16.06.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 195 dni.
WTOREK (10.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Od razu sprawdziłem pocztę.
Już wczoraj, przywołany do tablicy, o 21.43 odezwał się jednym słowem Jestem Po Morzach Pływający. Dobre i to, zwłaszcza że żyje. Ale potem wyjaśnił, że pędzi żywot ogrodnika, od deszczu do deszczu, ogląda stare seriale, czyta i wypoczywa. Widziałem zdjęcia ich działki, które przysyła Żonie na Messengera. Będąc kiedyś na miejscu nie poznamy i możemy doznać szoku.
Poranek zacząłem od nastawienia golonki i szpondra. A cyzelację wpisu rozpocząłem, gdy przyszła Żona i mogła pilnować garów.
Przed 10.00 wyjechała ta "para od łóżka". Mogłem więc pojechać w Uzdrowisko. Najpierw kupiłem trzy skrzynki Socjalnej (do pani i do trybu jej pracy, zdaje się, już się przyzwyczaiłem, chociaż dzisiaj była po raz pierwszy ubrana na "letniaka", czyli bardziej nie niż tak), a potem zajrzałem do sklepu, który jakiś czas temu odkryliśmy w kwestii boczku wędzonego, makreli wędzonej, dobrych kiełbas, kurczaka zagrodowego, a ostatnio serdelek. Wyroby mają tutejsze, świeże i mało podejrzane. Dzisiaj na tapecie były serdelki (dostawa dwa razy w tygodniu), a one pojawiły się w moim menu pierwszoposiłkowym w ramach ostatnich żoninych dyrektyw Musisz śniadania urozmaicać! Chyba to ja sam wymyśliłem, ale głowy bym nie dał, czy nie było poważnych podpowiedzi Żony, że taką serdelkę rozkrajam wzdłuż, ale jej nie przecinam do końca na dwie połówki, do wewnątrz wkładam ser kozi oraz boczek, całość przyszpilam dwiema wykałaczkami i wrzucam na patelnię z rozgrzanym smalcem. Na I Posiłek schodzą dwie takie kompozycje. I do tego nie jesz bułki?! - zapewne ciężko zdziwiłby się Brat.
Zapytałem panią o kozi ser. Wskazała ladę z szeroko pojętym nabiałem. Wśród zestawu różnych serów koziny nie było. Wróciłem do pani.
- Wie pani, jakoś tego koziego nie mogę znaleźć. - Może nie ma?...
- No, jest,... na wprost... - zdziwiła się, że jestem taki nieogar.
Obróciłem się o 180 stopni (politycy i dziennikarze obracają się o 360) i wystartowałem począwszy od machnięcia jej ręki i szedłem po linii prostej. Na ser natrafiłem idealnie. Był wśród różnych twarożków, margaryn, itp.
- A te kozie sery nie mogłyby być razem z innymi serami tego typu? - Byłoby łatwiej szukać. - przy płaceniu zagadałem przyjaźnie.
- Nie, bo one są wśród serów kozich... - logika pani odebrała mi mowę.
- A nie mogłyby być w grupie serów im podobnych? - Łatwiej byłoby szukać... - ponownie zapytałem, gdy odzyskałem głos.
- Tak jest... - wzruszyła ramionami kończąc temat. Ale nie była opryskliwa.
Wychodziłem ogarnięty filozoficznymi myślami. Ileż to problemów i kłopotów oraz męczącego myślenia by odpadło, jakże byłoby wygodnie żyć, gdyby można było często się natykać na wzruszanie ramion albo samemu opanować ten gest do perfekcji i słyszeć co rusz, w sposób podporządkowany, albo sobie samemu mówić Tak jest...
Na szczęście życie nie dopuściło dalej do męczących rozważań. Zawiozłem pranie i zaliczyłem Biedrę oraz Intermarche. W tym ostatnim kupiłem bardzo ładne i zgrabne (małe) słoiczki na syrop z czarnego bzu. To dla Żony w upalne dni, no i gdyby któreś z nas chorobowo zaniemogło.
Po I Posiłku (serdelki) z dorodnego drzewa (te dwa nasze to akurat drzewa, a nie krzewy) panoszącego się koło drewutni (to z niego zrobiłem dwa lata temu nalewkę i to on został rok temu ogołocony przez szpaki, a może kosy, rudziki czy drozdy - jeden pies) zerwałem około 80 pięknych pachnących baldachów. Żona słowem nie odezwała się, że musiałem użyć drabiny i to aż trzystopniowej, jednej z moich chlub pośród narzędzi. A działo się to już po naszej dyskusji na tarasie. Wiedziałem, że mój ostatni wpis o jej trosce o swojego męża, a raczej o jej pilnowaniu, żeby nie zrobił czegoś głupiego, nie przejdzie bez echa. Coś tam udało się ustalić, wyjaśnić swoje stanowiska, a przede wszystkim zakreślić warunki brzegowe, na przykład, że nie będę wchodził na dach szklarni, że nie będę czyścił rynien wysoko usytuowanych i nie będę wchodził na dachy. Trochę męskości mi ubyło, ale życie jest sztuką kompromisów. Dyskusja była rzeczowa i kulturalna na tyle, że nawet argument Żony, że te moje ciągoty wynikają z kompleksów, zupełnie mnie nie zirytował.
Baldachy zostały rozłożone na tarasie na dwie godziny, na poszwie, aby wszelkie robaczki mogły je spokojnie opuścić. W tej syropowej przerwie dla przyjemności dopieszczałem pomidory - wypatrywałem na siłę wilków, "na siłę" krzaki podwiązywałem i podlałem deszczówką. To teraz moje oczko w głowie.
Po II Posiłku z Żoną przystąpiliśmy do najbardziej niewdzięcznej syropowej pracy. Obcinaliśmy nożyczkami kwiatuszki, żeby było jak najmniej łodyżek, bo te psują smak syropu. Praca okazała się być niewdzięczną i nieergonomiczną, chociaż ergonomię staraliśmy
się na bieżąco poprawiać. Jednak długie siedzenie i żmudna chińszczyzna mocno nas zmęczyły, a najbardziej odzywały się kręgosłupy.
Ciekawe, jak bym wyglądał, gdybym obcinał sam. Pomijam
czas i kręgosłup, ale morale topniałoby z każdym kolejnym baldachem.
Potem to już była sama chemiczna przyjemność. Do gara wlałem sok z czterech cytryn i syrop (1,3 kg cukru i 1,3 l wody - całość zagotowana). Dobrze wymieszałem i odstawiłem na dwie doby do Klubowni. Teraz tylko co 12 godzin miałem mieszać.
Przez cały dzisiejszy dzień nie tknąłem onanu sportowego. To niezwykła rzadkość. Ale z tego powodu nie cierpiałem.
Na narożniku wylądowałem przed 20.00. Alarm nastawiłem na 06.00.
ŚRODA (11.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Ranek toczył się niespiesznie i spokojnie. Jedynym elementem (emelentem) dysharmonicznym (dysharmonijnym) było kilkukrotne żonine przypominanie, abym zszedł do Klubowni i zamieszał w garze. W końcu poszedłem i na 12 godzin miałem spokój. Wieczorem też trzeba będzie zamieszać. I zapewne Żona mi przypomni, bo dostała specyficznego odpału na tle tego syropu.
- I jak on wygląda? - natychmiast zapytała, gdy wróciłem.
Nie posłużyłem się klasykiem A jak, kurwa, ma wyglądać?!, tylko uspokajająco zapewniłem ją, że bardzo dobrze. Odpowiedzieć w pierwszej wersji nie pozwoliłoby mi sumienie, bo miała taki pytający wzrok pełen nadziei, że wszystko jest w porządku, że syropik będzie, no i ten delikatny uśmiech... Każdego chłopa by to przekabaciło.
W końcu porannie odpaliłem onan sportowy. I dowiedziałem się, że wczoraj przegraliśmy z Finlandią, u nich, 1:2. Bez stylu i bez punktów... że zacytuję tylko jedną z króciutkich opinii. Bo po co więcej?
Przypomnę, że był to mecz z cyklu eliminacji do Mistrzostw Świata 2026 (USA, Kanada Meksyk).
Po I Posiłku rozpogodziło się aż tak, że można było wyjść we troje na wczesny spacer. Wczesność wynikała z tego, że przyszła paczka ze śledziami A one w takich warunkach tak długo w tym pudle leżeć nie mogą! Było chłodno, ale słonecznie i mieliśmy ze spaceru sporą satysfakcję.
Po powrocie po raz pierwszy w swoim życiu poczułem pewien dziwny stan. Wszystko miałem z takich naprawdę niezbędnych rzeczy porobione i zacząłem wymyślać, co by tu robić?!... Nie chcę przesadzać, ale być może pierwszy raz w życiu to ja czekałem na robotę, a nie robota na mnie. Zawsze o takim momencie marzyłem. Trzeba było 75. lat. Ważne, że doczekałem.
W tym stanie zacząłem się pławić i wymyślać Co by tu?... To wymyśliłem sobie, że jeszcze bardziej dopieszczę moje oczko w głowie. Więc w szklarni wyplewiłem drobniutkie chwasty, które wyplewienia jeszcze nie wymagały, w każdym krzaku obciąłem dolne zbędne liście, które jeszcze swobodnie mogły żyć, wszystkie sznurki podtrzymujące krzaki od nowa porządnie ponaciągałem, chociaż krzaki bardzo dobrze trzymały się na tym starym naciągu i wytrzebiłem ponownie białą winorośl (pogodziłem się z tym, że w tym roku nie będzie owocować), chociaż jej liście jeszcze pomidorowym krzakom światła nie zabierały. Jedyne, co musiałem, to zapakować do worka zielone odpady. Ale już ścieżki zamiatać nie musiałem, bo wyglądała porządnie. Ale ją zamiotłem.
Skończyłem, a ponieważ był jeszcze środek wieczoru, to nadal wymyślałem. I wymyśliłem, że świetnie mi zrobi odgruzowanie się na 45%. A ponieważ nawet nie było 19.00, to trochę popisałem i wróciłem do onanu sportowego.
Trochę po 20.00 leżałem już z książką na narożniku. Alarm nastawiłem na 06.00. Zasnąłem o 20.30. Skąd taka precyzja? Ano zawsze przed zgaszeniem światła, nomen omen, ostatni raz, nomen omen, spoglądam, która jest godzina. I zasypiam w trzy minuty, chociaż Żona twierdzi, że w trzy sekundy.
CZWARTEK (12.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Po porannym rozruchu oddałem się onanowi sportowemu. I nadal nic nie musiałem. To z przyjemnością zrobiłem kolejne 20 l pokrzywowego nawozu, a przy okazji wyczyściłem teren wokół kompostowników z pokrzywy, traw i jakiegoś pnącza bardzo łatwego do wyrwania, ale czepiającego się wszystkiego. Gdybym miał stosowny smartfon, odpowiednią aplikację, to po sfotografowaniu bym wiedział. Ponieważ nadal nic nie musiałem, to biohumusem podlałem krzaki pomidorów i trzy nasze doniczkowe - ardisię, zielistkę i szczawika.
I Posiłek zjeść oczywiście musiałem, ale i w tym względzie nie było żadnych nacisków. Stąd z przyjemnością zjadłem go przy książce w ogrodzie, w cieniu.
Jakoś tak w tym czasie Żona wymyśliła wycieczkę do Uzdrowiska-III. Po prostu, bez żadnych kombinacji, komplikacji i wymyślnych wymyśleń. Pojechaliśmy wiedząc w zasadzie, co nas czeka. I się nie zawiedliśmy.
Najpierw Żonie pokazałem sanatorium, w którym przebywała Teściowa. Przybliżyłem różne niuanse - usytuowanie, zadbany budynek, wskazałem balkon, z którego Teściowa miała bardzo ładny widok, hol przypominając i umieszczając wszystko w tamtych kontekstach, gdy Teściową przywiozłem, a po trzech tygodniach odebrałem.
Potem szukaliśmy miejsca do zaparkowania, a gdy się udało, miejsca, w którym można byłoby napić się Pilsnera Urquella z jednoczesnym komentarzem Żony Czy my wszystkie wycieczki mamy mieć pod kątem Pilsnera Urquella? Takiego miejsca nie znaleźliśmy, co jest typowe dla Uzdrowiska-III (pisałem już o tym), za to dzięki tym poszukiwaniom odkryliśmy różne miłe zakamarki odległe od hałasu samochodów ciągnących tam i z powrotem główną przelotową ulicą. Niestety w zakamarkach w zasadzie kawiarń czy restauracji nie było, a przynajmniej ich nie odkryliśmy. Bo ambicją Uzdrowiska-III jest, aby wszystkie kulinarne przybytki, a przynajmniej ich 90%, znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie (10-30 m) poruszających się licznych samochodów osobowych, licznych autokarów, ciężarówek i traktorów nawet.
Wiedząc, że inaczej nie będzie, zasiedliśmy w takim jednym (10 m). Tylko dlatego, że mnie skusiło piwo rzemieślnicze z jakiegoś małego czeskiego browaru podbudowane reakcją Żony Bo ja bym chciała, żebyś spróbował od czasu do czasu czegoś innego, a nie tylko Pilsner i Pilsner... Skarb nie żona.
Piwo mnie zaskoczyło. Bo było najbliższe Pilsnerowi Urquellowi z dotychczas przeze mnie poznanych. Najpierw dużym zaskoczeniem było pojawianie się po 2-3 sekundach od łyka charakterystycznej goryczki, którą każdorazowo smakowałem oblizując fafle, przepraszam, usta. Potem dochodził do mnie brak jakichkolwiek elementów (emelentów) słodkości i ogólny smak. Żona też spróbowała i jako znawczyni, bez przekąsu, zgodziła się ze mną, że jest ono trochę za bardzo esencjonalne względem Pilsnera Urquella, za ciężkie I chyba więcej byś wypić nie mógł?...
- No, właśnie, a drugiego Pilsnera Urquella wypiłbym od razu bez problemu...
Żona siedziała przy smacznym mohito bezalkoholowym i oboje chłonęliśmy uliczny ruch, zwłaszcza momenty zatrzymywania się i ruszania pojazdów dwuśladowych (ciekawe, że przez okres pobytu nie przejechał żaden motocykl) przed pobliskim (8-10 m - uwzględniam szerokość) przejściem dla pieszych. Gdzieś w połowie zaczęło to nam wyraźnie doskwierać, by pod koniec pobytu doświadczyć pierwszych oznak bólu głowy.
Postanowiliśmy trochę się zregenerować i stamtąd uciec z założeniem, że na jakiś deser pójdziemy gdzie indziej. Trafiliśmy na lokal chyba tego samego właściciela, bo w menu było wiele podobnych rzeczy, usytuowany przy... głównej ulicy. Pomni tamtych zalążków bólu głowy przezornie skryliśmy się wewnątrz lokalu. Żona ponownie zamówiła mohito bezalkoholowe, ja zaś kawę americano i deser lodowo-bezowy. Mohito nadal było smaczne, lody też, a beza, no cóż, była taka kupna. Trafiły się trzy małe i twarde kawałki w kształcie kwiatuszka, takie wyciągnięte z dużego plastikowego opakowania.
Wszystko to rozważaliśmy w kontekście Uzdrowiska i z pokorą przyjęliśmy fakt, że nas rozpuściło w wielu względach i teraz siłą rzeczy wszystko będziemy porównywać.
Żeby wreszcie umknąć od tego hałasu, poszliśmy na spacer do parku zdrojowego. Ale w tę jego część najładniejszą, najbardziej charakterystyczną. I cóż, znowu porównywaliśmy, chociaż ten park znaliśmy i nie był dla nas zaskoczeniem.
Wracaliśmy jednak w dobrych nastrojach, bo dla relaksu najważniejsze jest, aby się ruszyć, aby na chwilę zmienić miejsce. No i ból głowy nie zdążył się rozwinąć.
- No, to na jakiś czas z Uzdrowiskiem-III mamy spokój... - skomentowała Żona, gdy staliśmy w korku (pięć cykli świetlnych) nie mogąc się zeń wydostać.
Ale być może w lipcu zawitamy z Q-Wnukami chcąc im pokazać pewną tutejszą atrakcję.
Po II Posiłku zabrałem się za syrop. Robota była prosta, ale klejąca. Razem z podekscytowaną Żoną zawartość gara wyciągniętego po dwóch dobach z chłodnej Klubowni w dwóch turach przerzucaliśmy do drugiego gara przez metalowe sito (element <emelent> konstrukcyjny), na którym spoczywała tetra, jako sito ostateczne. Miała ona tę zaletę, że proces przesączania można było łatwo przyspieszyć robiąc z tetry taki balon i skręcając ją na chama wyciskać płyn zawarty w kwiatach.
Pozostało syrop przegotować i wlać do wyparzonych słoiczków, mocno zakręcić i obrócić do góry dnem. Miały stać do wystygnięcia. Syropu wyszło 3 litry, czyli sporo.
A dlaczego kleista? Przy wlewaniu do słoiczków (11 sztuk) nie sposób było nie uronić paru kropli, więc na blacie i na podłodze dawało to sumarycznie taką ilość mazi, że i blat, i podłoga się kleiły. Trochę sprzątania, jak zwykle, było.
Resztką syropu, która nie zapełniłaby kolejnego słoiczka, z wielką przyjemnością zajęła się Żona. Natychmiast przygotowała długo oczekiwany napój - Socjalna gazowana, cytryna, lód i tenże sok. Od razu wypiliśmy - ja 10%, Żona resztę. Była zachwycona zachwytem takiego dzieciucha, który do końca nie wierzył, że to może się udać, a potem nie mógł się doczekać.
Słoików zostało na kolejne trzy litry, czyli na tyle, ile przewidzieliśmy. Ale widząc nastawienie Żony w kierunku syropowego oszołomstwa zrobiło mi się żal, że jesienią, a już na pewno zimą może syropu zabraknąć, więc zasugerowałem, że może zrobię trzecią turę. Żona stwierdziła jednak, żebym nie przesadzał, a widząc moje zwątpienie w jej argumentację, chwyciła się innej, całkiem prostej.
- Jeśli zerwiesz wszystkie baldachy, to z czego powstaną owoce i z czego ty później zrobisz nalewkę?...
Postanowiłem poprzestać na drugiej turze.
Wieczorem rozmawialiśmy z Lekarką i z Justusem Wspaniałym. Musieliśmy, bo nasz przyjazd do nich w okolicach Bożego Ciała się zrypał. Ostatecznie okazało się, że Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający w tym terminie nie będą mogli do nas przyjechać, żeby między innymi zaopiekować się Bertą. A nie mogą, bo z kolei były mąż Trzeźwo Na Życie Patrzącej nie będzie mógł zaopiekować się ich córkami - O Swoim Pokoju Marzącej i Nieszablonowo Myślącej. Efekt domina.
Nasz kolejny pierwszy wolny weekend "znaleźliśmy" w pierwszy weekend lipca. On pasowałby Lekarce i Justusowi Wspaniałemu na tyle, że gdybyśmy nie mogli przyjechać do nich "po raz drugi", to oni przyjechaliby do nas. Umawianie się natychmiast się uprościło. Wszelkie pogaduszki odłożyliśmy na spotkanie.
Wieczorem poszliśmy relaksacyjnie z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska-Wsi.
Na narożniku zaległem z książką o 20.30, by o 21.00 już spać. Alarm nastawiłem na 06.00.
PIĄTEK (13.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Poranek rozpocząłem od onanu sportowego, a potem trochę pisałem.
Już wczoraj przygotowałem sobie harmonogram dzisiejszego dnia, dosyć napięty, a po to, żeby spokojnie spać. Więc od razu po pisaniu pojechałem odebrać pranie i kupić w Biedronce cytryny bio oraz kilogram cukru. Będą potrzebne dzisiaj, gdy nastawię kolejny gar syropu z czarnego bzu.
A potem, jeszcze przed I Posiłkiem, odkurzyłem dolne mieszkanie. Dzisiaj przyjeżdżają kolejni goście.
Przy I Posiłku relaksowałem się w ogrodzie przy książce, a zaraz potem kończyłem dół.
Pogoda mi sprzyjała, więc od razu zabrałem się za zrywanie baldachów, tym razem z krzako-drzewka rosnącego na podjeździe, zaraz przy Klubowni. Baldachów nie starczyło, więc dorwałem się do drzewka w ogrodzie. Po trzech dniach od pierwszego zrywania zdążyły dojrzeć kolejne. I wszystko elegancko wyłożyłem na tarasie na dwie godziny, żeby pouciekały robaczki.
Przerwę wykorzystałem na relaks - książkę i drzemkę w Salonie.
Goście przyjechali pół godziny przed podawanym przez nich czasem przyjazdu. Czyli dla jasności - napisali zgodnie z prośbą Żony Będziemy za godzinę, a byli za pół godziny.
- Oj, muszą być strasznie młodzi... - zareagowała Żona na głos pani, która telefonicznie oznajmiła, że właśnie są już przed bramą.
Wyskoczyłem pierwszy i wyskoczyłem z tekstem, którego natychmiast pożałowałem.
- Jak żyję 75 lat, nie wiedziałem, że godzina potrafi być tak krótka... - po czym przywitałem się i przedstawiłem dziewczęciu, na oko, lat 16. Szczupła, drobna, niska, ładna, z inteligentną buzią, ale po moim wystąpieniu lekko spłoszona, a przez to reagująca z pewnym opóźnieniem.
- Trochę się pospieszyliśmy... - zareagowała, więc ja w panice musiałem gorąco ją zapewniać, że nic się nie stało, a Żona, która zaraz nadeszła, dodała A dla nas to nawet lepiej.
A gdy się przedstawiłem, też z lekkim zaskoczeniem, jakby to przedstawianie się pełnym imieniem i nazwiskiem było dla niej rzadkością, się przedstawiła, i albo to ją ubawiło, albo sprawiło przyjemność, bo się uśmiechnęła. Jej chłopak (to określenie przekazała mi później Żona) okazał się być facetem, na oko, lat 25-26, czyli ona "musiała" mieć 22-23 lata. Na kolejne pytanie "jakiej są profesji" ona odpowiedziała "praca biurowa", więc postanowiłem już o nic więcej jej nie pytać, za to on, wyluzowany, ale konkretny i inteligentny, okazał się być fizykiem.
- Właśnie robię doktorat na Politechnice Stołecznej.
Facet w oczywisty sposób zaparkował, niczemu się nie dziwił, nie robił żadnych problemów, zadawał sensowne pytania chcąc się upewnić, co i jak, słowem był do bólu kumaty.
- Sam widzisz, jak przyjemnie mieć kontakt z inteligentną osobą. - Dobrze, że się zmyłeś, bo to dziewczę nadal się uśmiechało, ale jakby już z ulgą. - relacjonowała Żona po powrocie.
Sam wiedziałem, że dobrze. Nie chciałbym pani zepsuć wyjazdu, a i tak wystarczająco mocno dręczyło mnie sumienie za mój pierwszy wyskok.
Po II Posiłku zabraliśmy się za drugą turę baldachów. Obcinanie i cała reszta poszła znacznie sprawniej niż przy pierwszej. Wprawa. Zalałem syropem z cukru i odstawiłem na dwie doby do Klubowni.
Wieczorem wziąłem się wreszcie za sprawy zjazdowe. Najwyższy czas. Od pewnego momentu, gdy zaczęły mnie nękać wyrzuty sumienia, zacząłem podchodzić do nich jak pies do jeża i stworzyła się swoista pętla - im dłużej się za nie nie zabierałem, tym większe miałem wyrzuty sumienia, a im były one większe, to tym bardziej się za nie nie zabierałem. Minęło więc sporo czasu, przez co wyszedłem z wprawy i na nowo musiałem wejść w system i przypomnieć sobie jakie indywidualne zmiany nanieśli koleżanki i koledzy oraz co w związku z tym ustaliłem z Saperskim Menadżerem. W system wgryzłem się bardzo szybko i oczywiście okazało się, że kolejny etap przygotowań jest bardzo prosty. Więc zapytam retorycznie, po co sam siebie taki czas gnębiłem?...
Poczułem się w tej pracy na tyle swobodnie, że pozwoliłem sobie nawet na relaksacyjną przerwę i na wyjście we troje na spacer do Uzdrowiska-Wsi. A po powrocie nie musiałem się już wgryzać, tylko płynnie zakończyłem pewien etap. Resztę zostawiłem sobie na jutro, żeby być w pełni przygotowanym na spotkanie (12.00) z Saperskim Menadżerem. Po nim czeka mnie wysłanie blisko 50. maili do koleżanek i kolegów.
Przy okazji kolejny już raz z Żoną wspomnieliśmy Trzeba się powoli zabierać za przygotowanie zjazdowej playlisty. Czy ja słyszę samego siebie i czy słyszę ten klasyczny potworek językowy złożony z dwóch słów i to pisanych razem - angielskiego nieodmienianego przez przypadki "play" i polskiego "lista" aż proszącego się, żeby go odmieniać. No, ale niestety, sam przed sobą muszę przyznać, że nie dość, że "lista odtwarzania" jest sylabowo dwa razy dłuższa, to na dodatek trudna w wymowie nawet dla Polaka. Dodatkowa zdrada polega jeszcze na tym, że po angielsku to "playlist", więc aż się prosiło...
Na szczęście od dawna moją listę wybranych utworów nazwałem "Lista 100" (czytaj: "Lista Setki"), co przy wymawianym drugim słowie dodatkowo Polakowi dobrze się kojarzy.
Na narożniku zaległem z książką zaraz po 20.00, by przed 21.00 już spać. Alarm nastawiłem na 06.00.
Ustaliliśmy z Żoną, że to już moja ostatnia noc na wygnaniu i czas, abym wrócił na górę.
SOBOTA (14.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Ranek był powolny do czasu, gdy nie powiedziałem Żonie o moich porannych przemyśleniach względem gara stojącego w Klubowni, a konkretnie względem jego zawartości. Pierwsze co, to rano od razu, półprzytomny poszedłem na dół, do chłodu, aby zamieszać zawartość.
- Muszę ci coś powiedzieć... - zacząłem, a taki mój początek lub odwrotnie, żoniny, budzi w adwersarzu wzmożoną czujność. ... - Nie chciałbym tobie niczego sugerować... - widziałem, jak żonine 2K+2M, jeśli jeszcze po takim wstępie w niej tkwiło, teraz na pewno uleciało błyskawicznie. - ... ale, gdy mieszałem zawartość, wydawało mi się, że aromat jest jakby mniejszy niż za pierwszym razem i najlepiej byłoby, gdybyś poszła i sama stwierdziła...
Żonę jakby coś kopnęło i wyskoczyła z kanapy niczym z katapulty z przerażeniem na twarzy Jej syrop!!! Wzięła łyżkę i zniknęła. Wróciła przejęta.
- A sok z cytryny tam dałeś?
Lekko się zszokowałem, bo nie dałem. Zgubiła mnie rutyna i zapomniałem.
- Bo rzeczywiście jest jakby mniej aromatyczny... - A mówiłam wczoraj, że baldachy, które obcinaliśmy, są jakieś dziadowskie, oklapłe i nie takie piękne, bielutkie, jak poprzednie.
Wtedy tłumaczyłem Żonie, że przy zrywaniu były piękne, bo dziadów bym nie zrywał, ale stały się takie przez to, że przez dwie godziny leżały na tarasie w pełnym słońcu i że, oprócz robaczków, musiało, jak się okazało, ulecieć sporo aromatu, czyli podstawowych związków eterycznych. Przyznaję, mój poważny błąd. Można by powiedzieć - chemik, a głupi.
- Wiesz co - zacząłem, bo lipy nie lubię - ja to wszystko wywalę i zrobię od nowa. - Żaden problem. - Najwyżej, gdy nie będzie tyle baldachów, jak planowałem, to zrobię mniej.
Żonie moje podejście, że nie będę się spinał, aby było 80, bardzo się spodobało.
- A z tym w garze co zrobisz?
- Wyleję na kompost. - W sumie zobacz, strata tylko jednego kg cukru, bo nawet cytryn tam nie ma... - Chyba jakiś palec boży, czy co?!... - A po cukier się przejdę.
Po całej porannej aferze nawet nie zajrzałem do onanu sportowego, tylko pisałem, a potem zabrałem się za sprawy zjazdowe. Poszło nadspodziewanie szybko, więc jednak zajrzałem...
Myślałem, że temat syropu zamknęliśmy, ale Nie z Żoną takie numery, Brunner! W międzyczasie cichcem penetrowała Internet i wymyślała.
- Wiesz, tak sobie pomyślałam, że po co ten syrop wyrzucać? - Przecież można go odcedzić, zagotować i zalać nim nowe baldachy.
Uważałem, że z każdego punktu widzenia, w tym chemicznego, było to genialne.
- I wtedy dodaj cytryn, ale tym razem nie w postaci wyciśniętego soku, ale w plastrach.
- Ok, ale będę je musiał obrać...
- Absolutnie nie, razem ze skórkami. - Zobaczymy, co wyjdzie.
Trochę się boczyłem, bo nie było to zgodne z przepisem, według którego robiłem, ale z drugiej strony musiałem się zgodzić, że właśnie w ten sposób powstają nowe kulinarne odkrycia.
Po I Posiłku poszedłem na spotkanie z Saperskim Menadżerem. Umówiłem się z Żoną, że ona za jakiś czas wyjdzie z Pieskiem i że się spotkamy w Zdroju. Ledwo wszedłem do Parku Samolotowego, a już złapałem za telefon. Cały teren był ogrodzony taśmami, opanowany przez dzieciaków na rowerach i ich rodziców, i przez pana ryczącego przez głośniki, który prowadził zawody. Przebić mi się udało, ale z Żoną umówiliśmy się w okolicach Stylowej, do której trzeba było dotrzeć bokiem, bokiem...
Saperski Menadżer złapał, jak to on, wszystko w lot. Musiało mu to zostać po jego wcześniejszej profesji. Gdyby nie miał tej cechy, moglibyśmy dzisiaj nie rozmawiać, ba, nigdy się nie poznać.
Ustaliliśmy proste zasady współpracy w drugim etapie, praktycznie wyłącznie mailowe, i umówiliśmy się na kolejne podsumowujące spotkanie w okolicach połowy sierpnia.
Z Żoną udało się spotkać bez problemów, ale postanowiliśmy szybko uciekać do domu. Młodzi cykliści w kaskach bardzo szybko opanowywali kolejne rewiry Zdroju.
W domu zasiadłem do wysyłania maili. Była to z jednej strony czynność żmudna, a z drugiej przyjemna, bo miałem świadomość kontaktu z koleżankami i kolegami. Raz się tylko pomyliłem przy wysyłaniu maila do koleżanki, która ma takie samo imię, jak Texanka. I natychmiast rzecz sprostowałem pisząc do tej ostatniej, a przy okazji ponownie namawiałem ją na przyjazd.
(...), przepraszam, ale to było do (...) :)
Ale przy okazji, może mąż nie będzie miał ci za złe, jeśli przyjedziesz na zjazd. Nie dość, że furtka jest cały czas otwarta, to nawet brama :)))
(...), ta z Teksasu, trzymaj się zdrowo :)))
Emeryt (zmiany moje, pis. oryg.)
Odpisała szybko, a to jest 7 godzin różnicy (Teksas posiada nawet dwie strefy czasowe).
Dziękuję, trzymam się zdrowo czego i Tobie życzę! Czytając Twój blog zauważyłam,że męczy Cię kaszel.....czy już przeszło.....Na temat mojego uczestnictwa w Zjeździe nie mogę nic powiedzieć bo to łączy się z podróżą do Kraju. Nie mam w planie wyjazdu w tym roku. Pozdrawiam serdecznie, cieszcie się każdym dniem pobytu w pięknym Uzdrowisku! (pis. oryg.)
Tym kaszlem mnie rozbawiła i... wzruszyła.
Ale wzruszyły mnie również trzy inne drobiazgi, takie subtelne. Napisała "... do Kraju" i "Uzdrowisku" stosując w tym drugim słowie nazewnictwo blogowe. Ale najsubtelniejszy wyłapałem na początku. Taki świadczący, że jesteśmy z tych samych czasów i z tej samej szkoły pisania. Gdy w ogólniaku wyjeżdżałem sam na wakacje, a później, gdy studiowałem, zdarzało się, że pisałem list do rodziców. Szło to dość ciężko i opornie, ale sumienie i pewna obowiązkowość nakazywały. Każdy z nich zaczynał się zawsze tak samo:
- Kochani Rodzice! Ja jestem zdrowy, czego i Wam życzę!...
Być może, ale tego już nie pamiętam, chociaż było to mocno prawdopodobne, we wczesnej młodości pisałem tak:
- Kochani Rodzice! Ja, Bogu dzięki, jestem zdrowy, czego i Wam życzę!...
- Kochani Rodzice! Ja, Bogu dzięki, jestem zdrowy, czego i Wam życzę!...
Późnym popołudniem, po II Posiłku, zaskoczyło nas Krajowe Grono Szyderców. Według informacji Żony (korespondowała z Pasierbicą) postanowiło ono jechać we czworo do Emden w zbliżający się bożociałowy weekend (około 8 godzin jazdy bez przerw).
- Oczywiście trochę im ten pomysł wybijałam z głowy, taka odległość i na tak krótko, łagodziłam ich zapędy, ale ja wyraźnie inaczej na to patrzę z racji różnicy wieku, niż oni... - I zapraszałam do nas... - Żona się śmiała.
A za jakiś czas śmiała się jeszcze bardziej, a ja dołączyłem.
- Napisali, że chyba jednak zostaną w domu, żeby pobyć, a teraz napisali, że może by jednak przyjechali do nas, do Uzdrowiska... - I znowu napisali, że przyjadą...
Sytuacja więc zmieniła się znowu o 180 stopni. Natychmiast zadzwoniliśmy do Lekarki. Dopadliśmy ją zasapaną w jej rodzinnych stronach. Pojechała na krótko, żeby opróżniać mieszkanie po mamie. Właśnie część rzeczy przenosiła do auta, a część do wyrzucenia. Wcześniej, przy cięższych, pomagał jej syn.
- To my jednak przyjedziemy w ten bożociałowy weekend z jednym noclegiem... - opisaliśmy jej sytuację. Obie strony miały ubaw. - A to nie przeszkadza, żebyście z kolei wy do nas przyjechali w pierwszy weekend lipca. - dodaliśmy.
Ustalanie szczegółów odłożyliśmy na później, gdy sytuacja z osiemdziesięciupięciu procent zrobi się dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowa (konia z rzędem temu, kto mi logicznie i bez wątpliwości wyjaśni, jak te cholerstwa poprawnie pisać; żadna sztuka 85% lub 99%).
Po tych wszystkich wrażeniach ponownie zajrzałem do onanu sportowego. I bardzo szybko dałem sobie spokój, bo ile można wielowątkowo bić pianę i roztrząsać temat reprezentacja Polski - Probierz - Lewandowski.
Lepiej było zacząć przeprowadzać się na górę. Po 15. dniach (ja twierdziłem dobijająco i złośliwie, że po miesiącu) mojej nieobecności i Żona, i ja czuliśmy się dziwnie. Ale bardzo szybko weszliśmy w tryby sypialnianej rzeczywistości. I po 16. dniach obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Paradise ze wsparciem końcówki pierwszego, żeby co nieco sobie przypomnieć.
Noc przebiegła łagodnie i cicho. Tylko przez pierwszą godzinę... kaszlałem. A Żona przez pół...
NIEDZIELA (15.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Praktycznie cały poranek spędziłem na pisaniu.
Goście z góry od rana się pakowali. Ale ustaliliśmy, że auto mogą zostawić do 14.00, kiedy to mieli przyjechać kolejni.
Młodzi wyjechali na kolejną wycieczkę. Akurat natknęli się na mnie, gdy wstępnie sprzątałem górne mieszkanie. Zdybałem ich z balkonu, gdy szykowali się do wyjazdu. Nie mieli szans ucieczki. Mając ich na tacy chwilę z nimi, to znaczy z nim, porozmawiałem.
Do odpału Żony na tle czarnego bzu zdążyłem się już nawet przyzwyczaić. Ale i tak mnie zaskoczyła, bo jeszcze przed I Posiłkiem, natychmiast po wyjeździe gości z góry, zarządziła, czyli nie podlegało to żadnej dyskusji, wyjście w celu szukania kolejnych krzaków czarnego bzu. Krzaków tam, gdzie myślała, że są, nie było, to wróciliśmy do takiego trochę z początku pogardzanego, a który był o tyle poręczny, że do ścinania baldachów nie potrzebna była drabina. Naciąłem 49 sztuk (liczyłem do późniejszych proporcji).
Po powrocie udało się zjeść I Posiłek, może dlatego, że baldachy miały przerwę technologiczną i leżały sobie na papierze na stole w Salonie dając szansę robaczkom. Nawet w jej trakcie udało mi się odwalić moją działkę przy sprzątaniu góry.
W czasie czekania na gości, żeby natychmiast ich wyłapać i wprowadzić i żeby natychmiast potem zabrać się za baldachy, czaiłem się na nich na podjeździe usuwając ekologicznie drucianą szczotką spomiędzy kostek wszelkie chwasty.
Przyjechała para, na oko 58-62 lata. Od razu uśmiechnięta, gadatliwa (ona) i bardzo sympatyczna do tego stopnia, że pokazałem pani, która kocha grzebać się w ziemi, moje pomidory. Podziwiała Bo moje dopiero są takie...
Baldachy obcinałem sam, bo nie dość, że Żona była wykończona, to jeszcze ta porcja stanowiła połowę wcześniejszych, czyli że była to moja porcja. I kiedy tak żmudnie sobie dzióbałem (baldachy niewypalone przez słońce były piękne) usłyszałem wzdychanie Żony, a potem kolejne i kolejne. Profilaktycznie nie dopytywałem, bo po co wychodzić przed orkiestrę?...
- Ach, bo nie wiem, co zrobić na obiad... - Mam to czy tamto, ale nie chce mi się pewnych rzeczy powtarzać, bo mi się już znudziły.
Pospieszyłem z pomocą.
- To nie męcz się! - Chodź, pójdziemy sobie coś zjeść w Uzdrowisku...
- Naprawdę?... - zaczęła się krygować, co nawet rozumiałem. Delikatnie ją do tego pomysłu namawiałem podsuwając drobne argumenty. Powoli się ich łapała. A złapała na 100%, gdy wymyśliłem Żonie uroczystość. Uważam, że genialnie.
- Bo ty nie pamiętasz, ale jutro jest szesnastego, a wtedy dwa lata temu po raz pierwszy drżącą ręką wsadziłem klucz do zamków Tajemniczego Domu. - Wszystko pamiętam z tamtego dnia, a zwłaszcza z "pierwszego" uzdrowiskowego popołudnia.
Po krygowaniu się nie było ani śladu.
- To nawet byłby grzech, gdybyśmy takiej okoliczności nie uczcili. - oczy się jej świeciły, a po zmęczeniu nie było śladu.
Szybko tamten "stary" zajzajer przecedziłem, dosypałem cukru i dolałem wody i takim ponownie zagotowanym syropem zalałem nowe piękne, pachnące kwiatki. I odstawiłem na dwie doby do Klubowni.
Żona spośród naszych trzech ulubionych lokali zdecydowanie wybrała Lokal z Pilsnerem II. Strzał był w dziesiątkę, chociaż początkowo obawialiśmy się niedzielno-wakacyjnych tłumów i wianuszka gości czekających na kelnera i na swój stolik. Stolik znalazł się od razu, a na dodatek obsługiwała nas pani kelnerka, która od razu wiedziała, że zanim poda karty, to już należy przynieść Pilsnera Urquella. Spotkanie było o tyle uroczyste, że zdecydowaliśmy się nawet na desery. Żona dodatkowo na lampkę czerwonego chilijskiego. Ja poprzestałem na jednym kuflu, ale wyłącznie dlatego, że po jedzeniu nie lubię popijać i nawet przestaje smakować mi Pilsner Urquell.
Wszystko idealnie się udało. Żona w trakcie powrotu i już w domu wielokrotnie to wyjście przeżywała Bo tak wszystko fajnie się udało...A wiadomo, że gdy Żona szczęśliwa, to i Mąż...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Paradise. Nadal ciekawy, ale stwierdziłem, że wyobraźnia twórców z wymyśleniem tego raju była mocno wybujała.
PONIEDZIAŁEK (16.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Drugą połowę nocy padało.
Słysząc deszcz byłem zadowolony, że wczoraj udało się przy pięknej pogodzie dorwać (w podwójnym sensie - dopaść oraz ponownie zerwać, uzupełnić) baldachy. Inaczej drugą turę robienia syropu mógłby szlag jasny trafić (Schlag, niem., - uderzenie).
Korzystając z ponurości poranka i złudnego wrażenia chłodu (na dole było +23), szybko rozpaliłem w kuchni, żeby za wczorajszą sugestią Żony nastawić mięsko dla Pieska, marchewkę dla... Pieska i kaszę dla... Pieska.
To moje poranne krzątanie się koło rozpalonej kuchni ostatnio budzi w Żonie przerażenie, a to z powodu mojego... Wacka, że się tak z sympatią o nim wyrażę i z pewną czułością pisząc dużą literą. Chociaż słowo "czułość", jeśli ktoś pamięta pewne wystąpienie papieża Benedykta XVI (kardynała Josepha Ratzingera) na placu Św. Piotra w Watykanie, tutaj może być niefortunne, a jednocześnie w pewnym sensie adekwatne. Otóż zwracał się on kiedyś tradycyjnie w różnych językach do pielgrzymów z całego świata, a do Polaków odezwał się w te słowy:
- Witam was ciule!
Ale to Niemiec, chociaż, jak wiadomo, wszystkie nacje mają z językiem polskim problemy, dla nas często komiczne. Taki, na przykład Stephane Antiga, siatkarz, grający wiele lat w Polsce, m.in. w Skrze Bełchatów, selekcjoner reprezentacji Polski (w 2014 roku zdobył z nią tytuł Mistrza Świata) w jakimś wywiadzie radiowym (słyszeliśmy oboje z Żoną) wypowiadał się o naszej reprezentacji w kontekście, że "to nie w kij dmuchał", mówiąc Polska to Miś Świata i Miś Europy.
Więc niech przy omawianiu przeze mnie tego organu pozostanie tylko "sympatia".
Przerażenie u Żony może mieć dwa źródła. Pierwsze pominę i udam, że nie o nie chodzi, zaś nad drugim chwilę się zatrzymam. Otóż Żona z przerażeniem patrzy, jak z czymś takim, dyndającym na wszystkie strony, krzątam się wokół rozżarzonej kuchni. Jako kobieta nie jest w stanie sobie wyobrazić, że proces dyndania mam opanowany przecież od urodzenia. Ale istnieje inne niebezpieczeństwo i tutaj już moja kontrola mogłaby się zdać na nic. Bo co by było, gdy jakaś kropla wrzącej wody, odpryśniętej, spadła?!... To jednak nic wobec kaszy, bo woda ostatecznie spłynie. Już w średniowieczu tamtejsi obrońcy zamków i innych twierdz wiedzieli, że taka zwykła kasza nie dość, że długo trzyma temperaturę, to jeszcze się przykleja do ciała. Więc ją z przyjemnością wylewali (wysypywali?) na atakujących.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nic dziwnego, że Żona zawsze reaguje nerwowo.
- Boże, uważaj! - zawsze się jej wyrywa, zwłaszcza gdy się, za przeproszeniem, wygłupiam i popisuję. A gdy, jak na razie, udaje mi się wyjść bez szwanku, puka się po głowie.
A dlaczego tak chodzę, skoro masochistą nie jestem? Bo nawet "naturalne" u mnie drobne skłonności ekshibicjonistyczne nie mają tutaj miejsca.
(Ekshibicjonizm to parafilia (to brzmi nieludzko! - reakcja moja), czyli zaburzenie seksualne charakteryzujące się przymusem publicznego obnażania narządów płciowych wobec osób, które tego nie oczekują, w celu osiągnięcia podniecenia seksualnego. Zaburzenie to powoduje u osoby cierpiącej znaczący dyskomfort lub upośledzenie w funkcjonowaniu społecznym, zawodowym lub innych obszarach. Warto zaznaczyć, że obnażanie się w miejscach publicznych jest wykroczeniem karalnym).
Mógłbym nawet w tę definicję uwierzyć, gdyby nie fakt, że została podana przez AI. A co ona może wiedzieć o narządach i o obnażaniu się? To jak z księdzem katolickim (masło maślane?), który prowadzi różnorakie zajęcia na temat wychowania w rodzinie (jeszcze pal diabli, nomen omen), udziela porad małżeńskich i udziela rad na temat planowania rodziny (seks tylko dla prokreacji). Już samo to, że ksiądz pcha się w takie rewiry, powinno dawać mocno do myślenia tzw. wierzącym.
Odniosę się tylko do dwóch elementów (emelentów) definicji.
A więc "publicznego przymusu" nie czuję, a podniecałem się i... podniecam(!) w sposób naturalny i "naturalny".
Jest więc tak, że bodajże od momentu, kiedy zacząłem spać na narożnikach na dole, zdaje się, że nie za bardzo posłużyły one mojemu kręgosłupowi. A to w jakiś sposób zaczęło się odbijać na komforcie chodzenia i leciutkim, a precyzyjnym dźganiu mnie w stawach biodrowych. Chodzę więc niby normalnie, dla postronnego obserwatora nie inaczej niż dotychczas, ale jako główny ich beneficjent czuję, że chód nie jest płynny, że jeśli się rozpędzam, nie nawet w obszarze prędkości, ale intensywności machania kończynami, to pojawia się od razu taki mały bólek. A to powoduje ten dyskomfort, bo natychmiast pojawia się świadomość, że chodzę. A wolałbym chodzić i wykonywać inne przypisane człowiekowi naturalne czynności bez świadomości ich wykonywania.
Żona od razu zaordynowała smarowanie newralgicznych miejsc, najpierw żelem zawierającym aloes i Płyn Wojskowy, a potem samym Płynem Wojskowym. Ten zaś dodatkowo ma takie działanie, że jest w stanie do organizmu wprowadzić przy okazji różne inne rzeczy, stąd ręce smarujące muszą być czyste, jak również miejsca smarowania. Jest więc oczywiste, że gdy rano sobie posmaruję "dwa boczki", to przez 20 minut nie mogę ubrać majtek, bo jeszcze by mi je "wciągnęło". Taki to zajzajer (z niem. Salzsaure - kwas solny; wyjaśniam - Płyn Woskowy nim nie jest). Co więcej, noszony podkoszulek, bo na golasa jakoś tak głupio w tym wieku, muszę mieć podwinięty, żeby jego dół nie dotykał newralgicznych miejsc. Nic więc dziwnego, że dyndam. A Żona, zamiast przychodzić na dół o 07.00 lub później, kiedy to dawno byłbym już w pełnym porannym anzugu, przychodzi grubo wcześniej i się straszy. A może nie?...
Piszę o tym wszystkim śmiało i bez skrępowania, bo być może to już ostatni dzwonek i jest jeszcze o czym pisać. Bo już za chwilę... To chyba nazywa się mądrze i oburzająco głupio Uwiąd starczy.
(... to proces fizjologiczny, w którym stopniowo dochodzi do zaniku tkanek i narządów, a także obniżenia ich sprawności, spowodowany postępującymi zmianami związanymi z wiekiem). W tej definicji najbardziej przeraziło mnie słowo "zanik", bo co ja wtedy będę robił?!... Każdy chłop to zrozumie.
Po tych porannych ciekawostkach zaczęły się odzywać różne koleżanki i koledzy reagując pozytywnie na mojego maila. A to ciągle jest budujące i niezwykle miłe. I niespodziewanie rozwinęła się korespondencja z Texanką.
Texanko, nie wiem, czy Ci podziękowałem "w sprawie kaszlu", bo nie mam śladu mailowego, więc to robię teraz - dziękuję za troskę. Pozwoliłem sobie trochę szerzej zareagować na blogu przy okazji naszej korespondencji - wpis z 16.czerwca, dokładniej, sobota, 14.06. Kaszel w zasadzie przeszedł, ale on pojawia się u mnie w różnych momentach i z różnym nasileniem, bo mam nadwrażliwe gardło. Taki osobniczy przypadek.
A w ogóle to Dzień dobry, Teksas :)))
Emeryt (zmiany moje)
Odpisała:
Dzień dobry Uzdrowisko! Tak podziekowales Emerycie natychmiast. Mój ogólny doctor twierdzi, że kaszel to alergia. Często zaglądam do Twojego blogu ,dla mnie to dobre informacje z pierwszej ręki o codzienności w Polsce. Żadnej TV nie oglądam a pismaków w Internecie to nie da się czytać. Przerzucam tytuły i tyle. Politycznie jestem konserwatystą ale z otwartą głową i zdrowym rozsądkiem. .Pogodę mamy upalną i bardzo wilgotna ale da się żyć dopóki jest prąd i wszędzie klimatyzacja. O właśnie idzie burza.... (zmiany moje, pis. oryg.)
Przy okazji sobie pomyślałem, że chętnie umieszczałbym na blogu różne smaczki przesyłane przez Texankę. Coś a la Po Morzach Pływający. Nie wiem, czy się zgodzi. Chociaż Po Morzach Pływającego nie pytałem o zgodę i poszło...
Gdy deszcz zelżał, nie oglądając się na onan sportowy, pognałem do ogrodu. Co to była za radocha wyzbierać ślimaki (wyszły tłumnie) i utopić je w Bystrej Rzece, poucinać różne, zwisające pod ciężarem wody gałązki, które nie zdążyły mnie swoimi chłodnymi kroplami irytująco posmyrać po głowie i precyzyjnym trafianiem wpuszczać krople za kołnierz i wreszcie podlać pyszną, darmową deszczówką szczypior i pomidory. Aura i przyjemność niepowtarzalne.
Dopiero potem zabrałem się za I Posiłek. I od razu przypomniałem sobie o syropie. Natychmiast poszedłem zamieszać. Aromat był jak trzeba, bo od razu po usunięciu pokrywki uderzył mnie w nozdrza. Nie tak jak poprzedni, kiedy to musiałem go szukać nachylając się nad garem. I przy okazji mieszania uświadomiłem sobie w panice, że znowu zapomniałem o cytrynie. Co ze mną jest nie tak?! Od razu pięć cytryn bio wyparzyłem i pokroiłem w plastry, które lekko podźgałem widelcem, żeby puściły sok i znowu pognałem na dół. Trochę się uspokoiłem.
Przed południem wyjechała młodzież. Wyszedłem się pożegnać i nawet krótko porozmawialiśmy. To znaczy mówił on. Ona milczała. Życzyłem jej powodzenia "w pracy biurowej", a jemu powodzenia przy doktoracie.
- To może pani wsiądzie, a ja pomogę wyprowadzić auto na ulicę?...
- Nie zmieszczę się... - to było pierwsze zdanie pani, oczywiście sprowokowane przeze mnie.
- A ze mnie się śmiał, gdy niedawno tak samo zrobiłam!... - to było drugie, już samorzutne.
A wszystko przez to, że jej chłopak zamiast wstecznego, aby wyjechać pod górkę, wrzucił jedynkę i ze sporym gazem (bo miał pod górkę, nomen omen) zjeżdżał w... dół, wprost na stalową ścianę garażowej bramy. Minęły ułamki sekundy, gdy zobaczyłem światła stopu. A potem już był spokojny wsteczny i bezproblemowy wyjazd.
- Muszę panu powiedzieć - zagadałem, gdy otworzył szybę, żeby jeszcze raz się pożegnać - że ta jedynka w tej sytuacji zrobiła na mnie wrażenie!... - Ufff!
- Eee... - odpowiedział, a ja tego wcale nie odebrałem jako lekceważenia lub bagatelizowania problemu. - Miałem jeszcze ze dwa metry.
Doszedłem do prostego wniosku. Jako fizyk musiał wrzucić do jednego wora podstawowe parametry fizyczne, jak przyspieszenie (auta od momentu startu), odległość (do garażowej bramy) i czas reakcji (jego, jako kierowcy) i je scałkować. I wyszły mu te dwa metry, więc spoko...
Od razu zabrałem się za pierwsze porządki. Wszędzie panował nieskazitelny porządek. Ale z czymś takim, jak w sypialni, spotkałem się po raz pierwszy w naszej wynajmowalno-gościowej karierze.
Łóżko było zasłane ozdobną kapą, którą kładziemy po zasłaniu, jako tę ostatnią warstwę. Zaś u wezgłowia symetrycznie leżały na niej dwie ozdobne poduszki. Na kapie, po lewej stronie spoczywała "goła" kołdra, a na niej poduszka, po prawej stronie taki sam zestaw drugi.
Najlepsze było po środku, u nóg, idealnie w podłużnej osi łóżka. Leżała tam zdjęta pościel, ale tak ułożona, że podobnego zestawu nie otrzymujemy nawet z pralni. Wszystko zostało złożone w idealną kostkę, a raczej prostopadłościan, ale żeby tego jeszcze było mało, na dole znajdowały się dwie kołdrowe poszwy, na nich dwie poduszkowe, a całość precyzyjnie domykało prześcieradło. Musiałem pokazać to Żonie.
- O, matko! - podziwiała Żona, gdy jej przyniosłem cały pościelowy zestaw. - To jest konkurs na najlepszego gościa, czy co?
Fizyk... Ciekawiło mnie, czy to młode dziewczę brało udział w tym procederze. Tej ciekawości już jednak nigdy nie zaspokoję.
I zaraz potem zadzwonił Syn.
Okazało się, że Wnuk-I chętnie do nas przyjedzie, ale w przyjeżdżalny poniedziałek musi brać udział do późnego wieczoru w jakimś turnieju planszowym, chce w nim grać, a poza tym jest członkiem zespołu, więc nieobecność dla tegoż byłaby katastrofą.
Wnuk-II kategorycznie odmówił Bo nie przyjeżdżam do żadnych babć i dziadków, żeby tam nocować!...
- A ja nie jestem w stanie go namówić... - zrezygnowanym głosem poinformował Syn.
- To jak go wychowałeś, cwaniaku? - zaczepnie zapytałem. Syn nie dał się sprowokować.
Wnuk-III chce przyjechać najbardziej z całej czwórki.
- Ale właśnie wczoraj późnym wieczorem poinformował, że on w środę ma występ w szkolnej trupie, ma jedną z głównych ról i absolutnie musi być. - A przecież wiedział o tym już od dawna. - rezygnacja Syna się pogłębiła.
Wnuk-IV też chce przyjechać, ale wczoraj poinformował, że on musi być w czwartek na zakończeniu roku szkolnego Bo pani powiedziała, że potem pójdziemy na lody!
- Ale przecież u dziadka, w Uzdrowisku, też będziesz miał lody... - Starałem się go logicznie podejść.
- Nic to nie dało... - wyjaśnił Syn już całkowicie zrezygnowany.
Wzięliśmy się z Żoną z problemem za bary i ukazaliśmy Synowi światełko w tunelu, zwłaszcza że potencjalnie załatwiliśmy jeszcze jeden problem, a mianowicie uniknięcia rozlewu krwi, gdyby Wnuk-III i IV byli ze sobą jednocześnie.
- To proponujemy, aby Wnuk-I i III przyjechali w poniedziałek późno wieczorem i wyjechali w środę, a w czwartek niech przyjedzie sam Wnuk-III i przedłuży mu się pobyt do soboty, żeby też miał dwie noce.
Syn się ożywił.
- To dam znać, gdy porozmawiam z chłopakami...
- A ja sprawdzę bezpośrednie autobusy do Uzdrowiska, bo to pewniejsze niż pociągi, a poza tym dworzec jest pod nosem. - podsumowała Żona.
Pod wieczór przestało padać. To poszliśmy we troje na spacer do Zdroju. I tak zakończył się dzień, w którym oprócz mojego długiego pisania tak naprawdę nic się nie działo. A jednak...
Do onanu sportowego w ogóle nie zajrzałem. Nie cierpiałem z tego powodu, chociaż w tym tygodniu zdarzyło się to już drugi raz.
Dzisiaj po południu minęły dwa lata, kiedy wprowadziliśmy się do Uzdrowiska. Będąc wczoraj w Lokalu z Pilsnerem II analizowaliśmy je dość szczegółowo. I wyszła nam spora różnica między pierwszym a drugim rokiem z powodu oczywiście występujących faktów, ale też z tego, co działo się w naszych głowach.
I tu muszę wspomnieć o Piesku. Bo zapomnieliśmy, że 6. czerwca Bertuś skończyła 10 lat. Na ludzki wiek w przypadku tej rasy to wypada jakieś 80-82. No i przy okazji wspomnień o jej urodzinach naszła mnie inna refleksja-pytanie. Gdzież te trzy nasze pieski z nami żyły? Bo żadnemu z nich nie było dane spokojne, stabilne życie w jednym miejscu.
Bazylek pierwszą połowę życia spędził w Biszkopciku, potem miał półroczną przygodę z mieszkaniem w bloku w Metropolii, w którym ewidentnie się nie mieścił, i w mieszkaniu, i w bloku, ale się nie skarżył. Drugą połowę życia spędził w Naszej Wsi, którą doceniał pod każdym względem. Miał nawet przygodę lub dwie z wyjechaniem z nami do Dzikości Serca, w której zdarzyło mu się, raczej niechcący z racji jego masy, udusić kurę (chyba łapą), która nieopatrznie zapuściła się na nasz teren, zdradliwie w miesiącu przeważnie pusty. No, miała pecha.
Bazysia większość życia spędziła w Naszej Wsi. Ale dwa lata mieszkała też z nami w Naszym Mieście. No i kilka razy była w Dzikości Serca. Sąsiad już wtedy kur nie miał.
Bertuś zaś pierwsze pięć lat spędziła w hodowli kenelowej, gdzieś w Polsce, by potem przez trzy lata mieszkać z nieokrzesanym przeprowadzkowo Państwem w Wakacyjnej Wsi, a teraz dwa, w Uzdrowisku. Wiele bym dał, żeby dowiedzieć się, gdzie jej było/jest lepiej.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz jednoszczekiem. W sobotę dosyć wcześnie, jak na Pieska, Piesek zszedł na dół z wyraźną chęcią wyjścia na ogród. A ponieważ akurat w pobliże napatoczył się Pan, to razem wyszli na ogród. Przy czym Piesek poszedł w swoją stronę, a Pan w swoją, czyli do oczka w głowie. I tak się tam zajął wszelakim pomidorowym cyzelowaniem, że zapomniał o bożym świecie, a co dopiero o Piesku. Piesek zrobił co trzeba i miał prawo podejrzewać, że Pan wrócił bez niego do domu. Więc czekał pod tarasowymi drzwiami, ale ile można. Huknął raz lampucerowato. Trudno było nie słyszeć. Żona wyszła zaaferowana z głośnym do mnie pytaniem Słyszałeś?!, a za chwilę przyszła pod szklarnię razem z Pieskiem. Piesek niezwykle się ucieszył na widok Pana, bo go nagle odnalazł. Całą swoją postawą, bardzo wyważoną, ale jednoznaczną dawał temu wyraz poddając się różnemu klepaniu i czochraniu.
Godzina publikacji 19.39.
I cytat tygodnia:
Nie wszyscy, którzy błądzą, są zagubieni. - J.R.R. Tolkien (brytyjski pisarz oraz profesor filologii klasycznej i literatury staroangielskiej na Uniwersytecie Oksfordzkim. Jako autor powieści Władca Pierścieni, której akcja rozgrywa się w mitycznym świecie Śródziemia, spopularyzował literaturę fantasy)