poniedziałek, 23 czerwca 2025

23.06.2025 - pn - dzień publikacji 
Mam 74 lata i 202 dni.
 
WTOREK (17.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.20, a miałem zamiar o 06.00.
 
Wstawało się ciężko.
Wczoraj wieczorem na górę poszedłem sporo po Żonie. I gdy przyszedłem, została wybudzona. Tedy ustaliliśmy, że nie oglądamy, ja sobie poczytam, a ona sobie posłucha, czytaj: pośpi.
 
Jeszcze wczoraj, bo o 23.18, napisał Po Morzach Pływający. Rozbawił mnie z rana.
Masz moją zgodę na publikację " smaczków". Z drugiej strony jej nie potrzebujesz ponieważ od początku Emeryta to robisz
To się nazywa stoicki spokój. 
(stoicki spokój”, opisuje człowieka niewzruszonego. Takiego, który reaguje spokojem, na wszystko, co się dzieje. Stoicki spokój nie jest wynikiem ucieczki od świata, lecz badaniem go, nie ignorancją, lecz pragnieniem gruntownego poznania. W tym sensie spokój jest właściwym stosunkiem człowieka wobec rzeczy, czyli inaczej mówiąc: podporządkowaniem rozumowi i akceptacją tego, co niezależne od ludzkiej woli). 
I dalej: 
Wreszcie mamy słońce i można wrócić do zabawy w ogrodnika ,ale nie tylko...
21 czerwca, sobota, trzymajcie kciuki za egzamin na prawo jazdy W Swoim Świecie Żyjącej. 
(zmiana moja, pis. oryg.)
Więc bezwzględnie będziemy trzymać. 
 
Za to już dzisiaj, bo o 01.47, odpisała Texanka. Ogólnie rzecz biorąc odmówiła współpracy, takiej szerszej, którą jej zaproponowałem.
Pisanie nie jest moją domeną ,nie potrafię zmusić się do napisania kilku słów, nie to co Ty! 
Ale furtkę zostawiła. 
Bądźmy zatem w kontakcie (...) Będę odpowiadać krótko na pytania /jeśli masz Ty albo Żona/  i być może coś wpadnie do blogu. Pozdrawiam Was i do usłyszenia ..... (zmiana moja, pis. oryg.)
Za gwałtownie więc postąpiłem, a to dziewczyna i trzeba było delikatnie, małymi kroczkami. Myślę, że jednak coś tam z dalekiego świata skapnie do bloga od czasu do czasu.
 
Od rana... pisałem, a potem cyzelowałem. Onan sportowy musiał czekać w szeregu.
Bardzo wcześnie napisał Syn. Smsa zacytuję w całości, bo jest fajny i wiele mówi między wierszami. 
- Rozmawialem z Synowa, ktora wczoraj rozmawiala z naszymi synami i jest tak: Wnuk-I z Wnukiem-IV w poniedziałek przyjadą pociągiem do City, który z Metro startuje ok 15-17. Wnuka-III przywiozę samochodem w środę po południu i odbiorę Wnuka-IV. A Wnuk-I wroci razem z Wnukiem-III w piątek lub sobotę, to jak juz Wy będziecie chcieli. Git? (zmiany moje, pis. oryg. w każdym szczególe)
- Git :))) - odpisałem.  
 
I Posiłek zjadłem w ogrodzie zbierając siły na dzisiejszy dzień. Nie spodziewałem się, że będzie taki męczący.
Najpierw wymęczyły nas sprawy. Niby jakościowo rzecz biorąc tylko dwie, bo oddanie prania i zakupy w City, ale przy pięciu sklepach i w upale nie było to zabawne. Na szczęście nie było tłumów, bo to wtorek i przed godzinami szczytu. Satysfakcja była taka, że załatwiliśmy temat przed długim i dość skomplikowanym weekendem (przyjazd KGSz i nasz wyjazd do Lekarki i Justusa Wspaniałego).
W domu trzeba było wypakować olbrzymie zakupy, więc odpoczynku nie było nadal. 
Żeby jakoś złagodzić ten stan otworzyłem sobie puszkę Pilsnera Urquella (pozwoliłem sobie kupić na długi weekend jeden czteropak) i nieopatrznie, tylko na chwilę, wyszedłem do ogrodu i na podjazd. 
A to jest wielka zdrada, bo jak tam pójdę, to jestem nawet w stanie zapomnieć o Pilsnerze Urquellu.
- Ale wiesz, że w domu masz otwartego Pilsnera? - Żona musiała głośno interweniować i przywołać mnie do porządku.
Złoto, nie kobieta... 
 
Oddech dopiero złapałem, gdy w szklarni ujrzałem dwa rozwinięte pomidorowe kwiatki. Aż się wzruszyłem na myśl, że będą z nich pomidorki. Postanowiłem je jutro pędzelkiem szturchnąć w migdał. 
Regenerowałem się dalej wysyłając mściwe, ale jeszcze grzeczne maile do koleżanek i kolegów, którzy nie zareagowali w żaden sposób na mojego pierwszego, podstawowego. Byłem w nich kulturalny i nawet pozdrawiałem, jeszcze. Było przy tym sporo roboty, ale pierwsze reakcje się pojawiły.
 
Ostatecznie dobił mnie wieczorem włącznik usytuowany na słupku przy furtce i bramie. Po II Posiłku postanowiłem do niego zajrzeć ze względu na to, że działał, ale złośliwie. Gong odzywał się wewnątrz domu, w holu, ale tylko wtedy, gdy dzwoniłem ja albo Żona. Bardzo śmieszne... Bo oboje wiedzieliśmy, że przycisk należy wcisnąć na jego samej  górze, w takim specyficznym kąciku, i to dość mocno. Ale taki, na przykład, listonosz, czy spec od spisywania liczników, nasi przyjeżdżający goście i inni różni już o tym nie wiedzieli i mieli prawo uważać, że nikogo nie ma w domu. To w oczywisty sposób komplikowało nam życie.
Bardzo szybko doszedłem do wniosku, że elektrycznie jest wszystko ok, ale mechanicznie nie za bardzo. Usiłując mechanikę poprawić (włącznik był po prostu fabrycznie felerny) powiększałem tylko feler, a sytuacja stawała się beznadziejna. I gdy prawie po godzinie ślęczenia udało mi się feler powiększyć  o elektrykę, zrezygnowany i zmęczony (psychika) dałem sobie spokój. I zacząłem  myśleć, że to jednak musiał być fabryczny feler elektryczny, bo niespodziewanie w którymś momencie wypadła jedna malutka blaszka (odlutowała się?) i było po zawodach. Postanowiłem jutro za wszelką cenę, nawet ponownego jechania do City, dzwonek zrobić.
 
Znowu więc musiałem się regenerować. Postanowiłem w Wordzie napisać recepturę na "mój" syrop z kwiatów czarnego bzu. Może bym i tego nie robił, ale pani z góry, gościna, widząc moje rzetelne podejście do roślin, poprosiła o recepturę. Najpierw chciałem pisać ręcznie, ale jednak byłaby to lipa. Poza tym znając siebie wiedziałem, że tekst będę cyzelował do bólu, więc jak wyglądałby taki rękopis? Na pewno musiałbym przepisywać na czysto. A tak będę miał recepturę również dla siebie, na przyszłość.
Przez permanentną cyzelację receptury nie skończyłem, bo zrobiło się późno. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Paradise. Zaczęła mi jednak doskwierać zaprezentowana formuła, jako bardzo wydumana.
- To jest science fiction, i jeśli przyjmiesz taką formułę, to resztę możesz potraktować jako kryminał czy thriller... Żona starała się rozwiać moje wątpliwości. - Gra aktorska jest dobra, fabuła nie jest płaska...
Sęk w tym, że za science fiction nie przepadam.
- Ok, ale może być tak, że po piątym odcinku lub po szóstym przestanę oglądać. - zaznaczyłem.
 
ŚRODA (18.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Dwadzieścia minut przed czasem.
Od rana korespondowałem z koleżankami i kolegami. Jedni w Ameryce (x2), inni na Islandii. A potem pisałem. Żona się stresowała, że ciągle w sprawie tego włącznika nie wyjeżdżam, ale tak naprawdę niepokoił ją fakt, że będę musiał ruszyć Inteligentne Auto, które wczoraj po zakupach od razu ustawiłem dla Krajowego Grona Szyderców na darmowym parkingu Bo co będzie, gdy nie będzie dzisiaj już  miejsca?!...
Więc życie bardzo szybko wzięło mnie w obroty. 
 
Najpierw musiałem pod strachem bożym Bo co będzie, gdy?!... ruszyć Inteligentne Auto. Odebrałem pranie i krążyłem po Uzdrowisku w sprawie włącznika. Oczywiście nigdzie nie było. Przy czym w słowie "oczywiście" nie ma zawartej pretensji, czy sarkazmu, raczej pewne zadowolenie, bo to przecież Kurort, a nie jakaś spora mieścina, w której wszystko jest. Od razu trzeba byłoby się wyprowadzić. 
No i przy "okazji" rzuciło mnie do DINO To może kup 2 kg szynki zmielonej dla Pieska. 
Sprzedawała pani, a przede mną stały cztery klientki. Niedobrze. Ale się zaparłem, że będę stał, żeby nie wiem co Bo ja Pieskowi szynki nie kupię?!... Pierwsza klientka nawet nie marudziła, ale jej To może to lub To jeszcze to powtarzane po wielokroć normalnie zabrałoby mi natychmiast wszystkie siły i to na początku dnia, ale przecież się zaparłem. Trzy kolejne panie mnie zszokowały, bo nie dość, że zamawiały po jednym, góra dwa asortymenty, i to bez mielenia, to jeszcze robiły to bez chwili "zastanawiania się" i bez wątpliwości, czyli bez Co to ja jeszcze miałam?... I gdy akurat swoje zamówienie otrzymywała pani przede mną, przyszła druga ekspedientka (kto teraz używa takiego określenia), która realizowała moje. Mielenie zajęło jej tyle czasu, że w międzyczasie zostały obsłużone  przez tę pierwszą aż trzy podmioty kupujące (podmioty, bo były pary).
 
Gdy wróciłem na Piękną Uliczkę, najpierw kamień z serca spadł mnie, a za chwilę Żonie. To samo miejsce parkingowe, które przed "chwilą" opuszczałem, nadal było wolne. 
Po ustaleniach z Żoną zepsuty włącznik zakleiłem taśmą. Ustaliliśmy, że za temat zabierzemy się na początku przyszłego tygodnia Bo goście i listonosz mają nasze numery telefonów... 
 
I Posiłek zjadłem w ogrodzie, ale był taki przyspieszony, bez luzu. "Gonił" mnie syrop, świadomość półdobowego opóźnienia. Wczoraj nie miałem ani sił, ani przyjemności, żeby się za niego zabrać. Znowu wyszły 3 litry. Dałem Żonie spróbować resztkę specjalnie zostawioną do tego celu, przy czym popełniłem taktyczny błąd uprzedzając ją, że wyszedł taki ulepek. Gdybym nie uprzedzał i tak nic by to nie dało, bo wyszedł ulepek. Żona natychmiast się załamała, bo nie konsultowałem z nią faktu dodania cukru. Żeby temat natychmiast uciąć, zaproponowałem jej kolejne ścięcie baldachów i przeprowadzenie dalszego procesu z jej pełnym doradztwem i nadzorem. To ją uspokoiło, ale i tak musiała ostentacyjnie stać w zewnętrznych drzwiach, gdy szedłem po paczki i do Biedronki po kolejne cytryny bio.
- Jeszcze do tej pory żre mnie ten ulepek! - złośliwie oblizywała wargi... - O, tu! - pokazywała na nie. 
Po powrocie kolejny raz wyszedłem z miednicą i z sekatorem. Który to już raz w tym roku?... Z trzech drzewek (jedno zewnętrzne i dwa nasze) w zasadzie zebrałem tyle, że wystarczyłoby na normalną, pełnoskładnikową turę. Czyli dużo, bo nie mogłem się oprzeć, gdy pod ręką miałem kolejny piękny baldach. Żona bardzo się ucieszyła i powiedziała, że pomoże mi obrać kwiatki.
 
Musiałem odpocząć od czarnego bzu. Narąbałem II i III frakcję, szturchnąłem trzy pomidorowe kwiatki oraz skosiłem trawnik. Po czym znowu zabrałem się za zjazdowe sprawy. W międzyczasie Żona robiła porządne tabelki "państwa, miasta,...", bo ile razy mogę ręcznie, czyli żmudnie, robić każdą dla poszczególnego gracza? Żona chciała zrobić to już dawno, no ale ja musiałem dojrzeć... Ustaliliśmy wzór, który "zasiadł" w laptopie, a poza tym Żona na przyjazd Krajowego Grona Szyderców wydrukowała odpowiednią liczbę kartek.
 
Po II Posiłku i ja, i Żona zrobiliśmy dół "na gotowo", bo jutro do górnego mieli przyjechać goście, na zakładkę" i z dwoma apartamentami jednego dnia byśmy się nie wyrobili. Zwłaszcza, że Krajowe Grono Szyderców ostatecznie miało przyjechać "też" jutro, a to na pewno wprowadzi dezorganizację i kumulację spraw.
Mocno już zmęczony przystąpiłem do niewdzięcznej pracy. Otwierałem słoiki i ulepek wlewałem z powrotem do gara. Całą poprzednią robotę (mycie słoików, wyparzanie i bezpośrednia praca przy syropie oraz sprzątanie blatu i podłogi) obróciłem wniwecz (niwecz to inaczej w nic; i tyle, bo można się załamać polszczyzną). Żona dołączyła się do ścinania łodyżek jakiś czas później, bo musiała skończyć dół. Ale za to pokroiła na plastry moc cytryn. Do ulepku wlałem litr wody, nie dosypałem nawet ziarenka cukru i syrop ponownie zagotowałem. I zalałem nim nowe kwiatki i cytryny.
Gar odstawiłem na dół, do Klubowni, mocno ciekaw i "zestrachan", co z tego wyjdzie?
Na ostatnich oparach sił skończyłem w Wordzie recepturę na syrop z czarnego bzu. Oczywiście zrobiłem ją na 200%, czyli dla idiotów. 
Dzień mnie mocno zmęczył. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Paradise. "Na razie" będę oglądał dalej. 
 
CZWARTEK (19.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na alarm. 
Rano cyzelowałem... recepturę syropu z czarnego bzu. Wydrukowana przyda się nam, no i przed wyjazdem jeden egzemplarz otrzyma gościna z góry. A potem pisałem. Żona niespodziewanie poprawiła mi nastrój, i tak dobry, bo najpierw przeczytała mi maila, a potem mi go przesłała.
- Dobrý den, rádi by jsme si k vám přijeli odpočinout asi kolem 17 hodin. Děkuji.
Imię i nazwisko były też niczego sobie. Na zmianę z Żoną oboje czytaliśmy tekst nadając mu właściwą melodykę, co jeszcze bardziej poprawiało nam nastrój. Pod koniec czerwca chęć przyjazdu deklarowała czeska para.
W miarę ranka humor ciągle się nam poprawiał. Bo najpierw koło kompostowników odkryliśmy siedlisko kwitnących maków (rano, gdy chodziłem w sprawie ślimaków, kwiatów jeszcze nie było), a za chwilę w szklarni odkryliśmy kolejne kwiaty, które trzeba będzie szturchać w migdał. I z ust Żony padły znamienne słowa na temat krzaków Matko, jak drzewa!... Trzeba mi było więcej?
Ale to nie wszystko.
- A możesz tu podejść? - Żona po powrocie stała przed ardizją. - Zobacz, co tu rośnie... - W pierwszej chwili nie wiedziałam, o co chodzi...
Oczom nie wierzyłem. Z boku rosła piękna, świeżutka pokrzywa dorównująca już wysokością ardizji.
- Jak to i kiedy mogło się stać? - zachodziłem w głowę. - Przecież co dwa, trzy dni plewię z wszelkich, licznych chwastów. - A nie dalej, jak trzy dni temu wyrwałem właśnie pokrzywę, całkiem już dużą, ale mniejszą od tej. 
Podziwialiśmy siłę i determinację roślin. Przecież gdzieś te nasiona po przesadzeniu ardizji musiały w ziemi siedzieć głęboko, minęło sporo czasu, a jednak dały radę. Oboje się zgodziliśmy Niech sobie rośnie. 
Nigdy bym nie pomyślał, że będziemy hodować pokrzywę. 
 
I Posiłek zrobiła Żona. Tatara ze śledzia, a to już wyższa szkoła jazdy biorąc pod uwagę chociażby własnoręcznie zrobiony majonez. A podane było niczym w gwiazdkowej restauracji (znam z filmów).
Jadłem z przyjemnością w ogrodzie przy książce.
 
"Nasi" goście wyprowadzili się z góry o 12.00, ale chcieli jeszcze zakosztować Zdroju, więc samochód zostawili na 1,5 godziny. Pani dałem receptę na syrop. Całkowicie nasi...
 
Gdy ledwo zdążyłem zrobić porządek w papierach, o 12.10 przyjechało Krajowe Grono Szyderców. Tylko Ofelia chciała "dać rurę" na Pięknej Uliczce, a reszta nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nawet Q-Wnuk. Czyżby powoli wychodził z orbity dziadkowych wygłupów?...
Krajowe Grono Szyderców, czytaj Q-Wnuki, musiało zająć się sobą, bo mieliśmy niewiele ponad godzinę, żeby przygotować górę. Goście przyspieszyli przyjazd A nasz gość, to nasz pan! Zasuwaliśmy więc zdrowo. Przyjechała para z pieskiem. Oboje sympatyczni, na oko 38 lat. Ona niska, o konstrukcji gruszki, on szczupły i wysoki. Ona kierowca.
- Tak wypadło ... śmiała się, gdy już zabierałem się do niego z tłumaczeniem, jak ma zaparkować. 
Niczego więcej od gości nie uzyskałem, bo nie było czasu. Nawet ja czułem na plecach oddech          Q-Wnuków. 
 
W kontekście konieczności przygotowywania przez nas apartamentów, przyjmowania gości (to najmniejsze), w kontekście naszego jutrzejszego wyjazdu, pobyt Krajowego Grona Szyderców musiał być koślawy. W dodatku rano, w sobotę, Q-Zięć z Q-Wnukiem musieli wracać do Metropolii, bo ten ostatni miał turniej piłkarski. Stąd niezwłocznie całą szóstką ruszyliśmy do Zdroju oczywiście via Stylowa. Fundowała Pasierbica. A potem kręciliśmy się wokół pięciu sklepików. To znaczy ja sobie w pobliżu usiadłem, bo nie było to na moje nerwy, jednocześnie oddając się refleksjom. Q-Wnuk przy pomocy ojca dość szybko kupił sobie jakiś drobiazg, natomiast Ofelia wraz z mamą i babcią krążyły miedzy tymi sklepikami. Nie mogła się zdecydować. Myślałem sobie w duchu, że tylko brakuje Teściowej, która też jest szybka w podejmowaniu decyzji. Byłby taki piękny, czteropokoleniowy, genetycznie bliższy sobie bardziej niż tylko płciowo, zestaw, przy którym między tymi sklepikami nie pozostałoby mi nic, jak tylko otworzyć sobie żyły. 
Podzieliłem się tymi refleksjami z Żoną. Natychmiast się oburzyła. 
- Ty nie rozumiesz analizy przy podejmowaniu decyzji, bo ty nie analizujesz. 
Nie chciałem tłumaczyć Żonie, że ja też analizuję, tylko zero-jedynkowo, bo wiedziałem, że taki mój proces w jej mniemaniu nie zasługuje na miano analizy. Jest to coś dla mnie nieosiągalnego. I całe szczęście.
 
Do domu wracałem sam, bo nowi goście zakomunikowali, że będą za pół godziny. Byli za godzinę, więc cała reszta zdążyła wrócić. A dlatego za godzinę, bo nie było Internetu, czyli nawigacji i pobłądzili. Biedni tacy... Dodatkowo facet (plus żona i siedemnastolatek oraz pies) był irytujący, bo nie słuchał, gadał swoje, i wychodził przed orkiestrę.
- Dobrze, że poszedłeś, bo ja się z nim dogadywałam bez problemu. - wyjaśniła Żona, gdy wróciła z oprowadzania gości.
Też tak uważałem. 
 
Krajowe Grono Szyderców wymyśliło na późne popołudnie/wczesny wieczór grilla. Trochę podchodziłem do pomysłu jak pies do jeża, bo uważałem, że jest zbyt późno biorąc pod uwagę fakt, jak to cholerstwo w rogu ogrodu potrafi długo się rozpalać. A poszło idealnie, węgiel rozpalił się od ręki, żar powstał bardzo szybko i dziewczyny mogły piec. Mięsko wyszło idealnie i wszyscy z prawdziwą przyjemnością siedzieli przy stole, a dodatkowo... dzieci nie marudziły.
Wieczorem w salonie graliśmy w specyficzną grę detektywistyczną. Grali wszyscy, tylko Ofelia trochę się bała, bo w prawie każdej zagadce rzecz dotyczyła jakiegoś trupa, czasami pokazanego humorystycznie, a czasami, że aż strach było się bać. 
W końcu przeszliśmy do bardziej cywilizowanej gry, państwa, miasta..., wykorzystując wydrukowane tabele. W połowie Ofelia padła i proforma grała z mamą tworząc jeden zespół, żeby się nazywało. Wygrał Q-Zięć. 
 
Spać poszliśmy o 22.30 
 
PONIEDZIAŁEK (23.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po raz pierwszy w tym roku porannie nie rozpaliłem w kuchni. Kubki z Blogowymi były podgrzewane 
we wrzątku na indukcji.
Od rana próbowałem pisać, ale dość szybko i mocno zajęły mnie sprawy zjazdowe. Do różnych maruderów, często po kilka razy, albo ponownie, pisałem, albo dzwoniłem, albo smsowałem. A to tygodniami nie zaglądali na pocztę, a to Lepiej wyślij na inny adres, bo do tego prawie wcale nie zaglądam, a to Wyślij na adres żony, bo do mnie coś nie przychodzi , a to Byliśmy na Węgrzech, a to Tak, tak, dostałem, już wysyłam, a to Zepsuł mi się komputer i właśnie wrócił z naprawy... Wszystkich możliwości nie wyczerpałem. 
Drogie Koleżanki i Koledzy... :)
 
Po I Posiłku pojechałem po pranie. Po porannej pięknej pogodzie, zachmurzyło się, było dennie i padało, a potem słońce znowu wróciło, a ja akurat wybrałem się w stroju na porę sprzed godziny, więc zdychałem. Do odkurzania dołu natychmiast przebrałem się na letniaka.
Jeszcze przed II Posiłkiem starałem się sklecić ten wpis. Wiedziałem od początku, że będzie ułomny. Był to jeden z elementów (emelentów) szykowania się do obecności Wnuków, bo potem, wiadomo, czasu zabraknie.
O 17.00 wyjechaliśmy na zakupy - część pierwsza - do City, by o 18.18 odebrać z dworca Wnuka-I i Wnuka-IV z pociągu jadącego do Praha Hlavni Nadrazi. Śmiesznie było witać taki zróżnicowany wzrostowo wnukowy zestaw. Pierwszy raz. Najstarszy i najmłodszy.
Część druga, zakupy pod kątem Wnuków, miała się odbyć w Uzdrowisku. Biedronka była nieczynna - brak prądu, za to w Intermarche światło się zapalało na 15 sekund, by zgasnąć na 5 i tak regularnie, w cyklach. Ale, o dziwo personel  pozwolił robić zakupy, więc trzeba było dopasować się do nowego systemu zasilania w energię elektryczną. We czworo poszło sprawnie, ale już przy kasach wszystko normalnie działało. Może wróciło zasilanie, a może włączyli agregaty.
Jednak musiały to być agregaty, bo gdy przyjechaliśmy do Tajemniczego Domu, był on bardziej tajemniczy niż zwykle. Nie było prądu. Ale specjalnych problemów jeszcze też nie było, bo różne rzeczy udało się zrobić za jasnego. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta raczej histerycznie pisnęła niż szczeknęła jednoszczekiem. Przy czym, co ciekawe, został zachowany lampucerowaty charakter pisku. A  wszystko przez stały numer Pana, który po wypuszczeniu Pieska na ogród sam zniknął i ugrzązł w szklarni. A Piesek wracając zastał przymknięte tarasowe drzwi. Żona była strasznie zawiedziona, bo nic nie słyszała. Była akurat na górze. 
Godzina publikacji 20.13.
W takich warunkach jeszcze nie publikowałem. Całe szczęście, że akurat i smartfona, i laptopa miałem naładowane na 100%. 
 
I cytat tygodnia:
Kształtuje nas nie tylko to, na co patrzymy, ale także to, od czego odwracamy wzrok. - anonim