09.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 6 dni.
WTOREK (03.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Planowo.
Dzień moich urodzin. Rozpoczynam 75. rok życia. Widok tej liczby lekko mną wstrząsnął, ale tylko lekko. Werbalnie zacznę jej używać od stycznia powoli przyzwyczajając się do ponownego jej widoku za rok i tak przez kolejnych 12 miesięcy.
Noc i poranek przebiegł pod większą niż zwykle aktywnością piesków. Mówię oczywiście wyłącznie o tych dwóch, chociaż nie do końca. Pieski wyraźnie zaczynają się czuć u siebie, zwłaszcza Ziutek. Jeszcze wczoraj, gdy już leżeliśmy i oglądaliśmy serial (skutecznie), przyszły oba machając ogonami, po czym Ziutek niezwłocznie i bezceremonialnie władował się nam do łóżka. Tak rozpuściło go jego Państwo, z czym się nie kryje, a nawet z tego powodu jest zachwycone. My mniej. Nie poznaliśmy się na zaufaniu, jakim Ziutuś nas obdarzył i go z łóżka równie bezceremonialnie wypieprzyłem. Już widzę oburzenie Justusa Wspaniałego na te słowa Jak można było?! i potok łez Lekarki Jak tak można było?!
Psy mają to do siebie, że się nie obrażają Nie, to trudno, Tak, to świetnie, więc w nocy dwa razy do nas przychodziły. Rano z Żoną mieliśmy podzielone zdania. Ja uważałem, że dwa razy przyszedł Ziutek, Żona zaś, że przychodzenie pieski podzieliły równo między siebie. Na pewno zaś do górnego legowiska, jeszcze w trakcie serialu, przyszła Berta, bo z chwilą wyłączenia telewizora towarzyszyło nam głębokie chrapanie.
Rano, gdy tradycyjnie Pieska przykrywałem narzutą, przypędził na górę Ziutek, bo nie mógł się doczekać mojej osoby. Gdy go wyczochrałem, zadowolony schodził na dół razem ze mną wijąc się, więc musiałem uważać, żeby nie zlecieć na mordę ze schodów. Od czasów Bazysi odzwyczaiłem się od takich numerów. Na dole, tuż przy ostatnim stopniu, wicie się podwoiło, no i od razu zaczęło się moje poranne slalomowanie, bo pieski nie odstępowały mnie na krok. Drobniutką tradycją stało się przy przygotowywaniu Blogowych rzucanie im po kawałku masła. Nawet Ziutek się wyrobił łapiąc je w locie, więc od pewnego czasu towarzyszą mi dwa donośne kłapnięcia. Raz nawet zaryzykowałem i dałem pieskom palce do wylizania. Ziutek robił to delikatnie, jak Berta, Bruno zaś rzucił się, więc skóra mi ścierpła, ale w ostatniej chwili opanował się przed chłapnięciem i też wylizywał. Ale zdecydowanie mocniej, gwałtowniej i szybciej niż kolega.
Gdy przy pierwszej Blogowej zasiadłem przy stole, usłyszałem na górze jakieś zamieszanie i piski. Nie mogłem sobie wyobrazić, kto w tym wszystkim bierze udział, dopóki niespodziewanie na dół nie zeszła Żona (niespodziewanie, bo nie słyszałem porannych standardowych ruchów) i niespodziewanie Berta, która widocznie piszczała, żeby Pani pomogła jej podjąć decyzję o przedwczesnym zejściu na dół. Nagle pojawili się wszyscy, więc jeszcze raz trzeba było pieski wyczochrać, a Żonę... przytulić. No i spokój poranny, moją Świętą Poranną Ciszę, trafił jasny szlag.
Gdy wydawało się, że sytuacja jest opanowana, Ziutek wywlókł przed kuchnię dwa kapcie Żony i, nie mając żadnych oporów, miał zamiar przystąpić do ich obróbki. Znowu musiałem interweniować.
- Gdzie jest ta szarpanka, którą mu dałam, a którą zaczął się bawić?
Od razu ją znalazłem i próbowałem bawić się tak, jak z Bazylem i z Bazysią - na dwóch końcach Pan i pies, pośrodku szarpanka i kto wygra. Ziutek się na tym nie poznał.
- Trzeba mu rzucać, wtedy się bawi i goni za nią... - wyjaśniła Żona.
To rzuciłem i się zaczęło. Ziutkowi błyskawicznie odbiło, naskakiwał na szarpankę kołtuniąc po drodze wszystkie chodniki i dywaniki, aż w końcu zaczął ze zwodami startować do mnie, a ja do niego, również z prowokacyjnymi zwodami. Tu już Bruno nie wytrzymał i się dołączył z warknięciami na mnie i poszczekiwaniem.
- Boże, proszę cię, chociaż trochę ciszy z rana!... - Żona nie wytrzymała.
Reszta poranka przebiegła we względnej ciszy. Czuliśmy się zregenerowani i wyspani, ale do tego potrzebna była druga nocka od wyjazdu znajomych. Pierwsza nie wystarczyła.
We względnej, bo za jakiś czas zadzwoniła Córcia i we troje z Wnukami, z samochodu, odśpiewali mi 100 lat. Wnuczka w komiczny sposób "ciągnęła" poszczególne słowa, a Wnuk-V starał się coś zmałpować. Wyraźnie mówił na zawołanie "dziadek".
Po spacerze z pieskami zjedliśmy I posiłek. Im zupełnie nie przeszkadzał fakt, że przed chwilą zjadły swój. Intensywnie i namolnie wszędzie nam towarzyszyły. Ja przynajmniej mogłem uciec. Sam pojechałem na zakupy do City. Ale gdy wróciłem, presja piesków się wzmogła. Tyle ciekawych rzeczy znajdowało się w torbach, a je przecież trzeba było rozpakować. Za każdym nawrotem musiałem uważać, żeby się nie potknąć w najmniej spodziewanym miejscu. Mimo że się spodziewałem, że mogą mnie zażyć z mańki tak, że się zdziwię, to jednak Bruna nie doceniłem. Był wszędzie.
Przy okazji: zażyć z mańki - użyć wobec kogoś podstępu; podejść kogoś; zwieść; a dawniej - pokonać podstępnie atakiem z niespodziewanej (bo lewej) strony.
Presja wynikała też z faktu, że była pora żwaczy, a pieski doskonale o tym wiedziały i wiedziały, kto je daje. Żwacze stały się hitem dnia i nawet Ziutek potrafi się rzucić, wyskoczyć i kłapnąć. Jedynie u Berty nic się nie zmieniło - nadal brała statecznie i powoli.
Za chwilę była presja na "normalne" jedzenie. Tu dałem odpór. Wiele wysiłku nie wkładałem, bo pieski zawsze w mig się orientują, że idą na spacer, a na tym tle mają równie dużego jobla, jak na tle żwaczy.
Cały czas byłem pod presją i, przyznaję, poczułem się zmęczony.
Dopiero pod wieczór mogłem zrobić onan sportowy.
Z łóżka z ulgą (ja) obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
Jak "życzeniowo" wyglądał dzisiejszy dzień? Chronologicznie:
- Córcia - o niej już wspomniałem,
- Żona - rano siedząc na kanapie przed kuchnią wzięła moją rękę i nią machała. A widząc moją zdziwioną minę poinformowała, że to taka forma składania życzeń Bo przecież życzenia złożyłam ci wcześniej... Faktycznie, gdy przyszła paczka, a w niej w prezencie dla mnie dwie książki,
- Jaś - sms z życzeniami zawsze potwierdza, że żyje,
- Najlepsza Sekretarka w UE - wzruszyłem się, bo poinformowała mnie w smsie, że ciągle w swoim telefonie ma mnie pod "Szkoła Dyrektor". I ubawiłem się, bo musiała zajrzeć do bloga jako do solidnego informatora, żeby upewnić się co do daty moich urodzin. A "normalnie" do niego nie zagląda,
- Pasierbica - zadzwoniła, gdy byłem z pieskami na spacerze. Życzyła mi, między innymi, żebym wreszcie spokojnie znalazł w świecie miejsce na swoje kości Bo zawsze się o to martwisz, a ponieważ ciągle się przeprowadzacie... Ale nie żebym ci życzyła jak najszybszego i skutecznego znalezienia - zaznaczyła,
- Była Bratowa - wysłała smsa z Niemiec, gdzie kolejny sezon pracuje,
- Q-Zięć - przysłał życzenia i zdjęcia ich nowiutkiego volkswagena. Jakiś gnój na światłach wjechał mu SUV-em w tył niszcząc zderzak i nie wiadomo na razie, co jeszcze. - Zatrzymałem się na "późnych" żółtych, a on twierdził, później przed policją też, że bez powodu zatrzymałem się na zielonych. - Policja go wyśmiała i wlepiła mu mandat. - Ale kac jest. Przy okazji się wygadał o prezencie dla mnie, który jeszcze w tym momencie kurierem nie dotarł. Oburzyło to strasznie w drugiej rozmowie Pasierbicę, bo paczka i prezent miały być do końca niespodzianką. - Boże, ale te chłopy są jednak durne!... - usłyszałem jej ciężkie westchnięcie pękając ze śmiechu, bom chłop. W późniejszej paczce był dla mnie elektroniczny zegar szachowy. Super!,
- Kobieta Pracująca i Janko Walski - przysłali życzenia smsowe, takie od serca. - Jednak to są nasi znajomi... - Tyle lat... - Różne przeżycia... - wyrwało się Żonie, gdy jej przeczytałem. Rozumiałem ją, bo mamy pewien problem w związku z ich światopoglądem i politycznymi poglądami często prezentowanymi na różnych forach przez Kobietę Pracującą,
- Bratanica - długo rozmawialiśmy. Zwolnili ją z pracy, z klubu sportowego, bo ten robi bokami i nie ma kasy. Fakt ten wykorzystała i zaczęła od października studia, czym mi mocno zaimponowała. Rzecz ma przemyślaną, bo chciałaby je kończyć na specjalizacji "marketing i zarządzanie w sporcie". Jednocześnie bryluje w uniwersyteckiej drużynie siatkarek, a to zawsze (patrz USA) daje profity, zwłaszcza że ich drużyna zajęła już trzecie miejsce w rozgrywkach międzyuczelnianych. A jej synek, coraz lepiej mówi (trzeba się wspierać szkolnym logopedą) Zwłaszcza w obszarze słów, których nie powinien używać...,
- Trzy Siostry Mająca (przypomnę - była żona Konfliktów Unikającego) - w smsie składała życzenia od całej ich trójki, czyli też od Teatralnej i od Miśka. Nie widzieliśmy się już sporo lat. Ale wiele o nich wiemy z przekazów Konfliktów Unikającego,
- Syn - rozmawialiśmy o zdrowiu, kasie i ... zębach, które w oczywisty sposób stały się wspólnym mianownikiem. I oczywiście o moim przyjeździe,
- Kolega Inżynier(!) - przy wyjeździe uprzedzał, że we właściwym terminie do mnie zadzwoni. Czytał ostatni wpis i zapewniał mnie, że on dlatego prosił o dwie strawy, bo obie są bardzo dobre i mu smakują. Nie wiem, co takiego wyczytał, że musiał wyjaśniać,
- Kolega Kapitan - mailowo przysłał życzenia od siebie i od naszej klasy. Dawno się nie widzieliśmy. Na przyszły rok spotkanie trzeba zaplanować wcześniej, żeby była stosowna frekwencja. Klasę trzeba wzbudzić,
Brat - pogadaliśmy, mimo że to samo zrobiliśmy całkiem niedawno przy okazji jego imienin.
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Planowo.
Pieski weszły na wyższy stopień zażyłości. Ledwo usłyszały, że wstałem, oba pędem przybiegły na górę. I ze swoją niepohamowaną energią i radością podstawiały i mnie, i Żonie, która na chwilę wstała, paszcze, uszy i cielska pod pieszczoty.
Opędzić się nie dało. A i siku na siedząco również (rano ze względu na zaspanie bezpieczniej ze względu na minimalizowanie rozbryzgów), bo wciskały łby w to i owo, że skupić się było nie sposób.
W końcu Ziutek odpuścił przenosząc się do sypialni i usiłując wskoczyć do łóżka do Q-Pani, a zganiony zszedł na dół. Było łatwiej, chociaż Bruno towarzyszył mi do końca w łazience i razem schodziliśmy.
- Ale pogłaszcz Pieska, gdy będziesz schodził ... - z sypialni dobiegł głos Żony o zabarwieniu wyraźnie błagalnym. Nie mogła się pogodzić z jawną niesprawiedliwością w porannej dystrybucji pieszczot. A na niesprawiedliwość jest uczulona szczególnie, a względem Pieska to ho, ho.
Więc Pieska pogłaskałem i przykryłem kocykiem. Zorientowawszy się, że jest już po tej porannej hucpie i posmyrany po głowie mógł ponownie zapaść w sen. Bo święty spokój ceni sobie ponad wszystko...
Gdy całą poranną sytuację opanowałem, zapadła cisza. Żona pogrążyła się w swoim 2K+2M, ja w pisaniu i onanie sportowym, Piesek na górze spał, a pieski na dole zaległy w pół drzemce, w pół czuwaniu.
Rano Żona popełniła strategiczny błąd przy karmieniu trzech piesków. Gdy ja dwóm chłopakom w holu dawałem zabulionowane chrupki, Żona skorzystała z okazji i niefortunnie, jak się okazało, równolegle dała jeść Bercie, żeby ta na rubieżach Bawialnego, z dala zwłaszcza od Bruna, mogła spokojnie zjeść swoją gotowaną i pyszną strawę. Bruno zapewne ją czuł tak samo jak Ziutek, ale u niego bezwzględnie obowiązuje psia filozofia, najprostsza z możliwych Tu i teraz i do głowy nie przyjdą mu bardziej wyrafinowane, ludzkie, Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu (Lepszy wróbel w ręku niż cietrzew na sęku - nie znałem) lub Lepszy rydz niż nic albo Na bezrybiu i rak ryba czy też wreszcie, najbardziej adekwatne, Dobra psu i mucha. Osobiście do tych znaczeń wniosłem swoje powiedzenie na kanwie różnych wieloletnich uwag Żony odnośnie piesków Czy to mu się opłaca?, gdy rzucałem skraweczek czegokolwiek, a dany piesek wyrywał się z głębokiego snu słysząc przyjazne dźwięczenie miski i zapach. Odpowiadałem: Pieskowi zawsze się opłaca.
No, ale są pieski i pieski. I Bruno. I taka grupa hrabiów, którzy prostym narzędziem, jakim jest nos, są w stanie odróżnić rarytas (gotowane z bulionem, warzywkami, skwareczkami i kawałkami mięsa) od prostego, sztucznego, fabrycznego wyrobu, i potrafią dokonać bezlitosnego wyboru. Ziutek więc co prawda nie ganiał z zadartym nosem w kuchni jak poprzednio, tylko stał nad miską ze smętnie zwieszoną głową i niczego nie ruszał, podczas gdy obok trwała jazda bez trzymanki. W końcu z trudem zjadł pół porcji, a i to dlatego, że słyszał, jak Berta zżarła swoje i uzyskał świadomość, że te smaczki bezpowrotnie zniknęły w jej przepastnym brzuchu. Bruno do pozostałości, które przez niego nie były wcale tak tym odrzucającym mianem nazwane, natychmiast wystartował. Nie przeszkadzało mu ani wcześniej, ani teraz, że pokarm był otrzymany w procesie mieszania i mielenia, kondycjonowania, ekstruzji, suszenia i powlekania.
Dałem mu błyskawiczny odpór. Przez te kilka dni nauczyliśmy się siebie nawzajem, więc obeszło się bez żadnych kolizji. Nie to, co pierwszego dnia. Nie mogłem normalnie postawić Ziutkowi miski, gdyż wtedy nie byłem jeszcze świadom, że Bruno potrafi swoją tak szybko opróżnić i natychmiast wystartować do ziutkowej. Doświadczenie w psach jednak mam i jestem w nich dobry! Więc za kolejnym gwałtownym startem Bruna pomiędzy mną a ścianą przyczaiłem się i z niezwykłym refleksem na chwilę do niej docisnąłem go kolanem wiedząc, że to zadziała. Bo działało zawsze wśród naszych i innych psów, gdy się pchały czy to do jedzenia, czy do wyjścia. Zawsze wtedy odruchowo i instynktownie się wycofywały. Bruno zrobił dokładnie tak samo, a potem już wystarczało moje spoglądanie na niego i moja mowa ciała Ty, facet, uważaj!, żeby z góry schodów obserwował Ziutka dopóty, dopóki ten nie skończył. Bruno, jako piesek skrzywiony nieznanym życiorysem, ale na pewno po ciężkich przejściach, przez trudne lata swojego życia nie pozbył się jednak inteligencji. Więc dzisiaj wystarczył z mojej strony tylko delikatny ruch w jego stronę i popatrzenie mu w oczy, żeby natychmiast zrezygnował z dobrania się do pozostałości. Wszystko w białych rękawiczkach.
Po fakcie ustaliliśmy z Żoną w iskrzącej dyskusji, że Bercie będzie dawała jeść grubo po tym, jak zjedzą chłopaki.
Nie mogłem incydentu z pierwszego dnia umieścić w poprzednim wpisie wiedząc, że Justus Wspaniały będzie go na Dominikanie czytał, ale to ostatecznie pryszcz. Mogłoby być gorzej, bo wiedziałem, że będzie go czytać Lekarka, a to święto lasu. Dominikana Dominikaną, lazur wody i nieba lazurem, ale zamartwianie się o swoje pieski zamartwianiem. Więc musiała, żeby cokolwiek o nich wiedzieć, przeczytać. Gdyby doczytała, jaka krzywda dzieje się jej słodkiemu Brunusiowi, ani chybi na własny koszt wyczarterowałaby samolot i w trymiga wróciła do Polski. I nie pomogłyby protesty ani racjonalne argumenty Justusa Wspaniałego. Krótko mówiąc zrypałbym im cały urlop.
Teraz o tym mogę pisać, bo publikacja ukaże się dopiero wieczorem w poniedziałek, ewentualne czytanie wpisu we wtorek, więc będzie już po ptokach. Zwłaszcza, gdy po przyjeździe do nas zobaczy, że jej kochany Brunuś żyje i ma się całkiem dobrze.
Spacer z chłopakami zawierał kilka drobnych historyjek. Trasa, którą ostatnio przemierzamy, a którą wybrałem ze względu na większe możliwości wąchactwa, zaczęła chłopakom, a i mnie, powoli się nudzić. Postanowiłem dzisiaj dalej iść do Intermarche, po czym przejść przez most nad Bystrą Rzeką i wrócić Piękną Uliczką od strony zdrojowego parku. Chłopaki od razu załapały różnicę, co było widać po energiczniejszych ruchach. Pierwszy bonus polegał na tym, że po prawej stronie, na trawniku, mieli do dyspozycji mnogość kup. Nie przyglądałem się ludzkich czy psich. Raczej mocno koncentrowałem się, aby żaden z nich jakiejś nie dopadł. A przymierzali się ochoczo. Potem, gdy wchodziliśmy w Piękną Uliczkę od razu na trawnik, po przeciwnej stronie natknęliśmy się na Cycu. Chłopaki, jako ewidentnie hetero, zupełnie się już nim nie interesowali, za to on jak najbardziej. Ale to przecież normalne. Wreszcie po środku Pięknej Uliczki, gdy chłopaków interesowała każda otwarta brama prowadząca na daną posesję, w jednej z nich Ziutek zamarł i przez chwilę wpatrywał się w napięciu i na napiętej smyczy na coś lub kogoś. Niczego nie zdołałem zarejestrować, ale on widocznie tak, bo nagle zaczął szczekać. Nie powiem, zaimponowało mi. Nareszcie prowadziłem normalnego psa. Po wielu szczekach dał się odciągnąć, ale co 5 m zatrzymywał się, obracał i odzywał się jednoszczekiem. Robił tak kilka razy, aż wreszcie, gdy przeszliśmy spory kawałek, zatrzymywał się i tylko łypał na to odległe podejrzane miejsce. Bruno miał na wszystko wywalone z wyjątkiem wąchactwa oczywiście.
Po I Posiłku Żona wybrała się z Bertą na spacer do Zdroju. Też im się należało. A gdy wróciły, zostałem namówiony do natychmiastowego wyjścia Skorzystaj z pięknej chwilowej pogody, skoro masz wyjść pozałatwiać drobiazgi. To wyszedłem.
Było fantastycznie. Jako mieszkaniec Uzdrowiska podziwiałem rozmach różnych prowadzonych prac mimo, zdawałoby się, nieprzyjaznej pogody. Dwóch panów remontowało mostek dla pieszych. Przy Schodach Kaczkowych (tam wpuściliśmy uratowaną kaczkę) prawy nurt Bystrej Rzeki (zaraz za torem saneczkowym rozdwaja się ona na dwa nurty otaczające małą wyspę, by zbiec się z powrotem w jeden nurt przy tych schodach) był czyszczony i pogłębiany. Dopływ wody był odcięty, więc po dnie jeździły dwie koparki, malutka, taka zabawkowa, i duża oraz zabawkowy pojeździk ze zbiornikiem-wanną wywożący kamienie i ziemię. A kawałek dalej, w ramach takich samych działań przeciwpowodziowych panowie podwyższali kamienne obrzeża nurtu Bystrej Rzeki. Takiemu mieszkańcowi Uzdrowiska jak ja aż serce rosło. Urosło jeszcze bardziej, gdy mógł przygodnemu kuracjuszowi, zapewne, mniej więcej w moim wieku, wyjaśnić, gdzie jest apteka, której poszukiwał dość już zdesperowany. Moje dokładne informacje, precyzyjne, z nazwami ulic i określeniem odległości spotkały się z jego dużą wdzięcznością.
- Ale ci się fuksnęło... - lekko zakpiła Żona, gdy wróciłem.
Zna mnie z tej strony. Ledwo ujrzę rozbiegany wzrok jakiegoś turysty, kuracjusza, niepewność w jego twarzy, symptomy zagubienia, a już natychmiast podchodzę, przedstawiam się, że jestem mieszkańcem Uzdrowiska i chętnie deklaruję pomoc. Przeważnie Żona, gdy jesteśmy akurat razem, dyskretnie odsuwa się ode mnie, a ja potem jej tłumaczę, że taka moja postawa buduje w przybyszach pozytywny wizerunek Uzdrowiska, a to jest korzystne dla wszystkich jego mieszkańców, więc dla nas też. Potwierdza, ale...
Po powrocie zadzwoniła Pasierbica. Wcześniej Q-Zięć przysłał informację i zdjęcia, z których wynikało, że Ofelia zajęła w szkole wśród klas pierwszych trzecie miejsce w pływaniu. Musieliśmy temat przegadać, bo to imponujące patrząc na jej postać, dość patykowatą, stojącą na podium obok dwóch zdecydowanie wyższych i zdecydowanie pulpetowatych dziewczynek. A jednocześnie z tego samego względu komiczne. Komiczne również dlatego, że Ofelia często się buntuje, odmawia namowom rodziców na coś tam, po czym rano, jak gdyby nigdy nic ochoczo na to się zgadza, pakuje się i z przyjemnością bierze udział. Dociekamy, o co jej może chodzić i na razie wychodzi nam, że ona sama(!) musi podjąć decyzję. Babcia z Uzdrowiska, normalnie.
Jednocześnie z relacji Pasierbicy wynikało, że Q-Wnuk wszystkich zaskoczył. Sam, bez wiedzy rodziców, ich sugestii czy namów, porozmawiał z trenerem klubu piłkarskiego i wytłumaczył mu, że on teraz jest bardzo obciążony sportowymi zajęciami w szkole I w związku z tym mogę być na treningu czasami zmęczony.
- A od kiedy tak masz? - zapytał trener.
- Od września...
- I dopiero teraz mi o tym mówisz? - śmiał się i obiecał, że weźmie to pod uwagę i będzie wyrozumiały.
Rodzice są w szoku, my też. Czyżby tak szybko dojrzewał?...
Korzystając z pewnego luzu zrobiłem onan sportowy i pisałem. I zaraz potem nastał czas na drugi spacer. Bo teraz dnie zlatują szybciej niż normalnie, mierzone spacerami, posiłkami i trzema wypuszczeniami piesków na ogród. Zanim się obejrzymy, jest już 18.00. Domykamy sprawy, żeby dotrwać przynajmniej do 19.00 i idziemy na górę.
Wieczorem planowaliśmy obejrzeć kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Ale po jego jakichś 2/3 zgodnie ustaliliśmy, że Żona zasypia, więc ona założyła na uszy słuchawki od audiobooka, żeby za pół minuty spać, a ja rozpocząłem nową książkę. Skończyłem Gorzkie prawdy Davida Lodge'a i mógłbym rozpocząć jego Gdzie leży granica?, ale jakoś się nie paliłem. Za sprawą różnych opinii, w tym samego autora, który zaznaczał, że porusza w niej w zasadzie ten sam temat (katolicyzm, wpływ na wierzących, ich uwikłania), co w Britisch muzeum w posadach drży, ale bez tej humorystycznej otoczki i bez dystansu do sprawy. Więc nie wiem, czy mógłbym to strawić. I po co miałbym się wkurwiać?
Rozpocząłem więc książkę, aktualny prezent urodzinowy, autorstwa Mieczysława Jałowieckiego pod redakcją jego wnuka Michała Jałowieckiego o tytule Na skraju imperium i inne wspomnienia. Rzecz bardzo polecał Mąż Dyrektorki. Pierwsze strony były obiecujące z racji początków opisu świata, który zniknął bezpowrotnie, ale który nie tylko ja darzę sentymentem, i z racji zaczynu niezwykle bogatej historii opisywanego rodu. Poza tym język był ciekawy, bo w jakimś stopniu wyrafinowany, ale nie finezyjny, bez fajerwerków, przystępny, logiczny, nawet oszczędny, po prostu czysty.
No i dzisiaj rano wstałem o 05.30.
Planowo.
Nieokrzesana radość Piesków spotkała mnie już na górze. Ledwo wyszedłem z łazienki, od razu z łomotem zostałem napadnięty przez dwa wijące się cielska, dwie pchające się mordy i dwa ogony machające na pełny gaz wytyczające machaniem półokrąg grubo powyżej 180 stopni. A wszystko to pod nosem Pieska, który znosił to cierpliwie czekając aż wszyscy pójdą sobie na dół. W tym wszystkim udało mi się jedną ręką (druga była zajęta pieskami) przykryć go kocykiem i usłyszeć z sypialni głos Żony Przyszły pieski...
Dół rano przywitał mnie niespodzianką,
Mailem i pamiętającą Texanką.
Przypomnę, koleżanka ze studiów. Czyta bloga i przysłała życzenia urodzinowe, co było cholernie miłe. Dopisała Ameryka wybrała prezydenta i chyba dobrze. Głosowaliśmy na Trumpa.
Pieski na dole równie gwałtownie witały Żonę. Ale potem wszystko się uspokoiło. Ona zapadła się w swoim 2K+2M, a ja w onanie sportowym.
Jeszcze przed I Posiłkiem i przed posiłkiem dla piesków poszedłem z nimi na spacer. Bez historii. Potem pisałem, nawet po I Posiłku.
W międzyczasie rozmawialiśmy z Artystką-Radiestetką. Pretekstem stała się wcześniejsza seria jej smsów i mmsów (krajobrazy) związanych z faktem, że odwiedziła ją jej córka. Niby nie ma związku, a jednak... Córka miała za zadanie skontaktować się z Żoną, żeby dowiedzieć się, gdzie kupić taki sam olej kokosowy, jaki mamy my. Bo, gdy Artystka-Radiestetka była u nas, bardzo przypadła jej do gustu Blogowa. I chciałaby taką pić u siebie. Kupno przez Internet przekraczało jej możliwości, co doskonale rozumiałem.Po smsach natychmiast zadzwoniłem, ale oczywiście Artystka-Radiestetka nie odebrała, bo jest... artystką. Dzisiaj już też prawie straciłem nadzieję na połączenie, ale się udało. Wyjaśniliśmy sprawę (wtedy Żona od razu mailem przesłała córce właściwy link) i przy okazji umówiliśmy się u nas w najbliższą środę. Powtórzymy dokładnie poprzednią.
I w międzyczasie napisała... PostDoc Wędrująca. Żona miała z nią przez cały czas facebookowy kontakt, ale do mnie docierały szczątkowe informacje, w tym ta najistotniejsza, mianowicie po wielu latach udało się jej załatwić etat na Uniwersytecie Metropolialnym, chyba profesorski. Porzuciła więc Chiny i zjechała do Polski. Zdaje się, że od tego roku akademickiego zaczęła już pracę, na nic nie ma czasu, bo musi się urządzić i, co tu dużo mówić, poprzestawiać, i w realu, i w głowie. I dopiero wtedy wybierze się do nas. Będę mógł wreszcie porządnie wszystkiego się dowiedzieć.
Napisała, że z pewnym opóźnieniem przeczytała ostatni wpis, ale za to mój komunikat z poniedziałku "Mam 73 lata i 365 dni" ze zrozumieniem i złożyła mi życzenia. Może wreszcie, chyba po ponad 20. latach, Post Doc Wędrująca przestanie wędrować.
Po południu zacząłem robić... symulację IX Q-Wolność 20 według wskazówek i wytycznych znajomych, zwłaszcza tej dwójki z korporacji. Główna Rób rok do roku i procentowo koszty zakładaj zawsze większe niż przychody... Nie przyganiam ich zawodowemu pochodzeniu, bo przecież doradzali w dobrej wierze. Ale jednak. Nie miałbym uwag, gdyby wtedy przynajmniej przyjrzeli się mojej metodologii nie wnikając w szczegóły, czyli gdyby na chwilę wzięli do rąk kartkę i zadali parę pytań nie wchodząc oczywiście w nudne i schematyczne obliczenia. Chyba byłoby po sprawie. A tak w połowie dziewiątki wyszło mi bardzo podobnie, co w symulacji VII Q-Wolność 20. Mógłbym nawet powiedzieć, że na przestrzeni 20. lat różnice były nieistotne w obliczu liczbowych założeń, które mogą przez te lata zmienić się w jedną, czy w drugą stronę, a raczej będą na pewno oscylować w krótszych czy dłuższych interwałach czasowych, czyli okresach.
Doszedłem do połowy symulacji trochę wykończony, co musiała zauważyć Żona.
- Ale proszę cię... - stanęła nade mną przy stole oblekłszy stosowną minę, taką w kierunku bezsilnej rozpaczy - nie rób tego, zarzuć to. - Przecież to nie ma sensu. - Najważniejsze, że wiemy, jaka będzie ogólna sytuacja, a szczegóły są nieistotne, bo przez te lata wiele może się zmienić.
Nie mogłem odmówić jej mądrości, ale zaparłem się i stwierdziłem, że jednak całą symulację jutro dokończę. Bo jak coś robię, to robię.
Późnym popołudniem poszedłem z pieskami na spacer. Bez historii.
Od wielu dni przechodząc przez mostek obserwuję, jak ekipa, jakieś 10. chłopa, podwyższa po naszej stronie kamienne wały. Robota, muszę powiedzieć, posuwa się do przodu w przenośni i dosłownie imponująco. Dowiedziałem się, że gdy będzie sprzyjać pogoda (ta, w okolicach zera, widocznie sprzyja) To będziemy jechać tą stroną aż do drugiego mostu. To by oznaczało bardzo poważny zakres prac i długi odcinek niezwykle dla nas istotny, bo w całości zabezpieczający nasze nadbrzeże i działkę, naszą i okoliczne. Budujące, nomen omen.
Po powrocie nadszedł moment żwaczy, o czym pieski ochoczo przypominały zwiększając intensywność obserwacji moich ruchów. A tego nie dało się nie zauważyć, bo paliło w plecy.
Za każdym razem jest ten sam cyrk. Najpierw nie mogę wyjść ze spiżarni, bo pieski, debile, blokują możliwość mojego wejścia do kuchni (Berta kulturalnie stoi w oddali, w drugim szeregu), po czym najpierw rzucam Brunowi, żeby się odwalił i żeby zapanował jaki taki spokój (rozlega się straszliwe kłapnięcie przy zdziczałych oczach), potem Ziutkowi, który nauczył się po kilku dniach brać żwacza w paszczę w miarę spokojnie, zwłaszcza gdy widzi, że Bruno jest już zajęty, i wreszcie Bercie, która niewzruszona prostactwem kolegów czeka i za chwilę spokojnie bierze swojego.
Druga część cyrku polega na zachowaniu całej trójki zaraz po. Brunowi szkoda ułamka sekundy na szukanie odpowiedniego miejsca na spożywanie, więc robi to na kaflach w kuchni w miejscu, w którym przed chwilą kłapnął. Berta idzie majestatycznie w kierunku swojego legowiska i obok niego spokojnie rozgryza, a Ziutek dosyć dziarsko, ale bez paniki, świńskim truchtem, zmierza do salonu zawsze na to samo miejsce na dywanie. I przez te wszystkie dni nie było inaczej.
Trzecia część polega na tym, że po zjedzeniu wszystkie spokojnie, bezkonfliktowo obchodzą pozostałe miejsca i sprawdzają, co tam u kolegi i koleżanki, by jeszcze raz wrócić do "siebie" i ponownie sprawdzić.
Dzisiaj akurat Ziutek dostał "trudniejszego" żwacza (staram się takiego dawać Brunowi, bo i tak sprawia się najszybciej z całej trójki), więc Berta wybrała się do niego, do sprawdzania, trochę jak na niego za wcześnie. Najpierw przestał konsumować i charakterystycznie znieruchomiał, ale to poczciwemu Pieskowi, który by nawet przy żwaczu muchy nie skrzywdził, nie dało do myślenia, więc dobrotliwą paszczę podsunęła jeszcze bliżej. Rozległo się warknięcie z głębi trzewi i to wystarczyło. Paszcza została trochę wycofana, bez paniki, i Ziutek spokojnie dokończył dzieła.
Musimy ten cyrk pokazać Nowym w Pięknej Dolinie, gdy wrócą z wojaży.
Przed zmierzchem Żona wyszła z Pieskiem na krótki spacer.
- Słyszałeś? - zapytała rozanielona, gdy wróciła.
Nie słyszałem. Okazało się, że będąc już przy drzwiach domu Piesek zauważył kota sąsiadów i rzucił się w tamtą stronę z dwuszczekiem. Ponieważ nie słyszałem, nie mogłem go zaliczyć i wpisać do kronikarskich zapisów.
Po II Posiłku z życzeniami zadzwonił Wnuk-III. W swoim stylu, dorosłym, takim akademickim, pełnymi zdaniami, tłumaczył, że w dniu moich urodzin pamiętał, a potem zapomniał Bo wiesz, dziadek, jak to jest. Ten jego styl opowiadania nawet potrafi być zabawny biorąc pod uwagę jego wiek (13 lat) pod warunkiem, że ma się czas i cierpliwość. Oba te parametry miałem, więc mogłem porozmawiać i wypytać. Okazało się, że dzięki starszemu bratu (Wnuk-II) z Wnukiem-IV ma teraz lżej, bo od kiedy Wnuk-II częściej jeździ do szkoły, to zdarza się, że do domu to on zabiera Wnuka-IV.
- Wtedy ja mogę sobie dłużej zostać z kolegami. - Najgorsze, dziadek, jest to, że gdy z nim wracam, to co chwilę o coś mnie pyta... - A ja bym chciał chwilę spokoju...
Ucieszył się, że przyjadę na dwa dni. Wiedziałem, że to autentyczne i zrobiło mi się miło, że stać go było, aby to powiedzieć.
Do pójścia na górę pisałem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
PIĄTEK (06.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Planowo.
Radość piesków udało mi się powstrzymać w połowie schodów. Później wszystko potoczyło się w miarę spokojnie.
- A wiesz, że wczoraj wieczorem nie dokończyliśmy oglądania poprzedniego odcinka i z taką luką obejrzeliśmy cały następny? - wyrwałem Żonę z jej 2K+2M.
- Tak mi się coś wczoraj zdawało...
- Obejrzymy dzisiaj...
- Ale po co? - Musimy?... - Serial już mnie trochę męczy, ale oczywiście obejrzę go do końca. - ugodowo zakończyła Żona.
Rano nie było onanu sportowego, tylko pisałem. I dość wcześnie poszedłem z pieskami na spacer.
Akurat na dworze zrobiło się mocno syfiasto. Sypał jakiś nieprzyjemny grys, a wiatr wiał mocno i przenikliwie. No i od razu zrobiło się ślisko. Wszystko to razem pieski prowokowało, zwłaszcza zimna pokrywa śniegu, w którą wkładali paszcze, by za chwilę prychać i natychmiast pędzić susami.
Postanowiłem zwiększyć czujność. W miarę się wyluzowywałem, gdy wektory pieskowych sił działały w przeciwnych kierunkach doprowadzając do swojego wyzerowania. Takie komfortowe dla mnie ciągnięcie powodowało, że bez wysiłku mogłem stać w miejscu pomny tylko, aby odpowiednio przygotować stawy - łokciowe, barkowe i kolanowe zabezpieczając je przed wyrwaniem. Gorzej było, gdy pieski z całym impetem postanawiały poruszać się precyzyjnie w tym samym kierunku. Wektory się nakładały, siła ciągu się potęgowała i trzeba było temu sprostać. Przezornie starałem się poruszać po miejscach, które ofiarowały jakby większą przyczepność, ale czasami się nie dawało. Wtedy inteligentnie przeciwdziałałem nie zapierając się wcale mocno, bo mocne zapieranie się prawie na pewno skutkowałoby upadkiem. Delikatnie pociągałem za smycze i
Jednocześnie starczymi nogami
Podbiegałem drobnymi kroczkami.
Do domu dotarliśmy bez przeszkód i szkód. Zaraz potem zabrałem się relaksacyjnie za onan sportowy, a potem zrobiłem I Posiłek. I dalej się w cieple domu relaksowałem. Trzy pieski również, każdy na swój sposób - Berta w legowisku, Ziutek na narożniku, Bruno w strategicznym miejscu koło Q-Pana, pod jego nosem, w kuchni na dywaniku.
W zimowej aurze (aż 5 cm topniejącego śniegu; chodnik został odśnieżony przez pług-"zabawkę") pojechałem po paczki i do Biedry na uzupełniające zakupy. I po powrocie zabrałem się za symulację IX...b, bo wczorajsza okazała się być IX a, zresztą zarzuconą. Symulacja Q-WOLNOŚĆ 20 IX b zawiera poważną różnicę w założeniach procentowych. Po prostu jeszcze bardziej zaostrzyłem kryteria. Niech korporacyjni się cieszą. Drugą część zostawiłem na jutro, bo powoli w głowie zaczęło robić się gorąco.
Popołudniowo-wieczorny spacer obył się bez historii. Jedynie musiałem uzbroić się w cierpliwość względem Ziutka. Co chwilę na śniegu łapał trop. W końcu to pies myśliwski, tylko nie wiadomo czy po ojcu, czy po matce. Pod koniec Pięknej Uliczki odkrył wyraźne ślady jakiegoś zwierzaka, innego psa raczej, i każdy odcisk łap musiał dokładnie wywąchać. Ślady ciągnęły się z 50 m i były odległe od siebie co 12 cm mniej więcej. Żadnego nie ominął, jakby kolejny mógł wnieść coś innego. Po 10. odciskach nerwowo nie wytrzymałem.
Na łąkach zaś znowu złapał trop, biegał niezwykle energicznie, co chwilę stawał i popiskiwał wiedząc to, czego ja nie wiedziałem i nie widziałem. Ale trzy rodzaje stawów miałem przygotowane.
Wieczorem obejrzeliśmy zaległy kawałek przedwczorajszego i cały dzisiejszy odcinek serialu Pete kombinator. Pozostały jeszcze dwa.
SOBOTA (07.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Planowo.
Rano, gdy wstałem, musiałem się salwować ucieczką do łazienki. Usłyszałem gwałtowny chrobot pazurów o stopnie schodów i za chwilę miałbym wokół siebie dwie radosne mordy, cielska i ogony, od których nie dałoby się odczepić. A tak pieski wróciły na dół widząc, że Q-Pan jest nieosiągalny. "Normalne" powitanie nastąpiło już u dołu schodów.
Rano był spokój. Żona siedziała przy swoim 2K+2M przed gorącą kuchnią, a ja przy stole przy onanie sportowym.
Spacer z pieskami przed I Posiłkiem był bez historii.
Po posiłku siedziałem spory kęs czasu nad symulacją Q-WOLNOŚĆ 20 IX b i sprawę doprowadziłem do końca. Pewne jej elementy (emelenty) przedyskutowaliśmy i stwierdziliśmy, że symulacja ta będzie takim punktem odniesienia i w zależności od bieżącej sytuacji będziemy stosownie postępować. A życie pokaże i na pewno zweryfikuje. O to przynajmniej możemy być spokojni.
Liczenie i ślęczenie znużyło mnie na tyle, że na niecałą godzinę zaległem na narożniku. Natychmiast miałem towarzystwo.
Drugi spacer, gdy było jeszcze jasno, też był bez historii. Tyle tylko, że poszliśmy we dwoje z trzema pieskami.
Całe popołudnie było podporządkowane w jakimś sensie przyjazdowi Nowych w Pięknej Dolinie.
O 14.47 polskiego czasu wylądował czarterowy samolot z Dominikany z nimi na pokładzie. Justus Wspaniały niezwłocznie wysłał smsa. A o 16.19 zadzwoniła Lekarka, że jadą do nas i nawigacja pokazuje 2 godziny 40 minut.
Na ostatnią chwilę w ramach tego podporządkowania usunąłem z holu wszystkie miski i podstawki. Sam byłem ciekaw tej nieokrzesanej radości...
Nowi w Pięknej Dolinie przyjechali po 19.00. Opaleni i wypoczęci, chociaż wykończeni powrotną podróżą. Odlot samolotu według komunikatów dominikańskich był opóźniony o dwie godziny, a faktycznie o trzy. To, plus odprawa wpisywały się w ogólną latynoską organizację, o czym za chwilę przy stole szeroko rozmawialiśmy.
W holu zapanowała obustronna dzika radość. Jedynie Bruno był wyraźnie zgłupiały, niby się cieszył, ale nie mógł pojąć, co jest grane.
Zaserwowaliśmy kawę - ja, posiłek - Żona. Siedemdziesiąt procent czasu zajęła nam rozmowa o pieskach, reszta o Dominikanie. Szczegóły zostawiliśmy sobie na styczeń, bo zostaliśmy zaproszeni do Pięknego Miasteczka, żeby na luzie powspominać i pooglądać zdjęcia.
Sporo czasu zajęło powrotne pakowanie wszystkich psich maneli. Ostatecznie gościom udało się ruszyć w drogę do domu w okolicach 21.00. Oczywiście namawialiśmy ich, żeby zostali na noc A rano , kiedy tylko będziecie chcieli, wyruszycie!, ale Lekarka chciała jutro obudzić się w swoim łóżku Bo w poniedziałek idę do pracy. Można było ich zrozumieć. Dodatkowo dlatego, że przecież nadal tkwili w dominikańskim czasie i ich organizmy wiedziały, że jest dopiero godzina 16.00.
Zrobiło się na tyle późno, że serialu nie oglądaliśmy. Trochę posłuchaliśmy i poczytaliśmy.
NIEDZIELA (08.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Pół godziny przed planem.
- I piesków nie ma na dole... - zacząłem jeszcze w łóżku, bo Żona oczywiście nie spała.
- No... - Głupio... - westchnęła.
- I nie było komu dać po kawałku masła, gdy robiłem Blogowe... - poskarżyłem się, gdy dość szybko zeszła na dół.
Zapadliśmy się w ciszy.
Nie wiem, co mi raniutko odbiło i nie mogłem dojść, skąd mi się to wzięło, ale dobre 1,5 godziny czytałem o ... bitwie stalingradzkiej. A potem co jakiś czas na pełen gaz intonowałem Idiot wojna narodnaja, Swiaszczennaja wojna! Żona wybuchała protestem.
Ale potem wróciłem na tory - onan sportowy i pisanie.
Nowi w Pięknej Dolinie dotarli wczoraj do domu trochę po 23.00. Lekarka jeszcze raz dziękowała za pieski. I informowała we wczorajszym smsie:
- I nawet już w kominku się pali... - pisała.
A dzisiaj przed południem jeszcze raz korespondowała z Żoną.
Po I posiłku najpierw porządkowałem sprawy zusowskie, a potem liczyłem różne rzeczy. Tak przez kilka godzin.
W międzyczasie zadzwonił Kolega Współpracownik. Czyściutkie 44 minuty rozmowy. Ale trudno było się dziwić, bo to przecież Kolega Współpracownik, bo dawno nie rozmawialiśmy, bo od października w zasadzie mieszka sam w domu. A raczej, jak się wyraził Nie mieszkamy razem z Farmaceutką. Wszystko dla podkręcenia rozmowy, chociaż przecież i bez tego zawsze jest podkręcona, bo to przecież Kolega Współpracownik.
Farmaceutka w zasadzie mieszka ze swoją córką, która uwikłana w różne życiowe problemy potrzebuje wsparcia ze strony matki.
- Ale na weekendy normalnie zjeżdża do domu i jesteśmy razem. - wyjaśnił.
Obgadywaliśmy sprawę Świąt. Oni, podobnie jak my, mają sprawę dość prostą. W sytuacji, gdy wszystko rodzinnie jest trudne, zwłaszcza przy ortodoksyjnym nastawieniu niektórych członków rodziny podszytym szeregiem pretensji A przecież w tamtym roku..., A wy zawsze..., A dlaczego nie możecie?..., gdy jest sporo iskrzenia, starają się swoją postawą nie dolewać oliwy do ognia i zachowują się na zasadzie dopasowania Bo jeśli tak, to niech będzie, a jeśli inaczej to też dobrze...
Pod wieczór sporo dyskutowaliśmy z nawrotami do głębokiej przeszłości. Rzecz dotyczyła wyłącznie nas, naszych relacji przez 24 lata i pewnej sfery spraw, które co jakiś czas wyłażą. Rozmowa była istotna, ale mocno mnie zmęczyła.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
PONIEDZIAŁEK (09.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Planowo.
Po kiepskiej nocy. Męczyły mnie jakieś okropne sny. Z jednego z nich pamiętałem tylko tyle i aż tyle, że o coś prosiłem Ojca, który jak zwykle był wredny i złośliwie mi przeszkadzał, i z którym... się biłem.
Nieprzytomność rano starałem się przegonić Blogowymi. Przy ciężkiej szarości na dworze szło opornie. Ale onan sportowy dałem radę przeprowadzić.
W jego trakcie usłyszałem charakterystyczne buczenie. A trzeba powiedzieć, że sypało lekko śniegiem.
Pękając ze śmiechu zawołałem Żonę do okna w kuchni, żeby zobaczyła to, co ja. Dwóch facetów warczało i dmuchało, tylko nie wiedziałem w co, bo liście już przecież dawno wydmuchali i to wielokrotnie. A przecież nie topniejące płatki śniegu?... Ale tak naprawdę wybuchnąłem śmiechem, gdy za chwilę nadszedł trzeci i też warczał i dmuchał. Żona była oburzona.
- Widziałeś, jak on trzymał tę dmuchawę? - O, tak od niechcenia, ale nic dziwnego, skoro dmuchać nie było czego! - Muszę jednak napisać o tym na uzdrowiskowym forum, bo to skandal!...
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za nalewkę z pigwowca. Większość cieczy zlałem znad osadu zgodnie z sugestią Żony, że dobrze, że jest taka cierpka, ale resztę skupażowałem syropem aroniowym, jak nazwała tę nalewkę z Wakacyjnej Wsi zrobioną z naszej aronii przez Krajowe Grono Szyderców i odstawiłem do q-macerowania.
Po I Posiłku zabrałem się za drobne porządki papierowe, a potem za pisanie listu do Kanady. Rok temu przed Świętami Bożego Narodzenia otrzymaliśmy kartkę z życzeniami od Kanadyjczyka, jego matki, Dwunastolatki, i ojca, Indianina (przypomnę - ci od szachów). Wtedy usiłowałem odpowiedzieć w jakimś sensownym czasie, ale nic z tego nie wyszło. Przez rok w większym lub mniejszym stopniu dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu mojego nietaktownego zachowania (delikatnie mówiąc) i teraz musiałem z tą sytuacją sobie poradzić, czyli się z nią zmierzyć. A to nie takie proste, wbrew pozorom.
Przez cały dzień funkcjonowałem przy sztucznym świetle i w pewnych momentach cierpiałem z tego powodu w sposób nieuświadomiony, a w pewnych uświadomiony, czyli cierpiałem cały czas. Toteż z prawdziwą przyjemnością przyjąłem propozycję Żony, aby pójść na spacer, mimo że wiedzieliśmy, że syfiasto będzie nam towarzyszyć jakaś mieszanina śniegu z deszczem. Dodatkową podkładką dla spaceru, zachętą, był Piesek i konieczność odebrania paczki. Mimo warunków pogodowych cała trójka wróciła zadowolona.
Pod wieczór chcieliśmy porozmawiać z Q-Wnukiem i Ofelią o ich ostatnich sportowych osiągnięciach, ale się nie dało. Bo rodzina była w nerwowym rozjeździe. Q-Wnuk po szkole z ojcem gwałtem jechał na trening, a Ofelia z matką na basen. Musieliśmy rozmowy ze sportowcami przełożyć do Świąt. O osiągnięciach Ofelii wspomniałem, a Q-Wnuk ostatnio dostał nagrodę dla najlepszego zawodnika szkolnego turnieju (8 spotkań, w pięciu został wybrany MVP meczu; most valuable player).
W tym tygodniu Bocian zadzwonił szesnaście razy i wysłał jednego smsa. Precyzyjnie w dniu moich urodzin, co nie było sztuką, bo Big Brother czuwa. Niemniej jednak treść mnie pozytywnie rozbawiła i nawet rozczuliła: Grudzien to czas obdarowywania innych, ale czy w tym wszystkim pamietasz o sobie? (pis. oryg.)
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 17.43.
I cytat tygodnia:
Ci, którzy nie wierzą w magię, nigdy jej nie znajdą. - Roald Dahl (brytyjski pisarz, scenarzysta i publicysta pochodzenia norweskiego; oficer wywiadu, major <Squadron Leader> RAF, as myśliwski II wojny światowej).