23.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 20 dni.
WTOREK (17.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Nieźle biorąc od uwagę fakt, że miałem zostać obudzony o 06.00.
Dzień rozpoczął się wtorkowo, czyli niespiesznie. Rano był czas na żonine 2K+2M, na onan sportowy i cyzelowanie wpisu. No i na nadrobienie zaległości.
W niedzielę, 15.12, wstałem u Wnuków o 07.30.
Ranek na dole spędziłem w samotności przy sypance i przy śniadaniu. Dopiero za jakiś czas pojawiła się Synowa. Przegadaliśmy sprawy rodzinne, te z jej strony, o których nie miałem zielonego pojęcia.
Najlepsze, że ona też nie. Takie układy.
Syn wstał bardzo późno, na tyle, że zacząłem się obawiać o podwózkę na ich gminny kolejowy dworzec. Ale Synowa mnie uspokoiła twierdząc, że w razie czego podwiezie mnie ona.
Przy wyjeździe z Wnuków nie było nikogo. Wnuk-I był u babci Jubilatki, II i III odsypiali nocne gry, a Wnuk-IV źle się czuł i wymiotował, więc został na górze. Nie wolno mu było samobójczo w tym momencie zwrócić uwagi, że widocznie wczoraj u babci bez umiaru nażarł się ciast i cukierków.
Na dworcu strasznie piździło, więc Syna od razu "wyrzuciłem" do domu. I dobrze się stało, bo pociąg na krótkiej trasie miał 20 minut spóźnienia, nigdzie nie dało się ukryć przed minusową odczuwalną temperaturą i po pół godzinie sterczenia na tym wygwizdowie z prawdziwą ulgą do niego wsiadałem.
W Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii miałem do dyspozycji 50 minut, więc na wydziwianie i zbytki nie było już czasu. Tym bardziej, że zostałem zaskoczony tłumami z racji handlowej niedzieli. Najlepiej świadczyły o nich ... toalety. Kolejka pań, aby dostać się do tego przybytku ciągnęła się przez jakieś 20 m, a do męskich kabin, mimo że przecież były "przepustowe" pisuary, ustawiali się panowie tworząc dwa 5-6. osobowe ogonki.
Z ulgą zszedłem na autobusowy dworzec. FlixBus już czekał. Miałem miejsce przy przejściu. Jakoś tak ostatnio jest mi z tym wygodniej i ze względów klaustrofobicznych bardziej komfortowo. Obok mnie, przy oknie, siedziała Ukrainka, lat 40, przed nami czworo młodych... Ukraińców, studentów, jak się później okazało, za mną cztery ... Ukrainki w średnim wieku, dalej z tyłu zapewne też oni, po prawej z przodu jakiś Hindus lub Pakistańczyk, a po prawej z tyłu Chińczyk, Wietnamczyk, Kambodżańczyk lub Laotańczyk (Chryste!, litości!), bo co jakiś czas rozbrzmiewał charakterystyczny wysoki tembr głosu cią, ciu, ci, si, sia, sie, gdy osobnik ten rozmawiał przez telefon.
Mogło tak być, że w autobusie było tylko dwoje Polaków - ja i jakaś starsza ode mnie pani, z zachowania półidiotka, co mnie irytowało, ale głosu nie zabrałem.
Było jeszcze jakieś 5 minut jazdy do City, gdy autokar zjechał na duży przyorlenowki parking. Zdziwiłem się, ale przez szybę w ostatniej chwili ujrzałem charakterystyczny lizak. Zostaliśmy zatrzymani prze Polską Straż Graniczną, czyli Polish Border Guard, co mi zaimponowało. Z takimi napisami na odblaskowych kamizelkach do środka wkroczyło dwoje funkcjonariuszy, do których z miejsca zapałałem sympatią. Wyposażeni byli w giwery spoczywające w kaburach i wojskowe lornetki. Sprawdzali, żeby nie powiedzieć mocno trzepali, dokumenty podróżnych wielu z nim zadając pytania po angielsku, patrząc podejrzliwie i czasami sprawdzając daną tożsamość w komputerze, w który wyposażone było ich terenowe auto.
Podobało mi się.
- Dzień dobry - odezwałem się z uśmiechem do pana, gdy do mnie podszedł i gdy mu podawałem dowód osobisty. Musiał ujrzeć na mojej twarzy szczere zadowolenie, satysfakcję i docenienie ich pracy, bo ledwo rzucił okiem na dokument i z uśmiechem życzył mi miłego dnia.
Podobało mi się jeszcze bardziej, mimo że w Uzdrowisku byliśmy przez to wszystko 20 minut później. Ale Żona nie musiała czekać i marznąć, bo o wszystkim ją zawiadomiłem, więc wyszła po mnie na styk.
Zasiedliśmy przed kuchnią i przy moich opowieściach. A po II Posiłku miałem czas na nadrobienie onanu sportowego i na kilka mailowych odpowiedzi.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Oglądany już przez nas wcześniej.
W poniedziałek, 16.12, po całej hucpie z moimi dolegliwościami (zawroty głowy, żelazna obręcz na niej) życie zawitało do nas w pełni.
- Ty, a to nie oni znowu? - Żona zareagowała pierwsza. Z daleka dało się słyszeć charakterystyczne buczenie. Nie chciało mi się wierzyć, więc rzuciłem się do okna. Dwóch gości buczało i smrodziło.
Żona nie pozwoliła mi wyjść i porozmawiać.
- A co ty chcesz niby od nich usłyszeć?... - Kazali im, to buczą.
Przypomnę, że już dawno nie ma na Pięknej Uliczce, ba, w całym Uzdrowisku, śladu pałętającego się nieodpowiedzialnie po chodniku czy po ulicy liścia.
Potem przypomniał o sobie Geograf, który chciał przekazać Szkole jeden egzemplarz książki własnego autorstwa, stąd za chwilę rozmawialiśmy w tej sprawie, i nie tylko, z Nowym Dyrektorem. Rozmowa przeciągnęła się ponad standardy, bo kto, jak nie my, mogliśmy zrozumieć jego troski i szkolne problemy. Dodatkowo idealnie wstrzeliliśmy się z terminem, bo dzisiaj jego córeczka kończyła roczek. Była okazja pogratulować jemu i żonie, Otwartej Na Wyzwania, i oczywiście złożyć życzenia świąteczno-noworoczne.
Za jakąś chwilę zadzwonił Syn, żeby dopytać o mój powrót, ale żeby przede wszystkim przekazać mi rodzinne wieści, które go strasznie zgnębiły i które spowodowały, że praktycznie nie przespał ostatniej nocy. Nas z Żoną wcale tak nie zgnębiły, bo na problem patrzyliśmy realnie, trzeźwo, bez histerii, nawet może z pewną ulgą i od razu szukaliśmy rozwiązań, które w konsekwencji mogłyby przynieść mnóstwo pozytywów. Ale tę dyskusję, nasze uwagi, komentarze i wnioski zostawiliśmy sobie, bo Syn nie byłby ich w stanie przyjąć i zaakceptować i tylko byśmy pogorszyli jego stan. A wszystko, generalnie rzecz biorąc, przez zasrane światopoglądy.
Żona namówiła mnie na spacer z Pieskiem. Trochę się ociągałem z racji blogowych zaległości, ale gdy akurat pojawiło się tak rzadkie teraz słoneczko, od razu uległem. Co prawda, ledwo wyszliśmy, nie było po nim śladu, ale spacer i tak był udany. Zwłaszcza że czas dodatkowo wykorzystaliśmy na bezstresowe uzgadnianie i omawianie najbliższego tygodnia w kontekście szeroko pojętych Świąt.
Po południu cały czas pisałem, ale luz przyszedł dopiero w momencie, gdy postanowiłem blogowo się nie zarzynać i część pisania sobie odpuścić. Stąd też, już w pełnym relaksie, zadzwoniłem do Artystki-Radiestetki. Umówiliśmy się na nasz przyjazd do niej w środę, żeby pomóc jej w zakupach i w ścięciu dwóch chabaziowych choinek. Okazało się, że dzisiaj w nocy nastąpiło wyraźne przesilenie jej korzonkowych dolegliwości i przed Świętami szczęśliwie zmierza do pełnej sprawności ruchowej.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Drugi raz, ale niewiele pamiętaliśmy.
O 21.52 napisał Po Morzach Pływający. Wykorzystał fakt mojej wczesnej poniedziałkowej publikacji i jakieś swoje pozytywne uwarunkowania na statku.
W punkt z prawami fizyki i tym młodym konstruktorem.
W Norwegii ciepło +5, póki co sucho i bezwietrznie i co najważniejsze świeci słońce. Szykuje się nam więcej Słońca ponieważ będziemy płynęli z Łotwy do Maroka z ładunkiem łupin od słonecznika.
W Norwegii ciepło +5, póki co sucho i bezwietrznie i co najważniejsze świeci słońce. Szykuje się nam więcej Słońca ponieważ będziemy płynęli z Łotwy do Maroka z ładunkiem łupin od słonecznika.
PMP (pis. oryg.)
Dzisiaj, we wtorek, 17.12, po całym przydługim poranku szykowaliśmy się na zakupy w City. Takie już bardziej świąteczne. Ale zajrzałem też na pocztę elektroniczną. Po Morzach Pływający odpowiedział o 06.54, pięć minut później po moich mailowych zapytaniach.
Po Morzusiu Pływającusiu,
kilka pytań i uwag:
- od kiedy jesteś na morzu,
- jakiej nacji załoga będzie szykować Wigilię,
- w jakiej randze pływasz,
- po jaką cholerę komuś łupinki od słonecznika?
U nas też podobnie - +6 stopni.
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
kilka pytań i uwag:
- od kiedy jesteś na morzu,
- jakiej nacji załoga będzie szykować Wigilię,
- w jakiej randze pływasz,
- po jaką cholerę komuś łupinki od słonecznika?
U nas też podobnie - +6 stopni.
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
Na morzu od 11 grudnia
Polsko,filipińsko ,rosyjska
Nadal jako starszy oficer czyli CO czyli Chief officer
Do karmienia np kur
Temperatura spadła do+1 (pis. oryg.)
Polsko,filipińsko ,rosyjska
Nadal jako starszy oficer czyli CO czyli Chief officer
Do karmienia np kur
Temperatura spadła do+1 (pis. oryg.)
Od rana miałem leciutkie zawroty głowy i lekki jej ucisk. Jakby to, co w niej siedziało, nie mieściło się i chciało wyjść na zewnątrz. A przecież aż tyle rozumu nie mam. Potem po Blogowych przeszło, więc mogłem zająć się onanem sportowym i pisać. Ale po I Posiłku wróciło. Na narożniku jakąś godzinę nawet dość mocno spałem, a gdy wstałem, czułem się zdecydowanie lepiej. Ki czort?!
Okazało się, że w zasadzie nie ma po co jechać do City, skoro wszystkie świąteczne zakupy możemy opędzić w naszej Biedronce. Wybraliśmy idealną porę. Na światłach nie było korków i przejechaliśmy w jednym cyklu. A przed sklepem można było swobodnie zaparkować, w środku zaś manewrowanie wózkiem było co prawda utrudnione, ale tylko z powodu mnóstwa wystawionych palet z towarem, bo kupujących było mało, a gdy poszliśmy płacić, wszystkie cztery kasy samoobsługowe były wolne.
Wszystko razem zajęło nam szokująco mało czasu, bo godzinę i10 minut. W tym mieściło się wyciągnięcie i wprowadzenie z powrotem do garażu Inteligentnego Auta, kupno skrzynki Socjalnej i wyjątkowo długa rozmowa z panią, przejazd do Biedronki i powrót, same zakupy niezwykle sprawne, ich totalne wypakowanie w domu i poukładanie w spiżarni (+ 7-10 stopni), a nawet jeden żwaczek dla Pieska, który na ten moment czekał całym sobą.
Było po świątecznych zakupach. Głupio tak jakoś, bo nawet nie poczuliśmy.
Z panią od Socjalnej rozmawiałem, bo poinformowała mnie, że od 1 stycznia sprzedaży wody już nie będzie. Likwiduje interes. Ot, smutek. Z rozlewnią wody nie może się porozumieć w kwestii czynszu wynajmu kiosku oraz w kwestii wyjściowej ceny wody.
- Wie pan, nie mogę podwyższać ceny za butelkę wody, bo nikt mi już nie przyjdzie, zwłaszcza w sytuacji, że tylko nią handluję. - I tak już jest coraz mniej klientów... - Ludzie montują filtry...
- A ile czasu prowadziła pani tutaj sprzedaż?
- 18 lat... - Uśmiechnęła się, co robiła rzadko. - Zleciało...
Po Świętach będę musiał oddać dwie okaucjowane skrzynki.
Po drodze zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej z wodą. Żona wspominała o dużym węglowym filtrze na cały dom Ale to droga inwestycja...
- Słyszałam, że dobrą metodą jest destylowanie wody i pozbywanie się z niej wszelkiego syfu. - A potem oczywiście trzeba tak przygotowaną uzupełnić w odpowiednie składniki.
- Ja takiego gówna pić na pewno nie będę. - zastrzegłem. - To może wybudujmy sobie potężne kopuły, w których będziemy przebywać i za odpowiednią opłatą oglądać sztuczne słońce emitujące taki sam, zaprogramowany przez człowieka, skład fal elektromagnetycznych. - Po co nam naturalne słońce? - Można stęsknionym, żeby być jak "najbliżej natury", zaoferować różne dodatkowe usługi, na przykład oparzenia skóry różnego stopnia, raka skóry, zapalenie spojówek, itd.
Odrzucała mnie myśl o sztucznym preparowaniu wody do picia. Pomijam koszty - inwestycja w sprzęt, destylacja na bieżąco (zużyta woda i energia oraz czas zajmowania się całą organizacją) oraz zakup różnych soli, w których do końca nie wiadomo, co siedzi. Wiem, że mam rację, więc trzeba będzie przestawić się na jakąś inną mineralną sprzedawaną w szkle. Będzie trochę drożej, ale trudno. Żona też tak chce, ale ma immanentny imperatyw szukania od razu innych, alternatywnych rozwiązań.
Po II Posiłku opanowała nas schyłkowość. Po krótkiej dyskusji, w której obie strony mówiły to samo i się wzajemnie wspierały, poszliśmy na górę. Obejrzeliśmy wcześnie kolejny odcinek serialu Mad Man, chyba pierwszy, którego poprzednio nie oglądaliśmy. Kolejny będzie musiał tę "nowość" potwierdzić.
Po czym ja czytałem, a Żona słuchała.
Spaliśmy już trochę przed 20.00.
ŚRODA (18.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Znowu 10 minut przed czasem.
Rano spokojnie przeprowadziliśmy 2K+2M i onan sportowy. Przy okazji wyrzucania kompostu coś mnie tknęło i wyszedłem nad Bystrą Rzekę, żeby zobaczyć postęp prac przy podwyższaniu kamiennego wału. Byłem mile zaskoczony, bo trzech panów, dwóch Polaków i jeden Ukrainiec, pracowali w odległości jakieś 30-40 m od naszej furtki. Porozmawiałem sobie z nimi i wyszło, że może jeszcze przed Świętami będą działać przy naszej działce. Wróciłem mocno zbudowany, nomen omen.
Od razu zawiadomiłem Sąsiadkę z Lewej, że jej mąż musi niezwłocznie usunąć -naście worków z piaskiem i jakieś żelazne rury, bo panowie muszą mieć rozmach.
Po I Posiłku, o 11.05, byliśmy na okolicznym szczycie u Artystki-Radiestetki i za chwilę spadaliśmy w dół, do sklepów. Najpierw zaliczyliśmy pocztę, dla Artystki-Radiestetki w tym momencie rzecz najważniejszą z racji istotnych przesyłek. Na szczęście nieadresowane do Kanady, bo tam nasi nadal nie przyjmowali. Poszło sprawnie, bo gdy się pojawiliśmy byliśmy piąci w kolejce, która za chwilę się podwoiła. Czy muszę zadawać pytanie Ile było otwartych okienek? Jeden pan nawet interweniował w tej sprawie i usłyszał Niestety to jest teraz niemożliwe, więc się natychmiast zatkał, ale to mi dało podstawy do zwrócenia uwagi Żonie, że nie tylko ja się w urzędach pieniaczę (pieniactwo - chorobliwa skłonność do dochodzenia rzeczywistych lub urojonych krzywd).
A potem byliśmy w: dwóch warzywniakach, jednej piekarni, w Biedronce (jednej, bo nie ma więcej), delikatesach (jednych, bo nie ma więcej), w SDH (Spółdzielczy Dom Handlowy, pozostałość po tamtych czasach, jedyny, na dodatek w stanie likwidacji), w Rossmannie (jednym, bo nie ma więcej) i w sklepie ze szlachetnymi kamieniami. Razem z pocztą w dziewięciu miejscach. Do trzech ostatnich nie wchodziłem, a panie nie protestowały. W ten sposób zaoszczędziłem sobie bólu głowy z racji ewentualnego wydłużonego oczekiwania na decyzję Artyski-Radiestetki, a w Rossmannie dodatkowo z powodu kakofonii sztucznych zapachów. Do pozostałych sklepów wchodziłem z przyjemnością mogąc się spełnić jako mężczyzna (dźwiganie ciężkich toreb), a poza tym zawsze się znalazł temat, błahy oczywiście, ale jednak, żeby porozmawiać ze sprzedającymi paniami. Żona była wszędzie służąc Artystce-Radiestetce oczywistym doradztwem, ale również ramieniem, na którym ta się wspierała, bo po trzech tygodniach dolegliwości ustąpiły, ale jednak od czasu do czasu niespodziewanie potrafiło ją w prawym półdupku dźgnąć.
Bardzo szybko widząc ogrom zakupów zacząłem powtarzać jak mantrę A to, czego się nie zje, po Świętach się wyrzuci albo Będzie co wyrzucać po Świętach, gdy o 14.00 pojawiliśmy się u niej w domu i siedem ciężkich toreb znieśliśmy do piwnicy i do spiżarni. Żona za każdym razem się podśmiechiwała widząc w moich odzywkach sporo racji, a Artystka-Radiestetka nic sobie z moich gadek nie robiła, a potem nawet reagowała w swoim stylu, na luzie, śmiejąc się za każdym razem.
Był wreszcie zaplanowany czas na męską robotę. Wyposażony w piłę mechaniczną i w inne narzędzia wyciąłem z rogu posesji dwie choinki na wysokościach wskazanych przez Artystkę- Radiestetkę Bo pozostałość będzie tworzyć taki żywopłot. I przy okazji pod jej kierunkiem mocno przyciąłem jakiś specjalny czarny bez, który ma ponoć owoce wielkości wiśni. Dostaliśmy dwie gałęzie.
- Wetkniecie w ziemię, podlejecie i na wiosnę będzie rósł. - zapewniła.
Żegnaliśmy się do następnego razu składając sobie świąteczne życzenia. Do Artystki-Radiestetki na Święta przyjeżdża córka, lat bodajże 53, samotna (to słowo jednak w tym kontekście jest idiotyczne).
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze DINO (osełki masła), ... Biedrę (jogurty typu greckiego) i odebraliśmy paczkę. Wyraźnie było nam mało. W domu byliśmy o 15.00. Nie powiem, zmęczeni, ale w dobrych nastrojach.
Po II Posiłku, po pisaniu, po żoninych sprawach poszliśmy na górę. Wcześnie, ale nie tak wcześnie jak wczoraj. Obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Potwierdził się fakt, że od wczorajszego począwszy wcześniej ich nie oglądaliśmy. Tedy wróciliśmy na oglądalne tory.
Stać nas jeszcze było na słuchanie i czytanie książek. Ale niedługo.
CZWARTEK (19.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Na alarm.
Od razu uzupełniłem wodę w obiegu gazowego kotła i go uruchomiłem na grzanie kaloryferów. Łącznie z naszymi na dole i na górze. Bo co jakiś czas cały system musi pracować. Jutro mają przyjechać do dolnego mieszkania goście. Nie było ich u nas przez 39 dni.
Od wczoraj gnębią mnie zawroty głowy. Wczoraj mało, a dzisiaj już poważnie. Fatalne uczucie przy siadaniu, kładzeniu się, nawet leżeniu i oczywiście chodzeniu. Perfidnie zabierało ochotę do czegokolwiek i psychicznie gnębiło. Stąd rano oklapły siedziałem przy laptopie przy tylko jednej Blogowej. Żona po przeanalizowaniu mojego stanu i wypytaniu mnie o wszystko poradziła, abym ... poszedł spać. Z chęcią na ten pomysł przystałem i powlokłem się, jak stary dziad, na narożnik. Okryty pieczołowicie przez Żonę przespałem chyba z godzinę, a gdy wstałem, nadal się kręciło, ale jakby mniej.
Postanowiłem zastosować metodę "klin klinem", która tutaj akurat nie miała niczego wspólnego z C2H5OH. Korzystając z pięknego słoneczka zabrałem się za sprzątanie tarasu z wszelkiej zeschłej zieleniny. Ciekawe, skąd tego tyle zdążyło się nabrać, skoro poprzednio taras dokumentnie wysprzątałem? A ponieważ nic złego mi się nie stało, zabrałem się za sprzątanie dolnego mieszkania.
I dopiero potem zjadłem bardzo skromny I Posiłek.
Wykorzystałem fakt, że kaloryfer w naszej górnej łazience "centralnie" grzał (nie musiałem sobie standardowo ogrzewać łazienki za pomocą dmuchawy) i połowicznie się odgruzowałem. Tu podam wreszcie definicję "odgruzowania" - pełne: strzyżenie, skracanie brody, golenie, usuwanie małpich włosów, obcinanie paznokci góra i dół oraz prysznic; połowiczne - prysznic. Ledwo się namydliłem, gdy z dołu baterii wypadł wąż i z dziury na poziomie bioder rzygała woda, a z prysznicowej słuchawki i z deszczownicy ani kropla. Połączenie zostało brutalnie przerwane. Wiadomo, że musiało to nastąpić po namydleniu. Oczy natychmiast miałem zalane mydlinami, bo usiłowałem debilnie wsadzić wąż z powrotem w dziurę, jakby to miało cokolwiek zmienić, a ażeby wsadzić, musiałem patrzeć. Natychmiast zaczęło piec i nie było wiadomo, co najpierw spłukiwać. Odruchowo zacząłem od oczu, ale "nowa" piana z głowy natychmiast napływała i piekło, jak cholera, więc spłukiwałem głowę, ale ponieważ oczy piekły... Na ślepo jakoś domyłem newralgiczną część ciała i reszta poszła gładko przy zużyciu wody razy pięć.
Dobrze, że chociaż było ciepło.
Wieść o awarii zaniosłem Żonie. Na sucho miałem się awarii przyjrzeć.
Ponieważ stan zawrotów głowy oceniłem na dopuszczający, postanowiliśmy wyjść z Pieskiem na spacer i przy okazji załatwić kilka spraw. W Urzędzie Gminy złożyłem na 2025. rok deklarację dotyczącą wyceny miesięcznej opłaty za wywóz śmieci. Pisałem już, że jest ona mądrze powiązana ze zużyciem wody - im więcej ludzi w gospodarstwie, tym większe zużycie wody, czyli większa produkcja śmieci. A ponieważ w tym roku mieliśmy już gości, to nie dość, że wzrosła praktycznie dwukrotnie opłata za wodę, to podobnie za śmieci. O gazie nie wspominając. No, ale jest to normalne.
Stąd od wpływów brutto odliczamy zawsze około 30 % - koszty bookingu, podatku i wyżej wymienionych plus pranie pościeli i ręczników.
Gdy zaczął padać irytujący deszcz, taki ni pies, ni wydra, schroniliśmy się w Galaretkowej. Dodatkowym pretekstem było uczczenie miesięcznej emerytury - Żona zamówiła... galaretkę, ja herbatę z rumem.
W drodze powrotnej marudziłem Żonie z racji mojego samopoczucia, bardziej psychicznego. Znosiła to cierpliwie, ale w domu znowu zaproponowała narożnik, więc się przespałem. Gdy wstałem, oceniłem swoje samopoczucie na dst+, w porywach -db. Normalnie jest na bdb, bo cel to oczywiście już przeszłość.
Po II Posiłku stać mnie jeszcze było na złożenie świątecznych życzeń koleżankom i kolegom z ogólniakowej klasy. Niepisana tradycja mówi, że najpierw życzenia do wszystkich wraz ze stosownym zdjęciem, przeważnie zim z tamtych lat, wysyła Profesor Belwederski, a potem dołączają się pozostali.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. A po nim stać nas było na słuchanie i czytanie.
PIĄTEK (20.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Planowo.
W nocy tylko dwa razy zakręciło mi się w głowie i tylko wtedy, gdy leżałem na wznak. (wznak - dziś tylko na wznak, na znak, »leżenie wznaczne« <na grzbiecie>). Wystarczyło więc przewrócić się na jakiś bok i było po zawodach. Gdy już byłem na nogach, czasami, gdzieś z daleka, lekkie kręcenie w głowie starało się do mnie dotrzeć, ale dawałem mu odpór.
Najlepszą metodą była praca fizyczna, co oczywiste. Dzisiaj z rana zaplanowałem demontaż rury i kolanka odprowadzających spaliny z kuchni do komina i ich czyszczenie z sadzy. A to się zawsze wiąże z większą lub mniejszą zadymą. Piesek doskonale o tym wie, bo ledwo stanąłem na taborecie przy kuchni podniósł cielsko i ustawił w pozycji siedzącej, która gwarantowała mu szybkie usunięcie się z pola działań. I ledwo tylko zaczęły się wydobywać podejrzane dźwięki przy demontażu wstał i majestatycznie przesuwał się w kierunku schodów, żeby tam na górze, na drugim swoim legowisku być z daleka od hucpy.
- A co ona tak zdecydowanie przyspieszyła na schodach? - zapytała Żona strasząc mnie jednocześnie, bo pojawiła się ze swoją postacią i z głosem wśród ciemności i ciszy, gdy na dworze czyściłem rury drucianą szczotką i wyciorem.
- A bo z brzękiem spadła mi metalowa objemka, gdy rury rozłączałem... - oboje się ubawiliśmy.
- Nawet specjalnie nie musiałam ją zachęcać, tylko od razu ułożyła się, a ja ją przykryłam kocykiem. - Od razu zapadła w sen, bo to przecież dla niej środek nocy... - Biedna... - A pomóc ci coś?...
- A broń Boże!
- To może będzie lepiej, gdy ja wrócę na górę?...
- Absolutnie tak! - Zawołam...
Byłem przy końcówce prac, po rozpaleniu i po odkurzeniu, w trakcie wietrzenia, gdy Żona zeszła na dół. Bez mojego wołania. Ale nie miałem jej tego za złe. Musiała tylko jeszcze chwilę poczekać na swoją Blogową.
Od 08.00 wszystko porannie wróciło na tory. Żona miała swoje 2K+2M, ja sportowy onan, a Piesek na górze święty spokój.
Potem Żona kończyła swoją część prac, a ja musiałem przyspieszyć sprzątanie podjazdu, bo goście pytali, czy mogą przyjechać za pół godziny. Planowo mieli być w południe. Ich sms oznaczał, że będą o 11.20. Byli 10 minut później. On lat 60 z lekkim plusikiem, ona w wieku Żony. Sympatyczni. Pierwszy raz w Uzdrowisku. Przyjechali z sunią (ze schroniska, po jakichś okropnych przejściach) i z kotem. Kot pojawił się w ich domu jako drugi I może dlatego "myśli" i się zachowuje jak pies. Żona do końca zwlekała z decyzją, czy umieścić u gości jakieś akcenty świąteczne, ale postanowiła, że ich zapyta, gdy przyjadą. Decyzja była trafiona. Żadnych akcentów nie chcieli. Odwrotnie, ponieważ niedawno mieli tragedię w rodzinie, chcieli spędzić ten okres z dala od wszystkich i wszystkiego.
Dopiero, gdy temat gości mieliśmy zamknięty, zjedliśmy I Posiłek.
Po tym wstąpiła we mnie energia, co bardzo lubię, bo nie kręciło mi się we łbie i miałem w sobie dodatkowy pałer. Najpierw poszedłem nad rzekę, bo wyraźnie słyszałem, że już pracują przy naszym nadbrzeżu. Dwóch Ukraińców stwierdziło, że mogą mi postawić murek na wysokość kamienia nawet aż do domu I jak pan sobie życzy nie podpierając się przy tym decyzją kierownika, o geodecie nie wspominając, jak robili to Polacy.
- To może ja pójdę po Żonę... - zasugerowałem, bo zaczęli mi proponować ustawienie kamieni nie takie proste, żeby nie powiedzieć prostackie, geodezyjne, tylko przy naszym kamiennym zejściu takie bardzie wyrafinowane, artystyczne.
Żona pomysł zaakceptowała zaznaczając, że dobrze byłoby, żeby zrobić jakoś tak, żeby o brzegi kamieni mocno wystających się nie potykać i nie zabić. To panowie na poczekaniu oznajmili, że z brzegu te krawędzie kamieni zetną tak, żeby granica między podłożem a nimi była łagodna. To dałem im dwie puszki Zatecky'ego.
- Będzie na wieczór... - stwierdził jeden z nich. Bo drugi powiedział, że on nie pije. Mocno mnie to zdziwiło.
Po tej akcji zacząłem się przyglądać baterii prysznicowej. I wyszło mi, że wewnętrzny trzpień się rozpadł i że tego nie da się naprawić. Bateria do wymiany. Śmieszne o tyle, że:
- mogłem się przyglądać wcześniej, czyli wczoraj i jeszcze coś zrobić przed przyjazdem dzisiejszych gości.
- wymiana na nową wymaga zakręcenia głównego zaworu, a to miałoby oznaczać brak wody w całym domu,
- przy dogadaniu się z gośćmi, że na ileś godzin "znikną", nie miałem pewności, że się hydraulicznie wyrobię, bo w tym temacie najgorszy nie jestem, ale pewny siebie na pewno nie. I co wtedy, gdy wyskoczą jakieś jaja, za przeproszeniem?
Wstępnie zaproponowałem Żonie, że na prysznic będziemy chodzić do górnego gościnnego mieszkania, a za naszą kabinę zabiorę się dopiero, gdy obecni goście wyjadą, a następni (dół i góra) przyjadą za dwa dni, co da mi czas, aby zapobiec katastrofie. Żona przytomnie zaproponowała, żebym sprawę skonsultował z Szefem Fachowców. Za pierwszym razem nie odebrał telefonu, ale za drugim już tak. Z żoną i z córką był w Alicante nad Morzem Śródziemnym. Ale na Święta jutro cała rodzina wracała do Polski. Mimo że z Alicante, to mogłem z nim przedyskutować wszystkie aspekty wymiany baterii.
Ponieważ naszła mnie atmosfera luzu, to postanowiłem przy Pilsnerze Urquellu rąbać bierwiona na mniejsze, bo ostatnio, gdy weszliśmy w strefę bierwion mokrzejszych, ale nie najmokrzejszych, rano zaczęły się problemy przy rozpalaniu nawet, gdy udrożniłem rury.
Tu uwaga - jest: - mokry - bardziej mokry - najbardziej mokry ale suchy - suchy - najsuchszy
i dlaczego nie mogło być mokry - mokrzejszy - najmokrzejszy skoro język polski widział niejedną taką ekwilibrystykę językową?
Po II Posiłku zaczęło następować wyciszenie, ale nie schyłkowość. Ja pisałem, Żona coś robiła przy laptopie. Na skutek jej korespondencji z Pasierbicą zmieniliśmy decyzję o naszym wyjeździe do Metropolii. Postanowiliśmy zrobić to dzień wcześniej, czyli w poniedziałek Bo dzieci nie mogą się doczekać waszego przyjazdu a Ofelia powiedziała, że ona chce, żeby dziadkowie i Berta przyjechali w poniedziałek. No i trzeba było uwzględnić życzenie takiego Guano Peruwiano. Łatwiej było nam podjąć taką decyzję, gdy zobaczyliśmy gości - nietworzących żadnych problemów.
Przed pójściem na górę zrobiliśmy sobie z Pieskiem krótki spacer. Trzeba było przewietrzyć trzy łby.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men.
SOBOTA (21.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Dziesięć minut przed czasem. Bez kręcenia się w głowie.
Po dość oszczędnym onanie sportowym od razu zabrałem się za życie, bo z rzeczy do zrobienia i do załatwienia przed wyjazdem i przed Świętami nic nie ubyło, za to ubył jeden dzień.
Jeszcze przed I Posiłkiem:
- wsadziłem koło kompostowników dwa patyki czarnego bzu otrzymane od Artystki-Radiestetki i je podlałem. No i zobaczymy.
- przeprowadziłem kontrolny nadzór nad pracami nad Bystrą Rzeką. Z dwoma Ukraińcami przegadałem temat upewniając się, czy w tej naszej części kamiennych wzmocnień też wstawili zbrojeniowe pręty. Bo takie widziałem obok, zanim miały je zabudować kamienie. Jeden z nich się trochę oburzył, że oczywiście i to Made in Ukraina!
- mieliliśmy boczek, karkówkę i wątrobę na pasztet. W tym roku poszło gładko. A dlaczego miałoby nie pójść? A no dlatego, że przez kilka lat z mieleniem zawsze mieliśmy hecę. Przy montażu elektrycznego młynka nigdy nie pamiętaliśmy, w którą stronę założyć ostrze tnące (dwie możliwości) i, gdy się orientowaliśmy, że coś jest nie tak, to mięsko zdążało, zamiast "wypływać" z sitka ładnymi równymi nitkami, dziwnie nabrzmiewać, "bulgotać w miejscu" i tworzyć dziwną papkę. Wszystko już wtedy w niej było ubabrane, aż po samą górę, po podajnik. Trzeba było babrać się dalej demontując część młynka i czekać, aż papka wreszcie go opuści. W końcu, w czerwcu 2022 roku (jeszcze Wakacyjna Wieś), na karteczce, która teraz nie opuszcza kartonu z młynkiem, opisałem, jak to ostrze zakładać. I było po problemie. Dzisiaj zmielone mięska wyglądały w misce wzorcowo.
- sprzątnąłem część dołu w związku z montażem choinki. Przestawienie komody, żeby w rogu salonu, przy wyjściu na taras, zrobić choince miejsce, pociągnęło za sobą swoistą sprzątalną reakcję łańcuchową. Bo jeśli sprzątałem w miejscu odsłoniętym przez komodę, wypadało to zrobić w sąsiednim, itd.
- zrobiłem pierwszy krok w kierunku przedświątecznego odgruzowania się. Obciąłem paznokcie. Niby rzecz niegodna uwagi, ale jeśli wziąć pod uwagę fakt stałego, od ponad 30. lat, wrastania w ciało paznokcia u palucha lewej stopy, to przestaje to być zabawne. Bo jest to już zabieg q-chirurgiczny, najczęściej bolesny, wymagający zmierzenia się z bólem, który zadaję sobie samemu. Ten konflikt interesów trzeba wytrzymać. "Śmieszne" przy tym jest to, że na samym początku tego wrastania poddałem się chirurgicznemu zabiegowi (wówczas, gdy znieczulenie odpuściło, "chodziłem" po ścianach) usunięcia części paznokcia, żeby mieć wreszcie spokój.
Po I Posiłku:
- zamontowałem choinkę. Reprezentowała sobą, gdy została wyakcentowana z naturalnego otoczenia przez puste, mieszkalne otoczenie, dość wzruszający widok. Wszystko w niej - cieniutki pieniek, nieproporcjonalnie długie względem ilości gałęzie, brak sztucznej symetrii - wskazywało, że za życia ostro walczyła z konkurencją o dostęp do światła. Byle w górę i na boki. Ale nam się podobała. Żeby została taką, jaką była, żeby niczego nie maskować, przystroiliśmy ją tylko w jeden sznur świecidełek.
- po choince nasze drogi z Żoną się rozeszły. Ona całkowicie poświęciła się pasztetowi. Włożenie masy mięsnej, wymieszanej i odpowiednio uzupełnionej o jajka i przyprawy (sól, pieprz i gałka muszkatołowa) do dwóch foremek było pikusiem wobec konieczności wsadzenia ich do piekarnika. Bo był on tym q-pierwotnym i różnił się od niego posiadanym termometrem. Reszta musiała być wynikiem mądrego palenia drewnem, dystrybucji ciepła tak, żeby wszystkiego jasny szlag nie trafił - czytaj, żeby nie otrzymać surowizny (mniejsze zło) lub spalenizny. Bo w piekarniku gazowym lub elektrycznym to każdy głupi potrafi, a raczej każda głupia. Żona praktycznie cały czas warowała przy kuchni, ale wybiegając w czasie do przodu, wszystko wyszło w punkt. Jaka satysfakcja.
Ja wyruszyłem w uzdrowiskowy teren. W myjni samoobsługowej umyłem Inteligentne Auto (nie doświadczyło tego zabiegu z jakieś dwa lata) i zatankowałem. A potem w Biedronce i w Intermarche zrobiłem zakupy, nadspodziewanie duże w kontekście wcześniejszego "zamknięcia tematu zakupów świątecznych".
- po powrocie zacząłem wysyłanie życzeń świąteczno-noworocznych. Nie mogłem sobie pozwolić na odkładanie na ostatnią chwilę, bo smsów i telefonów było ponad dwadzieścia. A i tak sporo zostawiłem na niedzielę i poniedziałek. Od niektórych znajomych otrzymywaliśmy zwrotne życzenia i przy okazji, po roku, wiele ciekawostek z ich życia. No i dzisiaj Kobieta Pracująca obchodziła 69. urodziny i w rozmowie z nią zgodziliśmy się we troje, że ten termin jej urodzin co roku nie jest najbardziej fortunny. I że z tym nic nie da się zrobić. Zaś Najlepsza Sekretarka w UE kończyła dzisiaj 51. lat. Ustaliliśmy, że spokojnie i długo porozmawiamy sobie po Trzech Królach. Z kolei od Kolegi Inżyniera(!) dowiedzieliśmy się, że jest właśnie na świątecznym jarmarku w Metropolii z... Modliszką Wegetarianką. I Trzymam się za portfel. Rozmowy nie przedłużaliśmy w kontekście ich przyjazdu do nas na początku stycznia.
- Żona wydrukowała w dwóch egzemplarzach kolędy, każda po dwie zwrotki. Spośród ich bezliku wybrałem dziewięć. Takich z życiem, radosnych, żeby można było dziarsko śpiewać w grupie. W zestawie znalazła się jedna moja, sztandarowa Bracia patrzcie jeno i jedna góralska, która zawsze chwytała mnie za serce Oj maluski, maluski, maluski, jako rękawicka. Śpiewać lubię i to robię codziennie z różnym skutkiem, czasami przy pełnej aprobacie Żony, a czasami przy jej załamaniu. Stąd wymyśliłem, że skoro na Święta jedziemy do Krajowego Grona Szyderców i skoro będzie Były Teść Żony, równie chętny do śpiewania, to sobie pośpiewamy. A z resztą "kolędników" się zobaczy.
- Ciekawe, co powiedzą na to sąsiedzi? - zauważyła Żona, niechętna programowo temu pomysłowi od samego początku. Przy czym zadając to pytanie miała na myśli natężenie hałasu, który to argument zbiłem Przecież są Święta, to i kolędy! Więc nikt się nie będzie dziwił, oraz światopogląd Krajowego Grona Szyderców, z którego siłą rzeczy musieli być znani w sąsiedzkiej okolicy.
- Niech się dziwią... - To tylko będzie dobrze świadczyć o twojej córce i zięciu. - Takie otwarcie na inność, taki ekumenizm... - odbiłem drugi argument.
Więc Żona musiała inaczej odreagować fakt "przymuszenia" jej do wyszukania kolęd, wprowadzenia większych liter i druku.
- Ciekawe, naprawdę, co by powiedział twój syn, gdyby dowiedział się, że to ty(!) jesteś pomysłodawcą?... - I gdyby usłyszał cię teraz śpiewającego?
Bo od razu mnie wzięło, i zacząłem śpiewać mając tekst przed oczami. Najlepsze było to, że Żona się wciągnęła nie mogąc znieść mojego fałszowania w niektórych momentach, i sama zaczęła śpiewać.
- w międzyczasie na kuchni ustawiłem trzy gary. Ugotowałem na jutro ziemniaki, marchew i jaja. Wbrew pozorom zajęło to trochę czasu.
- na końcu zabrałem się za najmniej wdzięczne. Umyłem foremki, brytfannę i różne większe naczynia, a całą resztę władowaliśmy do zmywarki.
- żeby się trochę zresetować i dotlenić trzy mózgi wyszliśmy na wieczorny krótki spacer.
W łóżku stwierdziliśmy, że dzisiejsze kuchenne sprawy nas wykończyły i "spaliły". Ale daliśmy radę
obejrzeć kolejny odcinek serialu Mad Men i nawet posłuchaliśmy trochę i poczytaliśmy.
NIEDZIELA (22.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Żartów nie ma. Święta za pasem, wyjazd tuż tuż, a roboty huk. Trzeba było ze wszystkim się wyrobić bez specjalnego stresu i pośpiechu.
Żona pojawiła się na dole o 06.25. Ale to mi nie przeszkadzało, bo porannie byłem wyrobiony.
Zaraz po jej świętych 2K+2M, a w trakcie mojego pisania (z tym też nie ma żartów, bo poniedziałek już u Krajowego Grona Szyderców, a publikować rzecz... święta), degustowaliśmy pasztet z dwóch foremek. Wyszedł idealnie. Po wychłodzeniu noc spędził w lodówce. Nie mogłem się zgodzić, aby pozostał w spiżarni. Nawet przy stosownym zabezpieczeniu myśl, że jednak mogłyby do niego dobrać się myszy (nie ma, ale wiadomo, że od razu by były), nie pozwoliłaby mi spokojnie spać.
Po I posiłku powiesiłem świecidełka przy głównych wejściowych drzwiach. Zrobiłem to znacznie lepiej i dokładniej niż rok temu, a poza tym przedłużyłem sznur z tamtego roku o jeden moduł, więc mogłem całość lepiej skomponować wizualnie.
Potem żeby być spokojnym, że nic mi nie ucieknie, zrobiłem taki standardowy wykaz rzeczy do zabrania, gdy wyjeżdżam lub wyjeżdżamy. Ten akurat, mimo że wydawał się skończony, co jakiś czas był powiększany, bo albo Żonie, albo mnie coś istotnego do zabrania się przypominało.
I wreszcie, trochę po 13.00 zabrałem się za sałatkę. Miałem wszystko idealnie przygotowane i zorganizowane - żadnych zbędnych ruchów przy totalnej ergonomii. Ale co z tego, skoro bite cztery godziny ślęczenia zrobiły swoje. Bo zaparłem się, że zrobię sałatki dużo, żeby zawieźć do Metropolii, no i żeby było coś dla nas po powrocie do domu. I do tego doprowadziłem. Wyszły dwie potężne miski.
A będzie nawet więcej, bo dopiero jutro rano dodam majonezu, doprawię i po próbowaniu zapewne wyjdzie, że trzeba będzie dodać jeszcze trochę cebuli, jajek lub kiszonych ogórków. Wszystko w zapasie miałem.
Doprowadziłem też do tego, że z napięcia dość mocno rozbolała mnie głowa, mimo zastosowanej ergonomii plecy zdecydowanie dawały o sobie znać, a poza tym widząc na zegarze 17.10 byłem, delikatnie mówiąc, przybity, że przecież czeka mnie jeszcze sos tatarski. A jego oceniałem na dwie godziny.
W sukurs przyszła Żona, która przecięła, niczym Aleksander Wielki, ten tworzący się w moje głowie węzeł gordyjski.
- Skoro wyjeżdżamy dzień wcześniej względem pierwotnego planu, to sos tatarski i inne rzeczy możesz zrobić lub dokończyć u Krajowego Grona Szyderców. - Mamy mnóstwo czasu...
Poczułem niezwykłą ulgę i nagły przypływ energii, żeby posałatkowo posprzątać i w ogóle zamknąć wieczór.
Pod wieczór postanowiliśmy zadzwonić do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Wychodziło nam, że może to być optymalny moment na rozmowy, bo już jutro żadna ze stron nie będzie miała ani możliwości, ani głowy do swobodnej rozmowy. Chyba wstrzeliliśmy się optymalnie, bo Lekarka, Justus Wspaniały i Bruno leżeli na łóżku w sypialni, a Ziutek chyba był na górze, bo strasznie się zakumplował z synem Lekarki, który przyjechał na Święta. Atmosferę mieli miłą, przedświąteczną, niczym niezmąconą. Co prawda Lekarka jutro szła do pracy, a i w Wigilię miała dyżurować do 11.00, ale to nie stanowiło problemu. Może on powstać dopiero z chwilą przyjazdu mamy Lekarki. Bo ostatnio jest to pięta achillesowa jej życia i Justusa Wspaniałego oczywiście również. Mama przyjedzie z bratem Lekarki i jego rodziną i może "się rozwodni w tak licznym gronie", ale ostatecznie stwierdziliśmy, że problem mogą rozwiązać na początku spotkania dwa szybkie (kupili wódkę) I potem wszystko będzie mi obojętne...
Gdy wróciliśmy z Pieskiem z przewietrzenia głowy, jej ból ustąpił. Tedy wieczorem bez problemu obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad men. Był ciekawy, bo pewne nabrzmiałe sprawy miały się za chwilę wyjaśnić, w ostatnim, trzynastym odcinku sezonu czwartego. Stąd Żona zaczęła A może by..., lecz jej pomysł uciąłem w zarodku w kontekście czekających nas rano spraw i wyjazdu. Ale za to trochę, przedsennie, posłuchaliśmy i poczytaliśmy.
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Obowiązki wzywały.
Ledwom odpalił laptopa, a na poczcie czekało na mnie kilka życzeń świąteczno-noworocznych od koleżanek i kolegów ze studiów. Jedne, od kolegi z Innej Metropolii, były rozbudowane o sprawy budowlano-remontowe dotyczące jego domu i jego stroju roboczego, bardzo podobnego do mojego, zwłaszcza jeśli chodzi o buty. Opis mojego czytał dwa razy. Ubawiłem się, gdy opisywał swoje liczne wyjazdy do budomarketów Pewne twarze prawdziwych budowlańców spotykam tam od czasu do czasu. I ci ludzie biorą mnie za swojego kolegę... Kolega swojak.
Było trochę po 07.00, gdy zabrałem się za sałatki. Na tarasie przykryte dużymi talerzami z obciążeniem belkami (system przeciwzwierzęcy) przetrwały bez uszczerbku. Musiał być taras, bo gdy wczoraj wspomniałem o lodówce, Żona mnie wyśmiała. Ledwo pomieściła swoje. A spiżarnia wydawała mi się za ciepła (+11 st.).
Posoliłem i dodałem majonezu. Trafiłem za pierwszym razem. Do Metropolii przygotowałem cztery nabite duże słoiki, a nam zostawiłem jakieś półtora.
Zaczęliśmy niby skomplikowane pakowanie, ale ponieważ wszystko było wypisane na kartce, okazało się bardzo proste. Pozostało tylko odgruzowanie się, u mnie na 3/4, zjedzenie I Posiłku i można było wyruszać w drogę. Tedy do Świąt!
WSZYSTKIM ZDROWYCH I POGODNYCH!!!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego smsa. Znowu się wzruszyłem, bo zaczął od słów: Zdajemy sobie sprawę z tego, że zapewne masz dużo na głowie... To miło tak przed Świętami.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 10.08. Rekord świata!
I cytat tygodnia:
To nie górę zdobywamy, ale siebie. - Sir Edmund Hillary (nowozelandzki himalaista i polarnik, z zawodu pszczelarz; 29 maja 1953 wraz z Szerpą Tenzingiem Norgayem jako pierwsi w historii zdobyli szczyt Mount Everest <8848 m>).