poniedziałek, 16 grudnia 2024

16.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 13 dni.
 
WTOREK (10.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Po świetnym śnie. Organizm musiał odreagować poprzednią noc.
Dzień nas zaskoczył zimową aurą. Śniegu napadało może z centymetr, ale zdołał się utrzymać osadzając się na każdym zakamarku gałązek, łodyg, igieł tworząc bajkową scenerię. Aż od razu przyjemniej siedziało się w domu przy ogniu.
Wczoraj wieczorem skończyliśmy oglądanie serialu Pete kombinator. Ostatni odcinek miło nas zaskoczył. Były prawdziwe emocje, polubiliśmy wszystkich głównych bohaterów łącznie z tytułowym i nawet na koniec udało się nam znienawidzić jedną wredną babę. Od razu, gdy tylko pojawiła się w serialu ileś odcinków temu, wyglądała na sukę.
Po onanie sportowym cyzelowałem wpis.
 
Mimo dobrej nocy po I Posiłku mnie zmogło. Zaległem z książką na godzinę na narożniku. Może dałem radę czytać z 10 minut.
Gdy wstałem, a była dopiero 13.00, postanowiliśmy wykorzystać zimową aurę i mimo braku słońca pójść z Pieskiem do Zdroju. Znowu cała trójka była zadowolona.
Wczesnym popołudniem cyzelowaliśmy list do Kanady - tekstowo i ... rysunkowo (wyłącznie Żona).
A zaraz potem udało się nam porozmawiać z Q-Wnukiem i z Ofelią o ich osiągnięciach sportowych. Wracali razem z mamą ze szkoły. Nawet się rozgadali i wysławiali się rozbudowanymi zdaniami. Ofelię prowokowałem wyzywając ją albo sugerując, że jest grubaską i w związku z tym Jak możesz tak dobrze dawać sobie radę w pływaniu?, a ponieważ zrobiłem to cztery razy, to mnie uprzedziła Walnę cię cztery razy, gdy przyjedziesz!
 
Wieczór był powolny, spokojny, można nawet powiedzieć, że rozlazły. Płynął przed i po II Posiłku.
Cały, o podobnym charakterze dzień, wydawał się mi niedzielą. Nic więc dziwnego, że w okolicach 17.30 zacząłem jęczeć, że nie mam już co robić. Przy czym donośnie ziewałem. Żona co rusz podsuwała mi jakieś rozwiązania, ale żadne mi nie pasowało.
- Wszystko w Internecie przeczytałem... - komunikowałem - ... napisałem na bieżąco, czytać książki mi się nie chce, drewno naniosłem... - chodziłem ostentacyjnie przy Żonie i przy kuchni podkreślając beznadzieję sytuacji.
- To może spróbuj pójść do piwnicy na jakieś pół godziny i zrób taki rekonesans, żeby zobaczyć, jak ci pójdzie... - łagodnie zaproponowała Żona w kwestii segregatorów.
Może i zacząłem niechętnie tę myśl do siebie dopuszczać, ale na szczęście przypomniałem sobie, że przecież mieliśmy dzisiaj zadzwonić do Jasia w związku z jego 50. urodzinami. W kontekście piwnicy rozmowa sympatycznie przedłużyła się ponad standardową w takich okolicznościach miarę. A  potem niespodziewanie zadzwonił kolega ze studiów i rozmowa ponownie się przedłużyła.
Zrobiła się 18.30, a to już była całkiem przyzwoita godzina.

Trochę przed 19.00 byliśmy już na górze. Czekało nas spore wieczorne serialowe wyzwanie. Serial poprzedni się skończył i postanowiliśmy wrócić do oglądanego przez nas ileś miesięcy temu Mad Men.
Przypomnę - amerykański serial; lata emisji  2007-2015. Emisja poprzednio oglądanego na jakiejś platformie została przez nią brutalnie przerwana "w pół kadru" albo "w pół odcinka". Nie pamiętam.  W trakcie ostatniego pobytu Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający uzmysłowili nam, że serial jest na platformie Netflix. Trzeba było odszukać, co było proste, zaś stwierdzenie, w którym momencie przerwaliśmy oglądanie, już nie. Zaczęliśmy przeglądanie fragmentów wybranych odcinków i, gdy tylko stwierdzaliśmy, że dany oglądaliśmy i mniej więcej pamiętamy, przechodziliśmy do kolejnego. Aż w którymś momencie się zatrzymaliśmy i postanowiliśmy dalej już oglądać oglądane, żeby "się wciągnąć".
 
ŚRODA (11.12)
No i dzisiaj system obudził mnie o 06.00.
 
Wstałem zaś z wielkim trudem i ze sporym zaskoczeniem o 06.30.
Tłumaczyłem sobie ten demoralizujący fakt źle przespaną nocą i kolejnymi męczącymi snami.
Tedy dzień rozpoczął się później niż zwykle. Siłą rzeczy dla Żony również. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że prawie natychmiast poruszyliśmy jeszcze pewne istotne kwestie, co spowodowało, że nie ciążyły one nam w głowach, Żona mogła wejść w swoje 2K+2M, a ja w onan sportowy dopiero tuż przed 08.00.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem po Artystkę-Radiestetkę. Dzisiaj miała swoją środową normobarię, ale sprawa skomplikowała się o tyle, że dopadła ją rwa kulszowa. Jeszcze w niedzielę umówiliśmy się, że dzisiaj zawiozę ją "na igły", a w drodze powrotnej we troje zrobimy dla niej zakupy.
Gdy wjeżdżałem do niej na wysokość 650. metrów n.p.m., byłem zszokowany tym, co ujrzałem. Pięknym zimowym krajobrazem. Każdy spotykany kształt był tak subtelnie obramowany bielą śniegu, jak tylko on to potrafi. Zachwycająco. A wydawało mi się, że jest zima w Uzdrowisku. Jednak to "tylko" 380 n.p.m. 
Artystka-Radiestetka ledwo chodziła. Pomogłem jej przejść do Inteligentnego Auta, a przy wsiadaniu popiskiwała, gdy prawy półdupek był rażony nawet najdelikatniejszym dotykiem. Raz w życiu miałem zapalenie korzonków i wiem, jaki to ból. Wtedy, w głębokim PRL-u, otrzymałem serię zastrzyków, codziennie jeden w półdupek, naprzemiennie, żeby dać odpocząć drugiemu, bo już nie wiedziałem, co bardziej boli. Czy korzonki, czy półdupki. Ale rwa kulszowa przeszła i nigdy nie wróciła.
Dzisiaj Artystka-Radiestetka miała otrzymać serię nakłuć igłami. Umówiliśmy się na telefon, że przyjedziemy, gdy będzie po wszystkim.
 
Uwinęła się ze wszystkim dość sprawnie na tyle, że zaraz po I Posiłku, już oboje, po nią wyjechaliśmy.
- Natychmiastowych efektów nie ma... - stękając poinformowała, gdy wsiadała do auta. - Swoje trzeba przecierpieć, żeby potem było dobrze.
Ją i Żonę zostawiłem w sklepie spożywczym, a sam pojechałem na pocztę. Żona w naszym liście umieściła ładny rysunek choinki własnego autorstwa, ja wypisałem treść, bo artystyczne kulfony Żony trudno jest odczytać, zwłaszcza w Kanadzie, i oboje byliśmy zadowoleni, że po roku wreszcie tak dobrze nam poszło.
Urząd pocztowy mile mnie zaskoczył. Jak rzadko działały dwa okienka, może dlatego, że zupełnie nie było interesantów. Ale widocznie liczyła się przedświąteczna gotowość. Dobrze nastawiony z powodu tak świetnej obsługi dosyć radośnie podałem pani kopertę.
- Niestety, do Kanady przesyłek nie przyjmujemy! - pani, miła zresztą, nawet nie wzięła jej do ręki, jakby parzyła, tylko rzuciła okiem na adres.
- Dlaczego?! - trudno było mi ukryć szok, zdziwienie i chyba najbardziej niedowierzanie Eee, bez jaj! W XXI wieku i to jeszcze przed świętami, skoro obracamy się w tym samym kulturowym obszarze?!
- Poczta kanadyjska strajkuje, więc niczego nie możemy przyjąć...
Jeszcze chwilę nie dowierzałem własnym uszom, a potem wybuchnąłem gromkim i szczerym śmiechem na cały urząd. Pani zachowała spokój, ale bacznie mi się przyglądała. Widząc jej minę, wyjaśniłem całą sytuację A my przez cały rok, od tamtych świąt, się zbieraliśmy z żoną, żeby wreszcie napisać do Kanady...
- A wie pani, ile ten strajk może trwać? - Bo może jeszcze przed świętami da radę wysłać? 
Sam w to nie wierzyłem. Nie po to pocztowcy kanadyjscy podjęli strajk w takim okresie, żeby go odwoływać dlatego, że są święta.
- Nikt tego nie wie... - spokojnie wzruszyła ramionami.
- A może wysłać przez Stany?... - próbowałem kombinować wychodząc konsekwentnie na idiotę biorąc pod uwagę mój wcześniejszy wybuch śmiechu.
- Do Stanów przyjmiemy, ale ze Stanów i tak przesyłka do Kanady nie dotrze, bo ich poczta strajkuje.
Logiczne. Poddałem się.
 
Zakupy z Artystką- Radiestetką zrobiliśmy w trzech sklepach. Należało wykorzystać naszą obecność, do czego zresztą ją namawialiśmy. Po wjeździe na górę Żona zachwyciła się zimą. A gospodyni kuśtykając i karmiąc koty dała radę zrobić nam kilka zdjęć, którymi później, już z domu,  mmsowo szczułem kilkoro naszych znajomych. Trzeba powiedzieć, że wszyscy podziwiali.
Umówiliśmy się, że jeszcze przed świętami do niej przyjedziemy i z jej ogrodu wyrżnę dwie choinki, raczej chabazie, jak zaznaczyła, jedną dla nas, jedną dla niej.
Wracając zrobiliśmy zakupy i odebraliśmy trzy paczki. Żona kategorycznie zaznaczyła, znając moje wścibstwo, że od dzisiaj mam o nie nie dopytywać, a na pewno nie otwierać.

Po II Posiłku udało mi się skontaktować z rodzicami Dwunastolatki. Ojciec o żadnym strajku nie słyszał, ale matka owszem. Rozpoczął się już 15. listopada. I nie wiadomo oczywiście, do kiedy potrwa. Dostałem więc od nich mailowy adres do córki. Przy okazji złożyliśmy sobie życzenia świąteczno-noworoczne. A list nie zając, wyśle się go po strajku.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Poprzednio go oglądaliśmy. Ale szkodzi nic...
 
CZWARTEK (12.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Kwadrans przed alarmem.
Ledwo włączyłem telefon, a już przyszły kolejne zdjęcia od Artystki-Radiestetki. Zimowe, świetne. Wysłała je o pierwszej w nocy. Poza tym jeden z smsów mnie informował, że Syn wczoraj wieczorem usiłował się dodzwonić.
Rano spokojnie tkwiliśmy w swoich typowych dla siebie stanach. Niczym niezakłóconych.
I w tej ciszy rozległy się z daleka znajome dźwięki.
- Ty, słyszysz?! - wzbudziłem Żonę. - Chyba znowu odkurzają.
- Nie słyszę, a poza tym co by mieli odkurzać?! - Żona się od razu zirytowała.
- Nie wiem, ale buczenie słyszę...
Żona wyszła przed dom, zanim zrobiłem to ja. Miałem zamiar zapytać panów, co takiego odkurzają albo wymiatają.
- Stałam przy furtce i patrzyłam... - Musieli mnie widzieć. - Na głównym parkingu dmuchali w pojedyncze liście, po czym zaraz się zwinęli i odjechali. - Mijając mnie tylko na mnie łypnęli...
Następnym razem muszę wyprzedzić Żonę, bo niczego się nie dowiedziała, tylko chyba ich wystraszyła.

Zadzwoniłem do Syna. Wybierał się właśnie do mnie dzwonić.
- A coś się stało? - zapytałem prowokująco.
- No, nic... - zanim rozmowa się rozkręciła, wiedzieliśmy dokąd zmierza. - Chciałem się tylko dowiedzieć, czy coś się zmieniło.
- Gdyby coś się zmieniło, dałbym znać tak, jak zapewne ty. - rozpocząłem trochę zaczepnie.
Ale był pokojowo nastawiony, więc jeszcze raz po kolei przedstawiłem mu cały harmonogram mojego pobytu z godzinami i miejscami. Wszystko pamiętał potakując i wchodząc w słowa.
- Ale jest jeszcze jedno... - poinformował. - Wnuk-IV w sobotę ma trening piłkarski, więc będziesz mógł pojechać i zobaczyć jego bramkarskie wyczyny. - Ma na tym tle kompletnego fioła. - Poprzednio był chory i nie mógł pojechać. - Całą sobotę łaził, marudził i wył Jak mnie nie będzie na treningu, to nikt mnie nie zobaczy, nie pójdę wyżej i będę  żebrał na ulicy!
Taka postawa mnie zaintrygowała i po przyjeździe postanowiłem porozmawiać z nim powołując się na logikę. To się da pod warunkiem, że nie zacznie na początku rozmowy wyć, bo wtedy to już nic nie ma znaczenia.
Syn podsunął również pomysł, abym z Wnukiem-III zmontował jego łóżko. Stoi od jakiegoś czasu w paczce, a Wnuk-III woli się męczyć w starym, za krótkim, niż się zabrać do roboty.
 
Zacząłem przygotowania do mojego wyjazdu. Żonie przy spiżarniowych schodach naniosłem bezlik bierwion, żeby mogła je sobie w razie potrzeby przynieść do domu, bo lubi, a jednocześnie żeby nie musiała wychodzić na dwór na syfiastą pogodę. Połowicznie się spakowałem, żeby zmniejszyć reisefieber (to w wolnym tłumaczeniu z niemieckiego: gorączka, lęk przed podróżą. Jest to stan lekkiego poddenerwowania lub sporego stresu, mogący objawiać się w postaci bezsenności, nieokreślonego lęku, wybuchów złości, płaczu, problemów gastrycznych <sraczka - wyjaśnienie moje>  i wielu innych nieprzyjemnych dolegliwości). Dodatkowo Żona ją(!) zmniejszyła drukując bilety podróżne tam i z powrotem.
Tu językowa ciekawostka - jest das(!) Reisefieber, czyli to "gorączka podróżna". Ale gorączka nie może być w języku polskim nijaka, nomen omen, stąd powstała taka dziwna figura językowa "ta reisefieber".
I po wszystkim mogliśmy relaksacyjnie pójść sobie na spacer z Pieskiem odbierając po drodze dwie paczki.
 
Dzisiaj wysłałem świąteczno-noworoczne życzenia do koleżanek i kolegów ze studiów. Lepiej teraz niż za chwilę, bo kto wtedy będzie miał głowę?...
I wysłałem maila do Dwunastolatki. Starałem się wszystko wyjaśnić i przekazać jej informację o strajku ich poczty, z czego, być może, nie zdawali sobie sprawy.

Pod wieczór zrobiło się niebezpiecznie dużo wieczornego czasu. Ale oczekiwanie na narożniku na       II Posiłek przy książce, potem on sam i wieczorne czynności pozwoliły dotrwać prawie do 19.00.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Mad Men. Oglądany już przez nas wcześniej.
 
PIĄTEK (13.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.

Kwadrans przed czasem.
Może z powodu, że organizm już wybierał się w dzisiejszą podróż.

Pamiętam dokładnie dzień sprzed 43. lat. Jego zimową aurę, szok, wydarzenia tego dnia w skali kraju i w naszej skali. To było 13. grudnia 1981 roku, w niedzielę. W Polsce komuniści wprowadzili stan wojenny.
 
Rano, gdy dopinałem wszystkie sprawy przedwyjazdowe, Żona nie była zachwycona faktem, że nie będzie mogła odprowadzić mnie na dworzec autobusowy. Udupił ją Sąsiad z Lewej, który scedował na nią odbiór paczki, bo i on, i żona byli w pracy. Nie dopytywaliśmy A co z synem?, bo z racji stanu zdrowia tego młodzieńca jakoś tak byłoby niezręcznie. Ledwo w okolicach 15.00 wyszła z Pieskiem, ale tylko na Piękną Uliczkę, żeby w razie czego móc zarejestrować przyjazd kuriera. Wieczorem okazało się, gdy byłem już u Wnuków, że nie przyjechał, w świątecznym nawale nie wyrobił się i że przyjedzie w poniedziałek. Takie informacje przekazał Żonie Sąsiad Po Lewej.
Podróż miałem niespodziewanie uatrakcyjnioną. Kierowcą minibusa był Ukrainiec, na oko lat 60, który, jak się później okazało, w Polsce wraz z rodziną mieszka w Metropolii od 6. lat. Udało mi się zająć jedyne wolne pojedyncze miejsce tuż obok niego. Za nim zaś siedział młody człowiek, około trzydziestki, taki wewnętrzny kontroler sprawdzający między innymi jeszcze raz bilety i legitymacje uprawniające do zniżek. W pierwszym momencie nie zorientowałem się, że to też Ukrainiec. 
W trakcie jazdy żywo dyskutowali na różne tematy. Najpierw o ... psach. Sporo rozumiałem, ale sporo nie, poza tym często szum jazdy powodował, że wiele nie słyszałem. A potem przeszli oczywiście na politykę i na wojnę na Ukrainie, więc tym bardziej wytężyłem słuch.
- A przepraszam pana - odezwał się nagle do mnie ten młody gdzieś w połowie trasy - widziałem u pana legitymację... Był pan represjonowany?...
Był ciekaw, co ja sądzę o obecnej sytuacji u nich w kraju jako Polak, no i jako osoba, która kiedyś tam...
Dziwował się i, trzeba powiedzieć, podziwiał to, co mu opowiadałem o stanie wojennym, jak zostałem internowany i bardzo dobrze oceniał postawę Polaków. Zresztą obaj podkreślali, że nikt tak nie pomógł Ukrainie, jak Polska. Nie mógł zrozumieć mojego określenia My z Żoną staramy się być pozasystemowi, więc mu wyjaśniałem, co robimy i jak się staramy żyć. Wstrząsnęła nimi, na przykład, informacja, że w zasadzie to my nie wiemy, co się dzieje na świecie, unikamy bombardowania wszelkimi informacjami i że bodajże od 10. lat nie mamy telewizora i niczego nie oglądamy oprócz wybranych seriali. Ale swoją opinię na temat wojny wypowiedziałem, na temat Ruskich i co należałoby według mnie zrobić. Oczywiście to był mój punkt widzenia, Polaka, będącego jednak daleko od ich tragedii. Bo w rozmowie, o czym było wiadomo od początku, wychodziło, że żadne z rozwiązań przez nas dyskutowanych nie jest dobre. Ja, na przykład, optowałem za tym, żeby wschodnią część Ukrainy, gdzie mieszkają Rosjanie i chcą do Rosji, im ją oddać w jasną cholerę i Niech się kiszą w swoim gównie!
- A Ukraina będzie mniejsza, ale za to spokojniejsza...
- Ale Rusek jest taki - dobrze argumentował młody - że zawsze będzie mu mało. - Za jakiś czas znowu będą  bomby, pociski...
- Myślę, że powinno odbyć się referendum, ale wśród tych, który czują się Ukraińcami i to oni powinni zdecydować, w jakich granicach powinna istnieć Ukraina, a co na wschodzie po prostu zostawić.           - przedstawiałem swoją wizję. - I wtedy wszyscy, którzy zagłosowali, powinni się bezwarunkowo podporządkować i na zachodzie kraju tworzyć nowe życie.
- No tak, łatwo powiedzieć, ale dlaczego moi rodzice w Charkowie mają zostawić dom i cały dorobek życia? - To nie jest takie łatwe...
- Oczywiście, że to nie jest łatwe... - Ale przecież po wojnie cała wschodnia część Polski była wysiedlona i trzeba było w zupełnie obcym miejscu życie budować od nowa. - Myślę, że to nam, Polakom wyszło na dobre. - A sam pan mówi, że i tak rodzice dom zostawili, bo musieli uciekać...
- Teraz szczęściem Polski - kontynuowałem - jest to, że w zasadzie narodowościowo jest jednolita.
Młody Ukrainiec autentycznie się zszokował, gdy mu powiedziałem przy okazji tej jednolitości My z Żoną jesteśmy ateistami.
- Pan w Polsce jest ateistą?! - nie mógł w to uwierzyć.
Obaj na różne sposoby chwalili Polskę, często w moim odbiorze humorystycznie.
- Jest ciepło, jest co jeść i gdzie mieszkać. - Jest praca i poczucie bezpieczeństwa... - mówili na trzy cztery. - I mamy urlopy, jeździmy nad Bałtyk. - Woda zimna - skrzywili się i pękali ze śmiechu - ale morze piękne.
Gdy się rozstawaliśmy, wzajemnie życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego - po polsku, po ukraińsku i po... rosyjsku.
- I chciałem panu podziękować - usłyszałem młodego wychodząc już z minibusa - że przyczynił się pan do upadku komunizmu.
Zmieszany podziękowałem niewyraźnie, bo ogólnie mnie zatkało i nie wiedziałem, co robić. Chyba  przez fakt, że będąc młodym, dodatkowo Ukraińcem, ujął to tak elegancko, a przy tym potrafił bez akcentu i idealnie swoje zdanie ubrać w bezbłędną polszczyznę.

Do przyjazdu do Teściowej miałem sporo czasu, więc się nie spieszyłem. Godzinę spędziłem w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Czas spędziłem światowo w Cukierni Sowa przed średnim americano, tradycyjnym, według menu, serniku, a według mnie a la Były Teść Żony (sowowy się nie umywał) i przy Angorze. A potem syciłem się przejażdżką tramwajem i autobusem bez żadnych pytań do kogokolwiek, która to samodzielność dawała mi wiele satysfakcji, jednocześnie podszyty tylko lekką obawą, że w każdej chwili jakiś młody mężczyzna, albo, co gorsza, jakieś młode dziewczę będzie chciało ustąpić mi miejsca. Zajmowałem więc stojące miejsca z daleka od takich osób, a później, gdy się rozluźniało, siadałem i miałem święty spokój. Miejsca młodym mężczyznom oczywiście nie ustępowałem, bo wyglądałoby to bardzo podejrzanie, a młodym dziewczynom również, bo obawiałem się, że mogłoby to zostać przez nie odebrane jako lekko skrywaną demonstrację i jakieś zawoalowane sugestie i dążenia starucha.

Teściowa tradycyjnie zajmowała miejsce w blokach startowych już jakieś pół godziny przed moim przyjazdem. Stąd natychmiast musiałem skorzystać z łazienki i natychmiast przyjść do kuchni. Akurat telefonicznie dopadła mnie Matka Dwunastolatki, więc będąc pod podwójną presją kobiet, starałem się sikać i rozmawiać, a to u mężczyzny nie jest takie proste (brak trzeciej ręki). W pewnym momencie, ponieważ nie reagowałem na nawoływania Teściowej Obiad na stole!, ta bezceremonialnie otworzyła drzwi do łazienki ( w drzwiach nie ma zamka) z tym samym zawołaniem, jak gdyby nic. Kompletnie zaskoczony zachowałem zimną krew. Więc ani gwałtownie się nie odwróciłem, żeby odpowiedzieć, ani też nie zmieniłem kierunku sikania zaoszczędzając sobie w ten sposób pracy przy czyszczeniu sedesu i podłogi. Poza tym nie mógłbym tej czynności odłożyć na poobiedzie, bo w trakcie posiłku w tym przypadku Teściowa ani chybi łazienkę by odwiedziła i musiałbym wysłuchiwać jej teatralnych zdziwień, ale ponieważ przypadek taki nie nastąpił, to oczywiście jej nie nawiedziła. Ale do Pasierbicy zadzwoniłem i przy Teściowej na nią się poskarżyłem.

Na obiad Teściowa zaserwowała w kubku czerwony barszcz Sama robiłam!, na talerzu kaszę z sosem z kawałkami pieczarek, do tego dwa kotleciki, Jeden z patelni, drugi z piekarnika! oraz kawałki kalafiora.
- Wszystko jest bardzo wartościowe, zdrowe i naturalne!... - podkreślała z przejęciem.
Na deser dostałem kawałek tiramisu Sama zrobiłam! Wszystko było smakowe, więc  zjadłem w trymiga.
- Dla ciebie to przyjemnie gotować. - usłyszałem. - Wszystko tak zjadasz ze smakiem... 
- Jeden kawałek tiramisu dam tobie dla Żony...
- ... ale ona takich rzeczy nie je. - wszedłem jej w słowo.
- Nie?! - zdziwiła się mocno zawiedziona. Tak dziwi się niezmiennie od, powiedzmy 10. lat, mimo że za każdym razem jej o tym mówimy. Przy takiej reakcji albo nas to bawi, albo... wkurwia. Zależy, jak trafi. Dzisiaj starałem się być neutralny, bo przecież się starała i chciała coś córce dać.
- Dlaczego? - kontynuowała niezrażona.
- Bo twoja córka stara się nie jeść glutenu... - odpowiedziałem po raz osiemdziesiąty(?). No może ja tylko dwudziesty, bo przez te lata w takich odpowiedziach Żona miała decydujący udział.
- Ale tam tylko dałam biszkopciki...
- Ale jest też cukier...
- Ale tylko ledwo posłodziłam...
Odmówiłem nie używając argumentu, że przecież jadę do Wnuków I co ja niby mam z tym kawałkiem tiramisu przez dwa dni zrobić? Mimo że wcześniej mówiłem, że od niej zaplanowałem wyjazd do Wnuków, zdawała się tego faktu nie zarejestrować, a ja jej nie przypominałem.

Z właścicielem mieszkania po raz pierwszy od wielu lat w corocznych rozliczeniach sprawiliśmy się w godzinę. Rekordowo, wpadłszy też na pomysł, który powinien nam za rok usprawnić rozliczenia jeszcze bardziej. 
Wiele dni wcześniej umówiłem się z nim, że zaraz potem podwiezie mnie do Sypialni Dzieci, bo on sam mieszka jedną wieś dalej.
- Ale niech pan jeszcze poczeka jakieś 15-20 minut, bo na chwilę wpadnę do swojej mamy...     - Umówmy się przed budynkiem...
Od Teściowej wyszedłem po nim jakieś 5 minut później nie chcąc już jej siedzieć na głowie. Zresztą były i inne okoliczności, więc wolałem już wyjść. Po pół godzinie czekania, gdy trochę zmarzłem, wszedłem z powrotem do budynku, bo cieplej, i czekałem na klatce schodowej. Po kolejnych 20. minutach nie wytrzymałem i zadzwoniłem.
- Za jakieś 10 minut wychodzę od mamy... - Zadzwonię.
- Wychodzę ... - zadzwonił. - Będę za 3 minuty.
Wsiadłem do jego auta za sześć po dialogu: on - Ale gdzie pan jest, bo ja tu stoję?, ja - Ale pan mówił, żebym stał przed blokiem..., on - Ale tam jest jednokierunkowa i byłoby mi niewygodnie podjechać.
Jechałem zmarznięty i sfrustrowany, ale niczego po sobie nie dałem poznać. Na końcu, żeby mnie dobić, nie mógł mnie zwyczajnie wysadzić we wskazanym, optymalnym dla niego - kierowcy i dla mnie miejscu, tylko wyczyniał jakieś parkingowe wygibusy. Byłem bliski załamki, więc natychmiast zadzwoniłem do Żony, żeby odreagować. Stwierdziliśmy, że mimo jego wielu pozytywnych cech, które wyraźnie nabył od momentu urodzenia mu się syna, mimo formalnego wzajemnego dogadywania się, kontakt towarzyski groziłby nam naszym harakiri.

Ledwom u Wnuków odtajał, a już z Synem pędziliśmy z powrotem do ... Metropolii, aby z basenu odebrać Wnuka-III i IV Bo tato, może zdążysz zobaczyć, jak pływają i jak skaczą do wody... Za jakąś chwilę Syn zmył się do auta A ty, tato, poczekaj na nich, aż się przebiorą i dopilnuj, aby wysuszyli włosy. 
Gdy chłopaki wróciły z suszenia, nadal z mokrymi włosami, rozwinęła się jałowa dyskusja na temat Kiedy włosy są wysuszone, a kiedy nie? Mieliśmy biegunowo przeciwstawne zdania, a ja chcąc zachować zdrowie i być wreszcie w domu i wypocząć machnąłem ręką.
Wieczór upłynął nam na rozmowach o ... rocznicy stanu wojennego i o nim samym. Uczestniczyli Synowa, Syn, Wnuk-III i IV, Wnuk-II z doskoku, a Wnuka-I nie było wcale.
Spałem sam w jednym pokoju z ... chomikiem. Czwórka chłopaków obok w drugim pokoju.
 
SOBOTA (14.12)
No i dzisiaj wstałem o 07.30.

Chomik nawet dał pospać. 
Po wypiciu dwóch sypanek śniadanie zrobiłem sobie sam i zjadłem w towarzystwie Wnuka-IV, który spośród wszystkich domowników wstaje w miarę normalnie i w miarę normalnie się posila. To znaczy robi sobie coś do jedzenia i z talerzem zasiada do stołu. Reszta przy śniadaniu lub kolacji, a tak wynika z moich obserwacji, nie używa talerza, stołu i je z doskoku. Coś tam naprędce weźmie sobie do ręki i znika.
Jeszcze wszyscy spali, gdy z Wnukiem-IV poszliśmy na wały. Już wczoraj umówiliśmy się, że zademonstruje mi swojego drona. Ja o niczym nie miałem pojęcia, Wnuk-IV o wszystkim. Służyłem mu tylko pomocą Dziadek, potrzymaj albo Dziadek, gdy ja włączę ten przycisk, to ty wtedy... Ale podziwiałem niezmiennie lot tego buczącego szerszenia, jego manewry i robienie zdjęć oraz filmików, wszystko sterowane przez wnuka z możliwością oglądania na smartfonie Syna w czasie rzeczywistym.
 
Gdy wróciliśmy, od razu zabrałem się za rozpakowywanie ikeowskich paczek zawierających części do łóżka Wnuka-III. I się zaczęło. Rozpakowywałem w zasadzie ja, bardzo systematycznie i porządnie, bo z doświadczenia wiedziałem, jak to jest ważne - taki porządek na początku. Reszta - pięć osób dyskutowała i doradzała, a więc Syn, Synowa, Wnuk-I, III i IV. Kogo nie było w tym gronie?
Zresztą grono szybko się zmniejszyło, gdy Syn z Wnukiem-IV pojechali na stadion na mecz, na jakiś sparring z drużyną z Metropolii, w którym Wnuk-IV, jako jeden z dwóch bramkarzy swojej ekipy, był kluczowym zawodnikiem. Zmniejszyło się dodatkowo, gdy Syn na odjezdnym rzucił Montuje Dziadek z Wnukiem-III i koniec, kropka! A bardzo szybko okazało się, że grono osiągnęło swoją graniczną wartość, stało się szczególnym swoim przypadkiem, bo przy montażu zostałem tylko ja. Byłem z tego bardzo zadowolony, bo z Wnukiem-III zwyczajnie nie dało się współpracować i bardzo szybko, gdy ślęczeliśmy nad instrukcją sytuacja zrobiła się patowa i robota nie posunęła się naprzód o jeden wkręt lub kołek stolarski chociażby. Z kolei Wnuk-III był z tego bardzo zadowolony, bo z Dziadkiem zwyczajnie nie dało się współpracować i bardzo szybko, gdy ślęczeliśmy nad instrukcją sytuacja zrobiła się patowa i robota nie posunęła się naprzód o jeden wkręt lub kołek stolarski chociażby. No i on, jako młodszy i dobrze wychowany, chętnie ustąpił. Na koniec tylko wymogłem od niego, żeby mi wskazał, którą wersję łóżka chce mieć, bo były dwie zwierciadlane, poza tym szuflady mogły być w każdej z nich na dwóch jego krańcach.
Odpowiadało mi to nadzwyczaj, bo po odkurzeniu przeze mnie miejsca w górnym pokoju, na którym łóżko miało stanąć, z dołu znosiłem sobie po jednym elemencie (emelencie) i zawsze tylko po jednym, żeby nic mi się nie pomieszało i w spokoju rozpocząłem niespieszny montaż. A taka rzecz i w takich warunkach zawsze mnie relaksuje, zwłaszcza gdy od początku używam instrukcji i się do niej stosuję.
 
Ciszę przerwał Syn, który wrócił z boiska i stwierdził, że zaraz tam będziemy jechać z powrotem, ale we dwóch, Bo musisz zobaczyć, jak twój wnuk broni, jaki jest zaangażowany i jakie zrobił postępy.
Pojechaliśmy, ale wiele nie zobaczyłem. Drużyna przeciwna, ta z Metropolii, była tak słaba, że przegrała bodajże 30:2. Piszę bodajże, bo gdy przyjechaliśmy, nasza prowadziła już 5:0, a gdy z Synem wyjeżdżaliśmy, wynik brzmiał 15:0 i było oczywiste, że wszyscy za chwilę pogubią się w liczeniu. W czasie pobytu Wnuk-IV miał okazję raz zainterweniować i to skutecznie, a tak poza tym stał i marzł, bo przeciwnik nie był w stanie z piłką dotrzeć pod jego bramkę. 
Za to ja miałem dodatkowo okazję poznać ponownie ich trenera.
- A za kim pan kibicuje? - zapytał mnie dość agresywnie, gdy ledwo stanąłem przy bocznej linii.
- Jak to za kim?! - To jest mój wnuk - wskazałem na bramkarza - a to jest mój syn!...
Trener natychmiast zmienił nastawienie, a za chwilę obaj sobie przypomnieliśmy, że się poznaliśmy latem tego roku na obozie piłkarskim, gdy przyjechałem do City odwiedzić wnuka.

Po powrocie Wnuk-III namówił mnie na partię warcabów. Swoją odwagą albo bezmyślnością mnie zaskoczył, bo było wiadomo z góry, że wynik jest przesądzony. Przegrał sromotnie. 
Gdy Synowa, Wnuk-I i III pojechali do... fryzjera, wróciłem do montażu łóżka, ale w pewnym momencie miałem już dosyć. Toteż, gdy po meczu pojawił się Wnuk-IV (te dwie bramki wpuścił jego kolega, zmiennik, nie on), chętnie dałem się namówić na partię szachów. Białymi wygrałem.
Przez szachy wybuchła afera, bo za jakiś czas, w trakcie grania, zadzwoniła Synowa Zaraz wracamy, macie być gotowi do wyjścia, bo i tak jesteśmy spóźnieni do babci! Wymuszałem więc na Wnuku-IV, aby się poddał, bo miałem przewagę materialną i sytuacyjną, ale ten się zaparł. Gdy wpadła Synowa, mecz się skończył natychmiast.
Ja byłem gotowy za 5 minut, Syn i Wnuki-II i IV znacznie później, więc wyruszyliśmy w napiętej atmosferze. A spóźnienie miało się jeszcze zwiększyć, bo po drodze i Syn, i ja kupowaliśmy kwiaty.
- Gdy przyjedziemy, powiedz mamie, że to wszystko przeze mnie, bo grałem w szachy zamiast się szykować... - Zrzuć winę na mnie. - Będzie tak zaskoczona moją obecnością, że wszystko rozejdzie się po kościach.

Na takiej uroczystości rodzinnej, tej od strony Synowej, byłem pierwszy raz w życiu. Ale jak już być, to z przytupem. Teściowa Syna obchodziła 75. urodziny. Oprócz naszej siódemki byli: gospodarze - 2, siostra gospodarza - 1, syn gospodarzy z córeczką - 2, siostra Jubilatki z synem i jego dziewczyną -3. Razem 15 osób. Większość nie używała alkoholu, bo to takie towarzystwo, a jeśli nawet, to dana osoba potrafiła cały wieczór opędzić jednym kieliszkiem wina. Nie żebym krytykował. Na tym tle fajnie wyróżniali się syn siostry Jubilatki i jego dziewczyna oraz, skromnie dodam, ja. Jako jedyny zażyczyłem sobie wódki i ją dostałem. Nawet Syn nie protestował. Jubilatka była zszokowana, gdy w którymś momencie oznajmiłem, że to już ostatni kieliszek, mimo że namawiała mnie Ale nalej sobie!
Wyjaśnię, że przez cały czas sam sobie nalewałem, ale tylko wtedy, gdy nachodziła mnie ochota, aby się napić, albo gdy była stosowna toastowa okazja. Czyli nie przesadzałem. 
- Mam taką zasadę - wyjaśniłem Jubilatce - że gdy na stół wjeżdża słodkie, tu tort, wódka się kończy.    - Poza tym jutro wracam do domu. - Co prawda nie własnym autem, ale w kondycji trzeba być.
Nie dodałem, że to się nazywa mądrość i umiar, co, zdaje się, jest tożsame.
 
U Wnuków byliśmy z powrotem jakoś po 20.00. Rodzice padli natychmiast, a ja z Wnukami-III i IV zagrałem w kierki. Wygrałem, więc myślę, że łepki nabiorą do dziadka szacunku. W kwestii gier miałem wracać do Uzdrowiska z tarczą.
Gdy z Wnukiem-IV szykowaliśmy się do spania, Wnuk-II i III szykowali się za zezwoleniem rodziców do jakiejś gry z bratem, Wnukiem-I, który został u babci Jubilatki. Na kuchenny stół został postawiony jakiś olbrzymi i wypasiony komputer i ekran w jednym.

Dzisiaj o 05.27 napisał Po Morzach Pływający.
Powrót zawsze jest trudny. Pierwszy ładunek zaliczony. Lecimy na spotkanie z norweskimi mrozami.
Mam nadzieję, że wreszcie zobaczę slońce.
PMP (pis.oryg.)

A więc wypłynął.
 
PONIEDZIAŁEK (16.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z nieprzyjemnym stanem. 
Kręciło mi się w głowie nie na tyle, żebym tracił równowagę, ale na tyle, żeby mieć poważne uczucie dyskomfortu. Ponadto czułem, jakbym wokół na głowie, na wysokości czoła, miał żelazną opaskę, która była opięta ciasno i łeb mi uciskała. Liczyłem, że Blogowe ten stan usuną.
Mimo dodatniej temperatury na zewnątrz (+3) mocne wiatry spowodowały, że z domu "wywiało            1 stopień". Normalnie, gdy schodzę na dół, czujnik na granicy pomieszczeń kuchnia - salon pokazuje 20,2 - 20,4, a dzisiaj 19,2, mimo że wczoraj wieczorem do kuchni na noc załadowałem standardową porcję bierwion, przez noc ładnie się wszystko wypaliło i pozostał miły oku i sercu obfity żar umożliwiający rano bardzo szybkie ponowne rozpalenie.

Dzisiaj o 05.46 napisał Po Morzach Pływający.
Nowoczesne statki są wyposażone w rózne zmyślne urządzenia pomagające marynarzom w pracy.
Jednakże jeden element jest niedopracowany.
Otóż tradycyjny hamak został zastąpiony przez koję czyli łóżko zazwyczaj wyposażone w materac.
Koja  powinna być ustawiona w poprzek statku,a nie wzdłuż co jest zazwyczaj standardem.
Nie jest to dobre rozwiązanie ponieważ podczas złej pogody marynarz toczy się po materacu jak wałek do ciasta i spanie jest niemożliwe. Niekiedy mądrzy konstruktorzy projektują tzw łoże królewskie które jest najgorszym rozwiązaniem. Marynarz przewraca się z uczuciem jakby znajdował się na wielkiem pustym placu bez możliwości zatrzymania się. Paskudne uczucie. W takim wypadku przenosi się na podłogę ponieważ dodatkowa kanapka w kabinie mimo, że jest ustawiona w poprzek statku może pomieścić co najwyżej plecak.
Jak się okazuje to hamak byłby dobrym rozwiązaniem, ale z drugiej strony przepisy zaczynają krzyczeć o ergonomii położenia ciała i wpływie niewłaściwej pozycji kręgosłupa na życie marynarza. Chrzanić bezduszne przepisy, liczy się to, żeby można się było wyspać podczas złej pogody. Niestety przepisy BHP są bezduszne i nie myślą o komforcie tylko o zdrowiu.
Z mojej perspektywy wolałbym się bujać niż toczyć po wielkim łożu i nie spać. Jednak to nie ja buduję statki i nie mam wpływu na nasz komfort wypoczynku. Mam jednak wpływ na położenie statku w stosunku do fali i zmniejszenie jego kołysania. Mimo tego nie zawsze udaje się zminimalizować kołysanie i marynarze toczą się po swoich kojach jak wałki do ciasta.
PMP (pis. oryg.)
 
Niby do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale takiego spania sobie nie wyobrażam. Dodatkowo dochodzi przecież drganie całego statku przenoszone po całej jego konstrukcji od pracującego silnika i agregatów. Doświadczyłem tego tylko przez jakąś godzinę, gdy w porcie, przed drogą powrotną do Metropolii, po tym, gdy zawiozłem znajomych wracających do Szkocji statkiem towarowym z kilkoma pasażerskimi kabinami, starałem się niby na normalnym łóżku przespać. Nie dało się. A gdyby miało do tego jeszcze dojść kołysanie usuwające grunt spod nóg, tu spod ciała?...
Z hamakiem wyobrażam sobie na logikę tyle, że gdzieś tam zawieszony u powały kajuty zawsze będzie trzymał pion. Obciążony marynarzem zgodnie z fizyką niezmiennie główny wektor będzie kierował do środka ciężkości kulistej Matki Ziemi dając śpiącemu ukojenie i pozór stabilności bez względu na gibanie statku i jego wychylanie się. A lekkie kołysanie hamaka powoduje, że miło się śpi. Każdy to wie od kołyski, a i każdy zapewne zakosztował drzemki na tej płachcie materiału.
Daję głowę, że pomysł, żeby usunąć ze statków hamaki, niby nieergonomiczne, wyszedł od lądowego szczura, który nigdy nie zakosztował wielodniowego rejsu i nie toczył się po łóżku przez całą noc. Co więcej, wyszedł od wówczas góra 25. latka, który wiedział lepiej i musiał się wykazać.

Po trzeciej Blogowej i po gimnastyce ucisk obręczy na głowie trochę zelżał. Tedy trzeba było zabrać się za życie. A życie poniedziałkowe jest proste i jednoznaczne. Musiałem sporo nadrobić w pisaniu. Nawet nie dotknąłem sportowego onanu. Ale i tak się nie wyrobiłem. Postanowiłem mój powrót do Uzdrowiska przerzucić do następnego wpisu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewiętnaście razy i wysłał smsa zaczynającego się świątecznie Puk! Puk!... Wprawiło mnie to w świetny nastrój.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz domagając się wejścia z tarasu do domu. Żona twierdziła, że Piesek jednoszczekiem odezwał się nawet trochę wcześniej, ale dość cicho. A ponieważ nie było z naszej strony reakcji, to ponowił próbę głośniej, zdecydowanie dodając element (emelent) lampucerowatości.
Godzina publikacji 18.50.
 
I cytat tygodnia: 
Życia nie można wybrać, ale można z niego coś zrobić. - Peter Lippert (niemiecki teolog)