02.12.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 365 dni.
WTOREK (26.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Planowo. Po kiepskim śnie.
Wczoraj wieczorem Żona uważała, że dobrze, że obejrzymy kolejny odcinek serialu Pete kombinator, co też się stało, Bo on odciągnie twoje myśli od tych obliczeń, ale chyba mu się nie najlepiej udało, bo w nocy miałem durnowate sny, takie ni przypiął ni przyłatał (jakieś odprawy na lotnisku przed odlotem nie wiadomo dokąd, z kim i dlaczego oraz jakieś męczące, stresujące konferencje), będące chyba wynikiem skończenia kolejnej książki Davida Lodge'a Mały światek. Budziłem się wielokrotnie, by zasypiać i wracać do "tych samych" snów. Mocno dręczące.
Rano dopiero po długim sportowym onanie zabrałem się za cyzelowanie ostatniego wpisu. I zaraz po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy przewidując przyjazd gości. Dość szybko wróciliśmy do domu, bo rzecz była dobrze zakupowo przygotowana, więc niewiele czasu strawiliśmy w Carrefourze i w Biedronce, zwłaszcza że trafiliśmy na taki moment, w którym ani tu, ani tu nie było kolejek.
W domu po rozpakowaniu się od razu zabrałem się za symulację V - WOLNOŚĆ BIS 20 LAT, o którą prosiła mnie Żona, mimo że przecież stała na stanowisku Ale to jest niemożliwe!...
Żeby od razu, nawet dla siebie, uporządkować kolejność symulacji i ich nazwy, muszę je wymienić:
- symulacja I - WOLNOŚĆ 20 LAT - opracowana 22.11.24,
- symulacja II - WOLNOŚĆ 10 LAT - opracowana 25.11.24,
- symulacja III - WOLNOŚĆ 20 LAT - opracowana 25.11.24,
- symulacja IV - WOLNOŚĆ 10 LAT - jeszcze nieopracowana,
- symulacja V - WOLNOŚĆ BIS 20 LAT - opracowana 26.11.24,
- symulacja VI - WOLNOŚĆ BIS 10 LAT - jeszcze nieopracowana.
Szło mi już gładko, bez bólu głowy, bo za sobą miałem doświadczenie z symulacji I, II i III. Więc gdy skończyłem, zasiedliśmy wspólnie przed kuchnią i zacząłem objaśniać Żonie krok po kroku uświadamiając jej ciągle, że parametry wyjściowe ustaliliśmy wspólnie, że sam niczego nie wymyślałem i że reszta to zwykła matematyka. Przy końcowym wyniku nie zajęła już tak rygorystycznego stanowiska Ale to jest niemożliwe! Zażyczyła sobie jednak wglądu do symulacji I Bo tam wszystko wyglądało zrozumiale i mnie się podobało. Podobało jej się z tego względu, z czym się nie kryła, że pod koniec swojego życia miała zostać bez pieniędzy, co według niej może być bardziej prawdziwe, niż moje kolejne obliczenia. Więcej nawet - jest. Stąd wysnuła prosty a logiczny wniosek, że musi żyć krócej, niż wstępnie założyliśmy. Nie pomagały moje tłumaczenia, że w symulacji I zrobiłem złe założenia, z gruntu niekorzystne dla nas, że pominąłem pewne możliwości, czyli popełniłem kilka błędów, wcale nieobliczeniowych, i że na tej pierwszej po prostu się uczyłem. Podobało się jej i już, bo była "wiarygodna".
W końcu jednak wpadła we własne sidła kierując się logiką. Zaczęła, nie uświadamiając sobie tego, odnosić pewne liczby z symulacji I do liczb z symulacji... III, tych "niewiarygodnych", konfrontując je ze sobą i podważając wiarygodność tych pierwszych. Tylko na to czekałem, żeby ją przyłapać.
- Zaraz symulację I i II podrę i spalę, bo zwariujemy! - zagroziłem, co spotkało się z lekkim uśmieszkiem Żony. - Symulacji I i II nie ma i nie było, jasne?! - Tylko wprowadzają w błąd, bo są złe!...
Powoli się poddawała. Więc natychmiast, na jej oczach, dwie kartki podarłem i dla większego efektu wrzuciłem do ognia.
- Ale nie będziesz dzisiaj dalej liczył?... - patrzyła na mnie pojednawczo i błagalnie pomna mojego wczorajszego stanu.
- Nie. - Ale jutro zrobię symulację IV i VI...
- Musisz?
- Muszę. - Poza tym chcę je pokazać naszym weekendowym gościom.
Nie dodawałem, że cała trójka ma pełne kompetencje, aby pod względem tak merytorycznym, jak i rachunkowym do symulacji się odnieść. To, że przy okazji wniosą nawet więcej niż swoje trzy grosze, tylko uatrakcyjni spotkanie.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek drugiego sezonu serialu Pete kombinator. Tedy do sezonu trzeciego.
ŚRODA (27.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Planowo.
Znowu nie najlepiej spałem. Ale tym razem bez jakichś durnowatych snów.
Długo tkwiłem nad onanem sportowym, a po I Posiłku przepisałem symulację III, żeby była bardziej czytelna, bez bazgrołów i skreśleń.
Wyrzuty sumienia, bo najchętniej zabrałbym się za symulację IV i VI, wygnały mnie do piwnicy. Do holu przywlokłem kilka kartonów i zacząłem je opróżniać. Wszystkie rzeczy będą lądowały w domu do używania bieżącego, również w domu z tworzeniem zapasów łatwo dostępnych, aby ktokolwiek nas odwiedzający zabierał rzeczy, które mogą mu się przydać (a jest tego nadmiar gromadzony przez lata w Naszej Wsi, w Dzikości Serca, w Naszym Miasteczku i w Wakacyjnej Wsi), w PCK albo w worach i kubłach do odbioru wszelkich odpadów. I tak step by step...
Żonie dałem symulacje III i V zrobione już na czysto, żeby sobie porównała.
- Nie, ja jednak będę musiała zrobić po swojemu... - westchnęła, gdy zobaczyła końcowe wyniki tu i tu.
Czyli wróciła do stanowiska Ale to jest niemożliwe! Podtrzymywałem ją w tym postanowieniu, żeby zmierzyła się z tą materią i być może uspokoiła. Sam jestem ciekaw, co jej wyjdzie.
- Ale będę ro robiła do południa, kiedy mam świeżą głowę... - zaznaczyła.
Dalej ją podtrzymywałem. Ale znając ją, może to trwać i trwać. Kwestia motywacji. Jeśli uzna, że sprawa jest ważna i ją wciąga, to pójdzie stosunkowo szybko. Ale nawet wtedy będzie się zabierać, jak pies do jeża, bo to nie jej bajka. A skoro tak, będzie się przy tym męczyć i w końcu wyjdzie jakiś kaczan, a najpewniejsze jest to, że sprawę zarzuci wcześniej niż w połowie obliczeń natknąwszy się na pierwsze niejasności, nieścisłości i konieczność założeń, czyli wyboru. A z wyborem u Żony jest najtrudniej. Więc przedłużający się brak wyboru zacznie ją dość szybko zniechęcać, a nawet jeśli go dokona, to za chwilę będzie powstawać w niej pytanie Ale, czy ja to dobrze założyłam, bo to co wyszło ... jest niemożliwe? Sam jestem ciekaw, jak z faktu pieprznięcia głupich obliczeń wybrnie, jak to wytłumaczy.
Tak więc symulację, raczej, a nie symulacje, czarno widzę. Ale Żonie życzę jak najlepiej. Bez złośliwości.
Powyższy fragment przeczyta w najbliższy wtorek, po publikacji. Czy to coś zmieni? Otóż nic, bo raczej nie podda się moim insynuacjom, a jeśli zarzuci symulację, to na pewno poda bardzo sensowny powód. I na pewno nie będzie to fakt, że symulację przeanalizuje Trzeźwo Na Życie Patrząca, i ona oraz pozostali goście powiedzą, że w niej nie ma błędu.
Rzuciliśmy wszystko i z racji pięknej pogody wybraliśmy się z Pieskiem na spacer. Ubrałem się porządnie, "na Anglików".
- Bo jeśli się na nich natkniemy... - wyjaśniałem Żonie, dlaczego nie wybieram się "na menela".
W ostatniej fazie spaceru schodziliśmy po schodach, takich a la Hiszpańskich z Rzymu, długich i szerokich, których dawno nie odwiedzaliśmy. I może ich aura spowodowała, że nagle zacząłem mówić o symulacji Q-WOLNOŚĆ 20 LAT. Żonie nie trzeba było wiele, więc od razu namawiała mnie, żebym temat rozwijał. Zaproponowałem, żebyśmy wdepnęli do Stylowej, w której dawno nie byliśmy, abyśmy mogli tam wstępnie przedyskutować temat, a nawet dokonać pewnych obliczeń, zanim porządnie się do nich dobiorę w domu. W ten sposób stworzyłem alibi dla zjedzenia dwóch gałek lodów na osobę.
Już prawie wchodziliśmy do Stylowej, gdy natknęliśmy się na... Anglików.
Szli elegancko ubrani, można powiedzieć wystudiowani w każdym szczególe, oczywiście z dwoma berneńczykami Bo my bez nich nigdzie się nie ruszamy. Ponieważ było to już nasze drugie spotkanie, to zadzierzgnęła się od razu głębsza więź. Wymieniliśmy się numerami telefonów, bo obie strony podtrzymały chęć spotkania się u nas. Takiego pierwszego, "poważnego". W trakcie różnorodnych gadek wyszło, że w wielu sprawach zachowujemy się podobnie i mamy do nich podobny stosunek, a to dobrze rokowało. Poza tym po tym spotkaniu utwierdziliśmy się w naszych pierwszych odczuciach, że bardzo przypominają nam Helów. Bo oprócz wymienionych podobieństw sporo mieli z wyglądu, sporo z zachowania, no i z faktu, że mają dwa psy. On może trochę bardziej. No i wiek - są chyba w tym, w którym byli Helowie, gdy ich poznaliśmy (45 - 50 lat).
To spotkanie z nimi dopełniło dziwny zbieg okoliczności - dlaczego akurat dzisiaj schody, dlaczego myśl o Q-SYMULACJI 20 LAT i dlaczego akurat oni idealnie wpasowujący się w ten zbieg.
Rozmawialiśmy o tym przy lodach. I oczywiście o symulacji. Pomysł, na bazie którego była tworzona, nie był zupełnie nowy, bo wcześniej istniało wiele przesłanek, aby wreszcie taka idea mogła się pojawić. Po prostu wałkowaliśmy wiele wariantów, ale jednak żaden z nich nie zawierał WOLNOŚCI, a na pewno nie był przyobleczony w liczby. Dzisiaj po prostu nadałem mu nowego, innego sznytu. Stąd to quasi przed WOLNOŚCIĄ.
Sympatyczna kelnerka użyczyła nam dwie kartki papieru i zacząłem nanosić pierwsze liczby. A w domu od razu zasiadłem do symulacji i zdążyłem ją zrobić przed II Posiłkiem.
Żona westchnęła widząc ostateczny wynik.
- Jednak będę musiała zrobić po swojemu...
To mnie nie zraziło. Może tak być, że symulacje IV i VI nie ujrzą światła dziennego, bo zbledną przy VII, ale na pewno zrobię symulację Q-WOLNOŚĆ 10 LAT, czyli VIII. Może być ostatnią.
Pod wieczór zadzwonił Justus Wspaniały. Przyjedzie z ZiutoBrunami jutro w okolicach 15.00 - 16.00.
Ponownie zaczęła się dyskusja na temat przyzwyczajeń ich psów, które są w jawnej sprzeczności z naszymi i bertowymi. Oczywiście chodziło o częstotliwość spacerów, ich czas trwania i nieludzkie, tu niepsie, pory.
- Gdy wrócicie po 9. dniach, nie poznacie piesków. - Rano będziecie mogli się wysypiać...
- No, jeśli chcecie rano kupę w mieszkaniu! ... - przerwał mi Justus Wspaniały.
Do tego nie dojdzie, bo, po pierwsze, wstaję wcześniej niż on, a po drugie mamy ogród, gdzie będzie można pieski wypuścić na pierwsze siku i kupy, a dopiero po jakichś dwóch godzinach, na spokojnie, bez alarmu, jeszcze przed naszym I Posiłkiem, we dwoje z nimi wyjść. Berta będzie szczęśliwa, że przez ten czas niczego od niej nie chcemy.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu trzeciego serialu Pete kombinator.
- Wiesz - zagadałem, zanim poszliśmy na górę - on nie budzi we mnie specjalnych emocji, napięcia, jak można byłoby się spodziewać po fabule.
- To wynika z tego - Żona podjęła temat - że nie można "kibicować" żadnemu z bohaterów tak, jak to było w Breaking Bad. - Do żadnego nie można mieć indywidualnego stosunku, a więc się nie angażujesz. - Stąd więcej nie trzyma w napięciu niż trzyma. - Może to wina reżysera? - Główny bohater jest dobrany świetnie, ale cały czas postać grana przez niego jest wkurzająca. - A na pewno przypisywanie mu innych cech, których ewidentnie nie posiada z racji swojej śliskości, niemęskości, fizycznej rachityczności i pospolitej twarzy jest sporym błędem. - Ale oczywiście obejrzymy do końca, bo nie twierdzę, że ogląda mi się źle.
CZWARTEK (28.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Pół godziny przed planem.
Jeszcze w trakcie porannego rozruchu postanowiłem w lampie nad kuchnią wymienić dwie spalone żarówki. Tak, żeby Żona tego manewru nie widziała Bo tyle światła wystarczy i Co to, jakaś świetlica?!
Pieskowi, który normalnie leży na legowisku i nic go nie rusza pod warunkiem, że odbywają się tylko i wyłącznie Pana codzienne rytuały (rozpalanie, gimnastyka, warczenie ekspresu i ewentualne nanoszenie bierwion), niezmienne, nie mogło się to spodobać. Więc się od razu uczujnił, gdy Pan pod lampę postawił taboret i na niego wszedł. Bardzo nietypowe i podejrzane. Dodatkowo przy wykręcaniu przepalonych żarówek wydobywał się nieprzyjemny chrzęst, zupełnie niewytłumaczalny. Gdy wróciłem z nowymi żarówkami, Piesek już siedział i analizował. I, gdy ponownie wszedłem na taboret, Pieskowi było już za dużo. Bez paniki, ale konsekwentnie z legowiska się zebrał i zaczął maszerować w kierunku schodów. Chciałem zapobiec szuraniu jego pazurów na górze i budzeniu Żony, więc przymilnym głosem połączonym z cmokaniem starałem się Pieska wyhamować i zawrócić. Psu na budę. Piesek, nie w psie ciemię bity, od razu wyczuł fałsz i statecznie powędrował w górę, gdzie dość głośno się umościł. Wiedziałem, że Żona zaraz zejdzie na dół. Ale nie. Gdy się pojawiła, myślała że Piesek pojawił się na górze w środku nocy.
Oczywiście opisem zachowania Pieska była zachwycona.
- Jaka mądra... - Przecież nie będzie czekać, aż wydarzy się coś nieprzyjemnego połączonego ze złorzeczeniem Pana. - Lepiej zawczasu się usunąć.
Zaraz po tym wyczytałem w Kalendarzu Świąt, że dzisiaj są imieniny Berty. Stwierdziliśmy więc, że prezentem dla niej będzie dzisiejsze pojawienie się Ziutka i Bruna. Obaj mają do Berty fajny stosunek, nienachalny, kontakty są ograniczone do niezbędnego psiego minimum, co zdaje się całej trójce odpowiada.
W trakcie onanu sportowego usłyszeliśmy na Pięknej Uliczce charakterystyczny hałas powodowały pracą dmuchaw i podkaszarki spalinowej. Z jednej strony ten hałas i smród spalin wytwarzane przez urządzenia sterowane najczęściej zapasionymi panami nas wkurza, a z drugiej podziwiamy. Bo ile można tak dmuchać? Co drugi, trzeci dzień?... Na dodatek, co jakiś czas jeździ tam i z powrotem takie zgrabne autko, ostatnio dwa dni temu, które obrotowymi szczotkami wszystko zamiata, w tym liście tak, żeby panowie dmuchająco-warcząco-smrodzący nie mieli co robić. Ale ci i tak przyjeżdżają. Z tego wysnuliśmy wniosek, że Piękna Uliczka musi być w szczególny sposób ważna, skoro tak dbają o jej wygląd. Może mieszka na niej jakiś prominent, o którym nic nie wiemy, i na samą myśl, że mieszka gdzieś tuż obok, od razu zrobiło nam się lepiej. To niech sobie dmuchają, warczą i smrodzą.
Po I Posiłku zabrałem się za symulację VIII Q-WOLNOŚĆ 10 LAT. Poszła sprawnie, zwłaszcza że mogłem odnieść się do symulacji VII. Ale i tak ostatecznie rozbolała mnie głowa. Obie, "na ostatnich nogach", bo w końcu mi się przejadły, przybliżyłem Żonie. Tym razem nie powtarzała Ale to jest niemożliwe! (przywykła?), tylko ze sporym współczuciem kazała mi się położyć i odpocząć.
Byłem bliski tego, ale ostatecznie zabrałem się za kilka drobiazgów, które należało przed przyjazdem Justusa Wspaniałego zrobić. Wspólnie z Żoną udało się zwinąć plandekę, która swego czasu przykrywała górę drewna i mokła. A mokrej nie należało zwijać, bo potem w środku to tylko sama pleśń. Wysuszyć nie było gdzie i kiedy, bo ciągle padał deszcz (noce), albo siąpiło (dni). Dzisiaj rano jakimś cudem udało się plandekę rozłożyć na płocie i na kompostowych silosach, a mocny wiatr dokonał swego.
Potem sprzątnąłem hol. Wyczyszczone, a zbędne nam buty, zapakowałem do dwóch worków z przeznaczeniem do PCK, detal kuchenny (sztućce, wyciskarki, sitka, lejki, drewniane łyżki, korkociągi, itp.) wyniosłem do spiżarni.
Akurat w trakcie tych prac zadzwonił Syn. Długo rozmawialiśmy o psach w kontekście dzisiejszego przyjazdu i dłużej o Wnukach. Pojawiły się dwa newsy, że tak powiem po polsku. Okazało się, że klasie Wnuka-I zrobiono bez zapowiedzi próbną maturę z fizyki. I tylko on z jakąś drugą osobą zdał. Jaja normalnie... Poza tym Syn miał okazję poznać wiele koleżanek i kolegów z klasy Wnuka-I, którzy pojawili się u nich w domu w związku z jego urodzinami.
- Tato, wynieśliśmy się z domu z Synową, żeby młodzież miała trochę luzu i żeby ich nie krępować. - Gdy wróciliśmy, Coca Cola i jakaś oranżada były nietknięte, w trakcie grilla w ogrodzie nie było żadnych wrzasków, naczynia były pomyte i wszystko wysprzątane. - Normalnie szczena nam opadła.
- Ale wiesz, że masz super kolegów i koleżanki w klasie? - powiedziałem do syna.
- Wiem. - Odpowiedział z pełnym przekonaniem i satysfakcją.
Z kolei Wnuk-II zakomunikował ojcu Tato, ja w zasadzie to już jestem dorosły. I postanowił podjąć się pracy. W jego szkole (zjawia się tam raz w tygodniu) poszukiwali osoby sprzątającej, a warunkiem było ukończone 15 lat.
- Poszedł więc do dyrektorki i się zgłosił. - O mało go nie przyjęła, ale na przeszkodzie stanęły jakieś względy proceduralne. - Pytam go A na co ci pieniądze?, a on Uzbieram sobie i coś kupię. - Ponieważ płatna praca nie wypaliła, zgłosił się w szkole jako wolontariusz. - Przyjeżdża do niej dodatkowo i uczy kolegów i koleżanki angielskiego i matematyki. - A on przecież jest w pierwszej klasie szkoły średniej, a nie, na przykład, w ostatniej.
- Wcale bym się nie zdziwił - odparłem przekonany - gdyby kiedyś przypadł mu w udziale Nobel.
Justus Wspaniały przyjechał sporo przed 15.00. Natychmiast, żeby być spokojnym, wszystkie psie szczegóły rozpisałem na kartce, a więc - ilość posiłków dziennie i ich waga, terminy w ciągu dnia, czyje obroże i smycze oraz miski, kiedy spacery uwzględniając naszą specyfikę codziennego życia.
Dopiero potem mogliśmy pieskom dać jeść (sam ważyłem z przeszkadzającą pomocą Żony i Justusa Wspaniałego) i wreszcie mogliśmy sami zjeść II Posiłek. Po czym zaliczyliśmy spacer, żeby przećwiczyć wszystkie procedury i myki. I dopiero wtedy Justus Wspaniały mógł spokojnie wyjechać.
Miał do nas zadzwonić po powrocie do domu. W końcu trochę zdenerwowani zadzwoniliśmy my, akurat, gdy wchodził do domu. Po drodze był jakiś wypadek, więc wracał opłotkami i podróż się wydłużyła. Lekarka wróciła z pracy i oboje szykowali się do jutrzejszego wyjazdu. W domu mieli pusto, analogicznie odwrotnie niż my.
Przed pójściem na górę wypuściliśmy trzy pieski na ogród. Bertę luzem, gości na smyczy pomni messengera Lekarki Ziutka nie puszczajcie w ogrodzie luzem, bo może z tęsknoty za nami uciec! I bez tej uwagi nigdy byśmy go tak nie puścili. Wiedzieliśmy, co potrafi. Bruno nie jest skomplikowany. W głowie ma jedno - żarcie. Żeby było łatwiej jutro już będziemy go puszczać w ogrodzie bez smyczy. Bo dwie w tych zaroślach i chaszczach nieźle się plączą.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
PIĄTEK (29.11)
No i dzisiaj wstałem kwadrans przed 06.00.
Noc przebiegła nadzwyczaj spokojnie. Nawet spokojniej niż bywa.
Gdy schodziłem na dół i Ziutek, i Bruno na trzy cztery zeskoczyli z narożnika (chyba tam spędzili całą noc) i radośnie pędem przylecieli do mnie przy intensywnej pracy dwóch ogonów. Zupełnie nie jestem do tego przyzwyczajony, w dodatku w wersji duo. Wygłaskałem i wyczochrałem oba łby i cztery uszy. Po czym nie odstępowali mnie na krok, co utrudniało zwykłe nawet poruszanie się, a co dopiero przynoszenie bierwion, rozpalanie i gimnastykę.
Radość swoją zmultiplikowali, gdy ujrzeli schodzącą Żonę. Wraz z nią pojawił się Piesek, co jest ewenementem. Zanim Żona wstała z łóżka, przyszedł do sypialni i chyba razem z żoninym wsparciem chciał od razu zejść na dół. A bo to wiadomo, co tam mogło się dziać? Lepiej było mieć na to psie oko, a lepiej nos.
Dziać się nic nie działo, więc pieski się uspokoiły. Berta i Ziutek zalegli na miękkich spoczynkowych miejscach, tylko Bruno na twardych, za to strategicznych. Leżał obok mnie na kaflach, w centralnym miejscu kuchni. W końcu i on się wyniósł na bardziej przyjazne miejsce.
Poranne życie jako tako wróciło na tory. Żona oddała się swojemu 2K+2M, a ja onanowi sportowemu.
Z całej tej porannej sytuacji zdaliśmy relację Lekarce, która jeszcze przed wyjazdem na lotnisko zadzwoniła do nas, chyba po to, żeby się uspokoić i przekonać, że może lecieć na Dominikanę.
Tak więc rozpoczęliśmy z pieskami dzień pierwszy.
Gdy je rano wypuściłem na ogród (Ziutek na smyczy, Bruno luzem), od razu przypomniały mi o płatach słoniny, o których dawno już zapomniałem, zwłaszcza że do tej pory nie było sikorek. Płaty spokojnie sobie wisiały poddawane wpływom atmosferycznym. Te jednak nie miały żadnego znaczenia w przypadku piesków. Od razu przysmak został zlokalizowany. Krążyły wokół niego nie mogąc go capnąć. Jak rok temu.
Już o 09.00 pieski dostały jeść. I tu nabyliśmy kolejnych doświadczeń. Bruno swoją porcję wessał (chrupków nie gryzie) w 15 sekund, Ziutek jadł statecznie, więc go zostawiliśmy w spokoju samego. I to był nasz błąd, bo nie zostawił go Bruno i ... Berta. I, gdy Ziutek nie dojadł, rzuciły się do jego miski. Bruno gwałtownie, Berta statecznie. My też gwałtownie słysząc co się święci. Resztki udało się uratować.
O 10.00 wyruszyliśmy w pięcioro na spacer. Bruno bardzo szybko urżnął sążnistą kupę, taką, że nawet Berta by się jej nie powstydziła. Zresztą w czasie spaceru zrobił to jeszcze dwa razy. Berta raz i już zaczynaliśmy się martwić o Ziutka, ale na końcówce powrotu i on sobie ulżył. Nagle zaczął się charakterystycznie zachowywać (u piesków, z wyjątkiem Bruna, są to trochę przyspieszone ruchy, poszukiwanie dogodnego miejsca za pomocą nosa przy zniżonej sylwetce oraz częste nawroty w miejscu), więc wstąpiła w nas nadzieja. Ulga objawiła się tym, że radośnie i susami wyskoczył z traw.
Wszyscy wracaliśmy zadowoleni. I w takim zadowoleniu mogliśmy "spokojnie" zjeść I Posiłek.
Trzeba było zabrać się za życie w kontekście przyjazdu gości. Przygotowałem spory zapas bierwion i zabrałem się za odgruzowanie, tym razem ewidentnie ze względu na ich przyjazd. I już się zaczęło zmierzchać. Trzeba było znowu wyjść z dwoma chłopakami.
Poszedłem więc z nimi sam
I dopadł mnie dziwny stan.
Nie spodziewałem się go. Bo oto trzymając obie smycze widziałem to co zawsze, gdy wychodziłem z Justusem Wspaniałym - dwa dupska, charakterystyczne chody i zachowania nacechowane totalną energią, ale chyba uświadomiona nagle odpowiedzialność bardzo mi przybliżyła Nowych w Pięknej Dolinie. Wręcz czułem ich obecność. Poza tym nagle zdałem sobie sprawę, że oto w rękach trzymam część istotnego dla nich życia i że ja przecież w ich życiu uczestniczę, może nawet mocniej niż dotychczas. Co tu dużo gadać - mocno utożsamiłem się z Lekarką i Justusem Wspaniałym. Przez psy stali mi się bliżsi.
Gdy wracaliśmy, natknęliśmy się na Cycu. To ten nasz psi sąsiad, basset, zaprzyjaźniony z Bertą. Jego pan, kilkudziesięcioletni mężczyzna, taki milczek, powoli oswajał się z nami i po wielu miesiącach, gdy na spacerach się spotykaliśmy, nawet z nami rozmawiał. Raz nawet, gdy wybierał się w daleką podróż i miał problem z zostawieniem Cycu, zaofiarowaliśmy się, że możemy się nim zająć. Ale do tego nie doszło.
I któregoś razu z Cycu ujrzeliśmy młodego chłopaka.
- A gdzie tato?
- Tato od miesiąca nie żyje. - Zawał.
Syn podobny milczek, ale psia przyjaźń została podtrzymana.
Cała trójka była do siebie nastawiona przyjaźnie - zainteresowanie, wąchactwo i intensywna praca ogonów. Jednak dość szybko Bruno olał całe towarzystwo i zajął się swoimi pobliskimi sprawami. Cycu zaś zaczął dość intensywnie wąchać fiuta Ziutka, który to znosił cierpliwie. Cierpliwie też znosił początki lizania, ale ile można. W końcu warknął, ale było widać, że bez specjalnej agresji, tylko na zasadzie Ale spierdalaj, gnoju! Bruno natychmiast zawrócił i poważnie warknął na Cycu, z ewidentną agresją i ostrzeżeniem Te, facet, uważaj, kurwa, nas jest dwóch, pedale!
Wszyscy jednak rozstali się w zgodzie.
W domu od razu zaserwowałem jedzenie korzystając z doświadczenia. Pilnowałem, aż Ziutek skończy nie dopuszczając aby Bruno czy Berta się wcięli. Zaraz po tym Żona śmiejąc się zagadała do chłopaków specjalnie w stylu Lekarki, czyli infantylno-kobieco-specjalnie-modulowanym głosem jednocześnie je czochrając Ach pieski, jakie wy jesteście najśliczniejsze na świecie! I jakie najmądrzejsze!
Po wieczór zdążyliśmy jeszcze przedyskutować symulację VII, a potem rozpaliłem w kominku. Byliśmy gotowi przyjąć gości.
Przyjechali przed 19.00. Po opanowaniu sytuacji i rozlokowaniu się wstępnie posilili się śledzikami, a dopiero za jakiś czas na ławie przy narożniku pojawił się pieczony boczek dochodzący w piekarniku od jakiegoś czasu. Musieliśmy odgrodzić się fotelami i taboretami od piesków, zwłaszcza tych dwóch, zwłaszcza tego jednego. I tak zeszło do pierwszej w nocy.
Siedzieliśmy przy drinach, piwach, Pilsnerze Urquellu i nalewkach. Goście przywieźli ze sobą jakieś piwne wynalazki (0%), ale też w prezencie dla mnie 10 czteropaków Pilsnera Urquella. Trzeba powiedzieć, że się znaleźli. Promocyjne zapasy sprzed kilku miesięcy się kończyły (zostało 6 butelek) i 40 puszek dawało nadzieję na dotrwanie do sensownej przedświątecznej promocji. Sygnał do nalewek dał Kolega Inżynier(!), czym nas zaskoczył w dwójnasób. Bo nie dość, że poprosił o alkohol, to jego prośba zaświadczała, jak dawno u nas nie był. Wyszło, że 7-8 miesięcy. Nalewka z czarnego bzu musiała się sprawdzić, bo jest z kategorii szlachetnych, natomiast co do nalewki z pigwowca zdania były podzielone. Przedmiotem dyskusji była jej ewidentna cierpkość, dla jednych stanowiąca plus, dla innych minus. Chyba jednak będę musiał ją delikatnie dosłodzić.
Rozmowy były o wszystkim, czyli o życiu, w tym o naszych planach i symulacjach. Przy tych ostatnich iskrzyło, bo zostały podważone dość brutalnie, słusznie raczej, moje fundamentalne założenia, przez co jednak podważenia gości będę musiał uwzględnić i zrobić kolejne założenia i ... symulacje. Tym razem jeszcze bardziej skomplikowane. Ogólnie z tego faktu byłem zadowolony, tylko ta brutalność i bezwzględność...
Nie wiem, co mnie naszło, ale zadałem pytanie Kto z nas, tu obecnych, ma "wolną" głowę?, czyli, jak śpiewa DAAB "spokój w głowie" w kultowym utworze Fala ludzkich serc (przypomnę - ich Ogrodu serce <W moim ogrodzie> jest od "zawsze" na 1. miejscu mojej Setki).
Nie miał nikt.
Trzeźwo Na Życie Patrząca martwi się o pracę. Dzisiaj jest, jutro może nie być, bo w korporacjach z dnia na dzień wszystko się potrafi zmienić. No i dwie kilkunastoletnie córki.
Konfliktów Unikający martwi się o niezakończony projekt, za który jest odpowiedzialny, a który się nie domknął. Znowu w korporacji. Poza tym matka...
Kolega Inżynier(!) martwi się o kolano. Zaniedbana od wielu lat łąkotka się odezwała i trzeba by operować. A do tego się nie rwie. Poza tym dwie kilkunastoletnie córki, matka i siostra... Za to sytuacja finansowana poprawiła się na tyle, że jego wizja eksponowana przez kilka ostatnich lat Będę bezdomny i będę grzebał w śmieciach!, eksponowana zawsze z dziwną, chorobliwą, masochistyczną satysfakcją, upadła. Będzie jednak domny i nie będzie grzebał w śmieciach, z czego wydaje się być zadowolony.
Modliszka Wegetarianka martwi się o pracę i o swoją w tym kontekście przyszłość. Wielokrotnie o niej rozmawialiśmy, jako o Wielkiej Nieobecnej, w różnych kontekstach starając się ją sobie przybliżyć, bo przecież w końcu się nie znamy. Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że oboje w końcu zatrzymają się u nas na kilka nocy na początku stycznia przyszłego roku.
A my? Najlepiej o naszym stanie świadczy fakt, że pracujemy nad symulacjami. Nic dodać, nic ująć.
Z Żoną zszokowaliśmy się tak późną porą A my nie w łóżku?! Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający spali w górnym gościnnym mieszkaniu, Kolega Inżynier(!) na dole, w Bawialnym.
SOBOTA (30.11)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
0 07.00 przyszedł Ziutek i dziesiątki razy mnie "zasysał" jednocześnie dotykając mnie zimną nosową kropką. Wyczochrałem go, po czym wrócił na dół i spokojnie spał. Wybudził mnie chwilę wcześniej swoimi susami po schodach, bo obaj z Brunem zawsze je pokonują po kilka stopni naraz. Nie to co Berta, która porusza się majestatycznie, łapa za łapą, zaliczając każdy stopień.
- Chyba szukał swojego pana - wyjaśniała Żona, która oczywiście też się wybudziła. - Ale wywąchał ciebie, więc chyba stwierdził Może być, zwłaszcza że go wyczochrałeś. - Mógł spokojnie wrócić na dół.
Do 08.00 drzemałem nie chcąc budzić Kolegi Inżyniera(!).
Rano wszystko robiłem w towarzystwie dwóch piesków - rozpalenie, Blogowe dla Żony i dla mnie, kawy dla Trzeźwo Na Życie Patrzącej i dla Konfliktów Unikającego, którzy niepotrzebnie zeszli na dół tak wcześnie, zamiast spać oraz dla Kolegi Inżyniera(!). Od razu też wypuściłem chłopaków na ogród, a za chwilę mogłem dać im jeść. Był względny spokój, więc zabrałem się za I Posiłek. Było co robić - cztery porcje twarogu (Żona, Trzeźwo Na Życie Patrząca oraz Konfliktów Unikający i Kolega Inżynier(!), mimo że panowie pisali się również na jajecznicę, której zrobiłem trzy porcje.
Tak posileni goście wyruszyli na szlaki turystyczne, a my spokojnie poszliśmy sobie na spacer z pieskami. Po powrocie czas w ciszy wykorzystałem na sportowy onan, pisanie i godzinne spanie na górze. Zwłaszcza to ostatnie bardzo dobrze zrobiło... Żonie.
Gdy goście wrócili, musieliśmy omówić szlaki, Piękne!, i obejrzeć zdjęcia - piękne. Ja jeszcze, żeby mieć spokój ducha, poszedłem na wieczorny spacer z pieskami.
Moje urodziny uczciliśmy formalnie pobytem w Lokalu z Pilsnerem II. Szliśmy doń żwawo, ożywieni czekającymi nas atrakcjami i przyjemnościami. I jak zwykle, było sympatycznie, wesoło, bo kompania właściwa, jedzenie i picie wyszukane, ale przecież kiedyś musiało się to skończyć. Nie żebym narzekał, żeby było mi smutno, ale to brutalne przejście do rzeczywistości... Za gwałtowne. Żeby je trochę załagodzić, zaproponowałem małą wycieczkę, która miała pewne odniesienia do naszych symulacji. Całe grono gości, trzeba to oddać, subtelnie niczego nie komentowało.
Gdy wróciliśmy do domu, od razu w przedpokoju natknęliśmy się na lekki kipisz. Worek z butami do PCK został rozdarty, a z niego wywleczone kapcie Żony. Z moich zaś, tych ciepłych, z pary, jedna sztuka zniknęła. Znalazłem kapcia w salonie przy narożniku. Na szczęście nic mu się nie stało. Podejrzenie padło do Ziutka, bo on zdecydowanie jest bardziej uczuciowy niż Bruno. Widocznie Żona przy wychodzeniu nie zatrzasnęła dobrze wewnętrznych drzwi, a Ziutek widząc drobną szparkę dał radę. I starał się sobie ulżyć w tej tęsknocie.
Znowu zasiedliśmy na narożniku przy kominkowym ogniu, ale dotrwaliśmy, ja z Żoną, do 21.30. Goście zaś siedzieli godzinę dłużej. Emocje wyraźnie opadły. Cały towarzyski impet praktycznie skumulował się na wczorajszym wieczorze, dzisiaj zaś zostały resztki. Nie mówię, że smętne, ale takiej iskry jak wczoraj nie było. Do tego dołożył się zapewne sympatyczny, czytaj: syty posiłek, no i okrutne, wczorajsze zakłócenie dobowego rytmu. Trzeba było się poddać.
NIEDZIELA (01.12)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Praktycznie po 10. godzinach snu.
W nocy na górę przyszedł Ziutek (musiał to być on), ale nie wszedł do sypialni, tylko stał na progu i wywąchiwał. Widocznie wszystko mu się zgodziło, bo zaraz potem wrócił na dół. Ale gdy wstaliśmy już z Żoną całkowicie, znowu przyszedł. Do łazienki, niezbyt sobie znanej, wchodził bardzo ostrożnie, sczajony i niepewny przy zachęcającym merdaniu ogonem. Wyczochrany poczuł się pewniej na tyle, że w którymś momencie pchał się do łóżka. Skoro u Państwa może...
Grudzień powitał nas adekwatnie i ładnie. Gdy od razu, nawet przed rozpaleniem w kuchni, wyszedłem z chłopakami na ogród, zostałem zaskoczony pięknym przymrozkiem, szronem i chrzęstem pod nogami. Było - 4 stopnie przy lazurze nieba.
Sporo przed 09.00 wszyscy zebrali się już w kuchni tak, że ledwo zdążyłem rozpalić. Ale aura była i możliwość podgrzewania kubków też, żeby wszystkim można było zrobić pobudzające kawy i Blogowe. I musiałem od razu dać pieskom jeść.
A zaraz potem zabrałem się za przygotowanie I Posiłku. Tym razem twaróg (z oliwą, czosnkiem, cebulą, papryką, wędzoną makrelą, solą i pieprzem) dostał się Żonie, Koledze Inżynierowi(!) i mnie, a jajecznica na smalcu, boczku, cebuli i papryce Trzeźwo Na Życie Patrzącej, Konfliktów Unikającemu i ... Koledze Inżynierowi(!). Nie, żebym wymawiał.
I w trakcie tego czasu naszło nas na wspomnienia i bieżące przemyślenia rodzinne, stare i obecne relacje na linii rodzice i dzieci (my rodzice i my dzieci). A to jest zawsze ciekawe, bo nikt nie może, nie mógł i nie będzie mógł przejść nad takimi elementami (emelentami) życia bez emocji. Nie da się. Dodatkowo ciekawe, bo każdy ma swoje, podobne i jednocześnie różne względem innych. Życie...
Jednocześnie w czasie posiłkowej nasiadówy można było poobserwować sobie, ku naszemu ubawowi, zachowania trzech piesków, a zwłaszcza jednego, Bruna. Celnie to ujął Kolega Inżynier(!).
- Gość ma niczym niezachwianą wiarę, bez względu na to, co by się działo, że wygra szóstkę w totolotka. - Czyli że dostanie kolejne porcje jedzenia w wielkościach olbrzymich, mimo że przed chwilą jadł. - A tu, czasami, jak w życiu, trafi się zero lub jedynka. - A dzisiaj, na przykład trójka, bo mógł wylizać talerz po jajecznicy. - Skrzętnie oczywiście.
Przed południem goście wyjechali. Na taki termin wyjazdu lekko naciskał Kolega Inżynier(!) z tylko sobie znanych powodów. Nikt nie wnikał.
Zaraz potem poszliśmy na długi spacer. Zaznaczam, że określenie "długi" w naszym przypadku byłoby, i chyba będzie, przedmiotem drwin i wyszydzania ze strony Justusa Wspaniałego Bo w długich spacerach jestem dobry!, ale chłopaki były zadowolone. Zwłaszcza Ziutek, bo w sobie tylko wiadomy sposób wyczaił kota, który siedział na środku łąki, naprawdę daleko od nas. I jako kot miał wszystko w dupie ewidentnie drażniąc Ziutka. A temu niewiele potrzeba. Natychmiast zamarł w pozycji "polowanie", a ja wiedziałem, co to oznacza z racji własnych doświadczeń, jak i z racji wielokrotnych opisów Justusa Wspaniałego, przede wszystkim. Więc też natychmiast zamarłem ciekaw, co będzie. Jednocześnie odpowiednio ustawiłem stawy barkowe, łokciowe i kolanowe, żeby zabezpieczyć je przed uszkodzeniem.
A co miało być? Nastąpił gwałtowny atak. Wyskok Ziutka przy natychmiastowym osiągnięciu maksymalnej prędkości spowodował, że musiałem się zmierzyć z poważną energią, bo jednak chłopak swoje waży. Wszystkie stawy wytrzymały i z racji ich oczywistego wieku byłem z nich dumny. Dopiero za drugą próbą Ziutka Bruno się wzbudził, ale nie dlatego, że kota zobaczył, bo przez cały czas go nie rejestrował, ale dlatego, że Ziutek emanował czytelną postawą "zagryźć", co dla Bruna było jednak wtórne, bo nie kojarzył faktu, że przecież kota można byłoby zjeść. Przewidując atak dwóch psów dodatkowo ustawiłem ciało tak, że odchyliłem je od pionu o jakieś 30 stopni i się zaparłem. Cały organizm zachował się bez zarzutu. Za chwilę wyczaiłem, że gdy wezmę Ziutka na krótką smycz, to się temu poddaje i emocje mu mijają. Tedy wracaliśmy spokojnie, bo Bruno, po jednym, niezrozumiałym dla siebie wyskoku, wszystko olał poddając się wąchactwu. A Berta? Czy muszę dodawać, że przez cały czas miała na wszystko wywalone?...
Dodam tylko do tej relacji, że Żona wszystko widziała...
Gdy wróciliśmy, w domu panowała cisza. Zakłócana tylko co jakiś czas naszym wstawaniem. Nie dlatego, że robiliśmy to głośno. Nie. Po prostu nasz ruch od stołu, czy od kanapy, ruch w ogóle, natychmiast upoważniał Bruna, żeby się zerwać w ramach oczekiwania na szóstkę. A skoro on się zrywał, to zrywał się również biedny Ziutek, wyrwany z błogiego leżenia na dywaniku tuż obok Q-Pani, przed ciepłą kuchnią.
Jedynym wyjściem z takiej sytuacji było natychmiastowe możliwe zajęcie pozycji siedzącej. Wtedy Bruno się uspokajał, a Ziutek tym bardziej. Obaj od razu zajmowali swoje senne pozycje. Taką zaś miała przez cały czas Berta, której nie mógł ruszyć tak głupi fakt, jak wyjście Pana lub Pani do kuchni czy do łazienki.
W tym całym błogim stanie Żona mogła załatwić jakieś sprawy przy laptopie, a ja pisać i przeprowadzić zaległy i bieżący onan sportowy. Niedzielna sielanka, wprost.
Zmierzchało się, gdy wyszedłem z chłopakami na spacer. Bez historii.
Po powrocie my zjedliśmy II Posiłek, pieski również po regulaminowym, pospacerowym odczekaniu. Żona wpadła na świetny pomysł. Ponieważ Ziutek poprzednio zostawił niedojedzoną 1/3. porcję suszek (upilnowałem, żeby Bruno się do nich nie dobrał, a był bliski, bo zachodził mnie gwałtownie a to z jednej, a to z drugiej strony nadziewając się na mój refleks, o który mógł mnie nie podejrzewać), to teraz do porcji dodała mu pysznego bulionu. Wnioski wyciągnęła z poranka, gdy gotowała Bercie jedzenie oraz podgrzewała w kuchni boczek. W związku z tym Ziutek miał w dupie hol i miskę z suszkami i tylko po salonie, a zwłaszcza po kuchni latał intensywnie z zadartą do góry głową i jeszcze bardziej zadartym nochalem, co samo w sobie było zabawne. Ale przez to długo nie dawał się z powrotem ściągnąć do holu, w którym warowałem, nomen omen, broniąc miski przed Brunem. W końcu przyszedł i mocno niechętnie (Żona powiedziała, że po hrabiowsku) raczył co nieco dzióbnąć.
Do miski Bruna Żona też dodała trochę bulionu, ale to przecież było bez znaczenia.
Bardzo wcześnie, wieczorem oczywiście, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
PONIEDZIAŁEK (02.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
Kwadrans przed alarmem.
Nic dziwnego, skoro wczoraj przed 20.00 już spałem.
Pieski na dole, tuż przy schodach, witały mnie machliwymi ogonami utrudniając zejście. Dały się wyczochrać i dalej utrudniały. Przy robieniu Blogowych "tradycyjnie", na dzień dobry, żeby się nazywało, dostały po kawałeczku masełka i zaległy z powrotem dopiero, gdy zasiadłem przed laptopem. W środku nocy raz słyszałem charakterystyczne chrobotanie pazurów o podłogę i charakterystyczne wdmuchy i wydmuchy powietrza na progu sypialni. Ale rano nie byłem pewny, czy to był Ziutek, bo na górze, na legowisku spoczywał kloc i posapywał. Więc cholera wie.
- To musiał być Ziutek - wyjaśniła Żona, gdy zapadła już na kanapie przed kuchnią - bo kroki były zdecydowanie delikatniejsze i subtelniejsze.
W kwestii karmienia chłopaków wszystko już wiemy. Szybko się nauczyliśmy. Nie wolno wsypywać suszek z kubka do stojącej nisko, praktycznie na podłodze (jest taka metalowa podstawka) miski, bo na to nie pozwala Bruno. Konflikt, którego on przecież nie chce, polega na tym, że nie sposób suszek normalnie wsypać, bo tak się pcha (a i to jest mało powiedziane), że natychmiast zostają rozsypane, co w zasadzie nie robi mu różnicy. Może z takim wyjątkiem, że te z podłogi stara się jeszcze szybciej wessać. Bardzo złym rozwiązaniem jest próba takiego napełnienia miski Ziutka (mają oddzielne, specjalnie oznaczone). Wtedy Bruno dostaje jeszcze większej energii i zawsze wygrywa wyścig, bo Ziutek odpuszcza. Dzisiaj więc zabrałem obie miski, na komodzie napełniłem je stosownymi porcjami, Żona dodała bulionu i można było je stawiać na podstawki. Przy czym oczywiście najpierw Brunowi, żeby w ten prosty sposób zyskać na czasie (przypomnę -15 sekund) i spokojnie ustawić drugą miskę. Gdy już Ziutek je, powoli i ze smakiem, Bruno to szanuje, jak każdy dowolny pies, bo przy jedzeniu żartów nie ma.
- No, hrabia normalny z tego Ziutka... - zauważyła Żona siedząc na schodach, gdy ja stałem czujnie nie spuszczając Bruna z oka. - Je powoli i w międzyczasie sobie popija...
Przed I Posiłkiem zadzwoniła Pasierbica. Z Matką temat oknuwały wcześniej w tajemnicy przede mną, ale ponieważ dzisiaj wszystkie puzzle powskakiwały na swoje miejsce, to mogły się przyznać. Bo ponoć, gdyby to zrobiły wcześniej, to bym im do Świąt nie dał żyć. Otóż zostaliśmy z Bertą zaproszeni do Krajowego Grona Szyderców, co należy rozpatrywać w kategorii pewnej sensacji. Nie dlatego, że nigdy nie chcieli, ale ze względu na życie w Metropolii i paczworkowe skomplikowane powiązania rodzinne. Dodatkowo będą Byli Teściowie Żony, którzy na takie spotkanie i w takim składzie bardzo się ucieszyli. Nareszcie będę miał z kim napić się w Święta wódki. A już straciłem nadzieję. Możemy nawet przyjechać dzień przed Wigilią, ale z tym to się zobaczy, bo akurat mamy gości i trzeba to wszystko połączyć w jakim takim komforcie.
Po I Posiłku załatwiłem kilka spraw. Kupiłem Socjalną, w tym niegazowaną, bo Żona w porze zimowej na nią "przeszła", odebrałem naklejki na segregacyjne worki i przede wszystkim wymieniłem opony na zimowe. I po powrocie w zasadzie już tylko pisałem nie licząc obowiązków związanych z chłopakami.
Aha, trójstronnie, a w zasadzie czterostronnie udało mi się jeszcze omówić mój przyjazd do Metropolii i do Sypialni Dzieci. Z właścicielem mieszkania, w którym mieszka Teściowa, z nią i z Synem, ustaliłem, że przyjadę w piątek, 13. grudnia, najpierw do Teściowej, aby ustalić, jak co roku, parametry wynajmu na kolejny, a potem do Wnuków. Do Uzdrowiska wracałbym w niedzielę.
Wieczorny spacer odbył się bez historii. Dla piesków. Ale i tak były zadowolone, bo od jakiegoś czasu wybrałem trasę dla nich znacznie ciekawszą. Tyle tam wąchactwa... Ja za to w drodze powrotnej miałem drobną niespodziankę. Ku mojemu zaskoczeniu i zdziwieniu nad głową przeleciał bardzo duży klucz gęsi. W Pięknej Dolinie była to codzienność, ale i tak zawsze człowiek zadzierał głowę do góry. A tu dla mnie po raz pierwszy. Skąd się wzięły w tych terenach? Wzruszyłem się słysząc charakterystyczne gęganie. I wróciły wspomnienia.
Wieczorem, po II Posiłku, domykaliśmy dzień - ogród i pieski, naniesienie bierwion, pisanie i szykowanie się do kolejnego odcinka serialu Pete kombinator.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego smsa, takiego rzetelnego, uczciwego, z którego treścią zawsze się utożsamiałem i utożsamiam: Wez sprawy w swoje rece. Kazdy czas jest dobry... (pis. oryg.) To przesłanie mogłoby nawet pretendować do cytatu tygodnia.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.27.
I cytat tygodnia:
Wszystko jest możliwe, a co nie jest, zajmuje tylko trochę więcej czasu. - Arne Dahl (szwedzki pisarz, krytyk literacki i literaturoznawca)