30.06.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 209 dni.
WTOREK (24.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
W dość skomplikowanych układach przystąpiłem do codzienności.
W piątek, 20.06, wstałem o 06.30.
Przed wyjazdem do Nowych w Pięknej Dolinie poranny rozruch przebiegał standardowo. Nawet zagrałem w warcaby z Q-Wnukiem. Robił to chętnie, bo mu zapowiedziałem, że jeśli ze mną wygra, dostanie za każdą partię 5 dych. Pierwszą z cyklu judzenia mamoną przegrał.
Był czas na spokojne pakowanie się i nawet na moje odgruzowanie się (80%).
Wyjechaliśmy o 10.40 zostawiając po raz pierwszy Tajemniczy Dom i Pieska pod opieką Krajowego Grona Szyderców.
Podróż była sympatyczna, bo nie dość, że byliśmy spokojni o dom i o Bertę, była piękna pogoda, to jeszcze po drodze nie było żadnych problemów, no i przede wszystkim dlatego, że zrobiliśmy sobie taką niedużą wycieczkę i zwiedziliśmy małe, ciekawe miasteczko. Trudno było powiedzieć, czy urokliwe, bo pobyt był jednak pobieżny i jednostronny. Ale całość zrobiła pozytywne wrażenie. Chociażby przez tak prosty fakt, że w Biedronce udało mi się kupić czteropak Pilsnera Urquella. W poszukiwaniu przejrzałem po kilkakroć wszystkie piwne regały, ale PU nie było. Dość zrezygnowany miałem już kupić Zatecky'ego, gdy w sporym zaskoczeniu ujrzałem taki czteropak w jakimś dziwnym miejscu, wśród wód i innych napojów. Widocznie jakaś dobra dusza zostawiła go tam ostatecznie rezygnując z zakupu.
Do Lekarki i Justusa Wspaniałego przyjechaliśmy o 15.30. Jak zwykle w takich razach zapanował chaos i trzeba było mu się poddać. Od razu "chaotycznie" zasiedliśmy w salonie i z miejsca mieliśmy świetne nastroje. A ja to już w ogóle, bo Justus Wspaniały uraczył mnie piękną i chłodną puszką Pilsnera Urquella. Dziegciem w beczce miodu była tylko moja świadomość, że dałem ciała wobec chłopaków, czyli Ziutka i Bruna. Miałem przywieźć im żwacze, ale zapomniałem. Obaj o nich pamiętali i świetnie kojarzyli z moją osobą, przy czym Ziutek witał się ze mną jednak jak bezinteresowny kumpel, Bruno zaś ewidentnie interesownie.
Dziegieć szybko jednak zniknął, gdy w sześcioro przenieśliśmy się na łąkę i zasiedliśmy na drewnianych ławach. Psy leżały obok nas, przy czym Bruno rozsądnie w cieniu, zaś Ziutek (czarne umaszczenie) uparcie na słońcu. A nad tym Lekarka, jako lekarka, nie mogła przejść obojętnie, więc mieliśmy teatr (sztuką wystawianą w naturalnych warunkach była komedia) za darmo. Co rusz podchodziła do Ziutka i namawiała go, aby przeniósł się do cienia. Stosowała przy tym taktykę logicznego tłumaczenia oraz różnoraką modulację głosu, całą z obszaru szczebiotania, ciepła i serdeczności oraz delikatnie próbowała użyć przemocy fizycznej. Ziutek był nieugięty, bo leżenie przy pełnym słońcu wyraźnie mu odpowiadało. Czy trzeba było innej aury?
Po powrocie do chłodu domu gospodarze zaserwowali nam posiłek. Mógłby to być obiad, gdyby nie pora, taka właśnie nasza, drugoposiłkowa. Oczywiście gospodarze byli już dawno po obiedzie. Inna kultura posiłkowania.
Gdy upał zelżał, poszliśmy z Żoną na spacer po terenach doskonale nam znanych. Wszystko było takie samo, ale już inne. Podsumowywaliśmy wycieczkę westchnieniami i słowami w pełnej przenośni Jednak my tu już nie mieszkamy i jesteśmy już gdzie indziej. Przykre wrażenie zrobił na nas Dom Dziwo i cała posesja. Opuszczona, zamknięta na głucho, ze śladami zaniedbania i widocznym, ohydnym betonowym murem. Temat Na Zdjęć ją sprzedaje, ale w dość karkołomny sposób, bo w całości lub w dwóch częściach. Jedną, tą ogrodzoną betonem, bez stawu(!), drugą z sadem, stawem i dostępem do Rzeczki. Daj mu, Boże...
Wieczór spędziliśmy w salonie przy opowieściach wte i wewte.
Na spoczynek udaliśmy się na górę zaraz po 22.00.
W sobotę, 21.06, obudziliśmy się o 06.30.
Pierwszy Dzień Lata powitał nas piękną pogodą.. Lato, lato, echże, Ty!... Obiecywał nam, że będzie najdłuższym dniem w roku.
Dłużej już nie mogliśmy spać, ale wytrwaliśmy do 07.00.
Oczywiście zeszliśmy na dół i Żona zaczęła w kawiarkach robić kawę, a to musiało obudzić gospodarzy.
- A mówiliście, że wstaniecie o 08.00... - skomentowała ten fakt Lekarka, po swojemu, ciepło.
Rano każda para miała czas dla siebie. Nowi w Pięknej Dolinie wyszli na
spacer z psami, a my mogliśmy "się oddać" naszym laptopom. Wrócili z
wiadomością, że grzybów jest sporo, ale wszystkie robaczywe.
Sporą część poranka spędziliśmy na oglądaniu mnóstwa zdjęć z naszej wycieczki po "wczorajszym" miasteczku. Lekarka była oglądaniem żywotnie zainteresowana, Justus Wspaniały ostentacyjnie nie.
W drodze powrotnej analizowałem ten przypadek, w którym zachowania poszczególnych gospodarzy ostatecznie mnie nie zaskoczyły.
- Coś ty! - Żona zareagowała na moje zdziwienie, że Justus Wspaniały olał oglądanie. - On na pewno wczoraj wieczorem skrycie wszystko obejrzał, ale przecież się do tego nie przyzna. - To byłoby ponad jego..., no właśnie, ponad co?...
W międzyczasie smsa wysłał Q-Zięć i korespondencja się rozkręciła. Informował, że wczoraj Q-Wnuk wygrał z nim w szachy, te na wolnym powietrzu, w Parku Szachowym. I meldował, przed wyjazdem z Q-Wnukiem do Metropolii na turniej piłkarski, że zamieszał syrop oraz otworzył szklarnię, żeby się wietrzyło. To były jego zadania, bo Pasierbica i dzieci miała na głowie Bertę.
- Ja nie brałem prysznica ani razu. - dopisał na końcu.
- Dzięki :) - odpowiedziałem. - Ubawiłem się :) - Przypomnij Pasierbicy, że ona brała prysznic wczoraj, gdyby zapomniała. (...)
- (...) Pasierbica zrobiła minę adekwatną... - natychmiast odpisał.
- Next prysznic w swoim domu... - nadal ją dręczyłem.
- Przekazałem. (zmiany moje)
Od jakiegoś czasu prowadzę krucjatę przeciwko bezrefleksyjnemu, spaczonemu cywilizacyjnie, średnio młodemu pokoleniu, typu Pasierbica, Q-Zięć, i im podobnym. Wobec dzieci i nastolatków robić tego nie muszę, bo tych akurat pod prysznic trzeba zapędzać siłą. A ci średnio młodzi, zdawałoby się dorośli, a głupi. Przyjeżdżają tacy na dwie, trzy noce i już muszą brać prysznic. Ze szkodą dla swojego zdrowia i kieszeni gospodarzy, bo zużyta woda idzie w parze z drogim gazem. A nawet, jeśli już na mnie "wymuszą" zgodę, to zawsze im przypominam Odkręćcie wodę, zakręćcie ją, namydlcie się, a potem spłuczcie. Woda może przyjemnie szumieć cały czas, ale u was w domu!
Nic dziwnego, że średnio młodzi na takie moje dictum robią adekwatne miny.
Nie minęło wiele, gdy Pasierbica wysłała smsa, że w całym domu nie ma prądu. Nie przejęliśmy się tym wcale, bo takie rzeczy w Uzdrowisku zdarzają się rzadko, a przerwy w dostawie są krótkie. Nawet miałem mściwą satysfakcję ze względu na gościa/gościa, tego, co to przyjechał, niczego nie słuchał i tego, z którym Żona poradziła sobie lepiej. A dobrze ci... - to było jedno z delikatniejszych sformułowań, które natychmiast pchały się do ust. Ale przerwa w dostawie niestety była krótka, o czym ponownie zawiadomiła nas Pasierbica.
W kwestii porannego posiłku znowu rozminęliśmy się z Nowymi w Pięknej Dolinie, bo oni swoje specyficzne śniadanie zjedli wcześnie funkcjonując w trybie trzyposiłkowym, my zaś I Posiłek znacznie, znacznie później. Gospodarze znali nasze poranne upodobania, więc mieli twarożek. Zrobiłem dla siebie z różnymi dodatkami, w tym z ich rzodkiewką i szczypiorem, a Żona zjadła z niesłodzonym dżemem tutejszej roboty.
Wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, jakoś o 11.00, żeby jeszcze raz przyjrzeć się miasteczku, w którym wczoraj byliśmy. W naszych odczuciach i opinii nic się nie zmieniło względem wczorajszego oglądania, a przecież mogło, bo "przespaliśmy się z tematem". A przespanie się prawie zawsze zmienia optykę patrzenia.
Więc w dobrych i ugruntowanych nastrojach ruszyliśmy w drogę powrotną do Uzdrowiska. Podróż była znowu łatwa, ale już w domu musiałem wszystko rzucić i się sprężać, żeby natychmiast posadzić i obficie podlać melisę i miętę. Ziół tych u nas nie mieliśmy i w prezencie Justus Wspaniały nam je wykopał. O ile byłem spokojny o miętę, o tyle melisa wyglądała nieciekawie - taka oklapła, przywiędła. Pozostało wierzyć w niesamowitą witalność roślin.
Dopiero potem się wypakowaliśmy.
Pasierbica ze wszystkim dała radę. Jako osoba dorosła była w Tajemniczym Domu po raz pierwszy sama. Na górę nie zajrzała ani razu, bo cholera wiedziała, co tam mogło być i co na nią mogło wyskoczyć. Ale wszystko, czego potrzebowała do życia dla trzech dziewczyn, znajdowało się na dole.
Ustaliliśmy, że nie ma sensu po takim przyjazdowym młynie zabierać się za gotowanie, więc bez Pieska poszliśmy do Lokalu Bez Pilsnera. Ofelia niczego nie jadła. W nocy, nie wiadomo po czym, bolała ją głowa i wymiotowała. Siedziała taka milcząca, wymizerowana sierotka. Ale humor zaczął jej wracać bardzo szybko, zwłaszcza że po drodze do domu trafiały się różne wygłupy, gdy jej zaproponowałem, że będę ją niósł na barana. I w domu było już po bólu głowy.
Dla odsapki uzupełniłem sporo spraw zjazdowych, a potem dałem się namówić dziewczynom, żeby zagrać z nimi "w koty" (nie znam nazwy). Emocji było przy tym, jak przy zbieraniu grzybów. Za to przez całe długie popołudnie mogłem z pewnego dystansu przyjrzeć się Żonie, Pasierbicy i Ofelii, ale w dość rzadkim układzie, kiedy nie było Q-Zięcia i Q-Wnuka, którzy swoją obecnością zawsze powodowali, że traciłem ostrość widzenia. A tu mi nikt ostrości nie zaburzał i widziałem, jak na dłoni, jak te trzy pokolenia są do siebie podobne. I od razu zaznaczam, że oczywiście nie może mi chodzić o płeć i nawet nie chodzi mi o niesamowite podobieństwo fizyczne (konstrukcja ciała, szczupłość), tylko o cechy psychiczne. A one dotyczą również Teściowej. Więc cztery pokolenia. To niesamowite, że na takim dystansie (w sumie śmiesznym czasowo) geny mogły przenieść tyle podobnych cech. Być może widział to już Q-Zięć, bo dlaczego niby powiedział przed odjazdem z Q-Wnukiem do Metropolii, że zostając z tymi trzema dziewczynami będę miał przerąbane?...
Ale przetrwałem zastanawiając się tylko, co by było, gdyby w tym układzie, 1:3, znalazła się Teściowa.
Wieczorem poszliśmy z Bertą do Zdroju. Tłumy spowodowały, że długo tam nie zabawiliśmy. Po powrocie dziewczyny grały "w koty", a mnie dały spokój. Więc po kilku dniach mogłem wrócić do onanu sportowego.
Spać poszliśmy około 22.00 niczego nie oglądając.
W niedzielę, 22.06, wstałem o 07.00.
Osiemdziesiąt cztery lata temu nazistowskie Niemcy napadły na Związek Sowiecki. Operacja nosiła kryptonim Barbarossa. Był to początek końca Hitlera. Nie wyciągnął żadnych wniosków z historii, chociażby z kampanii Napoleona w 1812 roku.
Rano od razu rozpaliłem w kuchni, żeby wykorzystać ją na podgrzanie Blogowych oraz gotowanie dla Pieska kaszy i marchewki. W trakcie udało mi się nawet trochę poobcować z onanem sportowym.
Po I Posiłku odprowadziliśmy Pasierbicę i Ofelię na dworzec kolejowy. Pociąg miał 5 minut opóźnienia. Odniosłem nie po raz pierwszy wrażenie, że polskie koleje na różnorakie sposoby zabawiają się z pasażerami. System zabawiania się jest na tyle wyrafinowany, że istnieje na każdym szczeblu zarządzania, od prezesów zaczynając a na maszynistach i konduktorach kończąc, chociaż z biegiem lat do tych ostatnich mam coraz mniej zastrzeżeń.
Pominę notoryczne spóźnienia, których przecież jednak nie da się pominąć z oczywistych względów, ale na dzisiejszym przykładzie spróbuję pokazać wyrafinowanie kolei. Kończył się długi weekend i nietrudno było wymyślić, że dzisiaj, w niedzielę, mnóstwo osób będzie wracać do Metropolii. Podstawiono więc szynobus w wersji najkrótszej. Ot taki przedłużony trochę tramwaj, który już jechał przepełniony z Uzdrowiska-III. Tylko temu, że wiedziałem, co potrafią wyczyniać maszyniści podjeżdżając na peron, udało mi się jakimś cudem, gdy dopadłem ostatnie wejście, a raczej jedno z dwóch, znaleźć dwa miejsca siedzące. Bo maszyniści, jak już wspomniałem, też muszą się zabawić i sobie czas jakoś uatrakcyjnić. Więc widząc na peronie skupioną na pewnej przestrzeni grupę oczekujących podróżnych wcale tam nie podjechali, tylko mikroskład zatrzymali grubo wcześniej i musieli mieć niezły ubaw widząc pędzących z bagażami na złamanie karków emerytów-kuracjuszy i matki z dziećmi. O takim drobiazgu, jak to, że podróżni jechali upchani jak śledzie bez włączonej klimatyzacji, nawet nie warto wspominać. Dziewczyny miały o tyle dobrze, że siedziały od strony nienasłonecznionej. A słońce tego dnia, panie, dawało, oj dawało...
W City pociąg miał już 10 minut spóźnienia. Dlaczego?... No, ale ostatecznie Pasierbicę i Ofelię do Metropolii zawiózł.
W drodze powrotnej do domu musieliśmy odpocząć po kolejowych wrażeniach i wpadliśmy do nie nazwanej jeszcze knajpy na lemoniadę i Pilsnera Urquella. Jest nie nazwana dlatego, że mimo że zdawaliśmy sobie sprawę, że tam podają beczkowego PU (charakterystyczne parasole z adekwatnym logo), to nigdy do niej nie zajrzeliśmy, chociaż przechodziliśmy obok setki razy. Coś nam nie pasowało, ale zdefiniować tego niepasowania nie potrafiliśmy. A okazało się, że nie dość że Pilsner Urquell był o 1-2 złote tańszy, to jeszcze bardzo fajna pani sama z siebie, życzliwie podsuwała Żonie pomysły na stworzenie takiej lemoniady, która by jej smakowo i zdrowotnie pasowała. Słowem pani z niczego nie robiła problemu. Od tej pory na pewno będziemy tam zaglądać.
Od tego miejsca z racji upału i tłumów wracaliśmy do domu maksymalnym bokiem.
Dopiero o 14.00 mieliśmy odsapkę po wstępnym sprzątaniu dołu, wywieszeniu prania i wystawieniu na jutro śmieci do odbioru. I to bardzo porządną, skoro Żona w dzień spała aż 40 minut, a to niezwykła rzadkość. Tak ją zmogła kumulacja ostatnich dni.
To nas zregenerowało. Od razu zabrałem się za syrop. Wyszedł zdecydowanie lepszy niż poprzedni ulepek, a na skutek uzupełnień otrzymaliśmy aż 4 litry. Praca chociażby z tych powodów była satysfakcjonująca, ale daleko jej było do następnej. W szklarni obciąłem zbędne liście, szturchnąłem kwiatki i podlałem krzaczki. Były tak piękne i dorodne, że chyba nigdy tak pięknych pomidorów nie miałem.
Wieczorem upał zelżał, więc można było wyjść z Pieskiem na relaksacyjny spacer do Uzdrowiska-Wsi.
Poniedziałek, 23.06, uzupełnię, bo z oczywistych względów był ułomny.
Rano Córcia zadzwoniła, gdy jechała do szkoły. Pomijając Dzień Ojca było o czym gadać. Dzieci z jej teściami pojechały nad morze, do Międzywodzia. Ona zaś sama w sobotę raniutko wyruszyła specjalnym okresowym pociągiem z Rodzinnego Miasta do Międzyzdrojów. Trochę po 11.00 była już na plaży. I odbierała relację teściowej o tym, na przykład, jaka jest pogoda. A dzieliła ich odległość 20. km. Więc Córcia musiała wykazywać zainteresowanie, zadawać stosowne pytania, czyli mówiąc krótko, rżnąć głupa, bo wszystkiego tego, o czym teściowa mówiła, sama doświadczała. No, ale teściowie o jej wyjeździe nic nie wiedzieli.
- Tato, musiałam po wszystkim odreagować...
Bo w życiu Córci nastąpiły istotne fakty, a to ją mocno zżerało.
W domu była w niedzielę, praktycznie już w nocy, a wracała trochę na wariata, bo z dwoma przesiadkami. Była tym wszystkim jednak zachwycona i, co tu dużo mówić, cały ten wyjazd, dobrze jej zrobił. Moja krew!...
Chwilę później, już smsowo, ustaliliśmy, że z dziećmi i z Rhodesianem przyjedzie do Uzdrowiska pod koniec lipca.
Późnym popołudniem odbyła się cała akcja z przyjazdem Wnuka-I i IV.
Jechali do City
Tym Intercity.
Kilka dni wcześniej ich przyjazd omawiałem dwutorowo - z Synową, bo sama smsowo zainicjowała kontakt, i z Wnukiem-I, telefonicznie, bez pośredników.
W niedzielę Synowa napisała rzetelnie i konkretnie, w swoim stylu:
- Wnuk-IV i I jadą jutro IC i są w City o 18.18.
- Ok. - odpisałem. - Będziemy po nich na dworcu, ale dalej będę się już umawiał z Wnukiem-I :)
- Nie wiem, co tu jeszcze jest do umawiania, ale ok :) - dostałem przyzwolenie.
- Było sporo. Omówiłem to z Wnukiem-I :) - nie darowałem sobie za jakiś czas.
Synowej się nie dziwię. Po pierwsze ma taki konkretny charakter, który, to po drugie, dodatkowo został wyszlifowany i dalej się szlifuje w kontakcie z pięcioma chłopami o charakterach mocno zbliżonych do ich ojca i dziadka. Ale nie mogłem zdać się wyłącznie na jej pośrednictwo, bo jako stary wróbel, którego trudno nabrać na plewy, swoje wiedziałem. Z Wnukiem-I omówiłem sporo szczegółów, a na końcu poprosiłem go o konkret.
- Napisz mi smsem, gdy wyjedziecie z Metropolii Wyjechaliśmy o 17.15. I tak, a nie "punktualnie". Albo "Wyjechaliśmy o 17.17 lub 17.19, a nie z opóźnieniem 2. lub 4. minut, na przykład."
Wnuk-I oszczędnie potwierdził, ale się nie naigrywał. Więc sporo się zirytowałem, gdy w trakcie pospiesznych zakupów przyszedł o 17.17 sms od Synowej Wyjechali bez opóźnień. Oczywiście tą samą drogą podziękowałem, ale natychmiast zacząłem złorzeczyć.
- A tak go prosiłem!... - Po co ludzie komplikują proste rzeczy?!...
- Może Synowa powiedziała To ty już nie pisz do dziadka, ja napiszę, a ten dał się matce przekabacić... - Żona zaczęła domyślanie się.
I gdy zacząłem swój wywód na temat różnic między sformułowaniami Wyjechał o 17.15 a Wyjechał punktualnie kładąc nacisk na naturalne różnice w kwestiach różnych precyzyjnych lub "precyzyjnych" określeń wynikające z płci lub między Wyjechał o 17.19 a Wyjechał z czterominutowym opóźnieniem przyszedł sms od Wnuka-I Wyjechaliśmy 17.15. No, proszę, moja krew. Od razu się uspokoiłem. Później się okazało, że w czasie jazdy Wnuk-I stracił chwilowo zasięg, stąd to wyprzedzenie matki.
Wszystko to w czasie powrotu do Uzdrowiska z Synową telefonicznie przedyskutowaliśmy. Wnuki siedzące z tyłu na wszelki wypadek milczały. Bo z matką żartów nie ma.
Syn też się odezwał. Zadzwonił z życzeniami z okazji Dnia Ojca, gdy akurat z Żoną wchodziliśmy na peron. Był półprzytomny, a głos miał niczym Geograf, z którym ostatnio widziałem się na dworcu Głównym w Metropolii. Taki lekko bełkotliwy, spowolniony, charakterystyczny dla ludzi starych, którzy w specyficzny sposób łączą sylaby i nawet całe słowa, więc są problemy ze zrozumieniem. No, ale geograf ma 84 lata, a Syn 48. Miałem nadzieję, że do środy "dół" mu przejdzie Bo, tato, takie życie..., kiedy to ma przyjechać z Wnukiem-III i zabrać Wnuka-IV. Ale oczywiście było i jest się czym martwić. Mówiąc krótko - Córcia ma 41 lat, Syn 48, a rodzicom zmartwień przybywa.
Oczywiście w Uzdrowisku mogliśmy nie robić zakupów, skoro robiliśmy je w City. Ale te dla Wnuków woleliśmy robić razem, bo cholera wiedziała, co im w głowie siedziało i lepiej było sobie zaoszczędzić nerwów. Mogliśmy się na tym z racji awarii systemu zasilania po burzy przejechać, ale dzięki Intermarche udało się i chłopaki mogli jeszcze za jasnego zjeść spokojnie kolację. A nawet jeszcze później, kiedy nieuchronnie się ściemniało, sobie poczytać. A jeszcze później, gdy już na górze leżeliśmy w łóżku, mogli na dole podymić, bo co chwila dobiegały nas podniesione głosy, a to tylko nas uspokajało.
Martwiliśmy się brakiem prądu z powodu zamrażarki. Ale gdy zadzwoniłem na pogotowie energetyczne, wszystko się wyjaśniło. Automat szeroko i długo informował, co się stało. Poważna część Kotliny Citizańskiej była pozbawiona zasilania, w tym prawie całe Uzdrowisko. Energetyka nam zaimponowała. Bo spodziewaliśmy się, że wszyscy dzwoniąc do niej po informacje, zablokują linię i będzie po zawodach. A tu, nie dość, że natychmiast się połączyłem, to uzyskałem pełne informacje z taką uspokajającą Planowane usunięcie awarii o 22.45.
W łóżku z rozrzewnieniem wspominaliśmy z Żoną wyłączenia prądu za komuny.
- A pamiętasz, gdy tuż przed wyłączeniem były serie kilku krótkich migań światła? - Żona przypomniała fajne zabiegi energetyki. - Człowiek zdążył zapalić świece i ogólnie się ogarnąć... - I spokojnie nadal można było funkcjonować. - A teraz?...
Dzisiaj, we wtorek, 24.06, dzień rozpocząłem od Blogowych, pisania i od cyzelowania wpisu.
Poranek był spokojny, bo Wnuk-IV wstał, co prawda, przed siódmą To moja pora, ale od razu zajął się sobą, niczego nie potrzebował, siedział w Salonie i czytał. Ale poinformował mnie, a było to istotne ze względu na zamrażarkę, że wczoraj prąd wrócił już o 21.00 A głupi automat twierdził, że wróci o 22.45. Ja sam siebie uspokoiłem jeszcze wczoraj o 23.30, gdy sprawdziłem, że prąd jest.
Wnuk-I spał. Całej czwórce chłopaków trzeba oddać, że porannie zupełnie nie są uciążliwi.
O 08.48 napisał Po Morzach Pływający.
Krótki ten Emeryt....
Pogoda w kratkę czyli taka jak lubię zwłaszcza podczas pobytu w domu. Deszczyk pada,rośliny rosną jak na drożdżach nie mówiąc już o chwastach.
Mam nadzieję, że mimo wszystko nie trzymaliście kciuków za egzamin W Swoim Świecie Żyjącej. Przeniosła go na 12 lipca ponieważ stwierdziła, że słabo jej wychodzą manewry na placu.
Poza tym nadal walczymy z Bydlakiem Najmłodszym i jego fiksacją na punkcie kotów. Słabo idzie i nie możemy znaleźć skutecznego sposobu, żeby przestał je atakować.
Idę za chwilę sprawdzić drogę ponieważ wieczorem wiatr był bardzo silny i być może przewrócił jakieś drzewa. Takie to uroki mieszkania w lesie.
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Zanim Wnuk-I wstał zdążyliśmy z Żoną całkowicie zamknąć temat dolnego apartamentu. O 16.00 mieli przyjechać goście z Czech. Pierwotnie, przypomnę, miała to być 17.00. Czyli, oprócz języka, niczym nie różnili się od polskich.
Dla siebie i chłopaków zrobiłem jajecznicę na kiełbasie. Uwag ani protestów nie było. I zaraz po I Posiłku zagrałem dwa razy z Wnukiem-IV w warcaby. Mógł wygrać 40 zł, ale mógł... Dostał baty.
Za tę samą stawkę zagrałem z Wnukiem-I. Bardzo szybko okazało się, że jednak stawka jest inna. Grał bardzo rozważnie, a ja od początku ani przez chwilę go nie lekceważyłem. W połowie partii bezczelnie (grałem z nim w piłkę, gdy ledwie miał trzy latka) zastosował pułapkę, którą ja często stosuję i w którą wpadłem. Pozostało mi rozpaczliwie walczyć o remis. Czyhałem na jeden błąd Wnuka-I, aby do niego doprowadzić. Nie doczyhałem. Nadal grał spokojnie i rozważnie. Przegrałem. Wypłaciłem mu 2 dychy.
- Ale dziadek, nie musisz... - usłyszałem. Dorośleje.
Ustaliliśmy, że w przyszłych partiach stawką będzie gra o honor i zwycięstwo. Ale z Wnukiem-IV stawkę 20. zł podtrzymałem.
W końcu we czworo poszliśmy w Uzdrowisko. Najpierw na tor saneczkowy. Z daleka tor wydawał się wymarły. Ani na podjeździe, ani na zjeździe, ani wreszcie przy kasach nie było żywego ducha. Zaczęliśmy podejrzewać, że z powodu wczorajszej awarii tor jest nieczynny. Nic podobnego. Jedyny obsługujący kasę i tor starszy pan (pierwszy raz widziałem) wyprowadził nas z błędu. Tedy po raz pierwszy wszystko mieliśmy dla siebie.
W pierwszej turze jechałem pierwszy, za mną Wnuk-IV, a za nim Wnuk-I. Wnuk-IV nie miał szans mnie dogonić, za to on sam został dogoniony przez brata. W drugiej znowu jechałem pierwszy, a gonił mnie Wnuk-I. Nie dogonił. Sam przyznał, że nie miał szans Mimo że przecież cały czas dawałem na maksa!. To niech sobie kiedyś chłopaki takiego dziadka wspominają!
W drodze powrotnej w planach była Stylowa. My z Żoną skromnie i rozsądnie zamówiliśmy po dwie gałki lodów, a chłopaki desery w wersji pełny wypas. Skończyli niewiele później po nas.
Po powrocie zabrałem się za montaż nowego włącznika na słupku przy bramie. Problemów specjalnych nie było, ale samo wycięcie w pokrywce, które swego czasu zrobił Sąsiad Po Lewej, w sytuacji nowego włącznika, było za duże i trzeba było coś wymyślić, żeby włącznik w trakcie naciskania nie telepał się w dziurze. Wyszło tak sobie.
- Ale najważniejsze, że działa... - podsumowała Żona, gdy przyszła zobaczyć. Ja twierdziłem, że przyszła na kontrolę, ona, że z ciekawości.
Gdy wróciłem do domu, Wnuk-IV spał, a Wnuk-I długo z kimś gadał. A Czechów ani widu, ani słychu i nie za bardzo było wiadomo, kiedy będzie najwłaściwszy moment na zjedzenie II Posiłku. Goście, Czesi, tak jak Polacy, trzymali nas w klinczu.
Ten klincz wykorzystałem na przygotowanie paru zwrotów. Niektórych z Żoną baliśmy się użyć, bo były jakieś podejrzane I to niemożliwe, żeby Czech tak mówił, bo to musi oznaczać coś innego i się wygłupimy, albo, nie daj Boże, ich obrazimy. Na przykład, nasze proszę wysiąść po czesku brzmiało bardzo niegrzecznie musis vystoupit , a zapraszamy państwa czyli zveme vas też nie wyglądało najlepiej.
- Pójdziemy razem - zaproponowała Żona - bo ja nic nie rozumiem, co oni mówią, a ty, mimo że nie znasz czeskiego, jakoś się dogadujesz.
Chętnie przystałem, bo we dwoje raźniej. Na wszelki wypadek potrzebne nam zwroty wypisałem na kartce.
Byli o 17.20. Jak Polacy. Bardzo szybko wszystko się wyjaśniło. On, lat 48-50 (ona podobnie), ma matkę Polkę, a jej siostra i brat, czyli ciocia i wujek, mieszkają w łódzkiem. I Czesi często ich odwiedzają. Nie było więc siły, żeby nie przesiąkli polskimi cechami pomijając geny.
Z tego też względu dogadywaliśmy się łatwo, ale kartka zrobiona przeze mnie zrobiła na nich wrażenie. Ja z nim równocześnie czytałem, a ona się śmiała. I do wszystkich uwag odnosili się rzetelnie i uspokajająco dla gospodarza, np. zavrit branu vzdy albo se pomalu otevira a pomalu zavira lub zaparkovat auto zde vzdy. A wewnątrz pokazałem im sterownik z brutalną uwagą nehybej se, na co zareagowali bardzo poważnie odżegnując się od tego ustrojstwa z miną, że oni nigdy tego nie dotkną.
Gdy nadeszła Żona (musiała w końcu zacząć gotować Wnukom, a wiadomo było, że gdy tylko zacznie, goście natychmiast przyjadą, albo inaczej - o jakiej porze w pewnej desperacji by nie zaczęła czekając ciągle na gości, to oni właśnie o tej porze przyjechaliby; to mogłoby być jedno z setek praw Murphy'ego), od razu przedstawiłem ją nie dość, że jako żonę, to jeszcze szefową całego interesu. A słowo szef jest uniwersalne. Dodatkowo pokazywałem machając rekami i imitując ciężkie fizyczne prace, od czego ja tu jestem, co Czeszkę mocno ubawiło, bo kulturowo jesteśmy sobie bardzo bliscy.
Potem czepiłem się imienia Czecha, że jego imię, Milos, jest węgierskie, czyli Hungary, czyli madziarski. On zaskoczony zaprzeczył, ale ja się bezczelnie upierałem. Szybko ze sobą rzecz po czesku przedyskutowali i nadal twierdzili, że to imię czeskie. Później sprawdziłem, że mieli rację. Jest to imię słowiańskie, więc mu do węgierskiego, zwłaszcza, całe lata świetlne, a u nas to po prostu Miłosz.
Ciekawe, jak te języki potrafią się różnić w mowie wykazując niekonsekwencje. Ich Milos, nasz Miłosz, "nasza" Skoda ich Szkoda (pytałem panią, gdy mąż zaczął parkować A to Skoda? Ano, Szkoda).
Na fali imion dopytałem panią o jej. Lenka się przedstawiła.
- To tak, jakbym ja obcym osobom przedstawiła się Żonka albo Żoneczka. - zatrzymała się nad tym momentem Żona, gdy już wróciliśmy.
Zdechnąć można, żeby tak dorosła kobieta. Ale wiedzieliśmy, że pani wcale nie zrobiła tego specjalnie mając na imię Lena, tylko rzeczywiście Lenka, co było przecież normalne. Dodatkowo ta Lenka do niej idealnie pasowała, bo nie dość, że trzymała figurę, to była ładna, miała blond włosy i niezwykle miłą twarz.
Na koniec, gdy wychodziliśmy, musieli zareagować tak, jak na to liczyłem. Śmiechem z podziękowaniami.
- Uzijte si svuj pobyt! - usłyszeli.
Więc, mimo że to Czesi, to nasi goście.
Po wszystkim mogliśmy zjeść spokojnie II Posiłek. Trochę późnawo. I zasiedliśmy do kierek. Zacząłem najgorzej ze wszystkich, by jeszcze przed loteryjką zostać zwycięzcą. Czyli klasycznie - finis coronat opus. Drugie miejsce zajęła Żona, trzecie Wnuk-IV rzutem na taśmę. Krótko - pokazaliśmy leszczom ich miejsce w szeregu.
Wieczorem chłopaki zostały przy laptopie i przy grach, a my na górze czytaliśmy. Na oglądanie było za późno.
ŚRODA (25.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.10.
Od razu, na pewnej półprzytomności, odważyłem się zabrać za sprawy zjazdowe. I oczywiście miałem kilka wpadek z obszaru savoir vivre'u, które musiałem prostować. Ale za to byłem na bieżąco, bo wczoraj zjazdu nie tknąłem. A gdy jako tako oprzytomniałem, zacząłem pisać, bo w domu panowała cisza. Wnuk-I spał, Wnuk-IV w salonie zajmował się swoimi sprawami, a Żona tkwiła w 2K+2M. Poranna sielanna.
Przed I Posiłkiem zostawiliśmy chłopaków w domu i pojechaliśmy w Uzdrowisko po sprawunki.
Przy zakupie Socjalnej ubawiłem się. Przede mną klient kupował na zgrzewki spore ilości wody w plastiku i je sukcesywnie zanosił do samochodu. Czekałem cierpliwie na swoją kolej. W pewnym momencie złapał za kolejne, ale przez panią został powstrzymany.
- Ale tej nie mogę sprzedać, bo nie mam jej w systemie. - podała to tonem zupełnie zwyczajnym. Dla niej było oczywiste, że wody nie ma, chociaż jest, skoro nie ma jej w systemie. Nie po raz pierwszy natknąłem się na wyższość systemu nad czymkolwiek. A przede wszystkim nad rozumem i zdrowym rozsądkiem.
A potem jechaliśmy trasą, po kolei, żeby nie robić kółek. Najpierw odebraliśmy sporo paczek. Jedna była od Pasierbicy, a w niej nowy czajnik. Ten stary przez ostatni rok charakteryzował się tym, że część wierzchnia pokrywki odpadła, a część spodnia, z racji swoich nieszczelności nie trzymała ciśnienia pary wodnej, w związku z czym czajnik wewnątrz nie mógł uzyskać właściwego, które spowodowałoby jego wyłączenie. Stąd grzał i grzał bez umiaru, woda wrzała i wrzała, i trzeba było wyłączać ręcznie (wyłanczać - dziennikarze i politycy). To jednak było niczym wobec feleru, z którym ani Żona, ani Pasierbica nie umiały sobie poradzić. Często po napełnieniu wodą, mimo moich stałych wskazówek i upomnień, spodnią część pokrywki zbyt mocno wciskały powodując, że jej przód, ten bezzawiasowy, "pomijał" zatrzask i "wpadał" do środka tworząc dodatkową nieszczelność i powiększając niemożliwość zagotowania wody (mnie się to nigdy nie zdarzyło). Musiałem wtedy brać płaski cienki śrubokręt i pokrywkę na chama podważyć, by wyskoczyła do góry i żeby ją za chwilę normalnie zamknąć w ramach kolejnego instruktażu.
Ponad tydzień temu czajnik odmówił całkowicie współpracy. Nie włączał się (nie włanczał się - dziennikarze i politycy). Widocznie ponadnormatywne, ciągłe i częste grzanie wyszło mu bokiem. Wrzątek przygotowywaliśmy sobie w garnku na indukcji. Nie cierpieliśmy tego, ale nie było wyjścia.
Tego, gdy ostatnio Krajowe Grono Szyderców przyjechało do nas, było już dla Pasierbicy za wiele.
- Kupię wam w prezencie, tylko powiedzcie jaki...
No i dostaliśmy, szklany, nie za duży pojemnościowo, bo grzejemy wodę przecież maksymalnie dla dwóch osób, a i to rzadko jednocześnie, zgrabny, bo bardziej w górę niż wszerz, więc od razu go polubiliśmy. Nawet wrażenie pulpitu samolotu podczas gotowania wody nam się spodobało, bo na dole zapalało się takie kosmiczne niebieskawe światło i dodatkowo w trakcie samego wrzenia wody można było obserwować takie kolorowe wiry. Krótko mówiąc bajer i wodotryski.
Z tego wszystkiego telefonicznie zdaliśmy relację Pasierbicy. Oddzwoniła po kilku próbach dzwonienia do niej, ale gdy już byliśmy w domu. Paczki nie mogłem odebrać. Zawsze robię to ja (Żona czeka w aucie), żeby ćwiczyć umysł i żeby się popisywać, że ja też potrafię i nie jestem jeszcze na marginesie współczesnego systemowego(!) życia, zwłaszcza gdy ktoś młody stoi za mną i cierpliwie czeka, aż żmudnie wklepię wszystkie cyfry myląc się przy tej okazji kilka razy. Dodatkowo zmysł słuchu mam wtedy szczególnie wyostrzony i tylko czekam, żeby się nadal popisać, gdy ten ktoś młody z ciężkim westchnieniem mówi w połowie do siebie, a w połowie do mnie Gdyby miał pan apkę, to byłoby szybciej. Wtedy odpowiadam Żeby mieć apkę, trzeba mieć, na przykład androida, a ja mam Windowsa 10, co skutecznie przymyka stojącą za mną młodą osobę, bo przecież nie wie, co to jest Windows 10. W życiu by się do tego nie przyznała i nie zapytała, bo mógłby ją czekać taki obciach wobec starucha.
System(!) ciągle mi zgłaszał, że wklepałem zły numer telefonu. Zacząłem od mojego, bo gdy Pasierbica cokolwiek przysyła, to na mój numer, bo wie, że po paczkę pójdę nawet w środku nocy. Klapka ani drgnęła, a ekran irytująco mnie poinformował Upsss! Coś poszło nie tak. Niewłaściwy numer telefonu. A upsss z tym dodatkiem dla idiotów coś poszło nie tak jest zaraz na drugim miejscu mojego wkurwu po radosnym wow! Dla porządku - na trzecim są nagminnie stosowane przez osoby wydawałoby się inteligentne, które muszą podkreślić część swojej wypowiedzi będącej ewidentnie cudzysłowem, charakterystyczne ruchy dwóch dłoni z haczykowato wygiętymi palcami wskazującymi i środkowymi.
To wklepałem numer Żony, co robię przy odbiorach paczek w 99.90% przypadków. Znowu pojawiło się upsss!, itd. Więc wklepałem logicznie numer Pasierbicy. Znowu nic. Z miejsca zacząłem do niej dzwonić z przygotowanym tekstem A nie mogłabyś łaskawie przysłać mi dodatkowo numeru telefonu, na który wysłałaś(!) paczkę?!!! Nie odbierała, bo była przecież w pracy.
Podjąłem się prostego schematu - Jak trwoga, to do Żony! Przyszła i stała nade mną patrząc co wklepuję. Zacząłem znowu od mojego numeru telefonu. Natychmiast mi przerwała.
- Ale ty przecież po trzech swoich cyfrach dalej wklepujesz już moje!...
A to moja wina, że po pierwsze wiem, że Pasierbica zawsze wysyła paczki na mój numer, a po drugie w 99,90. % paczki odbieram na telefon Żony?!
Przez ten cały czas na szczęście nie było za mną żadnej młodej osoby.
Gdy już w domu zdawałem Pasierbicy (oddzwoniła) relację ze sposobu odbierania przeze mnie paczki i tłumaczyłem się, dlaczego do niej dzwoniłem, pękała niepohamowanie ze śmiechu, a i ja również, zwłaszcza, że piękny czajnik na moich oczach zagotowywał tak pięknie wodę.
Wszystko później szło jak z płatka. Kupiłem skrzynkę Zatecky'ego (nie wolno mi przy tym narzekać), parówki dla Wnuków, odebraliśmy pranie i nawet w DINO wszystko odbyło się błyskawicznie.
Ponieważ zepsuła się maszynka do mielenia mięsa, to dodatkowo, żeby było jeszcze szybciej, obsługiwały dwie panie. Doskonale wiedziałem (kolejne prawo Murphy'ego), że gdyby działała, to za ladą stałaby tylko jedna ekspedientka.
W domu zrobiłem chłopakom jajecznicę na kiełbasie. Taką samą jedli wczoraj, ale wprowadzili prostą, męską modyfikację. Każdy zwiększył swoją porcję o jedno jajo. Mój I Posiłek był taki sam. Opłacało mi się wprowadzać dodatkowe modyfikacje?...
Żeby dać Żonie jeszcze trochę czasu na jej sprawy, zagraliśmy w 3-5-8. Po godzinie gry, bo tyle założyliśmy, Wnuk-I miał +14 pkt, Wnuk-IV -14, a ja zero. Bardzo nietypowo.
Dosyć późno, bo było już sporo po południu, zrobiliśmy sobie wycieczkę do Uzdrowiska-II. Nie była skomplikowana, bo ograniczyła się do spaceru po zdrojowym parku z zahaczeniem o kawiarnię i restaurację.
W kawiarni zamówiłem małego Pilsnera Urquella, Żona drina, a Wnuki po gofrze. I z tym wszystkim zasiedliśmy obok szachów na wolnym powietrzu. Grałem ja i Wnuk-IV, a Wnuk-I siedział obok, przewracał oczami i ciężko wzdychał widząc nasze "popisy", zwłaszcza moje. W końcu nie wytrzymał.
- Dziadek, zostań ty lepiej przy warcabach...
Jaki bezczelny! A kto uczył grać jego ojca?...
Gdy bezapelacyjnie przegrałem, cała trójka szachistów określiła partię jako "fenomenalną".
Stamtąd poszliśmy w park, czyli do restauracji. Ja już z moim małym, oryginalnym pilsnerowsko-urquellowski kufelkiem. Młode dziewczę na moją propozycję, że ja bym taki kufelek od niej kupił, natychmiast się spłoszyło i skierowało mnie do szefa, który siedział z jakimś facetem przy stoliku nieopodal. Spojrzał na mnie podejrzliwie, gdy wyłuszczyłem sprawę Bo cholera wie, może to jakaś prowokacja ze strony urzędu skarbowego?... i odmówił. Podjąłem się więc prostego fortelu, który musiał do niego przemówić, jako do mężczyzny.
- Proszę pana, ja piję Pilsnera-Urquella od 18 lat i przyjemnie byłoby z takiego zgrabnego kufelka pić w zaciszu domowym...
Spojrzał na mnie, potem na stolik, przy którym siedziała kobieta i dwóch nastolatków, i odezwał się do kolegi.
- Ile taki kufel kosztuje?
Facet wklepał coś w komputerze.
- 12 zł netto, 15 brutto.
- To już płacę... - wyciągnąłem trzy piątki chcąc je przekazać szefowi.
- Niech pan zapłaci obsługującej przy barze...
Bo cholera wie, może to jakaś prowokacja ze strony urzędu skarbowego mimo obecności tej kobiety i dwóch nastolatków?... Lepiej bezpośrednio nie maczać palców w tak błahej transakcji.
Tedy w domu mam dwa takie zgrabne kufelki. Pierwszy "dostałem" za darmo w tej samej kawiarni ileś miesięcy temu, ale wtedy pani obsługująca była zdecydowanie starsza i znała życie. No i w tym momencie wyraźnie nie było szefa.
Mam jeszcze kufel duży, oryginalny. Też miałem dwa, ale jeden uległ przypadkowej destrukcji.
W restauracji zamówiliśmy przystawki, a chłopaki po pizzy. Żaden nie zjadł nawet połowy, ale trudno było się dziwić, skoro byli po obfitej jajecznicy i na dodatek świeżo po gofrach. Zabraliśmy więc do domu, gdzie wieczorem, na zimno, miała się cieszyć wielkim powodzeniem. A to za sprawą przyjazdu Syna z Wnukami-II i III.
Przygotowawszy grilla, co spotkało się z bardzo pozytywnym przyjęciem przyjeżdżających i obecnych, rozegrałem dwie partie warcabów i jedną szachów z Wnukiem-IV. Wszystkie wygrałem. Przy czym na początku szachowej rozgrywki obaj kpili z jednego mojego posunięcia (straciłem świadomie wartość w postaci skoczka), które, moim zdaniem, później okazało się kluczowe. Leszcze...
Gdy przyjechał Syn z dwoma Wnukami zrobił się dym do kwadratu. Współczułem Żonie, autentycznie,
bo nie dość, że była jedyną kobietą, to cechy jej męża zwiększyły się o 5 jednostek.
- To niesamowite, że patrząc tak z boku wszystkie je widziałam takie same, powielone... - wcale tego nie podziwiała, tylko ze zgrozą komentowała już wieczorem w łóżku.
Grill się udał, wszystko prawie zniknęło, łącznie z zimną pizzą. A prawdziwą furorę zrobił napój z Socjalnej, syropu z czarnego bzu (Syn dostał na wyjazd większy słoik), soku z wyciśniętej cytryny z dodatkiem kostek lodu. Jedynym niepijącym był Wnuk-II, co wśród braci i ojca nie spotkało się z żadną reakcją, bo po co, skoro wiadomo, jaki jest. Na przykład, a o tym już mówili, jako jedyny przed nocą (ok.22.00) schodzi do garażu, w którym ostatnio powstała siłownia i regularnie pakuje budząc podziw braci. Ale żeby oni również... A nie, nie, przecież nie są aż tak dziwni.
W którymś momencie udało się nam z Synem wyjść na 20. minutowy spacer, żeby obgadać różne sprawy, w tym przede wszystkim jego siostry.
Po wyjeździe nastąpiła gwałtowna cisza. Nawet Wnuk-III, który zastąpił swojego młodszego brata, jej nie zakłócał. Starszy brat od razu zajął się swoimi sprawami (smartfon), Wnuk-III grał w jakieś gry na laptopie, a my o 21.40 z wielką ulgą udaliśmy się na górę. Niczego nie oglądaliśmy. Nie dało się. Ledwo trochę poczytaliśmy, żeby łagodnie i szybko przejść w fazę snu.
O 23.09 przyszedł sms od Syna, że dojechali. Umówiłem się, żeby dał mi znać i że nie będę wyłączał telefonu. Wiadomość odczytałem o północy i dalej mogłem spokojnie spać.
CZWARTEK (26.06)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Gdy zszedłem na dół i przechodziłem obok narożnika w Salonie, aby włączyć ruter, w ogóle nie zauważyłem śpiącego Wnuka-III, a przecież jest już wyższy ode mnie. Więc patrząc na Bawialny mocno się zdziwiłem widząc tylko jedną parę wystających spod kołdry potężnych kopyt, ani chybi Wnuka-I. Zlustrowałem ciemną kanapę (Wnuk-III mógł się w lekkiej ciemności wtopić w tło) przed kuchnią i "wróciłem" do salonu. Uspokoiłem się, gdy ujrzałem kolejną parę kopyt wystającą spod kołdry, też niczego sobie.
- Co oni wyprawiają?... - skomentowała Żona. - Musi wziąć następnym razem prześcieradło.
Prześcieradło Wnuk-III dostałby od razu, gdyby nie wiedział lepiej, co jest immanentną cechą całej czwórki, a zwłaszcza jego. Wczoraj najpierw przymierzał się do tej kanapy przed kuchnią, na której raz, czy dwa miał okazję spać Bo jest najlepsza na świecie i chętnie bym wymienił na nią moje łóżko! kokosząc się na niej ostentacyjnie, ale oboje z Żoną zaprotestowaliśmy i wybiliśmy mu pomysł z głowy. Ja dlatego, że nie chciałem mu prawie nad głową buczeć rano blenderem przy robieniu Blogowych, Żona zaś miała poważniejszy powód Bo gdzie ja rano będę miała swój kąt?! Stąd od razu zaproponowaliśmy narożnik w Salonie. Ale Wnuk-III wiedział lepiej, czyli standardowo To jest bez sensu, bo przecież z bratem będę spokojnie razem spał, bo przecież na obozach... i w ogóle.
O 10.00, gdy Wnuki nadal spały i nic ich nie ruszało, wyjechali goście z góry. Na pożegnanie wyszedłem sam. Było sympatycznie, ale bez specjalnych ochów i achów, bo to taki typ.
Od razu wziąłem się za wstępne sprzątanie.
Chłopaków zacząłem budzić o...11.30, bo przez przesady. Mieliśmy jechać do City do oddziału ZUS-u, aby złożyć odwołanie od krzywdzącej mnie odmownej decyzji w sprawie ryczałtu energetycznego.
I okazało się, ku mojemu sporemu zaskoczeniu, że te kopyta, które brałem za wnukowe-I okazały się być własnością Wnuka-III i analogicznie odwrotnie.
- Bo, dziadek, gdy przyszedłem spać, to Wnuk-III był rozwalony w poprzek łóżka. - To wziąłem kołdrę i poduszkę i przeniosłem się do salonu. - Wnuk-I wyjaśniał oburzony.
Natychmiast zrobiłem im jajecznicę na kiełbasie. Żeby zgłodnieć, "rano" nie potrzebują klasycznej przerwy po obudzeniu się a jedzeniem. Głodni są od razu. Sam zaś sobie podsmażyłem parówki otoczone boczkiem budząc zazdrość we Wnuku-III i uciekłem do ogrodu na relaks z książką. Żona zaś dzióbała swojego tatara ze śledzia.
Książkę "Trafny wybór" czytam po raz drugi (to już kolejna czytana "podwójnie") z pierwszego nie pamiętając nic oprócz ogólnej aury i faktu, że została napisana świetnym językiem, co jest normalne u J.K Rowling, i że została świetnie przetłumaczona. Autorka ma taki styl, że w każdej, przynajmniej dotychczas przez mnie przeczytanej, przed każdym rozdziałem umieszcza cytat związany bardziej lub mniej z jego treścią lub treścią całej książki. Ta, teraz czytana, opiera się na głównym filarze, jakim są uzupełniające wybory do rady miasta małego angielskiego miasteczka po śmierci jednego z radnych.
Autorka cytuje Charlesa Arnolda-Bakera.
(Książka Arnold-Baker na temat administracji samorządowej od dawna jest uznawana za przewodnik po tej specjalistycznej dziedzinie prawa samorządowego. Wśród lokalnych radnych jest często nazywana „biblią”. Jest to kompletne oświadczenie prawa dotyczącego rad parafialnych i społecznościowych za pośrednictwem obszernej, choć zwięzłej narracji, uzupełnionej odpowiednimi materiałami ustawowymi).
Podam kilka:
7.33 Zarzut postawiony w dobrej wierze w interesie publicznym nie podlega zaskarżeniu.
7.25 Postanowienie nie powinno dotyczyć więcej niż jednej sprawy. (...) Lekceważenie tej zasady wiedzie zazwyczaj do zawiłych dyskusji i może prowadzić do chaotycznych działań...
13.5 Dary dla ubogich (...) są chwalebne, nawet jeśli któryś z nich przez przypadek daje korzyść bogatym...
Kolejny szczególnie mnie ubawił, ponieważ świeżo w pamięci miałem nasze niedawne wybory.
5.11 Zgodnie z prawem zwyczajowym idioci nieodwołalnie tracą prawo do głosowania, jednak osoby niebędące w pełni władz umysłowych mogą głosować w przebłyskach świadomości.
Do City wyjechaliśmy w upale. W ZUS-ie złożyłem odwołanie do sądu za pośrednictwem tego organu, za przeproszeniem. Zanim tam dotarliśmy, po drodze dopytałem chłopaków, czy mieli już taki przedmiot, jak Wiedza o Społeczeństwie, czyli popularny WOS. Mieli. Więc puściłem wodze fantazji.
- Zamiast uczyć was teoretycznych głupot, nauczyciel powinien każdemu z was dać do wykonania zadanie w postaci załatwienia sprawy a to w ZUS-ie, a to w US, czy w UM lub UG. - Błyskawicznie nauczylibyście się życia i społeczeństwa.
- O, widzicie... - kontynuowałem, gdy wychodziliśmy. - W odmowie było zawarte pouczenie, że mogę złożyć odwołanie do sądu rejonowego "właściwego dla miejsca zamieszkania". - Oczywiście w Uzdrowisku takiego organu nie ma, bo to kurort, ale w City jak najbardziej. - Więc nie w ciemię bity w Internecie znalazłem siedzibę takowego i tak zaadresowałem. - I co usłyszałem od Pani? - Ale, proszę pana, to nie jest właściwy sąd. - Właściwy jest... i podała mi miejscowość, która by mi w życiu do głowy nie przyszła. Bo gdzie Rzym, a gdzie Krym... - Na szczęście pani była litościwa, kazała przekreślić adres, z którego byłem tak zadowolony, i ręcznie wpisać właściwy.
Nie wiedziałem, ile z tej lekcji chłopaki wynieśli.
Za to sporo wynieśli z łażenia po centrum City i oglądania ciągle "żywych" popowodziowych śladów.
Musiały robić na nich wrażenie niewyobrażalne zniszczenia, ale przede wszystkim widok linii na murach, ciągle trwałych, pokazujących, jak wysoko sięgała woda, na przykład do jakichś 4. metrów. Wyobraźnia, gdy tak się stało w tym miejscu, musiała działać.
Potem zeszliśmy z podwójnej lekcji do przyziemia, czyli do rzeczy najbardziej chłopaków interesujących, bo przecież wakacje. W rynku usiedliśmy pod parasolami z lodami i napojami. Smakiem cytrynowym byli zachwyceni.
- Oj, zjadłbym jeszcze taką gałkę... - westchnął Wnuk-I.
Wiedziałem, że nie zrobił tego z perfidną sugestią, bo po pierwsze to nastolatek, a po drugie mężczyzna. To skąd niby miałaby u niego znaleźć się ta perfidia?
- To, jak chcecie, możemy wam jeszcze do wafelka kupić po jednej i będziecie już jedli po drodze do auta. - zareagowałem.
Ich naturalna radość, takiego dzieciaka, najlepiej świadczyły o tym, że w tym westchnieniu nie było cienia wyrachowania.
Kolejne gałki nakładało to samo młode, sympatyczne dziewczę o przerażającym makijażu.
- Ale proszę się nie krępować w nakładaniu... - zwróciłem się do pani. - Widzi pani tych chłopaków, jak są wpatrzeni w to, co pani robi?
Pani ze śmiechem nałożyła, moim zdaniem potrójną porcję, bo dokładała i dokładała. Trzeba było widzieć twarze Wnuków.
No i oczywiście po drodze rozwinęła się dyskusja na temat lodów, na temat szczodrego nakładania przez tą panią i na temat jej makijażu.
- Nie spodziewałam się, że te lody będą takie smaczne. - Ale doczytałam, że to są ich własne wyroby, rzemieślnicze... - Trzeba będzie tu wrócić... - Żona się śmiała.
- A widzieliście jej makijaż? - zagadałem z innej mańki.
- Dziadek, to na mnie nie zrobiło żadnego wrażenia. - zaznaczył Wnuk-I. - Jestem przyzwyczajony. - U nas koleżanki z klasy mają takie, jakby codziennie przygotowywały się na Halloween.
- No, cóż, muszą przejść przez ten etap. - Żona podeszła do sprawy życiowo.
W Tajemniczym Domu ogarnął nas chłód i poupałowe wyczerpanie. Od razu więc kolejny raz robił furorę chłodny napój o smaku czarnego bzu i cytryny. Schodził, jak przysłowiowa woda, nomen omen.
Wnuki od razu miały luz, na nas nieuchronnie czekała góra. Trzeba było rozłożyć wysiłek na dzisiaj i na jutro.
Gdy po sprzątaniu zszedłem na dół, obaj... spali. A miałem zaplanowany warcabowy rewanż z Wnukiem-I. Przy czym Wnuk-III złośliwie spał na kanapie przed kuchnią i, gdy Żona zeszła po skończeniu swojej części, nie mogła zasiąść na swoim ulubionym miejscu.
W końcu, gdy oni się obudzili i gdy wszyscy doszli jako tako do siebie, zabraliśmy się ze sporą rezerwą do Posiłku II. I u nich, i u nas był całkowicie koślawy. Nikt nie miał apetytu.
Wieczorem zagraliśmy w serię dziesięciu loteryjek. Gra do końca trzymała w napięciu, zdobycze punktowe były wyrównane, stąd wszyscy ocenili, że ten dzisiejszy zestaw był bardzo fajny. Wygrał Wnuk-III, ja byłem drugi, a Wnuk-I trzeci. Żona nie narzekała, tak spodobała się jej dzisiejsza gra.
Spać poszliśmy o 22.00. Wnuki nie wiadomo, kiedy.
PIĄTEK (27.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Chłopaki spały jak zabite.
Wczoraj, po poprzedniej nocy, gdy wstali, przyznali się najpierw, że poszli spać o północy, ale pod moim badawczym spojrzeniem dodali ze śmiechem, że o 01.00. Dalej wolałem nie spoglądać, zwłaszcza Ale dziadek, są już wakacje! Mimo mojego wieku doskonale to rozumiałem i doskonale pamiętałem tę aurę pierwszych dni po zakończeniu nauki. Ale kto by nie pamiętał?... Tego poczucia wolności i wakacyjnych niespodzianek, mimo ich pewnej przewidywalności.
Rano w szklarni dojrzałem pierwsze trzy pomidorki - ten moment uwielbiam najbardziej, bo to takie małe groszki zgrywające się na poważne pomidory. Pokazałem Żonie, a potem Czechom.
- Krasny! - cały czas zachwalali.
U siebie mają też oszkloną szklarnię, ale cztery razy mniejszą.
Przy wyjeździe ucięliśmy sobie pogawędkę. A z niej wynikało, że może przyjadą na górę z synem, 16 lat (nie chce już z nami jeździć...) i z córką, 20 lat, bo ta z kolei chce z nimi ponownie jeździć, gdy się zorientowała, że wyjazdy ma za darmo.
- A all inclusive... - dodała Lenka.
- Znovu vas zveme... - zabajerowałem na pożegnanie.
Chyba dobrze, bo się zaśmiali dziękując.
Od razu zabrałem się za wstępne sprzątanie, ale prawie nie było co, bo to nasi goście.
Najpierw zrobiłem śniadanie chłopakom ("dziwne", bo jajecznicę na kiełbasie...), a sam z I Posiłkiem i z książką uciekłem do ogrodu.
Po powrocie z Żoną zabraliśmy się za dół. Chcieliśmy wygospodarować czas przed przyjazdem kolejnych gości na spokojny spacer z pieskiem po Zdroju. Bardzo szybko się rozdzieliliśmy. Żona z Pieskiem szła krótszą trasą i powoli, my we trzech dalszą i szybciej. I idealnie spotkaliśmy się w Galaretkowej, mimo że, według relacji Pani, Piesek cały czas się ociągał, stawał i zwlekał z dalszym wyruszeniem, bo ciągle szukał Pana.
W Galaretkowej nasza, przesympatyczna pani, na widok Wnuków, zgłupiała. Wnuka-III ostatecznie poznała, ale skąd mógł się wziąć taki chłop w postaci Wnuka-I? Nawet ona, naprawdę dobrze zorientowana w naszych wnukach, się pogubiła. A co by było, gdyby dodatkowo pojawił się Wnuk-II?...
- A co będzie, gdy pod koniec lipca pojawimy się z Wnuczką i z Wnukiem-V?...
O 15.30 przyjechała na dół para z pieskiem. Oboje tuż przed sześćdziesiątką. Tacy wycofani, spięci.
Nawet Żona nie użyła swojego koronnego argumentu w takich sytuacjach wobec cechujących się pewną napastliwością mężowskich Oj, tam, może zwyczajnie nieśmiali!... Niczego więcej o nich nie mogłem powiedzieć, ale też nie chciałem. Nie ten materiał. Żona tylko leciutko dolała oliwy do ognia przekazując mi zdziwienie pana A to nie ma telewizji?
Wieczór wreszcie mieliśmy wolny, luźny, bez niczego z tyłu głowy. Nawet późno-wieczorny przyjazd gości na górę nas nie uwierał, bo wszystko było gotowe.
Najpierw przegrałem w warcaby z Wnukiem-I. To już kolejny raz. Drugi w czasie jego pobytu. Więc byłem bliski załamania. Ale za chwilę, w rewanżu, w pięknym stylu (chociażby nadmienię, że w decydującej części rozgrywki jeden mój pionek blokował jego trzy skutecznie paraliżując posunięcia)
wygrałem. I w ten sposób wynik 2:1 dla Wnuka-I dał mi pełnię satysfakcji.
W kolejnej serii loteryjek kolejny raz wygrał Wnuk-III (gad jeden), drugi był jego brat, Żona trzecia, ja zaś na szarym końcu.
Goście na górę przyjechali kulturalnie, we właściwym czasie, to znaczy zaraz po tym, gdy skończyliśmy loteryjkę. To ich miłe i pozytywne nastawienie do gospodarzy się kontynuowało. Z niczego nie robili problemu, reagowali na nasze quasi-poważne uwagi i zalecenia konstruktywnie, a jednocześnie ze śmiechem i luzem. Więc atmosfera od razu zrobiła się sympatyczna. Para w wieku Syna, z okolic Stypendialnego Miasta (kolejny temat do rozmowy), z dwójką dzieci, przy czym córka, lat 20, właśnie zaliczyła pierwszy rok studiów (licencjat pielęgniarski), a jej brat uzyskał promocję do klasy siódmej. No i zdał u mnie standardowy egzamin z matematyki Ile to jest 2+2x2? Obserwowałem napięte twarze rodziców, u których luz zniknął, gdy czekali na odpowiedź syna. Potem twarze się rozjaśniły z jednoczesną ulgą i dumą, gdy syn odpowiedział prawidłowo. Aura powitania była tak pozytywna, że chciało się pogadać (ja), ale się opanowałem. Szkoda, bo fajni ludzie. Dalszy ciąg przejęła Żona.
Dzisiaj był koniec roku szkolnego.
Najpierw Syn przesłał świadectwa Wnuków-III i IV. Obaj uzyskali czerwone paski. Ten pierwszy miał średnią 5,0, a drugi 5,1. Pierwszy uzyskał promocję do klasy ósmej, a młodszy do szóstej. A pamiętam, gdy...
Wnuk-III uważnie studiował swoje, a potem ja sam oba, w skupieniu,
podziwiając owładnięty od razu różnymi myślami, wszystkimi z obszaru
upływu czasu i innymi filozoficznymi.
Potem Krajowe Grono Szyderców przysłało świadectwa Q-Wnuka i Ofelii. Q-Wnuk miał średnią 5,1, najwyższą w klasie, i uzyskał promocję do klasy piątej z czerwonym paskiem. Ofelia zaś przeszła bez problemów do klasy drugiej. Po opisie jej cech, postępowania, postępów w nauce, zachowania, można było domniemywać, że mamy do czynienia z innym dzieckiem, niż znamy. Zwłaszcza w obszarze zachowania. Chociaż, jak tak dobrze się zastanowić... A pamiętam, gdy...
"Zaraz" potem Krajowe Grono Szyderców przesłało kolejne zdjęcia z samolotu, a potem z Malagi. W tym momencie się skoncentrowałem, ale rozmawiając o ich urlopie ciągle się mylimy uważając, że są na Malcie, ja dodatkowo, że na Mauritiusie, Madagaskarze albo na Malediwach.
Dzień był taki fajny, chociaż nic specjalnego się nie działo.
Wieczorem czytaliśmy zamiast oglądania.
SOBOTA (28.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
Sporo nieprzytomny.
Już o 07.20 goście z góry zamykali bramę. Wczoraj z rozmów wynikało, że mają bardzo napięty plan wycieczkowy. Z Żoną doszliśmy do wniosku, że przyjechali tutaj nie dla zabawy, tylko zadaniowo. Wyraźnie ich dzieci, nastolatkowie, też tak podchodzili do sprawy, skoro oboje ujrzałem przy aucie. W tym czasie "nasi" spali snem sprawiedliwych.
Rano trochę pisałem, a trochę błądziłem w różnych sprawach po internetowych obrzeżach kolejny dzień nie tykając onanu sportowego. I przygotowałem pisemne gratulacje dla Wnuka-IV za uzyskane wyniki w nauce oraz za promocję do klasy szóstej. Wnukowi-III takie same gratulacje złożyliśmy od razu wczoraj.
Gdy jeszcze panował niczym niezmącony spokój, poszedłem do bankomatu. Wczoraj, gdy byliśmy w Galaretkowej, trzeba było płacić gotówką, o czym z Żoną kompletnie zapomnieliśmy. A z "nie naszego" bankomatu nie chcieliśmy wybierać, bo prowizja była wartości prawie jednego Pilsnera Urquella.
- Dziadek, jak chcesz, to mogę ci pożyczyć. - Wnuk-I od razu w Galaretkowej wyjął małą portmonetkę i na moich oczach zaczął przerzucać stówy.
- Stówa wystarczy... - Oddam ci jutro przed wyjazdem.
- Jeśli chcesz, to mogę ci pożyczyć więcej... - zaczął się lekko popisywać. - Ale że ty nie masz przy sobie gotówki, tylko kartę?! - To dziwne, bo jest na odwrót... - To my mamy gotówkę...
Po czym obaj zaczęli mnie uświadamiać Ale, dziadek, przecież gotówką zapłacisz wszędzie, a kartą?... - Gotówka to podstawa!
Nasza pani wszystko widziała, słyszała i podziwiała Ale ma pan wnuki!...
Ze stówy została mi nawet złotówka.
Tym razem śniadanie chłopakom zrobiła Żona, a ja sobie I Posiłek. I od razu pojechaliśmy do City.
Pociąg jechał z Uzdrowiska-III przez... Uzdrowisko. Ale nie chcieliśmy ryzykować zastępczej komunikacji autobusowej. Oczywiście jej nie było, bo pojechaliśmy do City, a nie na dworzec w Uzdrowisku. Za to pociąg na tak krótkiej trasie miał opóźnienie dziesięciominutowe. Wnuki zaczęły temat logicznie rozgryzać, ale im zabroniłem.
- Jeśli to będziecie robić, to prędzej, czy później zwariujecie. - To samo dotyczy policji i wojska, a nawet Poczty Polskiej. - Dobrze wam radzę.
Korzystając z obecności w City zrobiliśmy drobne zakupy. Przede wszystkim w Jysku szklanki dla gości, bo je tłuką i wypadało uzupełnić.
Bez problemów zdążyliśmy wrócić tak, żebym mógł spokojnie obejrzeć finałowy mecz Igi Świątek z Amerykanką Jessicą Pegulą w turnieju WTA 500 na trawiastych kortach w Bad Homburg. Mecz ciekawił mnie o tyle i chciałem go obejrzeć, bo po pierwsze, Igi nie oglądałem dawno, po drugie miał to być dla mnie taki odskok po wnukowych pobytach, po trzecie gra na kortach trawiastych nigdy nie była mocna stroną Igi, ale skoro dotarła do finału?... To po czwarte...
Iga przegrała 0:2. Konfliktów Unikający nie oglądał, ale dopytywał profesjonalnie A jak grała?
- Zgodnie z zajmowanym miejscem w rankingu... - odpisałem. - I to, co zwykle - brak I serwisu, za dużo błędów własnych - zamiast spokojnie i precyzyjnie, to z pełną mocą w siatkę... Musi minąć rok, zanim...
II posiłek zjadłem w ogrodzie przy książce. I gdy tak sobie spoglądałem na ogród, różne rzeczy zaczęły mnie kłuć w oczy. A w zasadzie jedna - w wielu miejscach roślinność rozrosła się ponad miarę. Trzeba było dać jej odpór. Najwięcej cięcia było w psiej toalecie. Zasłonięta przez ścianę z zimozielonego bluszczu w międzyczasie stała się dżunglą. Tnąc i lawirując nawet udało mi się nie wdepnąć w żadną kupę.
Sporo też pracy było w szklarni, bo przez dłuższy czas winorośli odpuszczałem i zaczęła bardzo szybko dokazywać pchając się pod dachem we wszystkich kierunkach i zabierając światło pomidorom. A tego ścierpieć nie mogłem.
Wieczorem, po 10. dniach przerwy, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Paradise. Przedostatni.
NIEDZIELA (29.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
A miałem zamiar o 06.30. Zaczyna się.
Przed 11.00 apartament dolny musiała opuścić ta para, wycofana i spięta. Nie dali znaku, że wyszli, ale samochód zostawili. Tak się umówili z Żoną. Od razu zacząłem wstępne sprzątanie bojąc się, że któreś z nich nagle wyskoczy zza jakiegoś rogu.
Do I Posiłku pisałem, a potem pojechałem... na dworzec kolejowy. O 12.15 miały przyjechać trzy panie - babcia/matka, matka/córka i córka /wnuczka. Babcia lat około 70, córka około 35, a wnuczka dokładnie 7. Córka z córką mieszkają w Kopenhadze i do Polski przyjeżdżają trzy razy w roku - w święta i w wakacje. Niczego więcej się nie dowiedziałem, chociażby A skąd wnuczka ma taką oryginalną urodę? Jakoś wobec trzech przedstawicielek płci żeńskiej czułem się onieśmielony. Niby miłe, ale w niewytłumaczalny sposób wytwarzały dystans.
Panie na początku kontaktu z Żoną zapowiadały, że z dworca spokojnie dojdą i dadzą radę, ale chętnie przystały na moją propozycję, że je z dworca odbiorę. Wczoraj z córką ustaliłem formę bezpośredniego kontaktu Bez osób trzecich! tworząc czerwoną linię na wypadek... Wypadku, nomen omen, nie było i wszystko odbyło się punktualnie.
Bagażu miały tyle, że ja sam jadąc na trzy dni, jak one, miałbym więcej.
- A po co? - rezolutnie odezwała się Dunka. - Tylko trzy dni i ma nie padać.
Widocznie działała zachodnia kultura turystyki, no i wiara w prognostyki utrwalana tam grubo wcześniej niż w Polsce.
Panie zostawiły w naszym przedpokoju bagaż, skorzystały ze "swojej" toalety i wyszły w Uzdrowisko. Miały wrócić za kilka godzin.
Zaczęliśmy natychmiast sprzątać.
Ledwo wróciłem do pisania, a już rozległ się gong (działa po wymianie włącznika). Ze spaceru wróciła ta para z pieskiem, ta wycofana i spięta. W pierwszej chwili nie mogłem jej poznać. Nie dlatego, że zawiodła mnie moja świetna pamięć wzrokowa, ale tak się rozgadali i ośmielili, że musiałem w skrytości ducha weryfikować gwałtownie moją o nich opinię i niesłuszną ksywę. Rozmawialiśmy o pieskach i o uzdrowiskach. W naszym wszystko im się podobało i opowiadali z energią źle wróżącą, gdzie przez te trzy dni byli... I wyraźnie nie chcieli kończyć rozmowy, więc subtelnie musiałem kilka razy się odezwać No, cóż wszystko się kończy... (tu wzdychałem ze smutkiem) albo A u państwa to teraz jaka jest pogoda? (wykazywałem żywe i "naturalne" zainteresowanie), albo A to pan wie, jak najłatwiej od nas wyjechać? (ponadenergetycznie pokazywałem drogę i ekspresyjnie tłumaczyłem), aż w końcu na moje To może pani wsiądzie z pieskiem, a ja mężowi pomogę wyjechać na ulicę i będę patrzył, czy nic nie jedzie pożegnanie ruszyło do przodu.
Wróciłem i nadal pisałem do II Posiłku i po nim. A potem nastał znowu czas gości. Najpierw wyjechała góra. Dzień wcześniej niż było opłacone Bo praca. Żegnałem ich ja. Skorzystałem z okazji i zapytałem pana, czy, skoro prowadzi bmw, to wpisuje się w ogólną grupę kierowców powszechnie znanych społeczeństwu. Oboje się zaśmiali i wymieniali wyjaśnieniami naprzemiennie.
- Używamy kierunkowskazów i świateł, nie jestem szeryfem drogowym, nie dyszę na karku innego kierowcy, nie wyprzedzam na ciągłych, itd.
Ledwo wyjechali, a trzy panie wróciły.
- Ta najstarsza od razu musiała "porządzić" - Żona zaczęła opowiadać.
- O, a nie ma filiżanek? - usłyszałam, gdy pani od razu spenetrowała szafki.
- No, nie ma - odpowiedziałam. - W domu też nie mamy... - Tylko kubki...
(nie wiem, na ile Żona świadomie udzieliła takiej odpowiedzi, bo zdaje się, że mamy komplet od Zaprzyjaźnionej Szkoły, który czeka na wielki dzwon)
- O, szkoda, bo ja mam w domu takie fajne...
- To mogłaś ze sobą wziąć... - zareagowała spokojnie i przytomnie córka.
- A jest żelazko?
- Nie ma. - I w domu też nie mamy.
(tutaj wiem, że odpowiedź została udzielona w pełni świadomie, bo żelazko wraz z wypasioną deską do prasowania w domu jest)
- Szkoda, bo te moje spodnie... - Ale dam sobie radę i nie chcę robić kłopotów.
Jakbym słyszał Teściową.
Pod wieczór biohumusem zasiliłem pomidorki i po raz pierwszy w tym roku podlałem część trawnika, bo zaczął żółknąć. A potem trochę czasu zajęło mi przygotowanie na jutro różnych odpadów do odbioru.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek serialu Paradise. Miniserial określiłem słowem Słabe!, które powtarzałem powielokroć, aż w końcu Żona przed spaniem się zirytowała Bo powinieneś był przyjąć tę konwencję, to by ci się lepiej oglądało. Przyjąć w stanie nie byłem.
- A możesz przestać już mówić "słabe"?...
- Tak, tylko jeszcze trochę na świeżo sobie popowtarzam i przestanę.
Udobruchana Żona przekazała mi fajną wiadomość.
- Już się pojawił do oglądania kolejny sezon Bear.
Tę kuchenną konwencję zaakceptowałem od razu, jako niewydumaną. Chociaż jeszcze kilka lat temu prawie na pewno bym ją odrzucił. Bo jakieś tam gotowanie... Ale od kiedy zostałem samozwańczym maestro kuchni porannej, wiele się zmieniło.
To był taki męczący dzień. Chyba przez "nadmiar" gości.
PONIEDZIAŁEK (30.06)
No i dzisiaj wstałem o 04.40.
Klasyczny zespół napięcia przedpublikacyjnego. Mimo że alarm nastawiłem świadomie na 05.00, to napięcie kazało wstać jeszcze wcześniej. Od razu pisałem.
Jak na standardy urlopowe, i to malajskie (malagijskie?), między 08.00 a 09.00 rozwinąłem z Q-Zięciem ciekawą korespondencję. Wczoraj, o 20.37 (już spałem) przysłał zdjęcie piłkarza z podpisem Marian Huja zawodnikiem Pogoni Szczecin.
- To chyba nie Polak. - odpisałem. - Ma i tak przerąbane, zwłaszcza gdy będzie grał źle, czyli "hujowo".
- Q-Wnuk wie?
- Q-Wnuk wie. - odpisał (zmiany moje).
No proszę, w jak prosty sposób, bez zastrzeżeń rodziców, młodzież może się doedukować. Nawet przy okazji można wspomnieć o błędzie w pisowni.
A potem Q-Zięć przysłał zdjęcie Ofelii ubranej we wspaniałą sukienkę do flamenco i z takąż ozdobą do włosów. Sukienka była czarno-czerwona w czarne kropki, czyli najsłynniejsza traje de lunares, a ozdoba miała oczywiście kolor czerwony. Przy jej ciemnych włosach wyglądała rewelacyjnie. Aż wstawiłem zdjęcie do mojego smartfonowego archiwum.
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko w sprawach. W znanym nam i sprawdzonym sklepie kupiliśmy pęto kiełbasy do jajecznic, w bibliotece wypożyczyłem dwie książki Zygmunta Miłoszewskiego, oddaliśmy górę pościeli do prania i zawitaliśmy do DINO. Był nasz pan, więc z miejsca mieliśmy dobre nastawienie, zwłaszcza że bardzo szybko przyszła nasza kolej. Zamówiliśmy trzy kg szynki dla Pieska i pan mielił i mielił, a kolejka rosła i rosła. Nic na to nie mogliśmy poradzić.
Gdy wyjeżdżaliśmy z dinowskiego parkingu, na rogu zobaczyłem stojącą panią, w której rozpoznałem pracownicę "naszego" Intermarche. Żona była pod wrażeniem, bo ona... Gwałtownie zatrzymałem auto i wydarłem się do pani dość obcesowo.
- Dzień dobry! - A pani nie w pracy w Intermarche?!
- No właśnie chcę się tam dostać, już chyba jestem spóźniona, dzwoniłam po kolegę, ale zanim on przyjedzie!...
- To niech pani wsiada. - Jedziemy w tamtą stronę.
Przez całą drogę nie mogła się nadziwić przypadkowi, a kolegę od razu odwołała.
- Nie przyjeżdżaj! - Podwozi mnie mój stały klient.
No, tom sobie nabił punktów.
W aucie, po części z tych emocji, ale ze swojego charakteru przede wszystkim, była zupełnie inną osobą niż ta, którą "znam". Ta przy kasie była oszczędna w ruchach i słowach, nie nieuprzejma, ale też niczego więcej z siebie niedająca. Taka wyraźnie nastawiona na przetrwanie.
- A wczoraj pani pracowała? - zapytałem.
- Tak.
- A byli ludzie? - Żona była ciekawa.
- A skąd! - Kilka ludzi na krzyż! - Myślałam, że zwariuję. - Nie ukrywam, że siedziałam w smartfonie, w Internecie. - Przyznaję, ale co miałam robić?
Nie dziwię się więc jej, że przyjęła strategię na przetrwanie.
Żonę z cennym mięsem zawiozłem do domu, a sam wróciłem na pocztę. Na adres Profesora Belwederskiego II wysłałem dyplom wydawany dwa lata temu, ten jajcarski, z okazji 50. lat ukończenia studiów i zjazdu organizowanego przez nas, między innymi w Rybnej Wsi. Dyplom był dla naszego kolegi, Madziara. Po zjeździe rozmawiałem z nim telefonicznie i podał mi swój budapesztański adres, żebym dyplom mógł wysłać. Wysłałem, ale otrzymałem przesyłkę z powrotem jako zwrot. Nie wiedzieć dlaczego jej nie odebrał. A teraz przyjechał na tydzień do Metropolii i miał odwiedzić Profesora Belwederskiego II.
W domu przy drinach z czarnego bzu dochodziliśmy do siebie. Zapowiadało się spokojne popołudnie.
Z relaksu wyrwał nas telefon gościa, który postanowił z żoną i z dwójką nastolatków przyjechać do nas jeszcze dzisiaj, ale dopiero o 22.00. Żona wystawiła specjalną ofertę typu last minute, aby wypełnić ostatnie puste okienko z przełomu czerwca i lipca. No, to nas wzięło do galopu. Przede wszystkim pojechaliśmy od razu do City, do Jyska, po cztery komplety pościeli, bo ostatnio tak się porobiło, że skumulowały się przyjazdy rodzin trzy- i czteroosobowych i płynność pościelowa groziła zachwianiem.
A po powrocie w kolejnym galopie szykowaliśmy górę. I dopiero po II posiłku ponownie mogliśmy dochodzić do siebie.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek kolejnego sezonu Bear. Chyba dopiero po drugim ponownie w niego "wejdziemy". Żona została już na górze, a ja na dole pisałem i czekałem.
Goście przyjechali o 22.30. Para lat około 45, syn zdał do czwartej klasy ogólniaka, a córka do siódmej podstawówki. Przyjechali ze sporego miasta położonego stosunkowo niedaleko Naszej Wsi. Na wiele więcej nie było czasu, bo rodzice gnali jeszcze do Biedronki zaskakując mnie informacją, że jest czynna do 23.30.
No cóż, dzisiejszy dzień zapowiadał się całkiem zwyczajnie, bez pospiechu. A przyszło zakończyć połowę roku mocnym akordem.
To to już połowa roku? A pod koniec stycznia tak się cieszyliśmy, że...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.22.
I cytat tygodnia:
Wszystko, co słyszymy, jest opinią, nie faktem. Wszystko, co widzimy, jest perspektywą, nie prawdą. - Marek Aureliusz (pisarz, filozof, cesarz rzymski)