP (zmiana moja; pis. oryg.)
Powoli docieramy do " Przylądka Ciepłych Gaci". Powoli ponieważ wieje 9B z SW / południowy zachód/ i wleczemy się z prędkością 3-4w. Najważniejsze jednak, że na zewnątrz jest już 13C i ciągle rośnie. Czasem pojawia się słońce i to jest właśnie to na co długo czekaliśmy. Za przylądkiem pogoda ma się już zdecydowanie poprawić.
Co prawda z powodu pogody mamy dobę opóźnienia,ale to nic nie szkodzi ponieważ do Ceuty zawiniemy rano,a nie jak wcześniej wychodziło o północy. Jak wspomniałem wcześniej będziemy tankować paliwo,a przy okazji również weźmiemy świeży prowiant. Jeżeli jest taka możliwość to zawsze staramy się go tutaj brać że względu na bardzo dobrą jakość produktów/ większość z Maroka /.
Potem ruszymy w dalszą podróż w kierunku słońca.
PMP (zmiana moja; pis. oryg.)
Spieszę uzupełnić wiedzę szczurów lądowych w kwestii tych "gaci":
Przylądek Świętego Wincentego (port. Cabo de São Vicente) – przylądek, najbardziej na południowy zachód wysunięta część Europy kontynentalnej. Leży w prowincji Algarve w Portugalii, 6 km od wsi Sagres. Stoi na nim latarnia morska, w pobliżu znajdują się twierdze Beliche i Sagres. W średniowieczu miejsce to uznawano za koniec znanego Europejczykom świata. Nazwa przylądka wywodzi się od św. Wincentego z Saragossy. W czasach przedchrześcijańskich, gdy tereny te obejmowało Imperium Rzymskie, półwysep ten był nazywany Świętym Przylądkiem (łac. Promontorium Sacrum) dla uczczenia ostatniego miejsca, skąd widać było zachodzące słońce. Natomiast w marynarskim i żeglarskim żargonie zyskał on sobie przydomek "Przylądka Ciepłych Gaci" jako miejsce w którym płynąc z Europy przechodziło się ze strefy chłodniejszej do cieplejszej. (pis. oryg.)
Wczoraj wieczorem znowu rozstaliśmy się z Żoną. Najpierw jednak na górze obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men, w komfortowych warunkach, zwłaszcza ja, bo przy kolejnym koglu moglu.
- Gdybyś chciał, abym ci go ponownie zrobiła, to będziesz musiał poświęcić Pilsnera Urquella, bo innego piwa już nie ma... - była wyraźnie zmartwiona i mi współczuła.
- Odpada! - zareagowałem, po czym w przepastnej spiżarni znalazłem błąkającą się ostatnią puszkę Zatecky'ego. Normalnie raczej bym nie znalazł, ale wszystko jest kwestią motywacji.
- Ale wiesz, że dzisiejszy kogel mogel będzie inny, bo na jasnym piwie?...
Czy mi to przeszkadzało? Nie dość, że miał być, to na dodatek nie zostałem wystawiony na ciężką pilsnerowsko-urquellowską próbę.
Oboje się zgodziliśmy, że kogel mogel był smaczny, ale na ciemnym smaczniejszy. I oboje zgodziliśmy się, że to był trzeci i ostatni w tym gardłowym cyklu. Bo bez jaj, nomen omen...
W okolicach 20.00 zasypiałem na dole.
Dzisiaj Żona pojawiła się tuż przed 07.00.
- No i jak spałaś? - zapytałem sugerując pytaniem, że musiała dobrze, tyle przestrzeni w łóżku i w ogóle...
- Ostatni raz tak śpimy... - usłyszałem ucieszony, że jednak bez męża to do dupy, że "czując cię obok śpię lepiej, bo mam poczucie bezpieczeństwa" i takie tam - ... bo, jeśli mamy spać oddzielnie z jakichkolwiek powodów, to ja na dole, a ty na górze...
Więdnąłem wewnętrznie.
- ... śpiąc tam czuję się obco, jakbym była w domu sama, a gdy tak rzeczywiście jest, to zawsze pod twoją nieobecność śpię na dole, na narożniku właśnie i czuję się wtedy dobrze... - Obok Berta, wszystko pod ręką, tak przyjaźnie...
Gdy zabierałem się do cyzelowania wpisu, zadzwoniła Córcia. Byłem pewien, że zadzwoni dzisiaj rano jadąc do szkoły. Obgadaliśmy ostatni okres - Święta i Sylwestra (u niej oryginalnie), ostatnie kroki jej i Zięcia oraz ich plany na przyszłość. Siłą rzeczy zeszło na jej brata i na matkę, czyli, krótko mówiąc, na układy rodzinne. Najważniejsze było to, że Córcia była w dobrej kondycji psychicznej, chociaż coś się zaczęło dziać z jej ... gardłem oraz to, że z dziećmi przyjedzie do Uzdrowiska na drugi tydzień ferii.
Gdy ponownie zabierałem się do cyzelowania, zadzwoniła... Pasierbica. Musiała podzielić się swoją frustracją. Była 08.09, a ona z Ofelią niewiele oddaliła się od domu. Ze swojego osiedla nie mogła wyjechać chcąc skręcić w lewo, więc skręciła w prawo, co niewiele dało. Wszystko przez remont torowiska na newralgicznej ulicy. Okazało się, że Q-Wnuk będąc na sportowym obozie zakomunikował rodzicom, że on już umie jeździć na nartach. Mógł przesadzać, ale z drugiej strony znając go było to całkiem prawdopodobne. Narty miał na nogach pierwszy raz w życiu, ale wystarczyły trzy dni pobytu na stoku.
I gdy ponownie zabierałem się do cyzelowania, zadzwoniła... Pasierbica. Ofelię o 08.20 musiała zaprowadzić do klasy, bo z tego stresu, że się tyle spóźniła, rozbolała ją głowa. Biedne dziecko, zaczyna doświadczać życia. Gdyby ból nie ustępował, pani obiecała zadzwonić. Z kolei Pasierbica spóźniła się do pracy 10 minut, tylko dlatego, że dzisiaj miała na 08.30.
- Jutro mam na siódmą, więc wyszedłszy wcześniej powinnam uniknąć korków, ale będę musiała sprawdzić komunikację tramwajowo-autobusową, bo przecież są bus-pasy.
Q-Zięć też nie mógł dotrzeć na czas do warsztatu. Miał zostawić auto do naprawy tyłu i otrzymać zastępcze. Sugerowałem im spokojne życie w Uzdrowisku.
Najważniejsze, że w końcu podocierali do docelowych punktów i że przywiozą dzieci do Uzdrowiska na pierwszy tydzień ferii.
Mogłem się zabrać za cyzelowanie.
Żona postanowiła zrobić I Posiłek, a ja szykowałem się do grzania górnej łazienki, żeby móc w niej wytrwać bez uszczerbku na zdrowiu (patrz ledwo zaleczone, bo nie<!> wyleczone gardło).
Odgruzowałem się w 80 %, bez dolnych paznokci (10%), bo jeszcze nie zdążyły wyrosnąć. Zresztą za nie staram się zabierać jak najrzadziej, bo skutecznie odstrasza mnie ten wrastający w lewy paluch i metody wycinania, często krwawe. Górnych nie ruszałem (10%), bo nie było potrzeby. Istotny w tym odgruzowaniu był prysznic (40%). Wystarczy tylko przypomnieć słowa Żony z Sylwestra Bo dopiero się załatwisz! A to minął przecież tydzień. A ile minęło czasu od jakiegoś tam momentu do Sylwestra?... Szczęśliwie nie pamiętałem, a na blogu szukać nie będę. Powszechnie wiadomo, że nadmiar wiedzy wcale nie przysparza szczęścia. Żona ostrzygła mnie na łyso (20%), a brodę skróciłem sam (20%).
Dość późno wyruszyliśmy do City na zakupy. Przez to trafiliśmy na godziny szczytu, zakupy były bardziej niż zwykle obciążone moją niechęcią, a to wpływało na moje morale. Do jego opadania dokładała się skisła pogoda i ... głód. I Posiłek zrobiony przez Żonę był smakowy, ale wystarczał na bezgłodowe moje funkcjonowanie do 15.00. A standardowo spokojnie "dotrwywam" do 16.00 - 17.00. Żeby dotrzeć do domu bez mroczków posiliłem się w aucie dopiero co kupionym kefirem bio.
Suma domowych czynników - rozpakowanie zakupów, onan sportowy, łapczywe, ale połączone z rozsądkiem jedzenie II Posiłku, naniesienie drewna, spowodowały, że o 18.30 marzyłem o łóżku. A pójść na górę nie mogłem, bo trzeba byłoby je ścielić (dzisiaj z powrotem się wprowadzałem), a tej roboty nie cierpię. Zresztą według Żony ścielenie w moim wykonaniu jest bez sensu, więc tym bardziej się do niego nie zabieram.
Dawałem Żonie różne sygnały, że jestem mocno schyłkowy. A to wzdychałem ciężko, a to pokładałem się na stole, a to na chwilę zaległem w salonie i nic. Niby je odbierała, ale nie reagowała we właściwą stronę ciągle ślęcząc nad laptopem.W końcu się zlitowała. Może dlatego, że Piesek sam z własnej woli wybrał się na górę, więc trzeba było go przykryć. A przy okazji...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
ŚRODA (08.01)
No i dzisiaj wstawałem dziwnie.
Spałem świetnie. W nocy może delikatnie kaszlnąłem ze dwa-trzy razy. Pierwszy raz obudziłem się po dziewięciu godzinach snu, tuż przed piątą. To przestawiłem alarm z 06.00 na 06.30. Drugi raz obudziłem się o 06.10 i od razu wstałem, bez ociągania się, wyspany i wypoczęty. Żeby tak zawsze.
Z wielką przyjemnością oddałem się porannemu rozruchowi, a potem przy Blogowych onanowi sportowemu. W domu panowała cisza narzucona przez 2K+2M Żony.
Od 09.00 zabrałem się dość ostro do roboty. Żeby niczego nie pominąć, wszystko wypisałem sobie na karteczce. Logistyka i organizacja wynikały z codzienności, ale też z faktu, że jutro mają przyjechać (tam i z powrotem) Modliszka Wegetarianka, po raz pierwszy, czyli święto lasu, i Kolega Inżynier(!).
Tak więc w chronologii:
- naniosłem zapas drewna,
- narąbałem zapas szczapeczek (druga frakcja palenia) i szczap (trzecia),
- zlałem wreszcie wszystkie nalewki z pigwowca do butelek. Czynność ta była o tyle sympatyczna, że w wyniku procesu technologicznego i długiego czasu powstały dwa jej rodzaje delikatnie różniące się między sobą zabarwieniem i cierpkością, więc żeby ich ze sobą nie pomieszać (taki był mój cel), musiałem na czczo, w trosce o nieskażenie niczym kubków smakowych, próbować. A bywało i tak, że pierwszej, a nawet drugiej próbki nie byłem pewny, więc dochodziłem do trzeciej,
- uporządkowałem w spiżarni pełne i wymyte butelki. Żona się o to dopraszała od będzie dwóch tygodni, albo i dłużej, bo nie pamiętam, kiedy i z kim miała miejsce taka nieokrzesana degustacja, po której został w kuchni butelkowy bajzel,
- wyrzuciłem kompost, co samo w sobie nie byłoby niczym nadzwyczajnym, ale połączyłem tę czynność z wyrzuceniem resztek świątecznej sałatki zrobionej przeze mnie trochę nadmiarowo. Ale ile można jeść sałatkę? Toteż po kilku konsumpcyjnych cyklach zaległa w lodówce pozostawiona swojemu losowi, a potem poszła w zapomnienie. Gdy Żona się zorientowała, procesy biochemiczne były daleko zaawansowane. W takich razach, nazywanych przeze mnie eksperymentem biologicznym i najczęściej przytrafiającym się jej, boi się tknąć miski, talerza, garnka i zawsze wtedy pyta mnie z lekkim przestrachem w oczach A mógłbyś to wyrzucić? albo retorycznie Co z tym zrobić?, przy czym wiadomo, że zrobię to ja. A dla mnie taka czynność to ganc pomada, wsio ryba, wisi i powiewa, czyli obojętne, powiem więcej, ciekawe. Więc nad kompostownikiem zdjąłem z garnka pokrywkę i przyglądałem się pięknej, delikatnej, o finezyjnej strukturze, szarej pleśni. I za chwilę tę formę życia musiałem zniszczyć, ale nie(!) bezrefleksyjnie,
- rozwiesiłem w pralni wyprane ręczniki. Niby nic takiego, ale trochę się przy sznurach trzeba zawsze pogimnastykować, bo tę część pralni Żona od dawna traktuje też jak swoją garderobę Mam wygodnie, gdy wszystko widzę i różne rzeczy mam pod ręką. Więc schodzi trochę czasu na wieszanie wstępne (zrobienie miejsca na sznurach) i na właściwe,
- zrobiłem porządek w papierach i przygotowałem comiesięczne płatności oraz w segregatorze (nr 5) umieściłem trzy ostatnie zaległe blogowe wydruki. Niespodziewanie zajęło mi to spory kęs czasu,
- wybrałem się Inteligentnym Autem do Uzdrowiska w sprawach. Odebrałem 5 paczek, a obok paczkomatu, w Intermarche zdałem 1 butelkę (odzyskana kaucja 1 zł) i nawet mi ją przyjęli. Widocznie nie miała wyszczerbionej szyjki. Był to spadek po Konfliktów Unikającym z czasów jego ostatniego pobytu. Oczywiście fatygowanie się w takiej błahostce byłoby bez sensu, ale efektywność pobytu i opłacalność zwiększyłem przez zakup czteropaku Zatecky'ego. Ostatnio okazał się niezwykle przydatny i obronił mnie przed karygodnym zużyciem jednej puszki Pilsnera Urquella, więc postanowiłem dmuchać na zimne. Niech sobie stoi spokojnie w spiżarni, bo nigdy nic nie wiadomo. Potem wybrałem z bankomatu skromną gotówkę i tak uzbrojony pojawiłem się wewnątrz rozlewni Socjalnej, na potężnym placu. Okazało się, że dopóki nie uruchomią ponownie kiosku na zewnątrz, aby klient detaliczny mógł się w wodę zaopatrywać, usługę tę będą świadczyć bezpośrednio w rozlewni Bo klient, proszę pana, bez wody nie może pozostać! Boże, jak ja kocham to Uzdrowisko!
Rano telefonicznie z panem, który takim detalem, między innymi, się zajmuje, ustaliłem zasady kupna i wtargnięcia do środka fabryki.
- Gdy pan przyjedzie, proszę do mnie zadzwonić, żeby portier pana wpuścił.
Gdy przyjechałem, pan telefonu nie odbierał. Wobec portiera zagrałem va bank posługując się swoim wiekiem, pewnym siebie głosem i faktami podając samo nazwisko Iksiński (to ważne, bo domyślałem się, że w żargonie fabrycznym wszyscy tak mówią) i Iksiński kazał mi wjechać pod magazyn! Portier bez mrugnięcia okiem wytłumaczył mi, jak dojechać i szlaban się otworzył.
Wewnątrz też byłem swojak. Bo, gdy zaraz pojawił się Iksiński, poszliśmy do biura wystawić zlecenie i zapłacić. Po półtorarocznych zakupach przy zamówieniu nie wysławiałem się jak jakiś turystyczny wieśniak, albo jak ktoś ze Stolicy lub z Krakowa, tylko mówiłem po naszemu.
- Dwie skrzynki gaz i jedna niegaz (nawet nie "jedną", wszystko w prostym mianowniku).
Ci wspomniani powiedzieliby Poproszę dwie skrzynki wody gazowanej i jedną niegazowanej niepotrzebnie przedłużając czas zakupu i zabierając go Iksińskiemu używając słów "poproszę", co od biedy mogłoby ujść, "wody", bo ciekawe, co innego mogła produkować ta rozlewnia i po co innego mogli przyjść ci wspomniani oraz rozbudowanych przymiotników, na dodatek odmienionych. Tu wspomnę, że w ofercie jest jeszcze lekki gaz, czyli lekko gazowana, co zapewne może komplikować zakup przy tych wspomnianych.
Z biura udałem się z kwitkiem do magazynu. Pan biurowy wydał mi wuzetkę (wzruszyłem się na dźwięk tego słowa kojarzącego mi się z czasami peerelowskimi lub z obecnymi, budowlanymi) Potrzebuje pan wuzetkę?, a gdy odpowiedziałem, że nie, usłyszałem Tak na wszelki wypadek jednak dam panu, gdyby portier chciał, ale nie będzie chciał, jeden robotnik, bardzo sympatyczny, przywiózł trzy skrzynki, a drugi załadował do bagażnika i zamykając nawet klapę uścisnął mi dłoń ze słowami Polecamy się na przyszłość. A za obu z wyglądu nie dałbym 5 groszy, skoro wyglądali mniej więcej jak czasami ja, czyli "na menela".
Portier nie chciał ode mnie wuzetki, nawet go nie widziałem. Szlabany podniosły się błyskawicznie, a ja byłem bogatszy o nowe doświadczenia. I wreszcie mogłem ujrzeć rozlewnię od wewnątrz.
Pewnie, że w kiosku kupowało się prosto i szybko, ale co to były za zakupy?... Zwyczajowe "dzień dobry" i "do widzenia", czasami zdawkowe wzmianki o pogodzie i w zasadzie nic więcej, bo też i pani nie była z racji swojego charakteru skłonna do pogaduszek. A tu? Tyle się działo. Dla mnie tego kiosku mogliby z powrotem nie otwierać.
- rozpakowałem w domu 5 paczek. Znowu niby nic takiego. Ale sprzedawcy stawiają sobie za wzorzec pakowania takie duże zużycie taśmy klejącej, że nie sposób ot tak wrzucić pustego kartonu do worka z papierową selekcją. To odklejanie taśmy nie dość że jest upierdliwe i wkurzające, to oczywiście czasochłonne,
- miałem ścięte włosy z tyłu głowy. Wczoraj będąc w Carrefourze Żona dostrzegła Bo tu jest dobre oświetlenie! taki spory pas włosów niedociętych, wyróżniających się od reszty ostrzyżonej głowy. Mnie to nie robiło, bo niczego nie widziałem, ale na Żonie taka niedoróbka na głowie męża zrobiła wrażenie.
W holu Tajemniczego Domu zrobiła to w trymiga Bo tu jest dobre oświetlenie!
- ułożyłem wykładzinę dla Pieska. Wczoraj kupiliśmy z resztówek pas takiej "hotelowej", o większej odporności na ścieranie, o długości 2 m i szerokości 60 cm, w sam raz dla niego. Razem z Żoną przykleiliśmy ją pomiędzy kuchnią a kuchnią, czyli na śliskiej dla Pieska kaflowej powierzchni, którą on sobie szczególnie upodobał do chodzenia. Ostatnio ma problemy z chodzeniem, a zwłaszcza ze stabilnością, więc każda śliska powierzchnia jest podejrzana po tym, gdy któraś z łap straci przyczepność, nawet na chwilę. Wtedy Piesek staje jak zamurowany i ani nie drgnie. Wystarczy jednak, że Pani takiemu zamurowanemu Pieskowi podstawi jakikolwiek dywanik, by Piesek natychmiast rączo po nim przebiegł szybko osiągając punkt docelowy.
Oczywiście wszystko jest kwestią motywacji. Więc gdy Pani na blacie w kuchni szykuje pierwszy posiłek lub drugi, Piesek kierowany wielką niecierpliwością zapomina o śliskich dla niego kaflach i bez problemów pojawia się u boku Pani. Ale ponieważ ze swojej natury nie jest nachalny, a proces przygotowania się przedłuża, wraca na legowisko. To znaczy chce wrócić, ale wtedy kafle nagle stają się zdradliwie śliskie, więc Piesek się muruje. Pani rzuca wszystko i leci po dywanik...
Teraz tego cyrku już nie będzie, bo Piesek wszystkie swoje zwyczajowe szlaki ma obstawione chodnikami, dywanikami i wykładziną oraz na schodach nakładkami (dywanikami antypoślizgowymi),
- powkładałem do nowego worka kapcie i buty. Poprzedni, który stał w przedpokoju wśród innych przeznaczonych do przekazania do PCK, został rozszarpany swego czasu przez Ziutka. Wychodząc gdzieś na chwilę zostawiliśmy trzy pieski w domu, a gdy wróciliśmy, ujrzeliśmy workowe strzępy i jeden wywleczony kapeć Żony, którym Ziutek musiał się pocieszać. Widocznie pocieszanie trwało krótko na tyle, że kapciowi nic się nie stało. A skąd wiem, że to musiał być Ziutek?
Przecież z nim przebywaliśmy i błyskawicznie się go nauczyliśmy. W różnych sytuacjach wystarczyło, że jakieś drzwi były niedomknięte, szpara mogła wynosić 1 mm, ale on o tym doskonale wiedział i wtedy jednym gwałtownym pchnięciem paszczy drzwi sobie otwierał nie czekając na mnie lub na Żonę. Bruno ani Berta by tego nie zrobili. Musiałem, gdy wychodziliśmy, nie zamknąć trwale drzwi miedzy holem a przedpokojem
A zrobił Ziutek
Z tego użytek.
Wymiana worka była banalna i szybka, ale miłe wspomnienia wróciły.
Żeby unaocznić, nawet sobie, bezlik dzisiejszych dupereli (w sumie) pozwolę sobie użyć polecenia z języka polskiego rodem z podstawówki, albo ze szkoły średniej (tego nie wiem):
Opisz swój dzisiejszy dzień używając takich słów-kluczy, jak: nanieść, narąbać, zlać, uporządkować, wyrzucić, rozwiesić, zrobić, wybrać się, rozpakować, mieć, ułożyć, powkładać.
Czego nie zdążyłem, a co jutro rano pędem będę musiał zrobić? Nie robiłbym tego ani "pędem", ani "musiał", gdyby przyjeżdżał sam Kolega Inżynier(!). Jednak, gdy z nim przyjeżdża poddana Jego Królewskiej Mości, to już robi się inna bajka.
Będę musiał więc schować rozebraną baterię prysznicową, która w szczątkach leży na podłodze w łazienko-pralni od czasu jej wymiany i czeka na złożenie do reklamacji oraz w salonie zmieść pajęczyny. Kolega Inżynier(!) zauważył je złośliwie i głośno wywlókł wobec nas i Trzeźwo Na Życie Patrzącej oraz Konfliktów Unikającego na światło dzienne Macie tu pajęczyny! w dniu moich urodzin. Na zwróconą mu przeze mnie drobną uwagę o pewnym nietakcie zaczął, co prawda z refleksem, zasłaniać się ludowym bredzeniem Szczęśliwy dom, gdzie pająki są, ale oczywiście było to słabe.
Do szkolnych poleceń dojdą więc czasowniki schować i zmieść.
Nie chcąc się rozwodzić nad całą gamą innych codziennych czynności, których praktycznie nie zauważamy, czy nie rejestrujemy, powtarzających się, tylko je dla porządku wymienię z dnia dzisiejszego, wcześniejszych oraz kolejnych:
- zjeść (dwa posiłki),
- czytać i oglądać (onan sportowy),
- nastawić i opróżnić (zmywarka),
- pisać (blog),
- wypić (najprzyjemniejsza czynność, jeśli dotyczy Pilsnera Urquella),
- kaszleć (nie kaszlałem przez cały dzień),
- ... (czynności fizjologiczne).
Swoją drogą, fajnie że przyjeżdżają tacy goście, czytaj gościna. Ile to rzeczy można wtedy zrobić w domu...
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu piątego serialu Mad Men.
CZWARTEK (09.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Planowo.
Po porannych czynnościach natychmiast zabrałem się za pisanie omijając zwyczajowy onan sportowy.
Jedynym wyłomkiem był mail od Po Morzach Pływającego. O 04.17 napisał:
W końcu minęliśmy Lizbonę. Ocean się uspokaja, temperatura rośnie. Jest już 18c i jest świeżo i przyjemnie. Rano jeśli wyjdzie słońce powinno być jeszcze przyjemniej.
Przyjemnego dnia Wam życzę.
Przyjemnego dnia Wam życzę.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
A potem przystąpiłem do schowania i zmiecenia. Schowanie było banalne, a zmiecenie wymagało trochę zachodu. Z tajemniczego stryszku wyciągnąłem taką charakterystyczną miotełkę przymocowaną prowizorycznie do czegoś w rodzaju lancy stworzonej z dwóch drewnianych kątowników połączonych ze sobą taśmą klejącą, która je owijała. Produkt poprzednich właścicieli. Z racji swojej długości, blisko czterometrowej, musiał mieć jedyne zastosowanie, czyli zbieranie pajęczyn ze ścian i z sufitu w salonie. Ponieważ w swoim ekstremalnym miejscu odległość od podłogi do sufitu wynosi 5,10 metra (wielokrotnie mierzyłem laserem przy różnych okazjach), trzeba było posłużyć się drabiną. Ze względu na moje podejście do pracy i ze względu na przyjazd Kolegi Inżyniera(!) ściany i sufit wyczyściłem w 200%. Faktycznie przejrzały i zrobiły się estetyczniejsze.
Na moją prośbę Modliszka Wegetarianka i Kolega Inżynier(!) podali smsem godzinę wyjazdu, a potem dali znać, gdy opuszczali City. Żona była gotowa od dawna, a ja wyrobiłem się w ostatniej chwili. Na tyle, że gdy szedłem otwierać bramę, Kolega Inżynier(!) zadzwonił. Nie odebrałem, bo po co.
Zaparkowali na podjeździe kwadrans przed dwunastą.
Z Modliszką Wegetarianką było to już inne powitanie niż za pierwszym razem. Przynajmniej w moim odczuciu, bo przecież już się "znaliśmy". Żona mogła sprawę jej przyjazdu traktować jako rzecz zupełnie normalną, skoro ją zna z dawnych czasów, sprzed 30 lat nawet, jeszcze za Konfliktów Unikającego, że tak powiem, którego Modliszka Wegetarianka jest kuzynką.
Nic więc dziwnego, że cały mój impet kulturalno-oświatowego skierowałem na gościa, który przestąpił progi Tajemniczego Domu po raz pierwszy. Wiedząc, że będziemy się błąkać po chłodnych pomieszczeniach gościnnych mieszkań i po jeszcze chłodniejszym ogrodzie, zabroniłem ściągania kurtki i zaczęliśmy od dolnego mieszkania. Kolega Inżynier(!), jako że znał wszystko, od razu z holu umknął do salonu i, jak się później uczciwie przyznał, skorzystał z mojej nieobecności i zlustrował w nim wszystkie ściany i sufit, i przyznał, że nie miał się pajęczynowo do czego czepić.
Reakcji na wszystko, co oglądała Modliszka Wegetarianka, jednoznacznie nie potrafiłbym opisać i ocenić. Stąd po wszystkim zrzuciłem mój odbiór jej zachowania na karb jednak naszej nieznajomości Bo żeby poznać człowieka, trzeba z nim zjeść beczkę soli. Z jednej strony wszystkim się bezsprzecznie interesowała i wyrażała miłą dla nas opinię, z drugiej jakby była rozkojarzona i trochę nieprzytomna pytając o oczywistości lub o to, o czym przed chwilą się rozmawiało. Ale to też tłumaczyłem faktem, że ja przez miesiąc życia w Tajemniczym Domu ewidentnie w nim się gubiłem. Mogło być też bardzo prozaicznie - było jej zwyczajnie zimno, albo może zwyczajnie chciało jej się siku, a za pierwszym pobytem widząc tak ukierunkowanego na nadawanie gospodarza, nie śmiała mu przerywać. Chociaż ona raczej nie z takich sądząc po tym, co już widziałem, a raczej na pewno nie z takich sądząc po jej rodzinie i po opowieściach Konfliktów Unikającego. Bo chyba nikt nie wątpi, że w całej tej sytuacji (nieobecności Modliszki Wegetarianki), się o niej rozmawia?
Plan był taki, że idziemy od razu na długi spacer korzystając z pięknej pogody i zaraz po nim zlądujemy w Lokalu z Pilsnerem II. Żona zaproponowała, a Kolega Inżynier(!) się przychylił, żebym w trakcie tej wycieczki był kaowcem, co miło przyjąłem i co było dla mnie oczywiste.
Obeszliśmy Uzdrowisko tak, żeby Modliszka Wegetarianka mogła poznać pięć parków, zaliczyć piękną dzielnicę z pięknymi domami, charakterystycznymi dla Uzdrowiska, minąć charakterystyczną figurę Uzdrowiska, przejść obok Kościoła Pod Wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i stamtąd podziwiać panoramę miasta, by potem "spaść" do Bystrej Rzeki i wzdłuż niej dostać się do głównego uzdrowiskowego pasażu, a nim do restauracji.
W trakcie spaceru i w restauracji wiele mogliśmy sobie poopowiadać, ale główne opowieści miały miejsce po powrocie do Tajemniczego Domu. Zeszło do 20.00.
Mogło i dłużej, bo rozmowa, a raczej moje opowieści, jak zauważyła Żona, zeszły na tak nośny temat, jakim jest/był mój Ojciec. Można było współczuć Żonie, która słyszała to już n-ty raz, ale i Koledze Inżynierowi(!), który tutaj siłą rzeczy towarzysko został ustawiony również w pozycji klasycznej żony zmuszonej wysłuchiwać historii męża kolejny raz. Ale dla Modliszki Wegetarianki wszystko było nowe, więc zachowała ciekawość i chłonność umysłu tym bardziej, że rzecz rozumiała doskonale i odnosiła ją do swojego dzieciństwa i życia Bo mój ojciec był tyranem!
Miałem w zanadrzu jeszcze wiele ciekawych i szokujących opowieści związanych z Ojcem, ale musieliśmy je odłożyć. Goście zaparli się, że dzisiaj wracają, mimo kilkukrotnych naszych sugestii i oddawania do dyspozycji dwóch apartamentów, do wyboru.
- Rano wstanę o 05.00, obudzę was, zrobię kawę i pojedziecie. - sugerowałem. - I spokojnie zdążycie odebrać okulary.
Tematu odbioru okularów dla Modliszki Wegetarianki w ogóle nie zdążyliśmy tknąć, a poważniejsze, jak chociażby jej zawodowe życie i perspektywy w Anglii, jej plany, ledwo musnęliśmy w holu, gdy szykowali się do wyjazdu.
- Planuję odejść za trzy lata na emeryturę i może Kolega Inżynier(!) mnie przyjmie i przytuli... - zaśmiała się. (zmiana moja)
Fajnie by było, co tu dużo mówić. Nie żebym wątpił, ale te cholerne trzy lata...
A póki co, mieliśmy się widzieć za... rok. W takim tempie poznawania się, mam obawy co do jego efektywności. Poza tym mogę nie zdążyć poznać w satysfakcjonujący mnie sposób zakładając nawet, że będę jeszcze żył 19 lat. Tak, tak, a niedawno było 20. Dodatkowo trudno założyć, że będzie to efektywne 19 lat netto, bo przecież efektywność z biegiem lat może spadać, w ostatnich latach nawet do zera, czyli do osiągnięcia starczej demencji, przez którą nie będę poznawał niczego z otaczającego mnie świata, w tym ludzi i do, na przykład, odwiedzającej mnie, być może Ofelii, będę się zwracał imieniem mojej Żony budząc w obecnym biednym dziecku, które nie wie, co je czeka, pewnego rodzaju konsternację i dyskomfort, albo będę pytał dobrze ją jednak skojarzywszy A jak się miewają twoi pradziadkowie?, którzy z oczywistych racji już dawno byli zeszli z tego padołu.
A co mam na myśli mówiąc "poznać w satysfakcjonujący mnie sposób"? Sprawa jest dość prosta. Jest to taki moment, gdy przy danej osobie czuję się już na tyle swobodnie, że pozwalam sobie czasami na zbyt wiele może nawet zahaczając o niegrzeczność (arogancja mi nigdy nie przyświeca) i na ładowanie się w pewne sprawy z buciorami przy okazji posługując się także własnym ekshibicjonizmem mając jednocześnie bezczelną świadomość, że prędzej czy później zostanie mi to wybaczone. Osoby mnie znające mogą uważać, że swobodnie to ja czuję się zawsze, ale to nieprawda. Mam swoje własne specyficzne granice.
W ostatnim czasie do grona takich osób
"poznanych w satysfakcjonujący sposób"
dołączyła towarzyska świeżynka, czyli Trzeźwo Na Życie Patrząca. Potrzeba było na to tylko 10. lat i dodatkowych różnych uwarunkowań. Do tej grupy nie mogę, na przykład, jeszcze zaliczyć Zaprzyjaźnionej Szkoły lub Nowych w Pięknej Dolinie, chociaż Lekarka wybaczyłaby mi niejedno już po tygodniu znajomości. Niuanse.
Co mi pozostało po wizycie Modliszki Wegetarianki i Kolegi Inżyniera(!)? Przyjemność i satysfakcja oraz niedosyt i wyrzuty sumienia. Mogliśmy przecież dowiedzieć się czegoś więcej o życiu Modliszki Wegetarianki, a już skandaliczny był fakt, że w żaden sposób nie tknąłem Kolegi Inżyniera(!). "Udało się" o niego tylko tyle zahaczyć i dowiedzieć, że z dużą przyjemnością pracował w okresie sylwestrowym, kiedy inni na gwałt wzięli urlopy.
- W Sylwestra nie było żadnego telefonu od klientów! - Nie ma takiego drugiego dnia w roku. - Bo niedziele i święta nie są pod tym względem żadnymi świętościami. - Mogłem w biurze spokojnie nadrobić papierkowe zaległości... - A teraz spokojnie wziąłem urlop, gdy wszyscy już powracali...
A co ze Świętami, co z córkami? Biała plama w naszej wiedzy.
Postanowiłem za rok się przytkać i nastawić na odbiór. I odzywać się tylko na wyraźne życzenie towarzystwa. No chyba że zostanę sprowokowany...
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu szóstego serialu Mad Men.
PIĄTEK (10.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
Sam z siebie wybudzony jakimś nagłym impulsem.
Trochę się zdziwiłem, bo alarm miałem nastawiony na 06.30. Widocznie, mimo że go wczoraj nastawiałem, to jednak go nie nastawiłem. O jedno kliknięcie za mało.
Poranek był spokojny i się wlókł przez nic i przez nikogo niepopędzany. Raz tylko zakłóciło go charakterystyczne warczenie dmuchawy. Podjechał samochód z odkrytą paką mrugając pomarańczowym światłem, wysiadł z niego pasażer-pracownik, który z paki zdjął dmuchawę, trochę nią podmuchał i powarczał wzdłuż płatnego parkingu, po czym auto szybko odjechało.
Stać nas było na dialog, ale taki zupełnie nieemocjonalny, w kierunku rezygnacji i poddania się, bo ile można?...
- A było co tam dmuchać? - zapytała Żona wyrwana z 2K+2M.
- Nie... - odpowiedziałem obserwując przez okno. - Naprawdę jest to ciekawe...
- Ale taki porządek w Uzdrowisku i prace wszelakich służb podobały się Koledze Inżynierowi(!). - zauważyła. - Zobaczę na Facebooku, może coś piszą na ten temat, może są jakieś komentarze...
Po I Posiłku zabrałem się za roczną analizę rachunków za wodę, energię elektryczną i gaz. Bezpośrednią przyczyną była ostatnia gazowa faktura, której kwota nie pasowała nam do poprzedniej i nie pasowała według naszej oceny do zużycia gazu, skoro w okresie rozliczeniowym nie było gości.
Postanowiliśmy codziennie monitorować zużycie i z zapisków wyciągać wnioski. Jeśli to się da i przyda do czegokolwiek.
Potem pisałem. I przy pisaniu, niespodziewanie dla mnie i dla Żony, przy moim pewnym pytaniu zaiskrzyło. Odbyła się rozmowa, którą szereguję do typu kwadratowych. Jest to taki typ, w którym jedna strona poruszony temat uważa za błahostkę (tutaj ja), a druga analogicznie odwrotnie (tutaj Żona). Doświadczenie moje mówi, że jest to wstępny, ale niezbędny warunek konieczny dla kwadratowości rozmowy. Ale oczywiście nie(!) wystarczający. Bo nigdy nie jest tak, że taka rozmowa kończy się na warunku koniecznym. Wystarczający powstaje zawsze. Nawet, gdyby jedna ze stron, chciała poprzestać rozumowo, dla świętego spokoju, swojego przede wszystkim, na warunku koniecznym, i właśnie postanowiła gwałtownie zamilczeć ze szkodą dla swojego zdrowia psychicznego, to po usłyszanym właśnie wywodzie, argumencie, uwadze strony drugiej, postanowienie bierze w łeb. Nie może przejść nad tym obojętnie, puścić mimo uszu, widząc rażąco krzywdzącą werbalną postawę adwersarza albo według niej nielogiczny wywód lub wręcz idiotyczny, z którym przecież będąc w uczciwości względem siebie nie może się zgodzić.
To powoduje, że obie strony okopują się na swoich stanowiskach nawet przy potencjalnej chęci zrozumienia drugiej strony, co nie jest przecież możliwe, powtarzają te same argumenty zmodyfikowane na różne sposoby, podnoszą kulturalnie głos, irytują się nie mogąc uwierzyć, że druga strona nie rozumie tak prostych i logicznych przesłanek, a wszystko kończy się pozostaniem na swoich stanowiskach i skisłą atmosferą, czyli moralnym kacem. Zwłaszcza przy świadomości nieosiągnięcia żadnego efektu, gdy właśnie upłynęło, na przykład, pół godziny.
Wydaje mi się, że wśród naszych rodzin i znajomych znalazłoby się kilka osób, które unikają jednak kwadratury rozmowy i poprzestają w niej na warunku koniecznym twardo natychmiast zamykając się w sobie. Do takich mogłyby należeć (kolejność nie ma znaczenia):
- Hela,
- Mądry Leśnik,
- Żona Dyrektora,
- Mąż Dyrektorki,
- Po Morzach Pływający,
- Konfliktów Unikający,
- Kolega Inżynier(!),
- Brat,
- Zięć.
Każda z tych osób oprócz cech indywidualnych może mieć inne motywy do natychmiastowego zamknięcia się. Nie mnie to analizować, zwłaszcza żem z boku. Bo nie wiem, czy wspomniałem, że problem, jeśli takowym w ogóle jest, dotyczy wyłącznie par, w tym małżeństw, jako szczególnego przypadku tych pierwszych. A co tam się dzieje na co dzień, wiedzą tylko one. Mogę się więc zdrowo pomylić. Bo żyję na tyle długo, żeby wiedzieć, że jednak może się dziać i kwadratura z różną częstotliwością może się pojawiać. Chyba nie sposób inaczej.
W moim przypadku dotykająca mnie kwadratura natychmiast zabiera mi siły, nic mi się nie chce, i dopadają mnie w różnym stopniu elementy (emelenty) beznadziejności. Nie pomaga nawet świadomość doświadczeń, świadomość działania czasu i że po "przespaniu się", wszystko wróci do normalności, chociaż z tym określeniem też jest pewien problem. Żona chyba ma tak samo.
Na niecałą godzinę zaległem na narożniku w salonie. A gdy wstałem, wcale nie było lepiej. I w takiej oto skisłości wybraliśmy się z Pieskiem na spacer. Pogoda dopasowała się do naszego stanu psychicznego, była wredna, wiało zimnym, przenikliwym wiatrem. Można oczywiście byłoby spojrzeć na to inaczej, po amerykańsku, czyli było fajnie, bo przecież dodatkowo mogłoby padać. Ale nazywajmy rzeczy po polsku - było do dupy.
Po powrocie wróciłem do obliczeń i ich wynik przedyskutowaliśmy spokojnie, czyli normalnie, konstruktywnie. A potem z powrotem wróciliśmy (chyba ja) do porannej rozmowy. Owszem, była ona nadal kwadratowa, ale złagodniała i chyba pewne rzeczy udało się nam delikatnie ustalić.
Stąd w lepszym nastroju słuchałem 35. minutowego wywiadu z Andrzejem Jałowieckim, prawnukiem Mieczysława, autora wspomnianej już przeze mnie książki "Na skraju imperium i inne wspomnienia".
Żona znalazła mi w Internecie. Musiałem wysłuchać, żeby zamknąć w sobie tę historię i móc zacząć czytać kolejną książkę.
Wywiad był bardzo interesujący z wielu powodów. Bo doskonale orientowałem się już w tematyce, którą poruszał, ciekawe było jego "osobiste dochodzenie" do Polski i powrót do niej z Australii, wzruszające były powroty do miejsc, w których pradziadek żył i gospodarował oraz stosunek jego do nich oraz obecnej ludności do prawnuka, która na różne sposoby "pamiętała" jego pradziada, a wielu jej członków było po prostu spokrewnionych z Andrzejem. Ponadto on sam wyjawił, że materiału pozostawionego przez pradziadka (teksty, opisy i ... akwarele) jest tyle, że obecnie pracuje nad kilkoma innymi wydawnictwami widząc szerokie zainteresowanie odbiorców, czego wcześniej zupełnie się nie spodziewał. Dąży też do tego, aby powstał film i serial o pradziadku i żeby na Westerplatte stanął jego pomnik.
Na górę wybieraliśmy się już w aurze zdecydowanie mniej skwaszonej.
Jeszcze przed kolejnym odcinkiem serialu Mad Men zadzwoniła Pasierbica. Na telefon Matki. Zszokowała się, że na mój nie może się dodzwonić, a Matki odbieram ja.
- Boże, to gorzej niż Dziadkowie - zszokowała się po raz drugi, gdy usłyszała, że ja już przed 19.00 mam wyłączony telefon. Mówiła o Byłych Teściach Żony. Żeby nie wyjść na nich w jej oczach, tłumaczyłem, że to tylko tak zimą.
Dzwoniła, bo Q-Wnuk wrócił właśnie z obozu sportowego i chciał zdać relację. Nigdy nie miał problemów z mówieniem pełnymi zadaniami. Ale przy tym jest normalny, bo standardowo zapytany Jak tam w szkole? odpowiada Dobrze.
- Umiem już jeździć na nartach... - od razu zameldował przechodząc do rzeczy i zaczął dokładnie opisywać, że narty i buty były wypożyczane, ale strój już był "normalny", przy czym miał na głowie kominiarkę i gogle. - Pięć dni zjeżdżałem, każdego po 15 razy. - poinformował trochę zdziwiony moją uwagą, że to niemożliwe, żeby tak szybko się nauczył.
Babcia z niego wydobyła informacje o innych sportach i że z obozu był bardzo zadowolony.
- To zostałbyś jeszcze jeden tydzień? - zapytała.
- Tydzień to może nie, ale z pół...
W tle Pasierbica złośliwie podpowiadała synowi Jeszcze z miesiąc, bo wszyscy wiedzą, że Q-Wnuk byleby miał dostarczone w ciągu dnia różne zajęcia, najlepiej sportowe i żeby miał kolegów, to może wyjeżdżać i wyjeżdżać.
Co innego Ofelia. Co prawda wieku przybywa, ale na pewno pod koniec takiego tygodnia chlipałaby Ja chcę do rodziców! Zmiany jednak są, zwłaszcza w sposobie mówienia i w zakresie używanych słów, z których wiele z racji swojej "dorosłości" nas zaskakiwały.
- Ta wyraźna różnica zaczęła być widoczna z chwilą pójścia do szkoły... - zauważyła po wszystkim Żona.
Więc przejęta Ofelia opisała nam swoje nowe piętrowe łóżko (używane, za 300 zł). Tę relację najpierw zaczęła od skrzekliwego, świdrującego wrzasku na brata, który natychmiast zaczął się pchać, żeby to łóżko opisać. Bardzo poważnym tonem informowała, że stare jest już za krótkie, Poza tym nie miałam już gdzie zmieścić wszystkich przytulanek, że pod spodem jest taka przestrzeń, w której można zmieścić różne rzeczy, albo dla zabawy spać, najlepiej z jakąś koleżanką.
- A stoi na miejscu starego łóżka? - dopytałem, żeby dalej posłuchać jej hecnego wywodu.
- Tak, i się zmieściło.
Oboje wiedzą, że na pierwszy tydzień ferii przyjeżdżają do Uzdrowiska. Logistycznie sprawa została ustalona na linii Żona - Pasierbica tak, że my 31. stycznia, w piątek, wyjeżdżamy z Pieskiem do Nowych w Pięknej Dolinie, a 2. lutego, w niedzielę, wpadamy w drodze powrotnej do Krajowego Grona Szyderców i zwijamy dzieci. Rodzice zaś odbiorą je tydzień później.
- Ale wiecie, że my z Babcią zbieramy na letnie wakacje i wrzucamy do świni dwuzłotówki i pięciozłotówki?... - zacząłem używać podstępu.
- Wiemy. - zgodnie odparli chórem.
- To może, gdy przyjedziecie, to wrzucicie każde po piątaku, jak w tamtym roku i się dołożycie?...
- Tak! - natychmiast spontanicznie odpowiedziała Ofelia. Ona była tą główną osóbką, która w tamtym roku broniła świni przed zakusami rodziców, którzy sporo przed wakacjami chcieli już czerpać z niej pełnymi garściami.
- Nie! - darła się wówczas. - To jest na wakacje!
Q-Wnuk też równie mocno wówczas bronił, ale rozumu przybywa. Więc chór się zaciął.
- Tak... - odpowiedział po wyraźnej zwłoce i namyśle, bo 5 zł swoją wartość ma. Ale jednak potwierdził, bo tak jakoś głupio, skoro przed chwilą z taką deklaracją wyrwała się siostra.
Po wszystkim obwąchiwałem nową książkę otrzymaną od Żony na urodziny - "Schronisko które przestało istnieć" Sławka Gortycha. Pierwszą z trylogii. Ale czytać nie zacząłem.
SOBOTA (11.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.05.
Sporo po planowanym czasie (05.30).
Wstawało się ciężko, a Żona wybudzona nie alarmem, a moim wstawaniem, od razu (tak ma) poinformowała mnie, że spała kamiennym snem. Może to wszystko w obliczu zbliżającej się pełni?
W ogóle nie tknąłem onanu sportowego, tylko pisałem. Dopiero po I Posiłku dałem sobie wolne i zobaczyłem Co tam, panie, nowego w świecie?... Nowego nie było nic. Ciągnęły się od wielu miesięcy różne sagi, takie mydlane opery, bo czymś przecież szpalty, tu, mówiąc po polsku screeny, trzeba zapełnić. I niezmiennie dominowało straszenie na wszelkie sposoby biednego czytelnika. Ostatnio tytułami typu: Straszne wieści dla polskich kibiców! lub Z Australii płyną okropne informacje!, itp. A wszystko dotyczyło zwyczajnej różnicy czasu, która istniała od momentu powstania Ziemi i od czasu, gdy ktoś mądry ten czas "wymyślił". Więc każde współczesne dziecko wie, że jeśli chce się oglądać transmisję spotkań Igi z Australian Open na gorąco, na żywo, to trzeba zarwać nockę. A jeśli się nie chce, nie ma takiej możliwości, to pozostaje retransmisja.
W okolicach 13.00 mój organizm kazał mi i sobie się położyć. Od rana było paskudnie, wiało mocno i trochę sypało, a poziom natężenia dziennego oświetlenia był podobny do takiego z lata z godziny 20.00 - 21.00. Organizm chciał skrócić cielesny, w tym wizualny, kontakt z tak przygnębiającym widokiem, więc się poddałem i z książką zaległem w salonie na narożniku. Króciutko poczytałem, a gdy się obudziłem, wróciłem do książki. Wyglądała obiecująco. A w kwestii pogody nie zmieniło się nic.
Po II posiłku zadzwonił Justus Wspaniały. Dzisiaj Lekarka pojechała w rodzinne strony. Wczoraj, gdy była w pracy, dostała wiadomość, że jej mama jest w szpitalu. Gdy była akurat u swojej siostry, doznała udaru i sprawa jest bardzo trudna. Według Justusa Wspaniałego Lekarka wiadomość tę przyjęła dość spokojnie i była opanowana. Być może, tak dyskutowaliśmy z Żoną, w tej jej postawie pomagał jej zawód i w jakimś sensie chłodne podejście do sprawy. Umówiliśmy się, że Justus Wspaniały jutro zadzwoni ponownie.
Jakby tego było dzisiaj mało, na mojego smsa smsem zareagowała Córcia. Jest chora, bierze antybiotyk i siedzi w domu. Niczego więcej się nie dowiedziałem oprócz tego, że gdy poczuje się lepiej, to zadzwoni. Życie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
NIEDZIELA (12.01)
No i dzisiaj wstałem 05.40.
Dwadzieścia minut przed czasem.
Na dworze panowała piękna zima - 10 cm śniegu, -3 stopnie i bezwietrznie. W domu 17,2 stopnia. Ale błyskawicznie robiło się cieplej, bo na dworze w ogóle nie wiało.
Dzień rozpocząłem od pisania, a potem przeszedłem do onanu sportowego.
Jeszcze przed I Posiłkiem odśnieżyłem teren - podjazd, dwa dojścia do gościnnych mieszkań, schody i balkon oraz z naszej strony skromnie, bo tylko chodnik przy drewutni. Jest to taki rodzaj czynności, że przy -2~ -5 stopni czuje się, jak człowiekowi wraca zdrowie.
Chodnik był wyglansowany tą sprytną i zgrabną maszynką, więc się nie wygłupiłem z jego odśnieżaniem, a ulica była odpługowana nie wiedzieć kiedy. A mimo tego za jakiś czas tam i z powrotem jeździł quad z pługiem i ją nadal glansował. Nie możemy zrozumieć, co takiego jest w Pięknej Uliczce, że tak ją dopieszczają przez cały rok.
Czy muszę mówić, jak po takim wysiłku w takiej temperaturze smakował I Posiłek?
Od razu też postanowiliśmy pójść z Pieskiem na spacer. Było pięknie i urokliwie. Czy muszę mówić, jaką przyjemność po takim spacerze w takiej temperaturze stanowił powrót do ciepłego domu z żywym ogniem w kuchni? I czy muszę mówić, jak smakował Pilsner Urquell?
Po II Posiłku zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Wróciła z rodzinnych stron do domu. Zmęczona i, co tu dużo mówić, przygaszona, jeśli to jest dobre określenie jej stanu, który mogliśmy ocenić po tembrze głosu i sposobie mówienia. Stan mamy jest stabilny, ale wszystko może się zdarzyć.
- O pełnym wyleczeniu nie ma mowy. - zakomunikowała. - Ale mama mnie poznała i miałyśmy kontakt.
Dobrze, że obok całej sytuacji jest brat Lekarki. Jej stała obecność niczego by nie zmieniła i nie wniosła. Poza tym jutro musiała iść normalnie do pracy, chociaż z wzięciem urlopu nie miałaby żadnego problemu.
Mimo tej przygnębiającej sytuacji udało się nam porozmawiać na inne tematy, żeby rozrzedzić trochę atmosferę, a Lekarka z racji charakteru i profesji niepokoiła się moim gardłem.
Pod wieczór rozszerzyłem listę nazw do bloga i ją uaktualniłem. I dość wcześnie, czyli wcześniej niż zwykle, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Nastawiłem alarm na 04.00.
PONIEDZIAŁEK (13.01)
No i dzisiaj wstałem o 04.00.
Oczywiście bez problemów. Obie stopy "na trzy, cztery" i byłem trzeźwy.
Godzinę pierwszego meczu Igi w Australian Open zapowiadali "nie wcześniej niż 03.30". Mając doświadczenie byłem pewny, że zacznie się później, więc zrywanie się tylko dlatego, że tak podano, nie miało sensu. Nie omyliłem się, bo mecz rozpoczął się o 04.20. Zdążyłem więc się ogarnąć i rozpalić w kuchni.
Meczu... nie obejrzałem. Nie transmitowali ku mojemu ciężkiemu zdziwieniu. Znalazłem w trzech różnych miejscach różne informacje. Dopiero ostatnia była zgodna z prawdą - Eurosport meczu Igi nie transmitował, ale mogłem go obejrzeć "za darmo" na jakiejś platformie. Wystarczyło, że na STS-ie wykupiłbym jakikolwiek zakład za minimum 2 zł i miałbym już transmisję. Nawet w obecności Żony bałbym się tak kombinować. Zachowałem rozsądek. Wcześniej gnoje informowali, że transmisja będzie. Za to pokazywali dwa jakieś inne mecze, dla polskich kibiców nieistotne. Zasrane media i zasrany sport!
Czyli zrobiono mnie w balona. O dziwo, jakoś specjalnie z tego powodu nie cierpiałem, ale przy następnych transmisjach (świadoma liczba mnoga), zwłaszcza tych o potencjalnych terminach typu 01.00 - 02.00, postanowiłem się uczujnić. Bo wyrwanie się ze snu o takiej porze po to, żeby stwierdzić brak transmisji, nie spotkałoby się ze spokojnym przyjęciem. Mój dzisiejszy spokój wynikał z prostych faktów - była to dopiero I runda, jakby mniej ważna, ale oczywiście ważna, bo trzeba było przez nią przejść, no i bardzo szybko zrobiła się moja godzina, czyli 05.00. Miałem mnóstwo czasu, więc przy Blogowych przeprowadziłem szeroki onan sportowy i podglądałem na bieżąco wynik, czyli świadomie rezygnowałem z ewentualnej retransmisji. Iga wygrała z Czeszką Kateriną Siniakovą 2:0.
Żona pojawiła się na dole już... o 06.20. Od dawna nie spała, tylko nasłuchiwała odgłosów z dołu i starała się ten stan zaczytać, czyli zasłuchać audiobookiem. Ale ile można?...
Z racji wczesnego wstawania I Posiłek był wczesny. I zaraz po nim zmogło mnie. Zaległem w salonie na 1,5 godziny. I gdy doszedłem do siebie po krótkim czytaniu, wybraliśmy się we troje na spacer. Pogoda sprzyjała, było pięknie. A to wyzwalało kolejne nasze rozmyślania, przemyślenia i plany. Być może przełamaliśmy w sobie kolejne granice i dopuściliśmy werbalnie możliwość porzucenia naszego stylu życia z ostatnich 18 lat. Taki sposób otwierania się na nowe stare, albo odrzucania tego co stare, którego wystarczająco się nażyliśmy, zawsze wzmacnia nasze morale i nastraja nas optymistycznie.
Po powrocie spory kęs czasu spędziłem nad onanem sportowym. Bo co tu robić? No, jeszcze naniosłem sporo bierwion.
Wieczór był wczesnoschyłkowy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i dwa razy skarżył się smsami, że nie może się do mnie dodzwonić. Współczułem mu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 17.13.
I cytat tygodnia:
Niektóre rzeczy trzeba robić codziennie. Zjedzenie siedmiu jabłek w sobotę wieczorem, zamiast jednego dziennie, to nie to samo. - Jim Rohn (był amerykańskim biznesmenem, milionerem, który dorobił się majątku, zanim skończył 31 lat, autorem i mówcą motywacyjnym, (...), autorem dziesiątek książek, zwolennikiem siły samodyscypliny w osiąganiu ambicji w domu i w biznesie)