poniedziałek, 20 stycznia 2025

20.01.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 48 dni.
 
WTOREK (14.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.

Dwadzieścia minut przed czasem.
Od 05.05 przewalałem się po łóżku jak potępieniec. A to nigdy nie pozostaje bez reakcji Żony.
- O której wstałeś? - Bo chyba grubo wcześniej wierciłeś się na łóżku? - zauważyła już na dole.
W porannej ciszy długo siedziałem przy laptopie nad onanem sportowym, a potem cyzelowałem.
 
Wczoraj wieczorem wcześniej niż zwykle poszliśmy na górę i obejrzeliśmy ... dwa odcinki serialu Mad Men. A zasypiałem już o 20.00. Nic więc dziwnego, że rano się wierciłem. Organizm wiedział, że się wyspał.
Z racji wczesnej wczorajszej publikacji nie zaglądałem już na pocztę. A o 16.21 napisał Po Morzach Pływający.
No i od wczoraj jesteśmy " nękani" 25c i bezwietrzną pogodą.
Czyli klasyka - nie dogodzisz...

Po I Posiłku relaksacyjnie pojechałem w Uzdrowisko. Takie drobiazgi z cyklu "Z życia Uzdrowianina" (Uzdrowiczanina?, Uzdrowidczanina?, Uzdrowiana?) zawsze mi dobrze robią. Załatwiłem odbiór prania, drobne zakupy w Intermarche i w Biedronce, i z przyjemnością szukałem w różnych miejscach mając fajny pretekst do tracenia czasu, który takim wcale nie był, możliwości zakupu zszywek biurowych i tuszu do naszej drukarki (sam wymieniam, może dlatego, że jest to czynność mechaniczna, a takim "podoływam"). Wszędzie sympatyczni sprzedawcy obojga płci byli trochę rozbawieni poszukiwanym przeze mnie w Uzdrowisku asortymentem i odsyłali mnie do City. Nie obruszałem się. Sam byłem ubawiony. I być może byłbym nawet zawiedziony, gdyby udało mi się kupić. 
Bo Uzdrowisko ma swój styl i taki musi trzymać.

Nawet nie usłyszałem, że w międzyczasie dzwonił Syn. Więc już z domu spokojnie do niego oddzwoniłem. Na "dzień dobry" miał fajny głos, taki pełny energii i humoru, więc było wiadomo, że fajnie sobie porozmawiamy i długo. I tak było.
Nadal był oburzony na Siostrę i na Matkę. I od Świąt nie utrzymuje z nimi kontaktu.
- Mam jednej i drugiej serdecznie dosyć!... - I wyjaśniał dlaczego.
Zbijałem jego argumenty pół żartem, pół serio wiedząc, że skoro jest w tak dobrym nastroju, to na Ojca "przy okazji" się nie oburzy i nie obrazi. Koronnym moim argumentem było podkreślanie, że ma jedno życie i że przede wszystkim powinien o nie dbać i je sensownie przeżywać, a nie żreć się z najbliższymi zwłaszcza w sytuacjach, kiedy baza żarcia dotyczy ich życia i zwłaszcza dlatego, że on przecież w końcowym rozrachunku i tak nie będzie miał wpływu. A co sobie nażre zdrowia (rykoszet na swoją rodzinę) i skisi czas, którego później będzie żałował, a na wszystko będzie już za późno oczywiście, to jego.
Wymiękł dopiero, gdy po przegadaniu wszystkiego, ostatnich wyczynów Siostry, i po uzupełnieniu w tej kwestii jego wiedzy, bo ostatnio z Córcią szeroko rozmawiałem, a zwłaszcza po poinformowaniu go o mojej rozmowie z Córcią sprzed trzech lat, powiedziałem mu, że Siostra jest chora i leży w domu na antybiotyku. Może rozbawił go fakt, że przez te trzy lata nikomu nie puściłem farby, bo tak mnie wówczas prosiła Córcia Ale tato, masz o tym nikomu nie mówić! Bo tylko ty o tym wiesz! Rozumiesz, nikomu! Ale chcąc się wówczas upewnić w sprawie "nikomu" po kolei wymieniała komu mam nie mówić. Czyli rozumiesz?! Nikomu! A mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Wtedy jednak ostatecznie o wszystkim dowiedziała się również Żona, której Córcia sama opowiedziała widocznie wiedząc, że jej Ojciec, a jego żona to w kwestii mielenia ozorem dwie różne bajki.
Stąd Syn był rozbawiony i zszokowany Że też ty, tato?...
- Zadzwonię do niej... - poinformował na fali rozbawienia. - Ale do mamy nie! - uprzedził moją kolejną próbę namawiania Przecież Matkę kochasz, a ona ciebie, więc jest to bez sensu... - Muszę od niej odpocząć...

Rozmowa zeszła na życie codzienne i na ostatnie Święta, nasze z Żoną, bo o jego nie chciałem wspominać, żeby nie rozdrapywać świeżych ran. Potem zeszło na Sylwestra i na pobyt PostDoc Wędrującej. Przybliżyłem mu ją i jej wędrowanie, zwłaszcza Chiny, oraz ostatni akord w postaci belwederskiej profesury i pracy na Metropolialnym Uniwersytecie. 
- A ona nie nazywa się... - i tu Syn wymienił jej nazwisko ku mojemu zaskoczeniu.
I przypomniał nam, że on przecież ponad 20 lat temu przez jakiś czas pracował w firmie ojca PostDoc Wędrującej. Zapomniałem na śmierć, ale Żona pamiętała, zwłaszcza że tę pracę mu załatwiła.
- Nie chcę nic mówić... przy okazji wspomniała - ... ale czy ktoś pamięta, że gdy twoja córka zdała maturę i wahała się, co tu robić, znalazłam jej i podsunęłam szkołę językową, po której po trzech latach nauki angielskiego zdobyła tytuł licencjacki. 
To akurat pamiętałem.
 
Za chwilę Syn przysłał mmsem afisz ze zdjęciem formatu legitymacyjnego i pod nim informację: Seminarium Wydziałowe - Prof. PostDoc Wędrująca. (zmiana moja) Organizatorzy: Dziekan oraz Przewodniczący RDN. Ogłoszenie było ciekawe, a zdjęcie pani profesor mnie rozbawiło. Bo fajnie na nim wyszła, była tą naszą PostDoc Wędrującą (a kim miała być?), na jego dole można było dostrzec fragmenty jej różnokolorowego, więcej, różnobarwnego stroju, włosy zaś miała... ciemnoblond. Czyżby jednak ściemniała i starała się mi wmówić, że na uczelnię chodzi w tych biskupio-fioletowo-wrzosowych?...
Temat seminarium brzmiał: Spektroskopia obliczeniowa w astrochemii: zwiększanie złożoności w kierunku cząsteczek prebiotycznych.
- Coś dla Wnuka-II :))) - dopisał. (zmiana moja)
Bo, jak wspominałem, Wnuk-II jest dziwny chociażby, ale to jest kropla w morzu jego dziwności, dlatego, że dziadkowi, jako chemikowi, często zadaje dziwne pytania typu A co by było, gdybym wodorem podziałał na tytan? Skąd to miałem wiedzieć, zwłaszcza że chyba by nic nie było. Ale właśnie tacy, którzy wbrew innym jednak uważają, że coś może być, są przyszłymi noblistami. Czyli, jak mawiał Einstein: Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie,  i on to robi.
Zresztą takie pytania zadawał mi z 5 lat temu. Teraz już tego nie robi uświadomiwszy sobie, że dziadek na żadne tego typu pytanie nigdy nie odpowiedział, nigdy nie podsunął rozwiązania. A przecież, jako chemik, powinien. Ja z tego faktu jestem zadowolony, bo byłbym bardzo zestresowany, gdybym przychodząc do Wnuków musiał oczekiwać zza winkla nagłego pytania, ale już z poziomu znacznie, znacznie wyższego, i to z fizyki, bo ta dziedzina ostatnio Wnuka-II fascynuje. Wystarczy, że opowiada mi dowcip o Schrodingerze i gdzie takiego jednego schrodingera można znaleźć? Zdaje się, że wszędzie, o ile dobrze rozumiem, bo jako obiekt kwantowy znajduje się on równocześnie w każdym z możliwych stanów (tzw. superpozycji), czy jakoś tak. Problem polega na tym, że na bieżąco muszę udawać, że wiem, o co chodzi. Raz chyba wyczuł we mnie fałsz, bo naiwnie (jednak piętnastolatek) zapytał Ale wiesz, o co chodzi?... Skwapliwie potaknąłem.
 
Syn podrzucił jeszcze kilka ciekawostek z obszaru działania Pani Profesor, na przykład:
Dokładność teoretycznych profili energii potencjalnej wzdłuż współrzędnej przeniesienia protonu dla kompleksów wiązanych wiązaniem wodorowym XH-NH 3 (X=F, Cl, Br),
albo 
Anharmonicity Effects in IR Spectra of [Re(X)(CO)3(∝-diimine)] (-diimine=2,2'-bipyridine or pyridylimidazo[1,5-a]pyridine; X=Cl or NCS) Complexes in Ground and Excited Electronic States i tu pięć nazwisk, w tym PostDoc Wedrującej.

W domu Syna życie się toczy jak do tej pory. 
Wnuk-IV dwa tygodnie chorował, więc wszelkie aktywności - piłkę nożną, basen i szkołę miał ku swojemu niezadowoleniu z głowy.
Wnuk-III zaczął się uczyć włoskiego i ponoć bardzo szybko robi postępy.
- Tato, on poza tym lubi gotować, tu mu ciągle zimno, więc cholera wie, co będzie w przyszłości...        - Syn rozwinął temat.
Wnuk-II nadal uprawia w szkole wolontariat, uczy się japońskiego, no i ta fizyka.
Wnuk-I ostro, jak nie on, wkuwa do matury. 
I ogarnęła ich w ostatnich tygodniach mania szachów. Może tylko z wyjątkiem Wnuka-III i Synowej, bo ta nie ma wolnej chwili. Ale od czasu do czasu daje się skusić, by każdemu domownikowi, bez wyjątku, dać łupnia.
Mają jakiś wypasiony zegar szachowy i rozgrywają na dwóch szachownicach w różnych trybach blitze.
- Z Wnukiem-IV będziesz już miał poważne problemy. - Jakieś 30% partii wygrywa ze mną. - A w meczu z Wnukiem-II przegrywam 6:8. 
I gdy skończyliśmy rozmowę, wysłał trzy zdjęcia z opisem A tak wygląda jedzenie obiadu. Na nich przy stole siedzieli Wnuk-I i II, każdy przy swoim talerzu, i rozgrywali partię. Co zwróciło moją uwagę? Talerze. Ich obraz umieściłem centralnie i powiększyłem, żeby ze zgrozą się przypatrywać zawartości. Na każdym leżały frytki i po kilka pulpetów. Jedyną przyprawą była biała sól (widok solniczki). Żadnych innych przypraw i warzyw. Sucho i jałowo, a przecież nie mogłem podejrzewać, że chociaż frytki i pulpety zostały zrobione w domu. Zgroza. 
- Oni chyba zaczną ciekawiej jeść dopiero wtedy, gdy będą starsi i trafią na jakieś sensowne baby, które im poszerzą kulinarne horyzonty. 
Musiałem odreagować i tą piękną myślą podzieliłem się z Żoną.
Dodatkowa dziwiła mnie pora, bo zdjęcia zostały wysłane w czasie rzeczywistym. Godzina 15.17. Pierwszy raz spotkałem się z faktem, żeby w dzień powszedni o normalnej porze dwóch starszych jadło obiad (mądrzeją?) i to przy stole, nie w locie, w sposób cywilizowany i kulturalny. A poza tym, co tam robił Wnuk-I?

Dzisiaj rano Żona wymyśliła, żebyśmy na obiad - II Posiłek poszli do Lokalu z Pilsnerem III. Dla nas nowość pod każdym względem. Z zamiarem tym nosiliśmy się bodajże od roku, ale tak jakoś zawsze było nam nie po drodze. Dosłownie i w przenośni. Bo lokal ten mieści się co prawda czasowo znacznie bliżej niż nasze ulubione, przypomnę: Lokal z Pilsnerem I, Lokal z Pilsnerem II i Lokal Bez Pilsnera Urquella, ale jest tak usytuowany trochę nieciekawie, niefortunnie, z boku, poza głównym i urokliwym głównym pasażem, dodatkowo przy jednej z czterech ruchliwych, jak na standardy Uzdrowiska, ulic.
Poza tym Żona sprawdziła opinie i może nie były one dyskwalifikujące, ale były raczej po polsku czepialskie, bo jak się można wyżyć, zwłaszcza anonimowo, to czemu nie i Polak pierwszy, ale wiele było też wyważonych, a te dawały nam wiele do myślenia. Poza tym irytowało nas menu, a konkretnie takie "fajne" nazwy na zwykłe potrawy lub ich grupy (nie wiem, czy już o tym nie pisałem, bo coś mi  chodzi po głowie), na przykład:
Pierogi w naszej chacie lepione,
Jadło vege - bez mięsa upichcone,
Z ptactwa upichcone,
Z woła coś więcej na ząb,
Ze strumienia wyłowione,
Strawa z wieprza przygotowana.
Dla nas infantylne, ale może się czepiamy, bo przecież komuś innemu może się to spodobać.

Żona więc w okresie przedświątecznym wymyśliła, że trzeba z Lokalem z Pilsnerem III się zmierzyć chociażby ze zwykłej ciekawości, a poza tym Żebyśmy wiedzieli, co polecać lub nie naszym gościom, czyli żebyśmy mieli wiedzę nieprzefiltrowaną przez osoby trzecie. Stąd podsunęła Pasierbicy pomysł na prezent dla nas w postaci vouchera do tego lokalu właśnie. I na Wigilię go dostaliśmy, więc się stało i w zasadzie odwrotu nie było.
Dojście zajęło nam 8 minut, o jakieś 3 mniej niż do "naszych". Wejście i sala (jedyna) sprawiała co prawda obce wrażenie, bo to pierwszy raz, ale przyjemne, dodatkowo przez świąteczno-noworoczny wystrój. 
Gości nie było dużo, ale to nie dziwota - styczeń, wtorek. Leciała fajna muzyka z Radia RMF Classic Rock, bez reklam. Obsługiwały dwie panie i tu przy pierwszym kontakcie zaczął się drobny zgrzycik. Bo ta, starsza (może 40-45 lat), szefująca na sali, która nas obsługiwała, była jakaś taka inna, niż te "nasze". Długo doszukiwałem się tej podstawowej różnicy, bo i strój (czarny) i nawet powiększone wargi (niektóre "nasze" też takie mają) były takie same. Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, że pani się nie uśmiechała. Co więcej, miała taki stały bolesny grymas, że aż się prosiło zapytać, czy coś jej dolega, albo czy coś się stało. Poza tym różne nasze zamówienia w jakiś przedziwny sposób obwarowywała "obostrzeniami", co powodowało, że trochę strach było o coś dopytać, nie wspomnę, żeby zmienić, jak my to lubimy, co w konsekwencji powodowało, że trochę czuliśmy się takimi sztubakami, którzy za chwilę mogą zostać zrugani przez panią nauczycielkę.
(ruga - besztanie <czasownik "besztać">, wymyślanie, połajanka <czasownik "łajać">)
(sztubak– obecnie po prostu "uczeń, uczniak", dawniej "uczeń szkoły ponadpodstawowej" - to wyraz utworzony od rzeczownika SZTUBA w znaczeniu "szkoła", który w zasadzie wyszedł już z użycia. SZTUBA to zapożyczenie z niemieckiego Stube "izba"). 
Pełnego luzu więc nie było. Nie żebym od razu chciał przez to powiedzieć, że czuliśmy się skrępowani. Przecież z niejednego pieca chleb jedliśmy, żeby...

Lany Pilsner Urquell też był jakby trochę inny. Kufel firmowy i pianka, i wreszcie smak niby taki sam, ale moje pilsnerowo wyrobione kubki smakowe dostrzegały jakiś fałszek, coś jak brak uśmiechu u pani.
Wina, które zamówiliśmy, pani nie dała nam najpierw do spróbowania, a przecież nie mogła sądzić, że je znamy. No i wreszcie pizza. Ku naszemu zdumieniu dostaliśmy dwie średnie, czyli bardzo duże, przez co ogarnęła nas zgroza, bo ciasto było średniej grubości, o czym faktycznie wiedzieliśmy Tylko takie robimy!, i dodatkowo przez widok dwóch olbrzymich kół baliśmy się sobie wyobrazić tę największą z menu. Na nasz delikatny protest (wchodziliśmy w układ obchodzenia się z panią, jak ze zgniłym jajem) usłyszeliśmy zimnokrwistą odpowiedź Ten zestaw obowiązuje tylko ze średnią pizzą. Najwyżej resztę zabierzecie państwo do domu. Koniec i kropka.
Ja zjadłem połowę, Żona podobnie. I rzeczywiście resztę zabraliśmy do domu, nie wiedzieć po co.
Widocznie tego było za wiele, bo Żona chcąc dać chyba upust swoim emocjom, weszła w swoje ulubione spiskowe teoryjki dziejów, które zawsze mnie ubawiają i rozładowują atmosferę. Nawet ta o Pilsnerze Urquellu.
- Nawet bym się specjalnie nie zdziwiła, gdyby ona do niego dolała ci trochę wody... - zaczęła. - I ta sala... rozejrzała się, bardziej lustrując niż patrząc, jak gdyby dopiero ją dostrzegła. - Taka świetlica... - Żadnych załamań bocznych, kameralnych ustronnych stolików...
Tu wyjaśnię, że określenie "świetlica" w ustach  Żony to największa obelga dla pomieszczenia, jaka może być.
- I ta pizza... - Grube ciasto, no, ale o tym wiedzieliśmy... - Ale zauważyłeś, ile jest nawalone sera?        - I innych rzeczy, tak bez umiaru, bez sensownych proporcji?...
 
Wyrobiliśmy więc sobie ostateczną opinię. Zadział wyraźnie ten sam mechanizm, co u dziewczęcia z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli u ówczesnej Pasierbiczki, a przyszłej Pasierbicy. Do Metropolii przyjechało wesołe miasteczko, więc dziecko chciało na karuzelę.
- Fajnie było? - Żona zapytała córkę.
- Tak.
- A chcesz jeszcze?
- Nie.
- Fajnie było? - pytaliśmy siebie o nasz pobyt w Lokalu z Pilsnerem III.
- Tak! - zgodnie chórem odpowiedzieliśmy.
- Żałujemy?
- Nie!
- Pójdziemy tam jeszcze?
- Nie!
Czyli, że po tej wizycie będziemy nadal i konsekwentnie w kwestii tego lokalu postępować zgodnie z zasadą Nam jest nie po drodze..., nomen omen. 

Ale, jak wszędzie i zawsze, jest jedno "ale", tu pozytywne. Niespodziewanie bowiem została w Lokalu z Pilsnerem III przeprowadzona bardzo, ale to bardzo poważna rozmowa (nie opowiadanie!), która by chyba nie została zainicjowana w żadnym innym, a prawie na pewno nie w tych trzech naszych zaprzyjaźnionych. Wiedząc, że po tej rozmowie może pozostać ciężkie i nieprzyjemne odium, chciałem w razie czego zostawić je tutaj, żeby nie brukać nim tamtych trzech.
Bo rozmowę zainicjowałem ja, jak nie ja. Była chyba najpoważniejszą naszą od 25 lat. Najpierw mówiłem, w sumie dość krótko, bo to nie było opowiadanie, a poza tym rzecz mocno mnie stresowała, i wyjaśniłem Żonie problem. A potem ona długo mówiła przekraczając nasze standardy długości, po których przeważnie wpadam w odrętwienie, a ja słuchałem nie zasypiając, ani nie drętwiejąc. I doszliśmy do wspólnego wniosku, że w zasadzie po 25 latach spróbujemy (spróbuję!) żyć od nowa.
Odium nie zostało, ale to niczego nie zmieniło w kwestii Lokalu, z którym Nie będzie nam po drodze...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Czyli zaczęliśmy "nowe" życie normalnie,  po staremu.
 
ŚRODA (15.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
A miałem zamiar godzinę później. 
Nie wiem, co mi się stało, bo byłem wypoczęty i wstawałem lekko. Może to efekt wczorajszego pobytu w Lokalu z Pilsnerem III, jego specyficznej obsługi i menu, a może raczej tej poważnej rozmowy.
Przy czym zaznaczam, że żaden z tych elementów (emelentów) nie skisił mi porannie nastroju.
Po łatwym porannym rozruchu aż do 08.00 siedziałem nad onanem sportowym. Zaczyna się dla kibica, czyli dla mnie, trudny okres. Dzisiaj o 20.30 Polska rozegra z Niemcami swój pierwszy mecz na Mistrzostwach Świata w Piłce Ręcznej (Zobaczysz, jak dostaniemy w dupę! - podtrzymywał mnie na duchu w ostatniej rozmowie Justus Wspaniały), a o  01.30 będzie grała Iga w II rundzie AO. Cholera wie, jak to rozwiązać logistycznie i "sennie". Chyba po pierwszym meczu prześpię się na narożniku w salonie, a po Idze polezę na górę i zobaczymy. 
Po onanie pisałem.

Musiało być w okolicach zera, bo nad Bystrą Rzeką pojawiło się pięciu facetów i dalej podnosili kamienny wał przeciwpowodziowy. Poszedłem do nich, żeby przypomnieć, żeby nam nie zamurowywali zejścia do schodów. Muszę tego pilnować, bo co rusz skład ekipy się zmienia, a jedna drugiej takiej błahostki na pewno nie przekazała. Panowie wiedzieli, bo wśród nich zaplątał się jeden, któremu już o tym mówiłem ze dwa razy.
- A może panowie napijecie się kawy lub herbaty?
Zamurowało ich.
- A tak można? - zapytał niedowierzająco ten, którego zaczepiłem już dwa razy.
Gdy usłyszeli, że oczywiście, autentycznie się ucieszyli w kierunku entuzjazmu. Jeden chciał herbatę, a pozostali kawę Ale sypankę!
- Ale gdyby była rozpuszczalna, to byłoby super!... - jeden się odważył i szybko się pogodził z faktem, że nie ma.
W domu Żona wynalazła kubki, cukier i kawę mieloną, jakiś spadek po gościach, więc wszystko zaniosłem. A potem dwa razy zanosiłem czajnik z wrzątkiem, żeby na miejscu zalewać i zaparzać. Panowie od razu zrobili sobie zhumanizowaną przerwę.

Żeby zrobić sobie odsapkę od laptopa i od pisania, bardzo łatwo chwyciłem się pretekstu i poszedłem do Intermarche po duperelkę dla Żony. Taki spacer zawsze dobrze mi robi, zwłaszcza że nie wymaga specjalnego zachodu z ubieraniem się, czyli można z łatwością wybrać się "na menela". Wystarczy ubrać Kurtkę Gruzińską i robocze buty.
Przede mną przy jedynej działającej kasie stała z dwójką małych dzieci i z pełnym koszem młoda pani.
Skądś ją  znałem.
- Przepraszam, a mogę przed panią, bo tylko "pstryknę" przy kasie ten drobiazg.
- A proszę bardzo... - uśmiechnęła się i dalej wypakowywała zakupy.
W trakcie kasowania męczyło mnie, więc musiałem zapytać. I to był początek starczego pogrążania się.
- A pani przypadkiem nie mieszka na Pięknej Uliczce? - zapytałem. (zmiany moje)
- Tak... - uśmiechnęła się.
- Wiedziałem! ... - odparłem dumny z siebie, że pamiętałem. - Dzień dobry, przepraszam... - A to gdzieś tam za nami, w takim wielorodzinnym?...
- Nie, zaraz koło pana, naprzeciw pensjonatu, taki dom z czerwonym dachem...
Lekko mnie przytkało, bo dotarło do mnie, że pani od samiutkiego początku dokładnie wiedziała z kim ma do czynienia. I że byłem u niej dwukrotnie z Żoną i że przecież na progu jej domu rozmawialiśmy i się poznaliśmy. Ale rezonu nie straciłem.
- Pani Daria? - stwierdziłem pewnie, a ton pytający był tylko po to, żeby usłyszeć potwierdzenie.
- Dagmara... - znowu się uśmiechnęła.
Przez cały czas ani słowem, ani mimiką, żadnym grymasem, czy mrugnięciem oka nie dała po sobie poznać, jak się miotam i staram naprawić swoje faux pas.
- Ależ oczywiście! - wykrzyknąłem entuzjastycznie i szybko z Intermarche umknąłem. Jak niepyszny.

O 16.09 napisał Po Morzach Pływający.
Komplementował mój ostatni wpis, że aż mi się zrobiło głupio, więc tym bardziej niczego z jego opinii nie zacytuję. No może tylko skromnie podam takie sformułowania, jak: ...lepiej skonstruowany..., ...czyni tekst bardziej atrakcyjnym..., ...jest tam taki przebłysk literatury..., ...dobrze się czyta...
Z dużą więc ulgą resztę maila zacytuję w całości:
Agadir
Na zewnątrz 24c i nadal stoimy na kotwicy.
PMP
(zmiana moja; Agadir - port w Maroku)
 
Do pójścia na górę pisałem. Potem zgodnie obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.                   I rozstaliśmy się.
- Ja mam gorzej niż ty - zauważyła na dobranoc Żona - bo nic z oglądania nie mam, a i tak będę nasłuchiwać, czyli nie spać.
- Ale po co? - Przecież zobaczysz, czy jestem, czy nie... - Jak mnie nie będzie, to znaczy że oglądam, a gdy wrócę, to też zobaczysz...
- No tak, ale sam powiedziałeś, że mecz Igi może skończyć się równie dobrze o piątej i że wtedy nie będzie ci się opłacało wracać. - Więc będę jednak ciągle się wybudzać wrócisz, czy nie.
Na koniec jednak życzyła mi, żeby mi się dobrze oglądało No i żeby wyniki były dla ciebie satysfakcjonujące.
Z Niemcami przegraliśmy 28:35. Ale wstydu nie było, bo jest to jeden z faworytów do medali, ma znacznie dłuższą ławkę niż nasza, no i dwóch świetnych bramkarzy robiło różnicę.
Kładłem się spać zaraz po 22.00. Na dole, przy kuchni.
 
CZWARTEK (16.01)
No i dzisiaj wstawałem dwa razy.
 
Pierwszy o 01.20.
Od razu włączyłem laptopa i z ulgą stwierdziłem, że jest transmisja meczu Igi Świątek ze Słowaczką Rebeccą Sramkovą. Ponieważ od ostatniego posiłku minęło wiele godzin, to w trakcie przedmeczowej rozgrzewki pań z lodówki wyciągnąłem resztki kurczaka. Takie ochłapy i ścinki. Zasada jest prosta - pani gotuje Pieskowi jedzenie, a resztki, tu z kurczaka, zjada Pan. Piesek w pierwszej ścinowej fazie spał głębokim snem, a w drugiej towarzyszył mi aż do ostatniej ściny. Dosyć fajnie się podzieliliśmy.
W pewnym momencie, chyba wtedy, gdy chciałem powiększyć obraz na ekranie, coś kliknąłem myszką tak, że obraz zniknął. Bardzo śmieszne... Ale nawet nie zakląłem. Obraz nie dawał się przywrócić mimo kilku prób wyłączania i włączania Canal+, a potem dwóch wyłączania i włączania komputera. I dopiero za jakiś czas na niebieskim tle pojawiło się charakterystyczne "mielące się" kółko i komunikat o aktualizacji i "nie wyłączaj komputera". Skurwysyn! I gdy skończył, nagle z powrotem pojawiło się "mielące" kółko, a komunikat już brzmiał złowieszczo "czyszczenie". Wpadłem w lekką panikę, bo z takim komunikatem spotkałem się po raz pierwszy i przed oczyma miałem czarny ekran laptopa, który został wyczyszczony ze wszystkiego mi drogiego, w tym z meczu Igi, co mogło być tu najmniejszym problemem. Czyścił zdecydowanie dłużej niż aktualizował i zaczynał wprowadzać mnie w czarną rozpacz, bo po upływie sporego czasu, ciągle wisiał komunikat, że wyczyścił 0%. Ale nagle pojawiło się 50%, a po sporym znowu czasie od razu 100%. Z duszą na ramieniu zacząłem z powrotem włączać komputer. Powoli, bo powoli, ale zachowywał się normalnie i zaczęły pojawiać się znajome strony. Ale, gdy włączyłem Canal+, ze strony głównej żadną miarą nie chciał wpuścić mnie na SPORT. Gnój jeden. Sam sobie się zdziwiłem, gdy na skutek zmyślnych kombinacji SPORT został przywrócony. W tym momencie było już 3:0 dla Igi. Więc z dwóch powodów byłem przeszczęśliwy. Iga ostatecznie wygrała 2:0 i awansowała do III rundy.
- I nawet nie przyszedłeś do mnie, żeby mnie obudzić i żebym ci pomogła?... - Żona rano pozwoliła sobie na komentarz. 
Mogłem tak zrobić, bo się okazało, że praktycznie do mojego powrotu nie spała, tylko się przewalała na łóżku. Kładłem się spać o 03.00.
 
Drugi o 07.30.
Oczywiście poranek został zdezorganizowany, ale dość szybko udało się go opanować i przywrócić wszystkie jego atrybuty na tyle, że o 11.00 mogłem zabrać się za przygotowanie I Posiłku. Czułem się dobrze, ale wiedziałem, że w ciągu dnia organizm upomni się o swoje.
Upomniał się zaraz po  trzynastej. Godzinę przespałem w salonie. Ledwo wstałem, a dopadły mnie nieprzyjemne mdłości. Wynik nadmiaru jaj na miękko przy I Posiłku (zachłanność) oraz twardego koziego sera (zachłanność). No i zarwania nocy przez zasrany sport! Musiałem wziąć kilka razy gorzkie krople, ale bardziej pomogło mi wrócić do życia sprzątanie górnego mieszkania. Po blisko trzytygodniowej przerwie jutro pojawi się czteroosobowa rodzina. Zdaje się, że niemiecka. 
Rano na górze było +8 stopni, a zacząłem sprzątać, gdy było +13. Żona zaczęła zdecydowanie później.
Ta temperatura była oczywiście wynikiem niegrzania i oszczędzania. Zobaczymy, co pokaże licznik gazu, bo codziennie spisuję jego stan, żeby wyciągać wnioski.
- Myślę - zacząłem po swojej robocie - że sterownik umieścimy w łazience. Żona patrzyła na mnie pytająco i wyczekująco. - To pomieszczenie jest najmniejsze, szybciej się nagrzewa, więc sterownik będzie się też szybciej wyłączał. - Oszczędność gazu (nomen omen, pomyślałem), więc w łazience będzie humanitarnie, cieplutko, a w pozostałych pomieszczeniach niech marzną. - W kilku miejscach umieszczę w języku angielskim i niemieckim kartki TO ZA II WOJNĘ ŚWIATOWĄ!, to znaczy THIS IS FOR WORLD WAR II! i DAS IST FUR DEN ZWEITEN WELTKRIEG!
Jakoś to jej nie ubawiło.

Dzisiaj 58. urodziny obchodziła Lekarka, a 44. Trzeźwo Na Życie Patrząca. Zadzwoniliśmy z życzeniami.
Lekarka była jeszcze w pracy. Głos miała zgnębiony, spowolniony i apatyczny i przy tym wszystkim o niższym tembrze niż zwykle. Razem to wszystko powodowało, że robiło się nam smutno. Bo przecież jest inna. W sobotę znowu jedzie do mamy. A z nią raz jest lepiej, raz gorzej. Taka huśtawka jej stanu.
Z kolei Trzeźwo Na Życie Patrząca wybierała się na uroczysty obiad. Ją, O Swoim Pokoju Marzącą i Nieszablonowo Myślącą zaprosił Konfliktów Unikający.
I tak to życie się plecie.

Cały dzień dobijała się do mnie Córcia. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo rano zapomniałem telefon po nocy odblokować, a potem miałem wyciszony, bo w dzień spałem. Umówiliśmy się na rozmowę w przyszłym tygodniu tak, żeby nie było przy Córci świadków, a zwłaszcza Wnuczki, która ma gumowe ucho, no i jest mądra, czyli wszystko zarejestruje i wychlapie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. I poszliśmy po bożemu spać.
 
PIĄTEK (17.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się ciężkawo, ale czułem się dobrze.
Dodatkowo humor mi się poprawił, bo z rana doczytałem, że jutro, czyli w zasadzie dzisiaj, o 01.30 Iga Świątek będzie grała w III rundzie z Emmą Raducanu (Brytyjką wbrew nazwisku), a wcześniej, o 18.00, Polacy zagrają w ręczną z Czechami. Więc wszystko da się w prosty sposób ułożyć. Nawet w międzyczasie wcisnę serial.
Zanim zszedłem na dół, skontrolowałem temperaturę u "górnych" gości. W kuchni było +16, w łazience +18. Postanowiliśmy  podwyższyć trochę wyjściowe parametry na piecu. A potem poranek toczył się standardowo z jedną opowieścią i analizą.
- Źle dzisiaj spałam - Żona podsumowała noc. - Miałam jakieś durnowate sny, a śluzówki nosa cały czas były wysuszone. - I przez ten dyskomfort ciągle się budziłam. - Gdy wstawałam, dotknęłam kaloryfera... - Był gorący... - spojrzała na mnie znacząco. - A ja przy nim śpię... - dorzuciła troszeczkę oskarżycielsko.
No cóż, mea culpa, mea culpa, moja największa culpa. W trakcie tych eksperymentów w ostatnich dniach z grzaniem w sypialni, gdy ostatecznie przeszliśmy na dogrzewanie jej elektryczną dmuchawą  przez jakąś godzinę przed udaniem się na górę, musiałem zapomnieć o kaloryferze i o zaworze. Nie zakręciłem go. I gdy uruchomiłem kocioł gazowy, żeby grzać u gości, część impetu grzewczego poszła na sypialnię. Nawet wieczorem, gdy uruchamiałem dmuchawę, zdziwiłem się, że w sypialni jest +18 stopni, zamiast 16-17 z ostatnich dni. Zdziwiłem się ponownie, gdy poszliśmy już całkowicie na górę. Było +24, jak w piekle (kulturowe obciążenie, jakich wiele). A dzisiaj rano zdziwiłem się kolejny raz, gdy termometr, który półprzytomny zawsze rano oglądam ledwo zwlókłszy stopy na podłogę, wskazywał +19 zamiast 16-17 z ostatnich dni.
Żona kaloryfer zakręciła, odczytam licznik i trzeba będzie wyciągnąć wnioski, w tym dotyczące mojego wieku. 
Przy okazji omawiania tego incydentu Żona podsunęła świetny pomysł. Dzisiaj i ona, i ja planowaliśmy poważnie użyć naszej łazienki. A to wymagało włączenia na jakąś godzinę dmuchawy, na co byłem nastawiony i czyhałem na stosowny moment.
- Ale po co bez sensu dogrzewać naszą łazienkę, skoro w tej gościnnej jest ciepło i wszystko w niej możemy zrobić?...
Wprost genialne.

Po I Posiłku usłyszałem ruch nad Bystrą Rzeką. Po dniu nieobecności wrócili panowie dalej wzmacniać brzegi. Oczywiście przedwczoraj dla nich ręcznie umyłem 5 kubków zużywając chyba tyle wody, ile jednorazowo zużywa nasza zmywarka, żeby na wczoraj mieli gotowe. Zmywarki dla 5. kubków nie było sensu uruchamiać. To nie przyszli. Zasada jest prosta - gdybym kubków nie przygotował, oczywiście przyszliby. Ale za to dzisiaj wszystko miałem gotowe - 4 kawy i 1 herbata. Chłopakom oczy się śmiały.
- Ja wiem, dlaczego to robisz... - Żona się śmiała. - Pracujesz fizycznie, to się z nimi utożsamiasz... - Poza tym twój wygląd... - Słowem, swój chłop.
- Żebyś wiedziała...
 
Niedługo potem zadzwonił nasz stały dostawca drewna. 
- Dzisiaj będę z 4. kubikami, za jakąś godzinę. 
Dzwoniłem do niego wielokrotnie, ale w ostatnich dniach nie reagował. A zawsze oddzwaniał.            W końcu przedwczoraj się odezwał i umówiliśmy się na dzisiaj na dostawę. To pognałem "na menela" do City, do bankomatu. Przy okazji zatrzymałem się nad brzegiem Bystrej Rzeki, przy Schodach Kaczkowych. Wśród licznej rzeszy podziwiających (sami mężczyźni) również z podziwem gapiłem się na pracę ciężkiego sprzętu i facetów z wielką precyzją go obsługujących, a wszystko służyło pogłębianiu Bystrej Rzeki i usuwaniu wszelkiego popeerelowskiego badziewia, w większości betonu w większych lub mniejszych kawałach, którym wtedy coś nieudolnie próbowano poprawiać. Coś, jak przez dziesięciolecia z łataniem dziur w asfalcie, na przykład takiej drogi z Powiatu do Naszej Wsi (wspominamy z sentymentem Takich dróg to już, panie, w Polsce nigdzie nie uświadczysz! TIR się nie zapuszczał, a Beemwica nie miała szans przejechać, żeby sobie czegoś nie urwać. Teraz, panie, to wszystko schodzi na psy!), która była jedną, a raczej nieskończoną ilością dziur załatanych, które co roku ponownie łatano. Ale zanim to następowało, zawsze były dziury.
- Ach, to Uzdrowisko - usłyszałem obok faceta mniej więcej w moim wieku, który zagaił najpierw się przywitawszy. - Ciągle ma taką kasę! - i zaczął z zazdrością wymieniać, co to w Uzdrowisku się nie robi. Wyraźnie był skądinąd, czytaj z innego uzdrowiska.
Rozpierała mnie duma. 

Dostawca przyjechał z dwoma kolegami. Rozładowanie szło sprawnie, więc mogłem porozmawiać.
- Dzwoniłem do pana wiele razy - Zawsze pan oddzwaniał, a tu nic, cisza. - Zacząłem się martwić...
- Eee, niepotrzebnie, miałem taki krótki wypad...
- Chorwacja?...
- A gdzie tam, za granicę nie lubię jeździć. - obruszył się. - Najpierw nad morze, potem Zakopane.
- A nad morze, to gdzie?...
- Rewal. - Pojechałem przy okazji zobaczyć, czy na takim jednym mostku wisi moja kłódka miłości... - popatrzył na mnie, żeby ujrzeć reakcję. 
- No i co?...
- Wisi, szkoda, że tylko kłódka.
Obaj parsknęliśmy śmiechem.
Gdy Kłódka Miłości pojechał, poszedłem popodrzucać kilka bierwion na górę góry, żeby wieczorem samochód gości mógł bez problemów zaparkować. Przyjemnie było patrzeć na taką kupę drewna. Atawizm, a poza tym znowu będzie można przewieźć i ułożyć ponad 30 taczek. Sama radość, panie kochany!
 
Przed II Posiłkiem z wielką przyjemnością skorzystałem z ciepłej, gościnnej, nomen omen, łazienki. Żona zrobiła to wcześniej. W przyjaznym pomieszczeniu, sowicie oświetlonym, nastąpiło odgruzowanie na 55% (40% prysznic, 10% górne paznokcie <wnikliwy czytający dostrzeże, że nadal ominąłem dolne i będzie wiedział dlaczego> i 5% golenie, czyli nieskracanie brody). Po wszystkim ubrałem się " na Niemca", bo mimo, żem Polak, to doskonale wiem, że Ordnung muss sein!, z czym akurat się w pełni zgadzam. Nawet bez niechęci.

Niemcy okazali się być Polakami i to z Metropolii. Przyjechali na narty. Małżeństwo około 40-42 lata, dwóch nastoletnich synów i dwa psy. Duży spokojny, mały ujadający.
Z gośćmi pożegnałem się bardzo szybko, bo przyjechali w chwili rozpoczynającego się meczu, czyli zaraz po 18.00. Wcześniej informowali Nawigacja mówi, że będziemy o 17.25. Czyli to, co zwykle.
Z Czechami zremisowaliśmy 19:19.
Po meczu obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Żona zadecydowała, że po nim od razu, czyli natychmiast, mam spać na górze i obliczyła, że do meczu Igi będę spał ponad cztery godziny Czyli dużo.
 
SOBOTA (18.01)
No i dzisiaj znowu wstawałem dwa razy. 

Najpierw o 01.20.
Natychmiast się zerwałem, bo moja nieprzytomność wyraźnie mówiła, że następnym razem obudzę się godzinę później. 
- To ja wstałem i schodzę na dół... - szeptem poinformowałem Żonę. Wczoraj prosiła mnie o to Żebym wiedziała, że zszedłeś i żebym nie musiała czuwać i nasłuchiwać. Potwierdziła, że słyszała.
Miałem trochę czasu, żeby na dole się ogarnąć, a przede wszystkim dojść do jakiej takiej przytomności. Iga wygrała bez problemów 2:0, na tyle szybko, że już o 03.00 kładłem się z powrotem.
A potem wstałem o 07.00.
- Wstajesz? - usłyszałem, gdy półprzytomny zacząłem się w sposób dość nieskoordynowany zbierać.
- Tak.
- Boże, jaka paranoja... - usłyszałem, ale przecież nie wdawałem się w dyskusję, zwłaszcza że to była świnto prawdo.

Za jakieś pół godziny, już na dole, Żona kazała mi odpalić smartfona Bo chyba dostałeś wiadomość od Kolegi Inżyniera(!). Widząc rano, że nie odbieram, nie reaguję, również do Żony wysłał informację o promocji Pilsnera Urquella w Biedronce. Podziękowałem za niezwykłą czujność. Nawet dobrze się złożyło, bo dzisiaj planowaliśmy wyjazd do City, więc prawdopodobieństwo stosownego zakupu wzrosło trzykrotnie (1 - Uzdrowisko, 2 - City).
- Chyba wysłał informację o promocji... - jak zwykle zgadywałem, zanim odblokowałem smartfona.
- Sam zobacz... - Żona specjalnie nie chciała mi nic powiedzieć podśmiechując się.
- A może przysłał informację o swoim ślubie i nas zaprasza?...
- Sam zobacz... - natychmiast się zirytowała. - A co ty z tym ślubem?!...
I gdy ze sporym dzisiejszym opóźnieniem weszliśmy w poranny tryb, goście właśnie wyjeżdżali na narty. Staram się zrozumieć każde świranctwo, bo widząc je u innych zastanawiam się, co oni powiedzieliby, na przykład, o mojej dzisiejszej nocy. 
 
Do uzdrowiskowej Biedronki pojechałem sam. Z dziesięciu rodzajów piwa, do którego zachęcała reklama, był tylko Calsberg. Takie prymitywne robienie ludzi w balona. W dwóch Biedronkach w City było podobnie. Nawet się nie zdenerwowałem. W jednej próbowałem z jedną z pań rozmawiać i dyskutować, ale widząc jej kompletny brak rozeznania, gadanie głupot, by się z nich wycofywać, gdy logicznie argumentowałem, co wyraźnie, o dziwo, do niej docierało, dałem sobie spokój.
Wszędzie były tłumy ludzi, co trochę utrudniało załatwienie spraw, bo oprócz zakupów było kilka drobiazgów, jak chociażby oddanie okaucjowanych butelek. Samo to zajęło mi blisko 30 minut. Ale nic dziwnego, skoro w carrefourowskim punkcie reklamacji i zwrotu pieniędzy (dziesiątki papierów, kserowania i podpisów) ludzie nadawali kupony różnych gier, odbierali drobne wygrane (dziesiątki papierów, kserowania i podpisy, że odebrało się 40 zł), oddawali butelki (ja - ksero każdego paragonu i podpisy, że odebrałem kaucję), kupowali papierosy(?), a nawet można było zamówić sobie u jedynej pani obsługującej (bardzo dziwnej i sympatycznej, trochę chyba przez tą swoją dziwność, ale zawsze miłej) różnego rodzaju kanapki na gorąco Zawsze świeże, Zawsze smaczne, Zawsze tanie. Nie liczyłem liczby innych pracowników, którzy w międzyczasie przychodzili do mojej pani uwijającej się, jak w ukropie, każdy w jakiejś sprawie. A jedna nawet zadzwoniła z pytaniem A możesz zrobić mi kanapkę, bo teraz nie mogę przyjść. - A jaką chcesz? - A co masz? - No, mogę ci zrobić z... - A nie, to jednak zrób mi na zimno, niedługo przyjdę.
- Proszę poczekać - usłyszałem, gdy mnie ujrzała i wiedziała, że się na nią nie wydrę i nie będę miał pretensji, bo darzę ją nieskrywaną sympatią. - Muszę zrobić porządek w papierach, bo za chwilę w tym bajzlu się pogubię.
Spokojnie czekałem i dotarło do mnie, dlaczego ją lubię. Bo zawsze zagadnięta uśmiecha się delikatnie, w jakiś taki tajemniczy sposób, mówi cicho i bardzo często do siebie. Wszystko razem zahacza o specyficzną nieśmiałość.
- A poczeka pan jeszcze... - bardziej zniżyła głos, a ślady uśmiechu błąkały się na jej twarzy... - bo muszę koleżance zrobić kanapkę?
Za mną milcząco czekało z sześć osób.
Jak i czy kiedykolwiek w Polsce będzie dobrze funkcjonował system zwrotu opakowań szklanych, gdy ktoś organizuje go w taki sposób?
Dobrze, że w międzyczasie Żona zrobiła zakupy i zirytowana czekała na mnie. To akurat niedobrze.
 
W trakcie pobytu w City Syn zaskoczył mnie przysłanym zdjęciem. Był na nim on sam, Wnuk-I, ... Bratanica i ... Siatkarz. Co za zestawienie. Takie po raz pierwszy w historii rodziny. Możliwie jak najszybciej zadzwoniłem, ale Syn był już sam.
- Jesteście u nich? - mocno się zdziwiłem.
- Nie, u nas... 
Zdziwiłem się jeszcze bardziej,
- Jak to u was?! - Przecież nie macie takich okien, jak te, na zdjęciu. 
- A nie... - Syn się uśmiał - zdjęcie było robione w sali sportowej. - Oni przyjechali do Sypialni Dzieci na turniej siatkarski. - Nawet za bardzo nie mieli czasu wpaść do nas na kawę.

W domu organizm domagał się tego, co stracił w nocy. Walczyłem do 15.00, ale w końcu się poddałem.
Decyzję podjąć pomógł mi Pilsner Urquell. Miałem pospać z godzinę, ale już po pół obudził mnie radosny jazgot tego małego kundla, który niezwykle cieszył się z powrotu państwa z nart. Ale przy książce relaksacyjnie jeszcze trochę poleżałem.
Po I Posiłku, żeby się nazywało, naniosłem bierwion i to było na tyle dzisiejszego dnia.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
 
NIEDZIELA (19.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od razu z rana ucieszyłem się, że nie będę musiał zarywać kolejnej nocki, bo Iga gra jutro, ale o 09.00 naszego czasu.
Aż do 10.10 prowadziłem onan sportowy. Bo to w końcu niedziela. Po drodze były drobiażdżki (niech obcokrajowiec wpadnie na to, że jest to od "drobiazg"; po próbie powiedzenia "drobiażdżek" wszelkie chęci na potencjalne domysły mu przejdą):
- goście wyjechali na stok już o 08.00. Bardzo karnie patrząc na tych kilkunastolatków, których o tej porze w Metropolii zapewne nie idzie dobudzić. Ale tacy, jeśli mają szajbę na jakimś tle, to wstaną i w środku nocy. Zewnętrznymi schodami, bo goście uzyskali zgodę Żony, że mogą dzisiaj wyjechać o 15.00, poszedłem po sterownik. Miał być zostawiony na stole na balkonie. Ledwo tam wszedłem, rozległo się dwutonowe ujadanie z różną częstotliwością szczeków. Ten mały kundel przez szybę chciał mnie normalnie zagryźć i zeżreć. Rzucał się wściekły na szybę odbijając się od niej, a wyłupiaste ponadwymiarowo oczy, wyszczerzone kły i ślina dawały wiele do myślenia. Krok za nim większy spokojnie ujadał, bo co miał robić, skoro mniejszy... Gdy tylko zszedłem ze schodów, ujadanie ustało.
- sterownik wstawiliśmy do dolnego mieszkania tak go umiejętnie nastawiając, żeby leciutko reagował na tamtejszą temperaturę, ale żeby bardziej nie grzał niż grzał, bo powoli chcieliśmy trochę wychłodzić mieszkanie górne. Kolejni goście mają tam przyjechać za 3 dni, a do dolnego za pięć. Metr sześcienny gazu kosztuje 4,35-4,50, a rok temu 3,57. Wzrost o 24 %.
- podzieliłem się z Żoną fajnymi godzinami transmisji zasranego sportu. Dzisiaj 15.30, jutro 09.00.
- I jakoś zima zleci... skomentowałem ku ubawieniu Żony.
- do różnych osób powysyłałem zrzut z ekranu z Kalendarza Świąt, którego przeglądanie należy do jednego z moich rytuałowych (chyba nie rytualnych?) porannych elementów (emelentów):
Wschód słońca 7.34  Zachód słońca 15.60.
z komentarzem: Tacy są dzisiaj niedorobieni "dziennikarze" albo AI.
Za przygotowywanie I Posiłku zacząłem się zabierać dopiero o 10.50. Niedziela.
 
W świetnych nastrojach wybraliśmy się z Pieskiem na spacer. Nastrój jeszcze bardziej się poprawił dzięki pięknej słonecznej pogodzie i dziesiątkom turystów łażących z wszelkimi możliwymi pieskami różnych ras, wielkości, różnego temperamentu i zachowań. Dla nas i dla Pieska gratka. Dla nas, bo to dawało szerokie pole do zawierania znajomości i ciekawych rozmów, dla Pieska, bo mógł się lepiej lub gorzej zakolegować. A dodatkowo w tym wszystkim fajnie się rozmawiało z Żoną o organizacji kolejnego zjazdu, tego w... 2027 roku. "Wyszło" nam (tak wskazywały różne przesłanki), że powinien się on odbyć w ... Świnoujściu.
Goście wyjechali o 15.20. Jak zwykle na pożegnanie fajnie się porozmawiało, a starszemu, 14-latkowi, udało mi się zadać zagadkę Ile to jest 2+2x2. Zdał.         
 
Za chwilę miałem już mecz Polska - Szwajcaria w ręczną. Gdy Polacy w pewnym momencie przegrywali różnicą sześciu bramek, zabrałem się za wstępne sprzątanie góry tylko mecz podglądając, ale gdy nagle zrobił się remis, siedziałem przed laptopem do końca. Ostatecznie wynik brzmiał 30:28 dla Szwajcarów i z mistrzostw odpadliśmy. Nie bolałem nad tym strasznie, bo trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
A gdy nadal ogarniałem górę, Q-Wnuk z ojcem zaczęli mi przysyłać matematyczne zadania. Okazało się, że razem rozpoczęli przygotowywania do Kangura Matematycznego, który ma się odbyć w marcu tego roku. W ferie Q-Wnuk przywiezie ze sobą odpowiednią książeczkę z zadaniami i będziemy dalej się uczyć. Dzisiaj przysłali mi cztery. Trzy rozwiązałem, na czwartym poległem i zabroniłem im dalej cokolwiek wysyłać Bo zaraz zwariuję!

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Oboje stwierdziliśmy, że dzisiejszą niedzielę czuliśmy niedzielnie.
 
PONIEDZIAŁEK (20.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Prawie od razu zajrzałem do Kalendarza Świąt z nadzieją, że dzisiaj słońce zajdzie o 15.62, ale niestety, miało zajść normalnie, o 16.02. Szkoda...
Z powrotem zacząłem kaszleć.
- Kaszlesz! - Żona rzuciła oskarżycielsko, gdy się pojawiła na dole. I natychmiast przystąpiła do dezorganizacji mojego poranka ordynując mi co nieco i nakazując. Faktycznie, miała rację, bo ledwo "wyszedłem z gardła", a już odrzuciłem szalik, czapkę i traktowałem je zimnym Pilsnerem Urquellem, takim ze spiżarni, w której przy obecnych temperaturach na dworze (-4 - +2) panuje +8 - +12. Musiałem trafiać na te +8, bo gardło zaczęło mnie z powrotem podrapywać. Ale gdy spełniłem wszystkie nakazy Żony, poranek wrócił na tory. Ale tak naprawdę dopiero po telefonie Córci. Jechała sama do szkoły, więc mogliśmy porozmawiać. Obgadaliśmy ostatnie wydarzenia, zwłaszcza telefon jej brata, i inne aspekty ostatnich rodzinnych wydarzeń oraz kolejny raz ogólnikowo jej przyjazd do Uzdrowiska w drugi tydzień ferii.
- Właśnie, tato, na zakręcie wyszłam z poślizgu... - Ale spokojnie, nie prułam i wszystko było pod kontrolą. - śmiała się słysząc moją reakcję. - Straszna szklanka... - nadal mnie uspokajała.
- Proszę cię, gdy dojedziesz, wyślij mi krótkiego smsa.
Oczywiście nie zrobiła tego od razu. Ale brak wiadomości, jest dobrą wiadomością.
Tory były dość krótkie, bo już o 09.00 rozpoczął się mecz 1/8 AO Igi Świątek z Niemką ukraińskiego pochodzenia Evą Lys. Po 59. minutach Iga wygrała 2:0. Obejrzałem końcówkę drugiego spotkania, żeby zobaczyć, kto będzie kolejną przeciwniczką już w ćwierćfinale. To Amerykanka, Emma Navarro, z którą Iga powinna bez problemów wygrać. A tak naprawdę poważne schody zaczną się dopiero w półfinale.

Gdy znowu z racji pięknej pogody wyszliśmy we troje na spacer, objawiła się Córcia. Zdjęcia, które wcześniej wysłała w pakiecie, nie mogły się przebić do mojego smartfona. Więc wysłała je pojedynczo i był temat do rozmowy. Dzieje się.
W domu czułem się  nieswojo. W kierunku przeziębienia, chociaż wydawało mi się, że do niego jeszcze daleka droga. Ale wystarczy zareagować za późno i potem to sobie można...
- Powinieneś ze dwa dni poleżeć w normalnym łóżku, a nie na narożniku. - Przecież nic cię pędzi... - Żona starała się przemówić do mnie, jak do dziecka, bo wiadomo, że argumenty nie dotrą.
Nie chciałem mówić, że pędzi mnie życie, ale milczałem, bo wiedziałem, że takie teksty ją szczególnie irytują.
Położyłem się na narożniku z dyskomfortem polegającym na tym, że na końcu miałem może nie dwa sople lodu, ale wyraźnie nieprzyjemny chłód. Żona mnie opatuliła i na trochę zasnąłem. A gdy wstałem, oświeciło mnie z pełną mocą. Stopy miałem nadal chłodne. I wespół w zespół przeanalizowaliśmy sytuację zimnych stóp. A z nich mojego powtarzającego się stanu - pobolewające gardło, kłucie w uszach, delikatny demontaż organizmu w kierunku takiej starczej pierdołowatości. A tego nienawidzę!
Otóż, mimo noszenia dwóch par skarpet, w tym jednych ciepłych, zimowych, rano stopy wkładam do chłodnych kapci, które całą noc się wyziębiają w holu, miejscu ich składowania. A każde dziecko wie,  że dany układ dąży do równowagi, tu termicznej. Czyli, jak kretyn, stopami grzeję kapcie. Dochodzi do tego, że ani jedne, ani drugie nie są ciepłe. I teraz wystarczy, że przez cały poranek potrzymam je na kuchennych chłodnawych kaflach siedząc przed laptopem i przeziębienie gotowe. Wniosek - kapcie całą noc będą się opierać o boczną ścianę kuchni, nagrzewać na tyle, że raczej nie powinny się sfajczyć. Idąc dalej, a to wniosek bis, buty robocze też nie będą stały w holu, tylko cały czas przy kuchni. Wtedy będę wkładać je ciepłe. Wypatrzyłem nawet na nie sensowne miejsce, takie, żeby Żona nie dojrzała, bo ewidentnie będą stanowić poważny zgrzyt dla tego kulinarnego miejsca będącego jej świątynią.
Po czym zadaliśmy sobie pytanie A co dzisiaj, bo trzeba zadziałać na bieżąco? Stwierdziliśmy, że skoro jest w domu termofor, to dlaczego z niego nie skorzystać. Żona od razu chciała mnie wygonić do łóżka i przyjść z tym urządzeniem, ale się nie dałem. Godzina 17.00, bez jaj!
Wpadłem na lepszy pomysł, który co prawda zawsze kojarzył mi się z całkowitym zdziadzieniem i z takim wiekiem organizmu, powyżej dziewięćdziesiątki, że sam już nie potrafi sobie dogrzać stóp. Czyli taka schyłkowość, której obecnie żadną miarą nie przyjmuję. No, ale musiałem przełamać zdecydowanie barierę potencjału i od razu wziąć byka za rogi dopóki, dopóty kapcie przy kuchni solidnie się nie nagrzeją. Zniosłem miednicę, Żona nastawiła na kuchni gar z wodą i za chwilę stopy pławiły się w gorącu. Co jakiś czas Żona wodę dolewała. Gorące stópki wytarłem i na każdą założyłem po dwie skarpety, a na to cieplutkie kapcie. Minus? - od razu zrobiło się błogo i sennie, i tylko siłą woli zostałem jeszcze na dole, żeby pisać. Plus? - założyłem przy okazji świeże skarpety. Ze starymi w tej sytuacji jakoś nie było mi po drodze. Nosiłem je od jakiegoś czasu, nie pamiętam od jakiego i zapewne jeszcze nosiłbym.
Miednicę zostawiłem na dole, żeby nie nosić wte i wewte, bo trzeba system sprawdzić.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił jedenaście razy i raz skarżył się smsem, że nie może się do mnie dodzwonić.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa(!) razy. 
Pierwszy raz w piątek. Akurat pożegnałem Kłódkę Miłości, gdy ledwo wszedłszy do domu, zastałem rozemocjonowaną i uszczęśliwioną Żonę.
- Mam coś do bloga!...
- Co, goście nie przyjeżdżają?! - niestety tak mam, że w kwestii gości raczej uprawiam czarnowidztwo. To grzanie za bezdurno, tyle zachodu...
Żona mnie wyśmiała.
- Coś ty! - Byłam akurat w górnym mieszkaniu, gdy nagle usłyszałam szczek. - A wewnętrzne drzwi były zamknięte. - To niemożliwe - pomyślałam sobie - żeby to była Berta. - Otwieram drzwi, a ona stoi i radośnie zamiata ogonem. - To ją wpuściłam do środka. - Tylko wyraźnie napisz, że to był jednoszczek, taki głęboki, wcale nie(!) lampucerowaty, domagający się i z pretensją, że jak Pani śmiała Pieska tak zostawić! - I nie pisz, że nie zaliczasz, bo ty osobiście nie słyszałeś...
Drugi raz w niedzielę. Byliśmy na spacerze, gdy koło drzewa w Parku Samolotowym napatoczył się czarny, piękny kot. Berta w przypadku takiego bydlaka nie rozpatruje kanonów piękna, tylko zamiera w bezruchu, by za chwilę rzucić się masą. Żeby przepłoszyć, bo żeby zeżreć , to ona nie z takich. Więc dwa koty z zachowania stały naprzeciwko siebie w odległości 2. m w bezruchu i trwało to na tyle długo, że zdążyłem Żonę uprzedzić:
- Uważaj, bo zaraz cię szarpnie.
Po czym nastąpił skok z jednoczesnym głębokim zdartym jednoszczekiem, lampucerowatym oczywiście. Kot prysnął, a Piesek spełniwszy zadanie od razu zajął się swoimi sprawami.
Godzina publikacji 18.46.
 
I cytat tygodnia:
Co jest najśmieszniejsze w ludziach: Zawsze myślą na odwrót: spieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym dzieciństwem. Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by odzyskać zdrowie. Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości. Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają, jakby nigdy nie żyli. - Paulo Coelho (brazylijski pisarz i poeta)