09.06.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 188 dni.
WTOREK (03.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Praktycznie po sześciogodzinnym śnie przerywanym kaszlem od czegoś, co spływało z zatok i podrażniało gardło. Komfort kaszlenia był tylko taki, że nadal spałem na dole. Prawie natychmiast rzuciłem się do cyzelowania wpisu, bo dzisiejszy dzień zapowiadał się ciasny. Ale jednak najpierw pamiętając o Ofelii i jej ósmych urodzinach wysłałem życzenia na telefon jej matki podpisując się Dziad Stary. Uśmiała się według relacji Pasierbicy.
Do Uzdrowiska-III wyjechałem po Teściową jeszcze przed I Posiłkiem, żeby być u niej, zgodnie z umową, o 09.30. Prawie wszystko miała spakowane, ale była słabiutka.
- Poczekaj jeszcze trochę z pakowaniem i zamykaniem walizki i toreb, bo muszę sobie trochę posiedzieć i odpocząć. - To przez te zabiegi ledwo żyję...
Słowem się nie odezwałem. Ale wydawało mi się, że do sanatorium jeździ się po to, aby takie zabiegi pobierać, bo mają one na celu polepszenie, jeśli nie zdrowia, to chwilowego samopoczucia, chociaż nie wiem, czy w tym wniosku nie tkwią rozziew i sprzeczność. Kto jak kto, ale Teściowa, bywalczyni sanatoryjna, powinna była o tym wiedzieć. Może jest tak, że od pewnego wieku sumaryczny sanatoryjny wysiłek jest zbyt wielkim wyzwaniem dla organizmu. Ja, wbrew zdziwieniom moich różnych równolatków, odżegnuję się od tego przybytku, jako medycznej formy "poprawiania" zdrowia, niczym od diabła. A jeżdżenie na podryw, fajfy i inne formy rozrywek dla kuracjuszy tym bardziej mnie nie interesują.
Gdy w resztkach rzeczy do spakowania znalazłem biustonosz Teściowej, oboje się ubawiliśmy, ale najważniejsze było to, że się ożywiła i nabrała ochoty na wyjazd.
W domu niczego nie chciała jeść, mimo że oferowałem jej mój rosołek, Bo obiad mieliśmy już o 12.30 i zobaczymy, czy o tej porze poczuję głód, bo jednak przez trzy tygodnie organizm się przestawił.
To się zabrałem za mój I Posiłek, a po nim za sprzątanie dołu. Goście, ta Sucha z mężem, wyjechali tak, jak prosiła Żona, przed 11.00, ale bez słowa "dziękujemy", czy jakiegokolwiek. Bardzo chętnie zawierzyłem intuicji Żony, gdy stwierdziła, że to mąż musiał wykupić ten pobyt u nas wbrew tej Suchej, a ona po prostu z góry postanowiła być niezadowolona. I była.
W trakcie sprzątania zadzwoniła Siostra. O dziwo bardzo szybko ustaliliśmy, że ja teraz absolutnie nie mogę rozmawiać, i że zadzwoni jutro w okolicach 18.00.
Gdy skończyłem dół, Teściowa akurat wróciła ze spaceru. I nie chciała rosołku, tylko jajecznicę na maśle Bo ostatnio zrobiłeś taką pyszną!
- Bardzo się za nią stęskniłam... - Tam z jajek to dawali tylko jajka na twardo.
Wyjechaliśmy później niż planowałem. Początkowo mieliśmy być na miejscu o 14.30, potem prosiłem Teściową, żeby zawiadomiła Szwagra, że będziemy o 15.15, a byliśmy o 16.00. Metropolia pokazała swoją najgorszą korkową wersję. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, bo przecież nie były to jeszcze klasyczne godziny szczytu, dlaczego w czterech miejscach, które zwyczajowo pokonywaliśmy płynnie, posuwaliśmy się po 2-5 metrów. Chore i frustrujące.
Na szczęście zadzwonił Syn i na rozmowie zszedł spory kęs czasu, bo gadać było o czym, zwłaszcza że obok siedziała Teściowa.
- A pani brała udział w wyborach? - zagadał do niej, co było upoważnione, bo zdążyli się kiedyś poznać w domu Syna.
- Ja już raz wybrałam i moim królem jest Jezus Chrystus.
- A to się dobrze składa, bo moim też. - Syn zareagował ze śmiechem i dosyć luzacko.
Od razu zrobiło się ciekawie. Przenicowaliśmy całe wybory i ich wynik strzelając do siebie ku kulturalnemu ubawowi Teściowej. Parskała śmiechem, ale do wewnątrz, po cichu, trochę się dusząc, bo jest kulturalna. Tylko czerwona i nabrzmiała twarz świadczyła o tym, że ma ubaw, zwłaszcza gdy ja bezceremonialnie wypowiadałem się o roli Kościoła Katolickiego w Polsce.
Potem zeszło na wszystkie Wnuki. Tu czekała mnie niespodzianka. Nowa i szokująca wieść była taka, że Wnuk-V wsadził sobie do nosa klocka Lego i rodzice w żaden sposób nie mogli go wyjąć, tak siedział głęboko zaklinowany. Wszystko skończyło się dobrze, ale Córcia musiała z nim jechać do szpitala. Postanowiłem do niej zadzwonić.
W trakcie trzytygodniowej nieobecności Teściowej mieszkanie zostało wymalowane przez jej "brata". Być może Teściowa by się żachnęła za ten cudzysłów. Zdecydowała się na ten krok w sytuacji swojej nieobecności, bo będąc na miejscu, w trakcie całego zamieszania i nieuniknionego bajzlu, by się wykończyła. A tak sprawę przypilnował mniej więcej Szwagier i mieszkanie odzyskało świeżość.
Gdy zbierałem się do wyjazdu, musiałem się poskarżyć Żonie.
- Zgroza mnie ogarnia, gdy myślę o tych wszystkich korkach i wydostaniu się z Metropolii...
Przegadaliśmy oczywiste, że z koniem nie dam rady się kopać, że będzie, jak będzie i że uzbroję się wprost w anielską cierpliwość, a o to u mnie najtrudniej. Jednocześnie Żona sugerowała, żebym w jakiejś aptece kupił syrop prawoślazowy, a Teściowa doradziła mi, gdzie to najlepiej zrobić. Podjechałem do takiego fajnego osiedlowego centrum handlowego, do takiej mini hali o nazwie Blaszak. Nazwa wyjaśniała wszystko, ale wewnątrz było czysto, porządnie i obiecująco. Na drogę, żeby w czasie jazdy nie przysypiać, kupiłem sobie kawę z ekspresu, w charakterystycznym kubku, z którym później chodziłem po terenie niczym hipsters z zastrzeżeniem, że wiek już nie ten, spodnie nie rurki i tylko koszulka zamiast krótkiej, przykusej i obcisłej marynarki. Ale wszystko poza tym się zgadzało, jak w tym dowcipie...
Na drogę, przeciwgłodowo, kupiłem sobie Prince Polo XXL.
- O Matko, czyś ty zdurniał?! - No nie! - Trzeba było kupić sobie kawałek kiełbasy! - Żona się załamała, gdy się jej niepotrzebnie przyznałem.
- Wiesz, faktycznie, nie pomyślałem... - przyznałem jej rację.
- To, jeśli nie będziesz musiał, nie jedz tego świństwa!...
W aptece krzątała się pani farmaceutka. Jej twarz nie dawała mi spokoju.
- Proszę powiedzieć, skąd ja panią znam?
- Poprzednio pracowałam w aptece w centrum handlowym... - odpowiedziała przytomnie i chętnie, bo, jak się miało okazać za chwilę, też mnie skądś znała.
I cofnęliśmy się do okresu, kiedy z Żoną mieszkaliśmy w Biszkopciku, a to centrum było naszym głównym zakupowym miejscem. A było to 19-23 lata temu. Bardzo szybko z panią zaczęliśmy sobie przypominać nasze ówczesne smaczki. A zaczęło się od tego, że kiedyś, tak ni z gruszki, ni z pietruszki, tak dla jaj, zagadałem do niej przy zakupach po rosyjsku. Pani się uśmiała i odpowiedziała mi w tym samym języku. Studiowała 5 lat filologię rosyjską, ale ostatecznie dla chleba zafundowała sobie drugi zawód. A potem na dodatek okazało się, tuż przed naszą przeprowadzką do Naszej Wsi, że ona ma rodzinę w Powiecie i w Pięknej Dolinie i że te tereny zna bardzo dobrze. I taka to była znajomość.
- To państwo się teraz tutaj przeprowadziliście? - zapytała. Doskonale pamiętała Żonę.
Szybko i pokrótce (bez cudzysłowów) opisałem jej, gdzie "po drodze" mieszkaliśmy i dokąd za chwilę wracam.
Obsługa apteki wykazała się dobrą organizacją i przewidywalnością oraz szacunkiem do klienta Klient nasz pan, bo koleżanka natychmiast uruchomiła drugie okienko i cała kolejka bez szemrania tam przeszła. Ale jeden pan został i się przysłuchiwał. Uśmiechał się, bo widocznie cała ta drobna historia mu się spodobała.
Przeprosiłem go za moje zachowanie słysząc Nic nie szkodzi i skorzystałem z okazji i go zaczepiłem. Przybliżyłem mu moją gehennę z wjazdem do Metropolii i przewidywaną, jeszcze gorszą, z wyjazdem informując go, którędy mam zamiar wracać.
- Pan nie zna innego sposobu, żeby wydostać się na obwodnicę?
Znał i było to genialne. Tylko trochę nadłożyłem drogi, a czasu zaoszczędziłem mnóstwo. Dość powiedzieć, że po drodze na licznych światłach stałem tylko na dwóch i to każdorazowo na pojedynczym cyklu. Płynność jazdy wprawiła mnie w autentyczną euforię. Świetny humor spowodował, że batona nie tknąłem.
Dodatkowo Żona uprzedziła mnie, żebym się nie spieszył, bo goście właśnie przyjechali I zaparkowali mniej więcej według moich wskazówek.
- Gdy przyjedzie mąż, zajrzy do państwa i w razie czego parkowanie poprawimy. - uspokoiła mnie tą informacją.
Goście, jak na to, że nie znali różnych uwarunkowań i jak na to, że tłumaczyła im Żona, zaparkowali na ocenę bardzo dobry. Ale od razu kilka poprawek naniosłem, gdy za jakiś czas sami się zgłosili informując, że właśnie wrócili ze spaceru I czy jest już mąż, bo oni by chętnie?...
Oboje niezwykle sympatyczni. On w wieku 63 lat. Akurat tak się złożyło, że wypytałem dokładnie, więc panią w tym względzie nie musiałem już tykać. Zresztą nigdy, przenigdy tego bym nie zrobił, no chyba żeby... Z twarzy dobrze im patrzyło i fajnie się rozmawiało. Pani (mąż też) szczupła, o posturze mniej więcej tej Suchej, ale z jaką miłą twarzą i przyjazną postawą...
To krótkie spotkanie i całą moją podróż tam i z powrotem zrelacjonowałem Żonie. Ciekawe, bo też pamiętała tę panią farmaceutkę z tamtych lat.
Wieczorem, gdy wszystko się uspokoiło, udało mi się obejrzeć kawałek retransmisji ćwierćfinałowego meczu Igi Świątek z Ukrainką Eliną Switoliną. Iga wygrała 2:0. Jednak okazało się, że jestem człowiekiem małej wiary. Jeśli Iga wygra w półfinale z Sabalenką, w co znowu nie wierzę, to czy będę mógł mieć do niej jakąkolwiek uwagę?... Jeśli przegra, też się z tym w zasadzie pogodzę.
To był ciężki dzień. Ale pełen satysfakcji. Bo udało mi się wszystko zrealizować, podołać różnym (patrz przede wszystkim Teściowa) wyzwaniom i mieć satysfakcję, że w wielu aspektach się sprawdziłem. Chociażby w bezproblemowym pokonaniu 250. kilometrów przy bardzo dużym natężeniu ruchu. A to ważne dla psychiki mężczyzny w sile wieku.
Spać poszedłem o 23.00 po długim onanie sportowym. Dopiero pełny wieczorny relaks pozwolił mi się nim delektować.
ŚRODA (04.06)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Planowo i komfortowo.
Wiązało się to jednak z tym, że za chwilę nadeszła Żona i nastąpiła oczywista dezorganizacja "mojego" poranka. Ale przy pięknie zapowiadającym się dniu (w cieniu już +15) przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
Trzydzieści sześć lat temu poszliśmy do urn i braliśmy udział w pierwszych wolnych wyborach do senatu i częściowo wolnych do sejmu. Aura tego dnia, pogodowa i polityczna, zapadła w mojej pamięci na zawsze. Czułem się wtedy obywatelem świata. To był klasyczny zryw narodu polskiego, czyli ta jego pozytywna cecha, bo potem nastąpiło to, co zwykle. Ale uczciwie muszę przyznać, że przez 36 lat dokonało się gospodarczo wiele i zrobiliśmy w tym względzie olbrzymi krok naprzód i staliśmy się obywatelami Europy i świata. I nie jest tak, jak w znanym zdaniu Gomułki z jego wielogodzinnych przemówień na różnych plenach Przed wojną staliśmy nad przepaścią! A teraz zrobiliśmy olbrzymi krok naprzód. (mogłem sparafrazować)
Od rana siedziałem długo nad onanem sportowym, bo niby nic mnie nie goniło, ale czułem, że to wcale nieprawda. Jednak z prawdziwą przyjemnością poddawałem się niespiesznej codzienności.
Znalazłem wypowiedź Lecha Wałęsy. Uważam tak samo i z jego wypowiedzią utożsamiam się w pełni.
Głos zabrał również Lech Wałęsa. "Nie będę was pocieszał. Musimy zderzyć się z rzeczywistością. Te wybory ukazały całą prawdę o polskim społeczeństwie. W Polsce 1 czerwca 2025 roku upadła demokracja. Nie dlatego, że nie ma wolnych wyborów. Nie dlatego, że połowa społeczeństwa ma prawicowe i konserwatywne poglądy. Demokracja oparta jest na takich wartościach, jak: uczciwość, prawda, przyzwoitość, szacunek" – uważa były prezydent.
Wałęsa stwierdził, że połowa polskiego społeczeństwa wybrała na prezydenta "sutenera, alfonsa, kibola, oszusta, lichwiarza, kłamcę i ćpuna z dużym poparciem kościoła katolickiego, który rzekomo głosi wartości ewangeliczne".
Były prezydent stwierdził, że Karol Nawrocki nie jest jego prezydentem, tak samo jak Kościół katolicki nie jest "jego Kościołem".
"Dalej będzie w Polsce kwitło bezprawie. Współczuję kobietom, osobom LGBT+, profesorom, którzy od takiego osobnika będą musieli odbierać swoje naukowe tytuły, inteligencji i wszystkim myślącym i wrażliwym osobom. Musimy pogodzić się z tym, że za dwa lata za praworządność będzie odpowiadał Czarnek, za edukację Kowalski, za armię Braun, a za gospodarkę Mentzen. I wtedy już w pełni, bez wojny, staniemy się ruskim landem" – przewiduje.
"Dalej będzie w Polsce kwitło bezprawie. Współczuję kobietom, osobom LGBT+, profesorom, którzy od takiego osobnika będą musieli odbierać swoje naukowe tytuły, inteligencji i wszystkim myślącym i wrażliwym osobom. Musimy pogodzić się z tym, że za dwa lata za praworządność będzie odpowiadał Czarnek, za edukację Kowalski, za armię Braun, a za gospodarkę Mentzen. I wtedy już w pełni, bez wojny, staniemy się ruskim landem" – przewiduje.
"Polska to moja Ojczyzna, ale to nie jest już mój kraj. Na razie udaję się na wewnętrzną emigrację w świat przyrody, muzyki i książek. Co dalej nie wiem. Dla zdrowia psychicznego przestaję czytać o tym, co w Polsce będzie się działo. Przestaję komentować bieżące zdarzenia. Muszę zadbać o siebie. Żegnaj Polsko" – podkreślił.
I Posiłek zjadłem w ogrodowym cieniu. Już wtedy panowały w nim +24 stopnie. Przy książce i przy podstępnej sielance trudno było mi przejść do obowiązków. Nawet nie przestraszył mnie jeden komar. Szoku doznałem, gdy go zobaczyłem na wierzchniej stronie lewej dłoni, gdy się przymierzał, aby, skurwysyn jeden, albo raczej kurwa jedna, mnie dziabnąć. Obserwowałem go z ciekawością i precyzyjnie walnąłem go prawą ręką, gdy tylko zobaczyłem, że się wygodnie usadowił, a to oznaczało Tutaj będę dziabał! To może zabrzmi nieprawdopodobnie, ale komara w Uzdrowisku nie widziałem od roku. Wtedy też dwa, czy trzy marnie skończyły.
Pierwszy raz ubrałem krótkie spodnie i zszargany podkoszulek, egzemplarz jeszcze z 2011 roku, z Naszej Wsi. Takie mam dwa. Jeden mój, a jeden po żonie. I w takim przyjemnym letnim stroju najpierw skosiłem trawnik, a potem zabrałem się za pomidory. Mimo zastosowania wszelkiej możliwej wentylacji wewnątrz panowała temperatura +36 stopni. Praca wymagała ciągłego pochyłu, stąd z czubka nosa i obu brwi skapywały krople potu. Krzaki pomidorów pozbyłem zbędnych liści i wilków oraz ponownie je umocniłem na sznurkach. Całość wyglądała bardzo porządnie. A potem dobrałem się do roztworu pokrzywy. Wybrane z beczki zgniłe zielsko przerzuciłem do kompostownika i miałem do dyspozycji pyszny, śmierdzący płyn do podlewania.
Musiałem odpocząć w domu. Najpierw przy onanie sportowym, a potem przy książce i przy krótkiej drzemce na narożniku w Salonie.
Po II Posiłku podlewałem pomidorki prosto w korzeń bryją z pokrzyw. Wcale tak nie śmierdziała, jak uprzedzali, ale może zastosowałem mniej śmierdzące proporcje. Dopiero potem cały ziemny teren podlałem wodą z węża. Po drobnych porządkach zamykałem dzień prysznicem. Kleiłem się do siebie i nie sposób byłoby położyć się spać.
Pod wieczór trochę pisałem i bardzo długo smsowo korespondowałem z Synem. Zaczął on przedstawiając "niewinną" mapkę Polski z podziałem na województwa i z ich opisem za pomocą procentów "zdawalności" matury. Wschód wypadł lepiej. Nie mogłem nie zareagować i rzecz bardzo szybko zeszła na politykę, wybory oczywiście, ale przede wszystkim na kondycję polskiego społeczeństwa, na różnice między Wschodem a Zachodem, a jeszcze bardziej przede wszystkim na jego i mój stosunek do tych dwóch części Polski. No cóż, nie tłumacząc oczywistych motywów, postanowiłem już nie reagować na wszelkie prowokacje Syna. Dodam tylko, że gdybym chciał w pełni zacytować całą naszą korespondencję, zajęłaby ona z połowę porządnego blogowego wpisu. I dodam jeszcze, że balansowaliśmy na granicy. Ale jej nie przekroczyliśmy. Poważny plus.
O 21.00 zasypiałem na dole na narożniku. W okolicach 23.00 dopadł mnie pierwszy atak kaszlu.
CZWARTEK (05.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Rano bardzo długo siedziałem nad onanem sportowym.
Żona się dziwiła, że ja w nocy nie słyszałem jej... kaszlu. Ona mój i owszem. Dziwiła się przede wszystkim, że w ogóle nie zarejestrowałem burzy, która się rozpętała w okolicach północy. Widocznie organizm mój mocno spał i zdecydowanie się wyspał, skoro przed porannym alarmem postanowił mnie kaszlem wybudzić trochę wcześniej. Udało mu się.
Przed I Posiłkiem pojechałem w Uzdrowisko. Po pranie, paczkę i zrobić drobne zakupy. Niespodziewanie w Biedronce się ubawiłem. Była lekka kolejka do kas samoobsługowych, ale dość szybko dopadłem swojej. Akurat przy niej stała biedronkowa pani, na oko lat 40, w postawie obwisłej, prawie bez cienia życia, zmęczona, znudzona i zrezygnowana. Nawet moje "dzień dobry", bardzo rzadkie u samoobsługujących się klientów, nie zrobiło na niej żadnego wrażenia i nie wybiło jej z marazmu. Ale standardowo-szablonowo-bezwiednie odpowiedziała.
Towar kasowałem błyskawicznie, w połowie pierwszego słowa już dane polecenie przerywałem debilnemu automatowi, z głosu płci żeńskiej, i natychmiast reagowałem na polecenia wypisywane na ekranie. Kupione rzeczy tak szybko zapakowałem do torby, że debilka-automat nie zdążyła się wybrać z podziękowaniami. Tak szybko, że odwróciwszy się do pani zdążyłem jeszcze rzucić Żeby tak każdy emeryt! W ułamku sekundy wybuchnęła śmiechem, a oczy się zaiskrzyły. Stała się inną kobietą. A o to u biedronkowych pań trudno. Szkoda. Na moje "do widzenia" odpowiedziała już innym głosem i wiedziałem, że jest to spersonalizowane, skierowane do mnie.
W domu po I Posiłku relaksacyjnie zaległem z książką na narożniku. Aby nabrać sił do "dalszych przygód". Pierwszą było sprzątanie górnego apartamentu. Zgodziliśmy się gościom, aby mogli jutro przyjechać o 12.00. Drugą był półfinałowy mecz Igi Świątek z Aryną Sabalenką. Stawiałem całą emeryturę na to, że Sabalenka wygra, mimo dodawania ducha i pozytywnych dla Igi komentarzy komentatorów-fachowców. Iga przegrała 1:2, ale po walce i specjalnego wstydu nie było.
Po II Posiłku podglądałem drugi półfinałowy mecz, ale głównym zajęciem było wycinanie zielska wokół tarasu (milin amerykański), na podjeździe, żeby goście mogli w miarę komfortowo wysiadać z aut oraz wzdłuż płotu przy chodniku, żeby chodzący mogli swobodnie chodzić.
Na narożniku, ciągle na dole, zaległem o 21.00.
PIĄTEK (06.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Dobrze nie zipnąłem, a już pojawiła się Żona. Ale przytomnie i oczywiście półprzytomnie po krótkiej chwili wróciła na górę. Bo kto to widział...
Mogłem więc spokojnie oddać się onanowi sportowemu, ale w sposób kontrolowany, w interwałach czasowych. Pierwszy obejmował okres do 10.00. O tej godzinie miały bowiem przyjechać Polskie Wody. Więc spokojnie kontynuowałem sprzątanie góry i przygotowałem I Posiłek. Ale go nie jadłem zakładając, że zrobię to w komforcie, gdy Polskie Wody już spłyną. Wody jednak długo nie mogły wpłynąć tłumacząc się strasznymi korkami na trasie Metropolia - City. Ale oczywiście, gdy w pewnej desperacji związanej z głodem i z destabilizacją planów zacząłem jeść, Polskie Wody w postaci dwóch pań, natychmiast się pojawiły. A była 10.50. Przeprosiłem je, że to nie moja wina, że zostaną narażone na czosnek, ale panie nic sobie z tego nie robiły Bo my lubimy. Były miłe, bo wiadomo, co innego lubić czosnek u siebie, a co innego u kogoś. A z czym był związany ich pobyt, raptem pięciominutowy? Otóż podpisaliśmy protokół zdania przez Polskie Wody pasa terenu przy Bystrej Rzece, które one zajęły na czas remontu, wzmacniania i podnoszenia kamiennych brzegów rzeki. I w ten sposób rozstaliśmy się w przyjaźni i ostatecznie. Temat został formalnie zamknięty.
Mogłem zjeść spokojnie I Posiłek, a Żona zdążyła na górze zrobić pic przed drugim interwałem (godz. 12.00).
Goście, rodzice lat ok. 60 i córka, lat ok. 35 oraz piesek przyjechali z Sąsiedniego Płd. Powiatu. Punktualnie. Wydawało się, że będzie w związku z tym ileś fajnych punktów stycznych, chociażby Powiat, Piękna Dolina, ale nie było. Nie nasi goście, chociaż formalnie niczego nie można było im zarzucić. Nie będę się rozpisywał, bo analiza zajęłaby sporo czasu, a poza tym to tak nieładnie obgadywać. Czułem jednak instynktownie, że to wyznawcy PiS-u. Zbyt wiele danych, jak sposób zachowania, pewne tknięte tematy, wcale nie polityczne, przy których sztampowo się ożywiali, i to też skromnie, a w większości milczeli nie reagując oraz późniejsze pytania, o tym świadczyły. Dałbym sobie coś uciąć, za przeproszeniem, gdybym się mylił.
Po 12.00 zrobił się wreszcie luz, więc poświęciłem go na zapakowanie trzech worów zieleniną, wcześniej ściętą i dzisiaj oraz na... sen. Po godzinie mocnego spania (nie słyszałem burzy) nie mogłem się zwlec z narożnika, a to najlepiej świadczyło o poprzedniej nocy, w której kaszel budził mnie non stop.
Po II Posiłku (pomidorowa) pisałem i delektowałem się kolejną burzą a potem charakterystycznym, pięknym rozpogadzaniem się.
I wreszcie zadzwoniłem do Córci. Okazało się, że cała akcja z klockiem Lego w nosie Wnuka-V miała miejsce w miniony poniedziałek, a zaczęła się dokładnie o 19.00. Żadne próby wyciągnięcia przez rodziców nie powiodły się łącznie z zastosowaniem przez ojca silnego odkurzacza. Zięć został więc z Wnuczką w domu, a Córcia pojechała z tą lebiegą szukać o tej porze jakiegoś lekarza w ich gminie. Nawet udało się znaleźć, ale pani doktor orzekła, że żadną miarą nie podejmie się klocka wyciągać Tylko musi pani jechać do sąsiedniego powiatu, bo tam akurat jest ostry dyżur laryngologiczny. W jedną stronę 30 km.
- Muszę ci tato powiedzieć, że i w jedną stronę i w drugą, już po wszystkim, głupek ani na chwilę nie zasnął. - A przecież jego wystarczy wsadzić do auta i zapiąć pasy, a już mu łeb leci... - Zwłaszcza o tej jego porze. - Musiał widocznie przejąć się na tyle, że słuchał, co do niego mówiłam i nosa ani razu nie dotknął i niczego nie kombinował. - Siedział i nawet milczał.
Na ostrym dyżurze laryngologicznym oczywiście kłębił się tłum. No, ale przy takim dziecku nikt nie protestował, gdy lekarze wzięli go od razu do gabinetu.
- Mam dla pani dwie wiadomości... - zaczęła pani doktor po obejrzeniu Wnuka-V. - Zła jest taka, że klocka nie mogę próbować łapać szczypcami, bo jest śliski, nie ma miejsca zaczepienia i grozi to tym, że wsunie się go jeszcze dalej. - A dalej, jakieś 2 mm, będzie skutkowało operacyjnym usunięciem, a pani dzisiaj zostanie w szpitalu.
- A dobra?...
- Dobra jest taka, że przyjrzałam się dokładnie temu klockowi i na szczęście wypustka konstrukcyjna jest dalej, a bliżej nas taka dziurka konstrukcyjna. - Spróbuję czymś na kształt szydełka o nią zahaczyć i wyciągnąć. - Ale musi pani wziąć głowę syna w obie dłonie i trzymać, jak w kleszczach, żeby się nie poruszył.
Wnuk-V oczywiście wył. Bo nie dość, że na chama rozszerzono mu wlot do nosa, nie dość że psiknięto jakimś mdłym znieczuleniem, to jeszcze matka trzymała głowę w kleszczach. Ale natychmiast przestał, gdy zobaczył klocka. Wszystko trwało może z 5 sekund. Poza tym nie było żadnych uszkodzeń. Córcia musiała jeszcze posiedzieć z 20 minut i poczekać, czy nie pojawi się krwotok.
W drodze powrotnej Wnuk-V siedział i milczał.
Dzieci błyskawicznie się zorientowały, z kim mama rozmawia i musiały przekazać wieści.
- A, wiesz dziadku - zaczęła oczywiście Wnuczka - że Brat wsadził sobie do nosa klocka Lego i mama musiała jechać z nim do laryngologa?...
Ostatnie słowo wypowiedziała ze szczególnym akcentem, żeby podkreślić a) jak jest fachowe, b) jak trudne i że dała radę je wymówić i c) że użyła go we właściwym kontekście.
... - A teraz tato kupił specjalną końcówkę do odkurzacza... - uzupełniła.
- A wiesz, dziadku - usłyszałem wrzask Wnuka-V, który wyraźnie się przebijał przez siostrę - ja miałem w nosie klocka Lego!...
Tembr głosu świadczył, że był bardzo zadowolony i ważny, że mógł mi przekazać tak sensacyjną wiadomość.
- Myślę, że on tego incydentu nie będzie pamiętał, ale już Wnuczka-V na pewno.
- Tato, oczywiście, że na pewno, tym bardziej, że to już drugi przypadek z Wnukiem-V. - Poprzednio jechałam z nim na SOR i tak się złożyło, że nie miałam z kim jej zostawić. - Ciekawe, co jej zostanie w głowie?...
Wieczorem oglądałem fragmenty półfinału pomiędzy Novakiem Djokoviciem (38 lat) a Włochem Jannikiem Sinnerem (23). Wygrał ten młodszy 3:0. Tak więc po Federerze i Nadalu dołącza do nich ten Trzeci Wielki. Zamyka się pewna epoka w męskim tenisie. A mecz był genialny.
SOBOTA (07.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
Mimo że planowałem o 6.00. Wstawało się ciężko. Może dlatego, że spałem na narożniku w Bawialnym. Wczoraj z racji pobytu Polskich Wód narożnik w Salonie doprowadziłem ze "stanu kawalerskiego" (według Kolegi Inżyniera<!> permanentnie nie zrobiona kultura) do stanu "do ludzi".
I nie chciało mi się ponownie go rozbebeszać. Poza tym ten ikeowski narożnik Szwedzi przewidzieli do siedzenia, więc i twardość "siadalnych" poduszek nie taka i istniejąca nieprzyjemna przy spaniu pewna pochyłość spychająca ciało na oparcie nie służyła spaniu tylko wygodnemu siedzeniu. Ale są trzy podmioty ludzkie, którym te mankamenty nie przeszkadzały - Ofelia i Q-Wnuk, ale co takim dzieciakom może przeszkadzać w spaniu, i Brat, bo co jemu z kolei może przeszkadzać, skoro cierpi na bezwzględny deficyt snu?
Umościłem się więc w Bawialnym zwiększając sobie komfort spania przez zasunięcie na dwóch oknach ciężkich zasłon. Komfort był dodatkowo większy, bo dopiero nad ranem dopadł mnie lekki kaszelek. Wstawało się więc ciężko. Żona za jakiś czas słysząc o tym "ciężarze" zaprotestowała stosując tembr głosu używanego przy okazji takich rozmów z dziećmi Ale po co wstawałeś? Coś cię zmuszało? Przecież mogłeś jeszcze spać do woli... I zaglądała mi przy tym głęboko w oczy. Siłą rzeczy ze wzrokiem uciekałem, żeby nie dopuścić do męczącego, zwłaszcza o poranku, rozdzielania włosa na 8, na przykład, i to przy takiej błahostce.
Od razu zintensyfikowałem wykorzystanie gorących blach, bo oprócz podgrzewanych Blogowych ustawiłem na nich mielone mięsko i marchewki dla Pieska. Codziennie blachy "uruchamiam", by za chwilę je wygasić, bo inaczej w domu panowałoby temperaturowe piekło, mimo że na dworze w ciągu dnia z tym jest różnie. Ale nie mogę rano jakoś stać nad odhumanizowaną indukcją. Przy kuchni, nawet jeśli na chwilę się zagapię, i coś mi trochę wykipi, słyszy się tylko przyjemny syk i wystarczy garnek trochę przesunąć od temperaturowego epicentrum albo lekko przesunąć pokrywkę i nadal słychać przyjemne bulgotanie. Taki numer na indukcji kończy się nieciekawie. Po zalaniu "palnika" kuchnia natychmiast zaczyna nieprzyjemnie piszczeć, po czym się wyłącza. I nie da się natychmiast włączyć, tylko trzeba powierzchnię płyty dokładnie wytrzeć i spód garnka również. A gdy jest ciężki?... Szkoda gadać. O zakłóceniu precyzyjnego procesu gotowania nie wspomnę, chociażby przy jajkach na miękko.
Sumarycznie w trakcie gotowania trzeba taką indukcję stale nadzorować i wyjście chociażby na chwilę do toalety odbywa się raczej w panice. Więc gdzie tu mówić o komforcie?...
Można by zapytać Ale o czym tu pisać, skoro setki tysięcy gospodarstw takie kuchnie posiada i wszyscy przechodzą przez to samo? Już słyszę głosy mnie zakrzykujące (zakrzykające?, zakrzyczające?) Po prostu naucz się na tej kuchni gotować, stary i zacofany baranie! O ile "stary" stanowiłoby dla mnie obelgę, chociaż nie do końca, bo wartość swoją i kondycję znam, to "zacofany" odebrałbym już jako duży komplement i szczyciłbym się tym zacofaniem, bo tylko różni zadufańcy uważają, że to coś strasznego.
Otóż indukcja to ciągle dla mnie nowość, bo z tym urządzeniem spotkałem się bezpośrednio po raz pierwszy w życiu, a dodatkowy problem robi się z racji odzwyczajania się od indukcji i jej piszczeń w trakcie zimowego interwału, czytaj chłodnego, bo palenie w kuchni w ciągu roku rozciągamy do granic możliwości.
Poza tym, czy to normalne, żeby płyta grzała się z niczego? Drewno ok, węgiel i gaz trochę gorzej, ale to ciągle żywy, zdrowy(!) ogień. A prąd? Mocno podejrzane i wcale bym się nie zdziwił, gdyby za dziesiątki lat naukowcy (Zachód) i uczeni (Związek Radziecki) zgodnie stwierdzili, że badania wykazują, jak wszelkie przygotowywanie potraw za pomocą "przyspieszonego" prądu jest szkodliwe. Wystarczy spojrzeć na różne filmy o gotowaniu, dokumentalne i fabularyzowane oraz różne seriale, aby zobaczyć, na czym się gotuje. Na gazie, a nawet na drewnie. Różni ekologiczni europejscy urzędnicy na pewno w takich restauracjach z zapałem pałaszują pyszne potrawy przymykając oczywiście oko na te "odstępstwa" od zaleceń i dyrektyw nr nr... To się nazywa bodajże hipokryzja.
Ja to ja, ale Żona tej indukcji nienawidzi i mocno cierpi, gdy nadciąga lato.
Równolegle pisałem, w równoległym komforcie(!), a dopiero potem przeszedłem do delikatnego onanu sportowego.
Sympatyczni goście z dołu apartament opuścili o 10.00, ale za naszą sugestią auto sobie zostawili na podjeździe.
Po I Posiłku sam pojechałem na zakupy. Więc musiało to trwać krócej niż zwykle. Przez Biedronkę i Intermarche przeszedłem migusiem. Za to w DINO kolejkowy czas przy ladzie mięsnej płynął sobie swoim rytmem, mimo że obsługiwał... facet. Tenże... To że byłem siódmy w kolejce, to że odszedłem od mięsnego po 25 minutach, zupełnie przy tym facecie mi nie przeszkadzało. Gdy przyszła moja kolej, było bardzo konkretnie, ale dosyć długo i nie dało się tego uniknąć przez mielenie. Trzy kilogramy szynki (tak, tak) dla Pieska i jeden kilogram karkówki dla nas (tak, tak) wymagały czasu. Ale kolejka za mną, ciągle siedmioosobowa, stała karnie i bez słowa. Taki dinowski lajf.
- Wiesz - relacjonowałem Żonie - dopiero teraz do mnie dotarło, że obecność drugiej sprzedawczyni przy tym stoisku, czego się parę razy domagałem, niczego by nie zmieniła, skoro wąskim gardłem, nomen omen, jest jedyna maszynka do mielenia mięsa.
Zabraliśmy się za sprzątanie dołu, bo dzisiaj przyjeżdżali kolejni goście. Starzy zabrali auto o 14.00. Przy długich pożegnalnych pogaduszkach dowiedziałem się, że oboje są już na emeryturze, przy czym ona, jako położna, dopiero od roku, on zaś znacznie wcześniej, bo pracował w kopalni jako elektryk dbając o wszelaki sprzęt.
- A to może pan sobie chyba jeszcze teraz dorabiać? - zapytałem.
- Tak, ale tego nie robię. - Stwierdziliśmy, że to co mamy, nam wystarcza, chcemy żyć sobie skromnie, jeździć tylko po Polsce, wypoczywać i korzystać z życia. - A nie znowu chodzić na 12 godzin...
Ledwo wyjechali i opróżnili parkingowe miejsce, a już gość z góry przeparkował swoją "śliczną" KIĘ.
Jutro miał z żoną i z córką wyjeżdżać i było wiadomo, że do tego czasu auta ruszać nie będzie. Ale to taki typ, skądinąd grzeczny i sympatyczny (musiałem włożyć trochę wysiłku, żeby do niego dotrzeć; do pań nie próbowałem zachowując rozsądek), który nad swoim autkiem trzęsie się w sposób humorystyczny, a poza tym to taki typ gości, którzy uważają, że inni za tę samą cenę na pewno dostali lepiej (tu można wymieniać wszystko), więc jeśli jest tylko najmniejsza okazja, to trzeba natychmiast z niej skorzystać i się "odkuć". Chętnie o takim typie charakterologicznym bym porozmawiał, niż opisywał, więc gdyby przy jakiejś okazji ktoś mi przypomniał... Bo rzecz jest ciekawa. Taka mieszanina wyznawców PiS-u z przesadną, a więc sztuczną dbałością o kulturę zachowania, żeby, broń Boże, inni ludzie sobie czegoś nie pomyśleli (czego?, nie wiem), z pewnymi, nie do końca dającymi się ukryć pretensjami, a wszystko to podszyte kompleksami w skali danej jednostki i naszego, polskiego społeczeństwa. Suma - stałe niezadowolenie. A gdyby nawet tak strasznie się zdarzyło, że trzeba byłoby być zadowolonym, to w żadnym wypadku o tym nikomu nie wolno powiedzieć. Wiadomo, jak zawsze było do dupy, no w najlepszym razie "tak sobie"...
To proszę przypomnieć...
O 15.00 do dolnego mieszkania przyjechała kolejna para, lat około 55. Bardzo dziwna. Taka wyłamująca się z określonych grup charakterologicznych. Może dlatego, że nie byli małżeństwem, przyjechali jednym samochodem, ale z dwóch różnych miast, z czym się nie kryli. Jednocześnie z różnych przesłanek wynikało, że są ze sobą już jakiś czas, czyli nie była to schadzka a la zlot gwiaździsty. Ale, co dziwne, mówili o sobie per "znajomy", "znajoma".
Punktów jednak u mnie nabili i to sporo w momencie, gdy się tłumaczyłem po tych wszystkich ich "znajomych" z jednego przygotowanego łóżka.
- To nie wiem czy dobrze zrobiłem, bo przygotowałem dla państwa tylko jedno wspólne łóżko - zagadałem dość idiotycznie stojąc u wejścia do sypialni.
- Bardzo dobrze!!! - na trzy cztery wybuchnęli śmiechem i popatrzyli na siebie znacząco.
To błyskawicznie się zmyłem.
W trakcie tych zdarzeń podglądałem finał pań Aryna Sabalenka - Coco Gauff. Bez specjalnych emocji i uważałem Niech wygra lepsza. Lepszą okazała się Coco (2:1) i to ona zdobyła drugi w swoim życiu tytuł wielkoszlemowy.
I również w trakcie zadzwoniła Siostra. Próbowałem się tłumaczyć, dlaczego nasza rozmowa nie doszła do skutku cztery dni temu. Ale to nie miało sensu, bo nie słuchała.
Wszystko razem wyczerpało mnie na tyle, że wieczorem zażyłem tylko trochę onanu sportowego, poczułem gwałtowną schyłkowość i na narożniku w Bawialnym znalazłem się już o 19.00
NIEDZIELA (08.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Co prawda alarm miałem nastawiony na 06.00, ale uwag nie mogłem mieć, skoro wczoraj poszedłem spać wcześniej, niż zwyczajowo zasypiają Wnuczka i Wnuk-V.
Wczesny ranek poświęciłem na onan sportowy i na pisanie.
Niedziela była rozlazła, bo nic takiego się nie działo, jak to powinno być zgodnie z bożymi zaleceniami. A mimo tego nie czuliśmy specjalnie, że to ona.
Przed I Posiłkiem zadzwoniła Córcia po kolejną poradę, tym razem w sprawie nieruchomości. A kto może być większym ekspertem w tej kwestii niż my, czytaj Żona. Na nicowaniu sprawy i powtarzaniu zeszło sporo czasu.
Goście z góry wyjechali o 13.00. Widziałem się tylko z panem, bo żona i córka "ugrzęzły" w Stylowej nie chcąc brnąć w deszczu do auta ciągle zaparkowanego u nas. Od razu zabrałem się za wstępne porządki.
Od 15.00 do 21.30 oglądałem męski finał Rolanda Garrosa pomiędzy Włochem, Jannikiem Sinnerem (nr 1 ATP) a Hiszpanem, Carlosem Alcarazem (nr 2), obrońcą tytułu sprzed roku.
Jeśli piątkowy mecz określiłem jako "genialny", to nie wiem, jak miałbym opisać ten finał. Bo było w nim wszystko - walka na wykończenie, niezwykły kunszt oraz dramaturgia. I musiałem się zgodzić ze sprawozdawcami Niech ten mecz trwa i trwa! A trwał 5 godzin i 29 minut. (rekord Rolanda Garrosa)
Dramaturgia polegała przede wszystkim na tym, że gdy coś wydawało się nieuniknione, następował fantastyczny zwrot akcji, przede wszystkim dzięki Alcarazowi, ale i Włoch miał w tym względzie wiele do powiedzenia. Sprawę najlepiej oddadzą liczby:
Sinner - Alcaraz:
- 6:4 pierwszy set,
- 7:6 (4) drugi set (wygrana Sinnera w tie-breaku - wyjaśniam na zasadzie "masło maślane" dla tenisowych niezgułów)
- 4:6 trzeci set,
- 6:7 (3) czwarty set (wygrana Alcaraza w tie-breaku - wyjaśniam na zasadzie "masło maślane" dla tenisowych niezgułów, przy czym Sinner miał trzy piłki meczowe i mógłby wtedy wygrać cały mecz 3:1),
- 6:7 piąty set, w którym Alcaraz rozegrał perfekcyjnie super tie-break (2) i po ostatniej zwycięskiej piłce padł na francuską mączkę.
A co się działo po drodze?...
Rozemocjonowany położyłem się o 22.00, ale na wszelki wypadek wyciszająco poczytałem sobie książkę. Alarm nastawiłem na 07.00. Usnąłem natychmiast, gdy tylko podjąłem taką decyzję i zgasiłem światło. Mogła być 22.30.
PONIEDZIAŁEK (09.06)
No i dzisiaj wstałem o... 06.00.
Żona po mnie stosunkowo wcześnie.
Oboje rozdzierająco ziewaliśmy. Ale nic dziwnego, skoro czerwiec kontynuuje majowy styl i już kolejny dzień jest pochmurno, dżdżyście, szaro i ponuro. Do tej pory nie było mowy, aby chociaż dwa kolejne dni były słoneczne i gorące.
Sporo rozerwała nas Córcia swoim telefonem, gdy jechała do pracy. I trochę podniosła nam ciśnienie, ale pozytywnie. Bo dzieje się i są emocje. Relację z ostatnich wydarzeń powtarzała po trzy razy. W trakcie, gdy gadała, na palcach pokazywałem Żonie, który to już raz Córcia mówi to samo. Oczywiście można by wytłumaczyć jej zachowanie emocjami właśnie, ale w ostatnim czasie zauważyłem u niej niebezpieczny trend genetyczny. Powtarza się, jak jej ojciec, stryj i ciotka oraz nieosiągalny w tej kwestii dziadek. Czyli "sięga" do pokoleń wstecz.
W tej chwili w powtarzaniu spokojnie już dorównuje swojemu ojcu, do stryja i ciotki jeszcze jej daleko, ale to wcale nie jest uspokajające, bo ma dopiero przecież tylko 41 lat. Więc trend może się pogłębiać, no i niestety utrwalać.
- Musisz z nią porozmawiać... - zauważyła półżartem Żona.
Przyznałem jej rację, ale postanowiłem tego nie robić telefonicznie.
Porannie spory kęs czasu spędziliśmy nad laptopami. I dopiero po I Posiłku zabraliśmy się za pełne przygotowanie górnego mieszkania. Żona niepotrzebnie na jednym z dwóch gościowych balkonów, tym wejściowym, zauważyła, że jedna ze sztachet mocno się rusza, żeby nie powiedzieć odłazi A to jest niebezpieczne, gdyby ktoś się oparł. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tam się opierał lub miał taki zamiar, bo i po co? Ani widoków, ani wygodnie, bo konstrukcja ażurowa i wpijałaby się w przedramiona w czasie opierania się. Ogólnie cała ona wyraźnie mówiła, że nie jest do opierania się, tylko do tworzenia balkonowej balustrady. A nawet, gdyby jakiś oszołom się oparł, to i tak zatrzymałby się na poprzecznym krawędziaku, wystarczająco mocnym i usytuowanym dość wysoko względem bioder oszołoma.
- Mógłbyś wzmocnić ją gwoździami?
Wzmocniłem, a jakże, ale w trakcie tak drastycznego uderzania młotkiem górna część sztachety mocno się nadkruszyła, bo była zbutwiała. Miejsce od razu stało się szpetne, ale chciałem je tak zostawić, bo miało być tylko wzmocnienie, a nie estetyka.
Przy Żonie ten numer jednak nie przeszedł. Kazała mi sztachetę wybić i z taką wpółspróchniałą lataliśmy po trzech balkonach szukając podobnej, żeby wymienić. Przy czym ja myślałem, żeby wymienić, ale Żona zaprotestowała.
- Coś ty, takie próchno będziesz z powrotem zakładał? - Przecież się rozleci przy pierwszym uderzeniu młotkiem.
W końcu wynaleźliśmy takie miejsce na naszym balkonie, które najbardziej nadawało się na wybijanie. Takie za sznurkową suszarką, a więc niedostępne. Ale z rozpędu wybiłem nie tę sztachetę, co trzeba, tylko jej zwierciadlane odbicie. Musiałem odbić drugą, obok, będąca zwierciadlanym odbiciem tej już odbitej i pasującej w feralne miejsce. Ale Tajemniczy Dom ma to do siebie, że jest tajemniczy i tu, na przykład, zaskoczył nas sztachetowym zróżnicowaniem. Ta druga odbita miała inny frez niż wszystkie na balkonie wejściowym, a poza tym była dłuższa.
- Ale kto to zauważy? - mądrze zauważyła Żona. Nawet ja, chwilę po przybiciu już nie zauważałem.
Od razu zabrałem się za ponowne przybijanie na naszym balkonie tej sztachety niesłusznie odbitej. Szło mi dobrze, dopóki jakieś rezonansowe siły nie spowodowały, że sztafecie odbiło, nomen omen, i spadła na dach. I gdy akurat nadeszła Żona (A kiedy, kurwa, miała nadejść?!... że zacytuję klasyka), się zaczęło. Ja optowałem za optymalizacją procesu wejścia na dach i za jednym zamachem ścięcia bezowych baldachów do syropu, wyczyszczenia rynien oraz dachu oraz zabrania sztachety. Żona natychmiast to oprotestowała w kierunku niezgadzania się i sugerowania, aby zawołać do tego Sąsiada z Lewej. Nie pomagało moje ironizowanie Do takiej roboty sąsiada?! Toż to obciach dla mężczyzny o mojej energii i kondycji! Żona ironizowała analogicznie odwrotnie Toż to idealnie przypomina przypadki głupich starych matek i teściowych, które na wymyślnych konstrukcjach - ława, krzesło, a na nim taboret - wieszają lub zdejmują firanki... Po czym spadają i... Żeby się chociaż od razu zabiły... - piła do mnie.
Zgrzytnęło. Od jakiegoś czasu zauważyłem, że Żona trzęsie się nade mną wyraźnie biorąc pod uwagę mój rocznik i wrzuca mnie w związku z tym do jednego wora. A to jest irytujące. Taka sztanca. A gdzie przypadki osobnicze, tak często przez nas podkreślane? Więc jest wyczulona, gdy mam gdzieś jechać sam samochodem, to znaczy bez niej, gdy mam użyć do różnych prac drabiny lub przerzucić coś ciężkiego. Często wtedy chodzi za mną i da się słyszeć A dasz radę? albo Będziesz jechał rozsądnie? lub Będziesz uważał? i patrzy, czy dobrze ustawiłem drabinę, czy nie wszedłem za wysoko, czy zbyt się nie przeciążam, itd. Staram się to pojąć i docenić, ale w wielu przypadkach jest to zwyczajnie wkurzające. Nie wiem, czy się zrozumiemy i czy ja będę w stanie znieść taką troskę. Być może zrozumiałbym przy 80+..., ale teraz?! W sile wieku i przy ciągłych możliwościach dających mi morze satysfakcji?!... I tak już odpuściłem Żonie wchodzenie na dach szklarni, żeby wymienić tafle szkła, bo na łączeniach przecieka woda. Nie pomogło tłumaczenie, że ja w swoim życiu przywróciłem kiedyś do życia szklarnię, w której hodowałem 600 krzaków pomidorów. Ale żeby to nastąpiło musiałem, między innymi, uzupełnić szklane ubytki gdzieś w 1/4 powierzchni dachu. Bo o bocznych ścianach to nawet nie ma co wspominać. Synowi, gdy był z wizytą i oglądał właśnie szklarnię i gdy usłyszał moją skargę, że Żona mi nie pozwala, wyrwało się tylko ze zgrozą Taaatooo!!!
Wracając do sprzątania... Jak widać, robota rozkręciła się na całego. Jednak do przyjazdu gości się wyrobiliśmy.
Goście przyjechali sporo po 15.00. Mieli być o 13.00, potem o 14.00. Taka para, lat trochę powyżej 60, która była dokładnie rok temu w czerwcu, ale w dolnym apartamencie. Za cholerę ich nie pamiętałem, mimo mojej świetnej wzrokowej pamięci (vide farmaceutka sprzed 19. lat). Ale mocno się uwiarygodnili, bo gdy wspomniałem o pilocie do bramy, od razu przypomnieli, że wtedy musieli bramę otwierać ręcznie (zepsuty siłownik).
Gdy za chwilę szliśmy we troje do Zdroju, z Żoną doszliśmy do wspólnego wniosku.
- To musiał być ten okres, gdy ty obraziłeś się na gości... - przypomniała. - Że nie chcieli kontaktu z gospodarzem, wszystko bezczelnie o Uzdrowisku wiedzieli, a parkowali bez łaski, bo wtedy parking był jeszcze bezpłatny.
Przypomniałem sobie - tak musiało być. A ci dzisiejsi i zeszłoroczni byli bardzo fajni. Ale sumarycznie nie nasze klimaty.
W Zdroju ja zostałem z Bertą w Amfiteatralnej, a Żona poszła na drobne mięsne zakupy. Jutro od rana na kuchni nastawię szponder i golonkę.
Po II Posiłku tylko pisałem.
Czy ktoś może zauważył, że Po Morzach Pływający od jakiegoś czasu "zniknął"?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała w czwartek. Raz dwuszczekiem. Nawet nie specjalnie lampucerowatym. Akurat stałem na tarasie i czekałem na nią, aż zrobi siku. Prawie już wchodziła na górę, gdy nagle uniosła łeb do góry i zaczęła łapać trop niczym myśliwski pies. Trwało to ułamki sekund, bo natychmiast rzuciła się w krzaki. Pobuszowała w nich, po czym wyraźnie zadowolona wróciła do domu. Tylko kot, którego oczywiście nie widziałem, mógł ją sprowokować do takiego wysiłku. A potem w poniedziałek, głębokim jednoszczekiem domagając się wpuszczenia z tarasu do domu.
Godzina publikacji 20.49.
I cytat tygodnia:
Aby uniknąć krytyki nic nie rób, nic nie mów, bądź nikim. - Elbert Hubbard (amerykański pisarz, filozof i wydawca, żyjący na przełomie XIX i XX wieku).