02.06.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 181 dni.
WTOREK (27.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Prawie, prawie...
Rano najpierw zabrałem się za cyzelowanie, a potem za zaległości.
W sobotę, 24.05, przypomnę, wyruszyłem w podróż autobusem. Przyjechał, odjechał i przyjechał pod citizański kolejowy dworzec punktualnie. Na peronie zastałem dziki tłum, ale szybko się okazało, że czekał on na Intercity jadące do Metropolii i dalej, przez całą Polskę. A potem nadjechały dwa "zwykłe" pociągi, oba do... Metropolii. Było przy tym sporo ubawu i myślę, że ktoś tam na kolei układa rozkład jazdy tak specjalnie, żeby potem obserwować z ukrytej kamery, co się wyprawia na peronie. A się wyprawia i nie ma znaczenia, czy to dotyczy osób starych, starszych, czy zgrzybiałych lub młodych i młodszych. Głupieją wszyscy. Więc głupieli z wyjątkiem mnie, ale tylko dlatego, że ten przypadek już kilka razy przećwiczyłem i nie dałem się nabrać na kolejowe numery.
Wśród tłumu oczekujących, który w międzyczasie się zebrał, informacyjnie brylowała pewna starsza pani, na oko lat 85, o świetnym wyglądzie i kondycji, zadbana w każdym szczególe, aż do bólu, trzymająca na dodatek z pietyzmem w rękach chyba jakiś kostium zawieszony na wieszaku i zabezpieczony pokrowcem. Wyraźnie albo jechała na komunię, albo na wesele.
- Trzeba uważać na te pociągi - z pewnością siebie rozsiewała wokół informację - bo ten tutaj (wskazała na określony tor), owszem jedzie do Metropolii, ale okrężną drogą, "naokoło świata", przez Wałbrzych. Wokół wianuszek pań, trochę młodszych, patrzył nabożnie.
- Przepraszam, ale nie jedzie przez Wałbrzych... - nie mogłem przemilczeć takiego przekłamania i dezinformacji.
- Jedzie przez Wałbrzych!... - zareagowała stanowczo.
- Nie jedzie przez Wałbrzych! - i ja wykazałem konsekwentną stanowczość.
- Jedzie! - jeszcze bardziej stała się stanowcza Bo będzie mi tu jakiś młokos podważał autorytet!
- Proszę pani, nie jedzie... - imałem się łagodności i miękkiego tembru głosu.
- Jedzie! - musiała rozjuszyć ją moja zmiana i sposób wysławiania się słusznie odebrane jako traktowanie jej jako starej pani z demencją plecącą byle co (która plecie byle co).
Stanąłem przed żółtym rozkładem jazdy, bo postanowiłem chwycić się logiki i faktów.
- Proszę pani, tu na rozkładzie jazdy jest napisane, że ten pociąg jedzie do Metropolii przez Zagórze Śląskie, Świdnicę, a nie przez Wałbrzych. - Wałbrzycha tutaj nie ma! - wzmocniłem przekaz.
Pani, o dziwo, umilkła według mechanizmu stosowanego przez teściową. Gdy ma udowodnione czarno na białym, że popełniła błąd, a przecież ich nie popełnia, milknie, jakby sprawy nie było i nie można doczekać się chociażby Aaa, nie wiedziałam albo Bo mi się zdawało, że... Jakaś dziwna ujma na... No właśnie, na czym?
Ale i ja zgłupiałem przez chwilę, gdy oba pociągi zajechały na ten sam peron, ale zamieniły się torami, czyli stały analogicznie odwrotnie niż przewidywał żółty rozkład jazdy, który chwilę wcześniej wnikliwie przestudiowałem. Więc gdzieś tam daleko, w cieple pomieszczenia i przy kawce, nudzący się pracownicy kolei mieli rozrywkę. I, ażeby podkręcić jeszcze bardziej akcję, pociąg jadący ponad godzinę dłużej, ten naokoło świata, "przez Wałbrzych", przyjechał wcześniej. Siedzieli, popijali i patrzyli, co będzie. A co, kurwa, miało być, że zacytuję klasyka Edka. Wszyscy wpadli do tego pociągu, bo przecież do Metropolii, a doświadczenie z komuny i obecne mówiło, że przyjechał, to trzeba wsiadać. Gorzej mieli konduktorzy, też pracownicy kolei, którzy własnymi piersiami zabraniali wsiadania drąc się, że za chwilę przyjedzie drugi do Metropolii, ten, który jedzie krótko. Ci, którym udało się wsiąść, wysiadali niechętnie i bardzo podejrzliwie.
Wreszcie się uciszyło. Pociąg jadący naokoło świata, przez "Wałbrzych", stał sobie spokojnie z nielicznymi pasażerami w środku, a cały rozgorączkowany tłum przeflancował się na drugą stronę peronu.
- Ten, za nami - usłyszałem znajomy głos - jedzie też do Metropolii, ale znacznie dłużej, "naokoło świata", przez Wałbrzych...
Odwróciłem się. Pani stała w godnej pozycji otoczona wiankiem wyznawców. Tak, tak, ani chybi i ona, i te panie wpatrzone w nią musiały głosować na PiS, czyli na niezależnego i bezpartyjnego kandydata, pana Karola Nawrockiego. Bo jakie by nie podać o nim dyskryminujące go fakty, wyznawcy ich nie przyjmują, wręcz odrzucają używając najprostszej metody To jest kłamstwo! A oczywiste fakty wobec wiary nie mają szans. Bo z wiarą, podanym dogmatem się nie dyskutuje, więcej, w żaden sposób się go nie podważa. Bo po co się wysilać i uruchamiać myślenie, skoro poda się nam na tacy, co mamy myśleć i robić. A że jesteśmy manipulowani? To jest kłamstwo!
(odrzucając kwestie religijne - dogmat to pewnik przyjęty tylko na zasadzie autorytetu, bez poddania go badaniu krytycznemu co do prawdziwości i zgodności z doświadczeniem. Tu budzi się wątpliwość, myślenie i dociekanie - to w jaki sposób powstał ten autorytet? Na wciąganiu prochów, na kontaktach z gangsterami i kurewkami, na niecnych i szemranych interesach? Żebym był dobrze zrozumiany - niechże ten pan robi sobie co chce, ale na miły Bóg, że powołam się na "najwyższy" autorytet, czy taki ktoś ma być moim prezydentem?!... I co to świadczy o tych, którzy takiego prezydenta chcą, pomijając ich głupotę i zaślepienie. Zacytuję George'a Orwella: Ludzie, którzy głosują na nieudaczników, złodziei, zdrajców i oszustów, nie są ich ofiarami. Są ich wspólnikami. Nawiasem mówiąc najnowsze badania nie potwierdzają, że powiedział to albo napisał George Orwell).
Pociąg niejadący naokoło świata i niejadący przez Wałbrzych przyjechał za jakiś czas i, co w tej sytuacji najśmieszniejsze, odjechał wcześniej przed tym drugim, czyli pierwszym. Podróż przebiegła idealnie, a w Metropolii bardzo szybko przesiadłem się w pociąg do Córci.
Czekała na mnie na dworcu razem z przejętymi Wnukami. Na poczekaniu, od razu na peronie, z torby wydobyłem prezenty, żeby każde od tej pory mogło nieść swój. Było z bańki.
Córcia zaproponowała podjechanie do Mrówki, aby kupić linkę stalową i haczyki Bo trzeba powiększyć konstrukcję dla winogron, żeby miały po czym się piąć.
- A obmierzyłaś, ile mniej więcej potrzeba metrów?
- Nie obmierzyłam.
Mimo, że mój charakter, to jednak baba. Na wyczucie wynikające z opisów Córci, w które ani przez chwilę nie wierzyłem, wziąłem 25 m i trzy paczki haczyków.
Przy zakupach trzeba było mieć oczy dookoła głowy, bo w systemie samoobsługowym Wnuk-V obsługiwał się sam i co chwilę wyciągał z pojemników co ciekawsze śruby, wkręty, nakrętki, gwoździe, itp., a na nasz protest pizgał je na podłogę. Panie były jednak wyrozumiałe.
W rewanżu zaproponowałem podjechanie do Biedronki Bo chciałem kupić sobie Pilsnera Urquella.
W domu nie było siły, żeby od razu, żeby nie powiedzieć natychmiast, nie zagrać w rekiny. Była jednak jedna w postaci Rhodesiana, który gwałtownie pchał się do powitania, a tego przy jego wzroście i masie nie dało się zignorować. A potem nie mógł się odczepić i bezceremonialnie wtryniał nochala do torby, która stała na... stole, bo wyczaił smaczki specjalnie dla niego przywiezione.
Grać musiał również Wnuk-V, bo inaczej nie obyłoby się bez wycia. Sporo jednak kumał. A przekonaliśmy się o tym w momencie, gdy jego rodzona matka zżarła jego rybkę. Sprawa być może rozeszłaby się po kościach, gdyby matka rybkę syna wzięła delikatnie i odstawiła na bok odpowiednio sprawę tłumacząc. Ale niestety, rekinem tak ją pizgnęła, że biedna rybka pofrunęła ze dwa metry, daleko poza stół. Natychmiast rozległ się wrzask przechodzący w szloch. Wnuk-V widocznie już dawno doszedł do tego, że takim zachowaniem wiele ugra, bo co jakiś czas, gdy mu coś nie pasowało, usiłował natychmiast szantażować Bo będę płakał! Trafiał jednak na dziadka i jego córkę, twarde charaktery, które zgodnie odpowiadały To sobie płacz! Błyskawicznie dochodził do tego, że taki wysiłek mu się nie opłaca.
Podziwiałem zachowanie dzieci w sprawach kulinarnych. W czasie grania pytały, czy mogą spróbować mojego Pilsnera Urquella. Samo pytanie, ta ich ciekawość, bez żadnych sugestii i namów, już mnie wprowadziły w zdumienie. Maczały więc paluszki w pianie i za każdym razem mówiły Dobre. Przy czym od razu było widać, że Wnuczka robi to fałszywie, bo jej nie smakowało i dość szybko zarzuciła proceder, za to Wnuk-V robił to długo i z pełnym entuzjazmem. Swój chłop. To oczywiście jeszcze nic, bo już na obiad pochłaniały spaghetti z mielonym mięsem. Można by powiedzieć, że każde dziecko lubi makarony. No dobra, to co w takim razie powiedzieć przy kolacji? Córcia podała jajecznicę, na oddzielnym talerzu płaty przysmażonego bekonu, plastry dwóch różnych serów, awokado w plastrach, fasolę (chyba kiszoną), surowy ogórek i paprykę. I prawie do niczego ich nie namawiała. Trudno mi było się nie gapić, jak z własnej i nieprzymuszonej woli to wszystko pałaszowały, a zwłaszcza... bekon.
- Nigdy im oddzielnie nie gotowałam. - przypomniała Córcia. - A w restauracji zawsze zamawiamy dania dla dorosłych, przy czym one jedzą jedno na spółkę.
Po obiedzie była chwila na gonienie z wrzaskami dzieci po potężnej posesji, a potem dziadek zabrał się do roboty. Córcia już wcześniej akumulatorową podkaszarką wycinała trawę przy różnych obrzeżach i w kątach, co kolejny raz wprawiło mnie w zdumienie, bo w takiej akcji nigdy jej nie widziałem. Ja zaś wkręcałem haczyki i mocowałem na nich stalową linkę tworząc konstrukcję dla winogron. Linki starczyło na połowę roboty. Po zajrzeniu do warsztatu i przetrzepaniu półek okazało się, że takiej samej linki jest od groma, więc robotę mogłem skończyć. Miałem satysfakcję, dodatkowo przez to, że Córci się podobało. A dzieci? Idealnie zajmowały się sobą wymyślając różne zabawy z malowaniem drzewek, konstruowaniem z desek i patyków różnych istotnych konstrukcji lub "zwyczajnie" siadając w taczce.
Wieczór był kąpielowy. Hecnie było patrzeć na takie dwa małe ciałka w wannie, które wszystko miały małe, a to prowokowało dziadka. Więc dym zaczął się błyskawicznie. Kulminację osiągnął przy wycieraniu. Więc mocno tarłem te ciałka, szarpałem i ugniatałem powodując wrzaski, piski i ucieczki w czasie których dupska były smagane ręcznikiem, by za chwilę ciałka z wrzaskami wracały i wszystko zaczynało się od początku.
W łóżku starałem się im opowiedzieć dwa odcinki mojej sztandarowej bajki o Mateuszku (mały krasnoludek, bardzo mądry, znający języki wszystkich zwierząt na świecie, pomagający w każdej potrzebie), na której wychował się Syn i jego synowie. Wnuczka słuchała z przejęciem zadając od czasu do czasu pytania, a Wnuk-V miał to wszystko w nosie i rzucał się cały czas na łóżku, jak długie i szerokie, żeby prowokować i być brutalnie ciąganym za ręce lub nogi, lub być miażdżonym, co dziadek chętnie robił.
Przed spaniem dzieci robiły siusiu pod moim nadzorem. Wnuczka zrobiła je oczywiście normalnie i szybko i od razu poszła do sypialni. Zaś Wnuk-V stał na specjalnym schodku i sikał do sedesu. I perfidnie wykorzystywał swój narząd, co doskonale rozumiałem, by nim majtać i niekoniecznie sikami trafiać do środka. Miał przy tym ubaw nie lada, co nadal doskonale rozumiałem. A jeszcze większy, gdy w trakcie dziadek od czasu do czasu go szturchnął. Zapasy w końcu musiały się skończyć, więc Wnuk-V zaczął wracać do sypialni.
- Poczekaj na dziadka... - zatrzymałem go. - Też zrobię siku.
- A masz siusiaka?
- Mam.
Chwilę trawił tę istotną informację, po czym podszedł do mnie i uważnie patrzył, co robię.
- Masz. - skwitował temat.
- Tato, ja codziennie szoruję dwa sedesy i teren wokół nich... - ze śmiechem poskarżyła się Córcia. - I mam tym więcej pracy, im bardziej zwracam uwagę na to, co on wyprawia.
Wydawałoby się, że po takich emocjach będzie problem z zasypianiem. Nic takiego. Znowu się zdziwiłem, gdy po 10 minutach od zniknięcia Córci w sypialni pojawiła się ponownie w salonie z komunikatem Śpią. A była 19.30.
Na poważnych rozmowach przy winie zeszło nam do 22.00. Uważny czytający zorientował się, że ani razu nie wspomniałem o Zięciu. Nie wspomniałem, bo go nie było. Córcia zacytowała Wnuczkę, która w przedszkolu na każdą okoliczność mieli jęzorem. Panie już dawno przyzwyczaiły się do jej słownictwa, ale jej ostatni wywód, na czasie i a propos zrobił na nich wrażenie.
- Tata nie przepada za dziadkiem. - Dowiedział się, że dziadek przyjeżdża i dlatego gdzieś wyjechał. - Ale najważniejsze jest to, żeby dać sobie przestrzeń i się szanować!
Przypomnę, Wnuczka 1. listopada kończy 6 lat.
W niedzielę, 25.05, zaraz po 06.00 przyszli do mnie Córcia i Wnuk-V, który nie omieszkał wykorzystać każdej chwili z obecności dziadka. Wnuczka zaś głęboko spała. Było po spaniu, na co chętnie przystałem mogąc znowu wygłupiać się z takim gnypkiem.
Po śniadaniu dorośli zabrali się do roboty, a dzieci, jakby to rozumiały, bo same się bawiły. Córcia sprzątała teren, a ja żmudnie z brzegu stawu wybierałem szpadlem piasek. Wody deszczowe i gruntowe powierzchniowe korzystały z tego, że cały teren ma delikatny spadek do rzeczki, więc wpadając do stawu (nigdy nie wysycha, nawet w upalne lata) zabierały ze sobą piasek i odsłaniały ohydną czarną folię, która zabezpieczała przed chwastami sztucznie stworzoną plażę. A nie jest łatwo z góry, w iście nieergonomicznej pozycji, przy poziomie wody o 30 cm niższym względem brzegu, taki piasek wybierać, bo każdorazowo mokry placek przyklejał się do szpadla i trzeba było dużej siły, żeby ze specyficznym plaśnięciem oderwać go od dna stawu.
Wydobytą górę rozplantowałem, a przy okazji poprawiłem dreny i rowki melioracyjne oraz je udrożniłem kierując spływającą w przyszłości wodę poza plażę.
Jednocześnie obserwowałem Wnuki. Bawiły się oczywiście wodą i piaskiem. I czuły się, jak ryby w wodzie, bo były przecież u siebie. Więc woda, staw i "strome" zbocze nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Czekałem tylko, jak któreś z nich pizgnie do wody w momentach, gdy ją nabierały do wiaderek. Byłem ciekaw ich reakcji. Ale żadne nie pizgnęło, bo miało wprawę. Balansując na krawędzi w pozycji kucznej musiały nisko sięgać do tafli wody, żeby uzyskać zamierzony efekt. Najciekawszy, bo najtrudniejszy, był moment wstawania z ciężkim wiaderkiem i łapania równowagi. Podświadomie wykorzystywały prawa fizyki i odpowiednio przenosiły środek ciężkości, przy czym Wnuczka robiła to zgrabnie i pewnie, Wnukiem-V zaś "rzucało" do wody i z powrotem i tak parę razy, zanim od brzegu mógł się oddalić. Wyraźnie na ten krytyczny moment nie zwracał uwagi i powtarzał go po wielokroć, a matka zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi. W końcu nie była daleko, poza tym tuż obok byłem ja, staw przy brzegu miał raptem 30 cm głębokości i trudno było nie zakładać, że po charakterystycznym chlupnięciu nie pojawi się natychmiast wrzask. Więc było spokojnie.
Dla odpoczynku znowu zagraliśmy w rekiny. Przy czym Wnuka-V bardzo szybko gra znudziła, zwłaszcza w momencie, gdy mu się kategorycznie zabroniło trącania planszy, przestawiania rekinów i rybek. Próbował jeszcze przez chwilę Bo będę płakał!, ale go wyśmialiśmy. Wnuczka tym razem przeżywała niesamowite emocje, bo na planszy została jedna rybka jej i jedna moja. I obie mógł zeżreć rekin, a decyzja należała do matki, czyli Córci.
- Zeżryj córkę, zeżryj córkę, zeżryj córkę!... - skandowałem. Bo właściciel rybki, która zostawała, miał wygrać.
- Niestety muszę być lojalna... - oznajmiła po chwili napięcia Córcia i pizgnęla moją rybką z planszy.
Wnuczka aż podskoczyła z radości.
- Wygrałam, wygrałam! - Dziękuje ci mamo, że podjęłaś taką decyzję.
W końcu całą ekipę dało się zmobilizować i we czworo wyruszyliśmy do Rodzinnego Miasta (20 minut drogi), do Brata. Już od wczoraj był ze mną w kontakcie, a dzisiaj stał, ledwo weszliśmy, na baczność z przygotowanymi przez siebie potrawami. Ich liczba była o tyle normalna, że zabroniłem mu się wygłupiać i szykować dwie różne zupy i trzy drugie dania. Tym razem dostosował się.
Oczywistym hitem dla wszystkich, a zwłaszcza dla dzieci, była pomidorowa, a na drugie pierogi ruskie własnoręcznie zrobione. Córcia pomidorówkę docenia "od dawna" i w ogóle podziwia wujka (stryj jej nie przechodzi przez gardło), że sam gotuje i to jak. Przy czym my wychwalaliśmy kunszt gospodarza po dwa razy każde, a on sam siebie z dziesięć. Gdy nie widział, patrzyliśmy z Córcią na siebie znacząco, a czasami Córcia musiała pochylić głowę i ukryć ją w dłoniach. Brat zajęty gadaniem (gadanie ponad wszystko) tego nie zauważał, bo tak ma po Ojcu.
Przypomnę - gdy Ojciec stał nade mną, a ja siedziałem na fotelu, i gadał tysięczny raz to samo i to przez dwie godziny, dopiero po jakiejś pół godzinie orientował się, że ja śpię.
- Co ty, skurwysynu, śpisz?! - wybudzał mnie miło mocno szturchając. Nie zrozumiałby, w jaki sposób ocenia swoją żonę, a nawet jeśli, to miał to w dupie. Zobaczywszy, że otworzyłem oczy, kontynuował, by po kolejnej pół godzinie ponownie się orientować. I nigdy, i nic go nie zrażało. Nie mogłem liczyć na to, że takie moje zachowanie, w zasadzie niekulturalne, da mu do myślenia. A nie mogłem zwrócić mu uwagi, że taki ciągle powtarzający się monolog i tak długi mieści się w obszarach psychopatycznych. Mogłoby to dla mnie skończyć się źle, być może dla niego również, a na pewno dla Mamy, bo zostawała po mojej wizycie sama w domu z tym psycholem.
Córcia z Wnukami wyjechała po dwóch godzinach. A my z Bratem spędziliśmy typowo męski wieczór, taki Nieokrzesany Bal Murzynów. Ja przy Pilsnerze Urquellu, Brat przy Zatecky'm, a obaj przy Absolucie. Oglądaliśmy różne mecze i skróty, a potem Brata wzięło i wynajdywał różne klipy muzyczne ("teledyski" też źle) przedstawiając mi je, jakbym nigdy czegoś takiego nie widział i nie słyszał, a ja nie protestowałem. Wzruszał się przy tym, ale to normalne.
W trakcie tego Nieokrzesanego Balu Murzynów zadzwoniła Siostra, bo ją o to wcześniej prosiłem. Gdy Brat się dowiedział, wpadł w panikę, ale w miarę się uspokoił, gdy go zapewniłem, że rozmawiać będę ja.
- Ale na pewno ty będziesz rozmawiał?!... - jednak wolał się upewnić.
Siostra gadała krótko (monolog a la Ojciec) i nawet sensownie.
- Muszę kończyć, bo mi się karta kończy... - zaskoczyła mnie.
Spać poszliśmy o 22.30. Nauczony doświadczeniem przypilnowałem, aby wyrzucić z pokoju do przedpokoju dwie kotki, które pochowały się po kątach i w nocy dałyby mi do wiwatu. Biało-szarą odkryłem szybko, ale z czarną był problem, skoro schowała się w jakiejś czerni. Zdradziły ją jednak oczy. Gdy obie jednocześnie zobaczyłem w przedpokoju, natychmiast zamknąłem drzwi.
W poniedziałek, 26.05, wstałem o 07.10. Brat był już na chodzie. Poranek spędziliśmy przed telewizorem (TVN24) przy sypankach. Brat dziwił się po raz setny, że kawę piję bez cukru. Oglądaliśmy sprawozdanie z dwóch wczorajszych manifestacji w Warszawie popierających, jedna Trzaskowskiego, a druga Nawrockiego. Robiło mi się niedobrze ze względu na to, że telewizja nicowała sprawę na 64, albo i na 128. Żona przy nich jawiła mi się, jako kobieta, która słusznie rozpatruje dany problem pod różnymi kątami i długo. Te gadające głowy, te pseudo-analizy, domysły, wnioski i spostrzeżenia, to bicie piany i nadęcie... Ale przecież czas antenowy trzeba było zapełnić. Jak to pięknie, że my od kilkunastu lat nie oglądamy telewizji.
Przed wyjazdem na cmentarz Brat zrobił jajecznicę na pomidorach.
- Robię ją doskonałą! - Bo kto przed wrzuceniem na patelnię obiera pomidory ze skórki? - Nikt. - A dodatkowo wbijam jaja dopiero, jak pomidory się podsmażą i puszczą wodę. - Kto tak robi?
- Nikt. - dokończyłem za niego.
I dziwił się setny raz, że jem bez pieczywa. Dzisiaj się odważył więcej.
- Wy jesteście dziwni... - Żeby jajecznicę jeść bez pieczywa?!...
Jajecznica wyszła smaczna, ale ja robię lepszą. To przemyślenie zostawiłem sobie.
Pojechaliśmy na cmentarz. Dzisiaj był Dzień Matki. Lubię z Bratem tam przyjeżdżać. Sam nie. Za każdym razem mnie rozśmiesza tłumacząc się, że grób nie jest tak zadbany, jakby chciał Ale nie mam czasu! i za każdym razem nie pomaga moje zdanie (staram się mówić bardzo przekonująco), że przecież grób lśni i jest wzorcowy. Poza tym opowiada mi różne historie o osobach, które zmarły i często prowadzi mnie na ich groby, a to przecież część mojej historii.
Z cmentarza było blisko do dworca kolejowego, ale Brat się uparł, że mnie zawiezie.
- Pójdę z tobą na peron, bo lubię. - A poza tym część peronów jest odnowiona i chcę sobie na nie popatrzeć.
Pociąg przyjechał punktualnie. W Metropolii byłem za... 35 minut. W czasie studiów odległość tę pokonywałem w sposób zhumanizowany, bo w co najmniej półtorej godziny. Zawsze był czas, aby siąść w przedziale, na kolanach położyć walizkę, taką sztywną, prostopadłościenną, robiącą za stolik i grać w brydża. Spokojnie można było rozegrać robra, a nawet i dwa. A teraz? Może by się udało rozegrać jedno rozdanie...
W Metropolii wsiadałem w ten pociąg "naokoło świata", ten przez "Wałbrzych", ten bezpośredni do Uzdrowiska. Nie było żadnych nieporozumień i niejasności wśród wsiadających z pełną świadomością pasażerów. Ale już w czasie jazdy miła pani konduktor zdybała staruszka, grubo ponad 80 lat, siedzącego nieopodal mnie. Miał oczywiście bilet na ten pociąg "nie dookoła świata".
- Ma pan bilet nie na ten pociąg... - pani się zatroskała i to nawet nieudawanie. - A poza tym przecież panu należy się już bilet darmowy. - A tej sytuacji będzie pan musiał dopłacić 7 zł.
Pan nie protestował nawet przez chwilę. Mało to przeżył w polskich kolejach?... Chciał mieć po prostu święty spokój. Na pewno uważał, że kwota 7. złotych jest tego warta.
Jeszcze tylko chwilę głowę moją zaprzątnęła ta sytuacja. Bo uruchomiła się we mnie upierdliwa logika. Powstało proste pytanie: Skoro panu należał się bilet darmowy, to dlaczego ta miła pani pobrała 7zł? - Czyż nie powinno być tak, że to kolej powinna zwrócić panu pieniądze za "tamten" wykupiony bilet? - A może chodzi o to - myślałem dalej - że na kolei należy w takiej sytuacji kupić bilet darmowy? - To oczywiście byłoby w sprzeczności chociażby ze zbiorową komunikacją w Metropolii. - Tam wsiadam za darmo i żadnego biletu nie kupuję. - A gdybym nawet dopytywał o niego, niejeden z pasażerów popukałby się po głowie.
Trochę mnie to dręczyło, ale się nie wtrącałem nauczony, że z logiką kolejową, policyjną i wojskową się nie wygra.
Myśli od tej sprawy pomogła mi odciągnąć Pasierbica. Napisała do mnie, żebym, gdy wrócę do Uzdrowiska,
kupił kwiaty i w jej imieniu wręczył Matce. Nawet przystała na to, że
przecież będę musiał z Matką wejść do kwiaciarni, jeśli po mnie wyjdzie,
więc niespodzianka trochę słaba. Oczywiście zapomniałem w drodze
powrotnej, gdy wracaliśmy z Pieskiem. A późnym wieczorem mocno
wystraszyłem Żonę, bo nagle sobie przypomniałem i impulsywnie, głośno i
szpetnie zakląłem. Na dodatek nie mogłem i nie chciałem Żonie udzielić
żadnych wyjaśnień.
Piesek, gdy nagle zobaczył Pana, oczywiście zgłupiał, po czym, jak zwykle przeszedł nad tym do porządku dziennego. Jest pan, to co tu roztrząsać?! O kwiaciarni mogłem zapomnieć dlatego, że we troje poszliśmy do Amfiteatralnej. Była szefowa, więc fajnie się porozmawiało, a ja uregulowałem należność za Pilsnera Urquella, tego wyżebranego, i za dzisiejszego. Nawet Piesek dostał jakieś specjalne smaczki, które pani wprowadziła do menu dla piesków, tu akurat dla nas po bardzo zniżkowej cenie. Piesek docenił sytuację trochę z innej strony. W miłej atmosferze opowiedziałem Żonie o różnych smaczkach z mojego wyjazdu.
W domu do późna pisałem.
Dzisiaj Iga Świątek rozegrała swój pierwszy mecz w tegorocznym Rolandzie Garrosie. Wygrała 2:0 ze Słowaczką Rebeccą Sramkovą. Oczywiście nie oglądałem, więc nie wiem, jak grała. Ale nawet, gdyby grała genialnie, dla mnie nic by to nie oznaczało. Ale zapewne dla fachowców wiele. Stawiam, że Iga dojdzie do ćwierćfinału i w nim odpadnie. Obym się okazał człowiekiem małej wiary.
Dzisiaj, we wtorek, 27.05, rano omówiłem z Nowym Mechanikiem szczegóły jutrzejszego odstawienia Inteligentnego Auta na wymianę oleju, filtru, itd. Znowu działał na nas uspokajająco. Wysłałem mu mmsem zdjęcie pierwszej strony dowodu rejestracyjnego i kartki z opisanym typem oleju, żeby mógł na jutro wszystko pozamawiać.
Panie wyjechały w południe. Żegnałem je sam. Z pobytu były bardzo zadowolone.
- Ale wie pan - odezwała się matka - telewizor jednak by się przydał.
Zaprotestowałem na tyle mocno, że zaczęła się tłumaczyć, że ona ogląda w sposób kontrolowany, potrafi decydować, co ogląda i potrafi wyłączyć. Córka zgadzała się ze mną.
- Wie pan, kiedyś zabroniłam w pracy słuchania radia. - I po dwóch dniach podeszła do mnie koleżanka z tekstem Słuchaj, ja wracam do domu zupełnie niezmęczona.
Od razu pojechaliśmy w Uzdrowisko na zakupy. Ale najpierw ku zaskoczeniu Żony zajechałem na parking przy placu targowym i kazałem(!) Żonie poczekać.
- Siedź tutaj w aucie, nie wychodź, nie dziw się i nie zadawaj pytań! - Masz milczeć! - Bedę za 5 minut! - oznajmiłem i wypadłem z samochodu.
Nigdy takich komend Żonie nie wydaję, więc do wszystkich się zastosowała.
W kwiaciarni według zaleceń Pasierbicy kupiłem trzy eustomy. Musiałem przy pani posilić się smsem, bo o takim kwiatku słyszałem pierwszy raz w życiu. Pani chciała je czymś przybrać, zwłaszcza gdy dowiedziała się, że to z okazji Dnia Matki.
- Proszę pani, Pasierbica mi niczego takiego nie napisała! - Czy ja nie chcę spokoju?! - Napisała "trzy eustomy", więc niczego nie będę wymyślał. - Ja mam swoją robotę i chcę mieć święty spokój.
Pani się śmiała i świetnie rozumiała. Miała około 50. lat.
Żonę w aucie zaskoczyłem, bo zasłaniały mnie inne. Zaszedłem z jej strony i mocno otworzyłem drzwi.
- Proszę, oto te kwiaty z najlepszymi życzeniami wręcza ci twoja córka z okazji Dnia Matki!
Żona pękała ze śmiechu, zwłaszcza gdy wyjaśniłem jej w końcu, dlaczego wczoraj tak nagle i głośno rzuciłem kurwą. A potem zadzwoniłem do Pasierbicy i od nowa mieliśmy ubaw.
Przez Biedronkę przeszliśmy błyskawicznie, za to w DINO przy mięsnym i przy mieleniu trochę zeszło, na tyle, że za nami ustawił się pięcioosobowy ogonek. Na parkingu broniłem się przed wspólnym wejściem To ja sobie w aucie chętnie poczekam, ale Żona stwierdziła, żebym wszedł do środka Bo potrzebuję kogoś, kto mi doradzi. Dinowo awansowałem.
Pani była inna, więc nie mogła bruździć Żonie, ale kudy było jej do faceta.
- Zauważyłeś, że jakoś tak sobą ustawiała specyficzny mur niechęci?... - stwierdziła Żona, gdy wsiadaliśmy do auta. - Niby wszystko w porządku, ale ten tembr głosu, ta mina...
Oboje z rozrzewnieniem wspominaliśmy "tamtego" faceta. Może jeszcze kiedyś na niego trafimy.
W domu od razu zabraliśmy się za górny apartament. Było sporo pracy, bo góra od dłuższego czasu stała pusta. Poza tym z dwóch balkonów powycinałem trochę winobluszczu i z rozpędu bluszcz na naszym balkonie, przy sypialni i łazience. Był najwyższy czas, bo przez opady zielsko zaczęło się panoszyć. Wstępnie też dobrałem się do apartamentu dolnego.
W oczekiwaniu na gości zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE. Dzisiaj miała imieniny. Nie słyszeliśmy się spory kęs czasu, więc trzeba było przegadać wszystkie sprawy nasze i jej. W zasadzie w każdej rozmowie one się powtarzają, ale jednak zawsze fajnie jest rozmawiać z kimś, kto zna sprawy sprzed lat i orientuje się chociaż trochę w bieżących. Najlepsza Sekretarka w UE rozpoczęła trzeci rok swojej pracy w "nowej" szkole i wyraźnie w niej okrzepła.
- Gdy pan dzwoni, zawsze mi się wyświetla Dyrektor Szkoły. - Ja wiem, że od dawna jest nowy, ale u mnie w telefonie tak zostanie.
Mówi o tym przy każdej naszej rozmowie.
Goście mieli przyjechać o 16.00.
- Nawigacja pokazuje nam, że będziemy o 17.15. - napisali za jakiś czas.
We troje, razem z Najlepszą Sekretarką w UE, wybuchnęliśmy śmiechem. Bo akurat rozmowa z nią trwała w trakcie, gdy z Żoną kończyliśmy sprzątać górę, a Żona głośno przeczytała od nich smsa.
- Przepraszamy, zgubiłyśmy drogę. - Będziemy zaraz po 18.00. - napisały znacznie później.
Nie trzeba być wielkim znawcą języka polskiego, żeby ten komunikat dotarł do nas w pełnej krasie.
- To są chyba trzy babki... - Żona ostrożnie zareagowała.
W takich układach gościowo-personalnych natychmiast bym się załamał w przypadku Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi, bo tam w grę wchodziło drewno we wszelakich jego aspektach - rąbanie, noszenie, rozpalanie, czyli dla mnie może i morze komplikacji. A w Tajemniczym Domu luzik z jednym wyjątkiem, bo przewidywałem w tej sytuacji problem z parkowaniem, ale przecież niekoniecznie.
W końcu przyjechały trzy panie - córka (kierowca) lat 50+, matka (apodyktyczna) lat 80+ i ta trzecia, lat -50. Strasznie przepraszały za to przesuwanie terminu przyjazdu.
- W którymś momencie nie było Internetu, pomyliłyśmy kierunki, wjechałyśmy na autostradę i jechałyśmy z powrotem. - W końcu wzięłyśmy zwykłą mapę i dojechałyśmy.
Niedawno czytałem Blackout. O czym to było?...
Przed pójściem na górę czuliśmy w sobie, że dzień był bardzo intensywny, chociaż przecież nic takiego nadzwyczajnego się nie działo. Doszliśmy do wniosku, że chyba przez to, że w żadnym jego momencie nie było luzu.
Wieczorem dokończyliśmy pierwszy odcinek serialu Białe kołnierzyki, ten z piątku, i obejrzeliśmy połowę drugiego.
Po "seansie filmowym" musiałem zabrać się za poważne rzeczy. Gardło płukałem roztworem NaCl, zażyłem witaminę C i do uszu zakropiłem H2O2. Coś mnie zaczęło brać. Z Żoną podejrzewaliśmy, że mogłem od Wnuków przywlec jakieś świństwo.
ŚRODA (28.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
Poranny rozruch był wzbogacony o ponowne zażycie witaminy C, płukanie gardła solą (NaCl) i zakropienie obu uszu H2O2. No i funkcjonowałem w polarze, a już od wielu dni tego nie robiłem. Ale organizm delikatnymi dreszczami sugerował, że tak będzie lepiej. Mój stan względem wczorajszego wieczoru jednak się nie pogorszył. Reszta porannych rytuałów pozostała bez zmian.
Jeszcze przed 09.00 zawiozłem pranie i odstawiłem do Nowego Mechanika Inteligentne Auto. Układ jest taki, że on zawsze nim od razu odwozi mnie do domu, a gdy auto jest zrobione, przyjeżdża, a ja odwożę Nowego Mechanika do warsztatu.
Po I Posiłku znowu wypłukałem gardło i wkropiłem do uszu H2O2. Byłem nieswój, jakiś osłabiony, bez energii, chociaż temperatury nie miałem. Za radą Żony poszedłem na górę na takie dłuższe, "nocne" spanie z wszelkimi szykanami - piżama, pozamykane drzwi, pozasłaniane okna. Spanie było ponad dwugodzinne, ale takie chorobowe, bo pociłem się niemiłosiernie.
- To dobrze. - skomentowała Żona, gdy zdałem jej relację. - Pozbywasz się toksyn...
Trochę ochłonąwszy zabrałem się za sprzątanie dołu. Poszło sprawnie, ale bez zwykłej werwy i satysfakcji. Ale bylejakości nie odwaliłem.
Mimo "choroby" apetytu nie straciłem i nawet miałem ochotę na wcześniejszy niż zwykle II Posiłek, bo byłem głodny. I na to przyjechał Nowy Mechanik z karteczką z wypisanymi kosztami części zamiennych i robocizny. Po dwóch latach od ostatniej u niego tego typu bytności został wymieniony olej, filtr oleju, filtry paliwa, powietrza i kabinowy, przednie klocki hamulcowe (zostały jakieś 2 mm materiału ciernego) i to, co powodowało rytmiczny przydźwięk w trakcie pracy silnika na rozruchu i zaraz po nim - napinacz paska, rolka prowadząca i pasek. Prowadnice napinacza i rolki były wyrobione (9 lat jeżdżenia), a pasek wzdłuż swojej osi i przez połowę jego długości był rozerwany idealnie symetrycznie. Ciekawe, co by było, gdyby w czasie jazdy, najlepiej na autostradzie lub esce, całkowicie się rozerwał?... Wiało zgrozą, gdy na miejscu Nowy Mechanik pokazywał nam (Żona wybrała się z nami) stare, zużyte części. Nawet głupi filtr kabinowy, czarny od filtrowania, budził respekt.
Nie powiem, trochę popłynęliśmy. A gdyby do tego dodać wymieniany ostatnio akumulator... Poza tym, chyba za jakiś miesiąc, czekać nas będzie wymiana przednich amortyzatorów (9 lat jeżdżenia), bo zaczęły się poważnie "pocić".
To wszystko dało nam asumpt do myślenia o nowej strategii samochodowej, bo czy tak w przyszłości musimy "pływać" i czy jest to konieczne? Myślenie było dwutorowe. Czy potrzebny jest nam w ogóle samochód? Są pociągi, taksówki, autobusy, a w razie czego auto można wynająć. A gdyby jednak przez najbliższe lata był potrzebny, to może jakiś mniejszy i popularniejszy, zdecydowanie tańszy w eksploatacji. Żona natychmiast zabrała się do przeglądania ofert i analizowania rynku, a dodatkowo różne rzeczy sugerował nam Nowy Mechanik.
Przykład taktycznego myślenia o innych rozwiązaniach "samochodowych" ukazuje wstęp do całej strategii myślenia o naszym życiu w ciągu następnych lat. Zmiany są nieuchronne. Nazwalibyśmy je DOPASOWANIEM DO REALIÓW. Są one wielokierunkowe i wielopłaszczyznowe, a na ich wymienienie przyjdzie czas.
Po powrocie od Nowego Mechanika kończyłem II Posiłek i równolegle oglądałem drugi rolandgarrosowy mecz Igi z Brytyjką Emmą Raducanu wygrany przez Igę 2:0. Komentatorzy nie pieprzyli, że to Iga z tamtych lat. Obejrzałem bez emocji. Na nie jeszcze nie czas.
I chyba przez ten brak emocji znowu wzięło mnie na spanie. Tym razem zaliczyłem narożnik w Salonie.
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie drugiego odcinka serialu Białe kołnierzyki. I zdecydowaliśmy, że na tym poprzestaniemy. Jednak oba były
powierzchowne i trudno było liczyć na to, że w kolejnych coś się zmieni,
że pojawi się zarysowana głębia postaci, że dialogi nie będą szarpane,
jak i również akcja. Twórcy kładli nacisk na to, żeby w wyraźnym
pospiechu wcisnąć w jeden odcinek daną historię.
Taka,
coraz częstsza ostatnio konwencja a la sieczka, popłuczyny, miał,
erzac, kalka, klon, dyrdymałki, ecie-pecie, hocki-klocki, klituś-bajduś,
kogel-mogel, koszałki-opałki, ple-ple, tere-fere, trele-morele,
surogat.
Z Żoną się umówiłem, że po telewizyjnym, przykrótkim seansie, zejdę na dół i będę czekał na gości. Taka praca. Grubo wcześniej dopytywali się, czy nie będzie problemu, jeśli przyjadą o 20.00-21.00. Godzinę przed przyjazdem standardowo napisali Nawigacja pokazuje, że będziemy o 21.15. Za grosz nie wierzyłem temu komunikatowi, bo nawigacja sobie, a życie sobie. Ale oni o tym mogli nie wiedzieć, bo jak się okazało młodzi, na oko 32-34 lata. Para małżeńska z pieskiem i kolega. Gdy o 21.20 wychodziłem przed dom, bo Żona dała mi sygnał, że właśnie przyjechali, nie było żywego ducha. Dopiero, gdy wyszedłem na ulicę, z dala dostrzegłem grupkę karnie czekającą przed innym domem.
- A państwo to zdaje się do nas... - zawołałem.
Z miejsca, choć młodzi, docenili humor sytuacyjny. I z miejsca zaczęli mnie rozbawiać swoją postawą "na baczność" i obracaniem się w kręgu czterech wypowiadanych krótko sformułowań: tak jest, oczywiście, dziękuję/dziękujemy i przepraszam/przepraszamy. Musiałem zachować do końca fason i się chociażby nie uśmiechnąć widząc, jak się zachowują.
- Przepraszamy, że tak późno przyjechaliśmy... - od razu przy przedstawianiu się zaczęli.
- Auto proszę parkować zawsze tak jak teraz!... - Uprości to organizację wjazdu-wyjazdu z drugimi gośćmi i nikt nikomu nie będzie przeszkadzał...
- Oczywiście...
- Gdybyście państwo wracali skądś autem, to proszę zawsze parkować na tym samym miejscu, czyli tak, jak teraz, nawet wtedy, gdyby drugie było akurat wolne!...
- Tak jest!
- Bramę i furtkę zawsze proszę za sobą zamykać!...
- Tak jest!
- Gdyby piesek zrobił kupę w zaroślach, krzakach, proszę nie sprzątać. Gdyby na przejściach komunikacyjnych, to tak...
- Oczywiście!...
- Ktoś z państwa pali? - zapytałem w ogródku przed ich drzwiami.
- Tak, ale elektroniczne... - odpowiedzieli po chwili wahania.
- A to śmierdzi?!
- Nie...
- To możecie państwo palić tutaj, ale gdyby to były prawdziwe papierosy, to całkiem na zewnątrz, żeby dym nie leciał do góry tamtym gościom.
- Oczywiście, dziękujemy!...
- Na szafie jest sterownik regulujący pracę kotła gazowego. - Proszę go nie ruszać!...
- Tak jest!
- W ogóle, gdybyście państwo mieli jakiekolwiek pytania, uwagi, to proszę wysyłać je smsem na telefon żony... - Wtedy przyjdzie ona, albo ja...
- Oczywiście!...
- Co to mi żona kazała jeszcze państwu powiedzieć?... - Bo ona jest już w łóżku...
- Bardzo przepraszamy, że tak późno... - natychmiast zaczęła pani. Panowie się nie odzywali raczej nie wiedząc, jak zareagować w kontekście słów "żona" i "łóżko". Bo jakoś tak niezręcznie i cholera wie, co powiedzieć. Więc lepiej milczeć, zwłaszcza że pod bokiem mieli żonę i koleżankę w jednym.
- Aha, już wiem... - Potrzebujecie rutera?...
- Tak, poprosimy...
Tu błysnąłem.
- To poproszę pani numer telefonu, prześlę mmsa. - Bo to pani, zdaje się, korespondowała z żoną?...
- Tak jest! - O, przyszedł... - poinformowała uważając temat za zamknięty.
- To proszę otworzyć wiadomość i sprawdzić!
- Oczywiście!
Wyjaśniłem, jaki kod ma wklepać, chociaż jak byk stało WIFI KEY.
- To życzę miłego pobytu!
- Dziękujemy!
Być może odetchnęli z ulgą, a w zasadzie na pewno, skoro, gdy wróciłem do domu, dało się słyszeć przez wyciszone drzwi radosne urządzanie się. Czyli jednak młodzi i normalni.
- Dziwisz się? - komentowała Żona, gdy na górze zdawałem relację. - Mieli do czynienia z takim typem i to z siwymi włosami...
CZWARTEK (29.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Miałem zamiar o 06.30.
Żona zaś o 06.10.
- Co się stało? - zapytałem zaskoczony i z nieudawanym współczuciem.
- Bo to wszystko przez ciebie! - Wstajesz tak wcześnie, ja jestem wyspana, to nie mam podstaw leżeć dłużej w łóżku, a czytać mi się nie chce...
- O Bidulo moja... - obejmując gibkość współczułem jej, tym razem półfałszywie.
Gdy siadła naprzeciw cieplutkiej już kuchni przy Blogowej zrobionej przeze mnie, zaczęła, już bardziej do siebie.
- Boże, kto to widział wstawać tak wcześnie?!... - rozdzierająco przy tym ziewnęła.
- Ale zważ, ile dzięki temu masz czasu...
- To prawda...
Po czym wreszcie spokojnie oddała się swojemu 2K+2M głośno delektując się kawą i co jakiś czas ziewając. A ja nad laptopem, w ukryciu, dusiłem się ze śmiechu. I tak oto rozpoczął się czwartkowy ranek.
Bez onanu sportowego zacząłem pisać. Wreszcie kondycja "chorobowa" zwolniła siły twórcze. I w tym czasie Synowa molestowała mnie bardzo długimi smsami wykładającymi kawę na ławę, jaki to Trzaskowski jest BE!, i sugerującymi, abym przeczytał różne teksty oraz obejrzał filmiki zawarte w załącznikach. Podobnie zachował się Syn, który treści tego typu przesłał mi wczoraj, tylko że mailem.
Wyraźnie pracowali nad głupim ojcem i teściem.
Konsekwentnie odpowiadałem na każdy.
- Synowiuniu, dziękuję :) i rozumiem Twoją narrację. Miłego dnia.:)
- Obejrzyj filmiki, zamiast dziękować :)
- Jednak dziękuję:) A Ty dzisiaj masz wolne od pracy, bo jestem trochę zaskoczony? Nawet w jakimś sensie pozytywnie")
- Czyli nic nie wiesz i będziesz głosować? Bardzo mądrze
- Dziękuję:)
- Wnuk-I przed wyborami męczy politycznie babcie, to mi przypadłeś Ty
- Jesteś twarda, ale ja nieugięty.Miło jest jednak pokorespondować :) (zmiany moje, pis. oryg.)
Z całej tej korespondencji wyciągnąłem dla siebie dwa budujące spostrzeżenia. Jedno, to niespodziewana w tych sprawach aktywność Synowej, raczej taka, której bym nigdy z nią nie wiązał i się po niej nie spodziewał. Drugie to takie, że skoro Wnuk-I "męczy politycznie babcie", to wyraźnie nie są tak durnowate i swoje wiedzą przeżywszy popłuczyny faszyzmu i komunę.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechaliśmy na drobne zakupy, po pranie i do bankomatu, aby wyrwać sobie bebechy i pojechać do Nowego Mechanika uregulować należność. Przy okazji porozmawialiśmy drugi raz o naszych pomysłach na samochód.
Po I Posiłku pisałem. Z racji "chorobowej" oraz szarości dnia czynność ta zmogła mnie na tyle, że znowu położyłem się na górze spać, na godzinę, w trybie piżamowym. A gdy zszedłem na dół, niespodziewanie dotarło do nas, że jesteśmy głodni. Stąd II Posiłek był w porze katolickiego domu.
Po nim zrobiliśmy sobie spacer we troje po pięknym i chłodnym Zdroju. Park Różanecznikowy nie wyglądał tak efektownie, jak roku temu o tej porze. Było wyraźnie widać, że na pewnych dorodnych rododendronach żaden kwiat już się nie pojawi, bo pąki przemarzły i straszyły brunatnością. A te, które przetrwały, czekały na cieplejsze dni. Wiele jednak na nic nie czekało i jednak było na czym oko zawiesić.
Po wieczór zasiedliśmy wreszcie do układania skomplikowanego planu wakacyjnego. Zamieszani w niego byli, oprócz nas i Pieska, Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, Lekarka i Justus Wspaniały oraz bezpośredni wakacyjni beneficjenci, chronologicznie - Wnuk-II i III, Córcia wraz z Wnuczką i Wnukiem-V oraz Krajowe Grono Szyderców, a konkretnie Q-Wnuk i Ofelia. Trzeba było uwzględnić różnorakie uwarunkowania terminowe wymienionych (bardzo istotne chociażby zakończenie roku szkolnego), przyjazdy turystów i nasze... siły.
Zaczęliśmy od Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Na terminie ich przyjazdu mogliśmy budować dalej. Udało się ustalić, że mogą to być dni usytuowane wokół Bożego Ciała. Zaraz potem Lekarka zaakceptowała termin naszego przyjazdu w trakcie pobytu u nas Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, a było to o tyle istotne, że tym razem nie chcieliśmy już męczyć Pieska bezsensowną jazdą. Miał zostać w domu pod opieką tych ostatnich.
Po powrocie od Lekarki i Justusa Wspaniałego zaplanowaliśmy kilka dni odsapki (zabrzmiało dziwnie) i czas na zajęcie się turystami. Zaraz po tym mieli przyjechać Wnuk-II i III. Syn termin bez problemów potwierdził. Ale przecież nie mogło się obejść bez zmian.
(...) Jedyna zmienna to skład. - odpisał.
Ostatnio, gdy u nich byłem, nieopatrznie stwierdziłem to, co zawsze, czyli że rozumiem, że przyjadą Wnuk-III i IV, co wywołało niespodziewaną i gwałtowną reakcję Syna podszytą Bo, ty tato, niczego nie rozumiesz. Okazało się, że taki zestaw odpada, bo wszyscy bracia mają serdecznie dosyć najmłodszego I muszą od niego odpocząć! A Wnuk-II z Wnukiem-III zaczęli się dogadywać. Oczywiście Wnuk-I odpada, bo ma już swoje sprawy i plany, i dziadki to już nie jego liga.
Ciekawe więc, jaki zestaw przyjedzie.
Po Wnukach znowu zaplanowaliśmy kilka dni odsapki. I Córci zaproponowaliśmy pobyt od 1. lipca Bo tato, może być w lipcu, mam wolny. Okazało się, że dzieci wracają akurat 1. lipca znad morza z drugimi dziadkami i że To idealnie beznadziejnie. To zaproponowaliśmy od 2. lipca. Też było niedobrze, bo dzieci po powrocie będą stęsknione za rodzicami i za domem. To zaproponowaliśmy od 23. lipca, bo jego środek był już zajęty przez Q-Wnuka i Ofelię.
- To nie wiem, muszę ogarnąć. - odpisała.
Od wielu lat sobie powtarzamy, od czasu, gdy najpierw wszyscy byli chętni do czegoś tam i krzyczeli hurrra, świetnie!, że niczego nie organizujemy, bo przy tym można stracić zdrowie, a na końcu beneficjenci i tak nie będą zadowoleni. No, ale tutaj jest trochę inna sytuacja. Przed wieczornym pójściem na górę nie wiedziałem za bardzo co ze sobą robić, to narąbałem frakcje II i III.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego miniserialu Paradise z 2025. roku. Osiem odcinków gwarantuje, że nic nie będzie przedstawione pobieżnie, skrótowo i płasko. Mogliśmy się o tym natychmiast przekonać.
PIĄTEK (30.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Na dworze było szaro i dżdżyście. Ech, ten maj.
Wreszcie na 200% oddałem się onanowi sportowemu.
Po I Posiłku poszedłem na górę spać w trybie piżamowym. Pierwszą godzinę przespałem, a przez prawie drugą usiłowałem, ale kaszel nie pozwalał. Prawie, bo w końcu zdegustowany wstałem przed alarmem.
Jako tako oprzytomniawszy dalej pisałem. Ale mógłbym napisać "Oprzytomniawszy jako tako pisałem". Jedno i drugie było prawdą. Wszystko w oczekiwaniu na mecz Igi Świątek z Rumunką Jaqueline Christian. I również w tymże oczekiwaniu przeglądałem filmiki i receptury na zrobienie syropu z kwiatów czarnego bzu. U nas w ogrodzie i na podjeździe rosną takie dwa dorodne chwasty (chwast, to rodzaj rośliny, która daje sobie radę w każdych warunkach klimatycznych i ziemnych bez "pomocy" człowieka i dlatego zawiera najwięcej dla tego człowieka wartościowych składników) ze sporą liczbą białych baldachów i tylko patrzeć, jak dojrzeją i trzeba będzie je pędem zrywać. Zrobię to z pewną mściwą satysfakcją, bo skoro będzie mniej baldachów, to i mniej owoców i szpaki będą mogły sobie nagwizdać, nomen omen. Przypomnę, w tamtym roku, dokładnie w pewien piątek, podjąłem decyzję, że jutro zacznę robić nalewkę z czarnego bzu, bo dorodnych kiści z pięknymi czarnymi i ciężkimi kulkami było mnóstwo, a weekend sprzyjał takiej robocie. Szpaki też widocznie podjęły swoją decyzję w ten piątek, bo w sobotę rano nie wierzyłem własnym oczom. Nie było choćby jednej najdrobniejszej kulki. Naprawdę było to szokujące. I chyba tylko ten szok spowodował, że z moich ust nic się nie wyrwało, bo struny głosowe omówiły posłuszeństwa.
Natychmiast opracowałem zestaw niezbędnych surowców i sprzętu, żeby wszystko mieć w pogotowiu.
Iga wygrała 2:0, ale w drugim secie było ciężko. Bez komentarza.
Po II Posiłku jako tako pisałem naprzemiennie z onanem sportowym. Nawet dłużej siedziałem na dole i z tej racji, ponieważ tak "późno" pojawiłem się na górze, podjęliśmy decyzję o nieoglądaniu kolejnego odcinka serialu Paradise.
Po jakiejś godzinie z tej góry zniknąłem. Żona, co prawda, słabo protestowała, ale ja wiedziałem swoje. Z całą pościelą zlądowałem na narożniku w Salonie. Nie byłem w stanie dłużej i sztucznie tłumić w sobie kaszlu, bo efekt był zawsze taki sam. "Nagromadzony" wybuchał za chwilę ze zdwojoną siłą budząc Żonę, jeśli w ogóle można ją było wybudzać z czegokolwiek, bo przecież w międzyczasie te tłumione kaszelki też nie pozwalały jej spać.
SOBOTA (31.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Alarm miałem nastawiony na 06.00. Z oczywistych względów wstawało się ciężko, a to najlepiej świadczyło o tym, że mimo mojego stanu "chorobowego" spało się względnie dobrze. I mimo "nowego" otoczenia oraz ostatecznie nie najwygodniejszego do spalnych celów narożnika. Można by powiedzieć, że nawet światło mi za bardzo nie przeszkadzało, bo w Salonie nie ma zasłon. Ten względnie dobry spalny stan brał się chyba z tego, że mogłem sobie dowolnie kaszleć, w różnych interwałach czasowych (miałem trzy główne fazy) oraz z różnym natężeniem. A świadomość tego, że nie robię tego nad uchem Żony była wprost kojąca i pozwalała po oczywistym wybudzeniu prawie natychmiast ponownie zasypiać.
A dlaczego spałem w Salonie? Bo w Bawialnym Żona na narożniku miała rozłożone różne swoje ważne rzeczy I teraz, gdybyś mi je posprzątał... Oboje przecież nie mogliśmy przewidzieć mojej nocnej wolty.
Ostatni dzień maja przywitał mnie pochmurnie, szaro i zimno (+11). Może to i dobrze... Skoro praktycznie cały maj taki był, to pięknym ostatnim dniem mógłby tylko wzbudzić gorycz i żal. A tak... wystarczy trwać w nadziei na przyszły rok.
Maj jakby tylko czekał, żebym skończył te słowa, bo nagle, zaraz po 08.00, zaczęło się rozpogadzać (rozpagadzać - dziennikarze i politycy), i już w okolicach 09.00 pokazał mi faka. Niebo stało się błękitne, zrobiło się gorąco (w szklarni tegoroczny rekord przed wietrzeniem +37 st.) i, ażeby całkowicie mnie dobić, na nieboskłonie umieścił pierzaste, delikatne, białe chmurki. A wiadomo, jak one działają na człowieka.
I Posiłek przy książce jadłem w cieniu w ogrodzie. A potem długo siedziałem i świadomie przerzucałem wzrok z jednej rośliny na drugą uważnie je obserwując i podziwiając. Jakieś tam obowiązki gnały mnie do środka, więc stworzyłem sobie alibi i bardziej dla picu coś tam wycinałem, żeby jeszcze choć trochę poprzebywać w ogrodzie. Któryś raz z rzędu zauroczyła mnie, prawie tak mocno, jak za pierwszym razem, gdy ją ujrzałem, ścieżka prowadząca z drewutni do Bystrej Rzeki. Taka tajemnicza, zacieniona, urokliwa. Chodziłem nią kilka razy, tam i z powrotem, bo ciągle było mi mało.
Trzeba było wrócić do domowej rzeczywistości i zrobić parę rzeczy, a potem zabrać się za pisanie.
I w tym czasie trzy panie z góry "zaczęły wyjeżdżać". Poszedłem się pożegnać. Były bardzo zadowolone z pobytu, średnia pogoda w niczym im nie przeszkodziła, bo akurat, gdy coś zwiedzały (sporo), nie padało. Miały tyle wrażeń, że w samym Uzdrowisku nawet nie dotarły do Parku Szachowego. Na koniec udało mi się dojść who is who. Pani o zacięciu despotycznym (85 lat; przebóg, mógłbym tak wyglądać w tym wieku pomijając oczywiście wszelkie atrybuty związane z płcią) była matką kierowczyni, a ta trzecia jej koleżanką.
W końcu przymusiłem się do pisania. Trochę pomógł mi fakt, że niebo powoli się zaciągało i rozległy się pierwsze grzmoty. Czy mogłem mieć o to pretensje w ostatni dzień maja? O tę majową, ożywczą burzę, na którą, nie dość, że czekałem cały rok, to i cały maj, bo wcześniej, owszem padało, ale nieprzyjemnymi zimnymi strugami.
Słysząc grzmoty ciągle zwlekałem, żeby pójść na zakupy. Żona straszyła mnie deszczem Bo przemokniesz. Majowym, ciepłym?!... Śmiechu warte.
W połowie Pięknej Uliczki spotkałem trójkę naszych młodych gości. Wracali do nas piechotą bez pieska. Były więc dwa punkty zaczepienia Bo myślałem, że państwo poruszacie się tylko autem, co według mnie było miłą prowokacją, a według nich nie wiem, bo jak pisałem są kulturalni i niczego nie dawali po sobie poznać. Natomiast "piesek" stanowił rzecz neutralną i wskazane było z mojej strony, aby wykazać o niego troskę.
Wiele o tych młodych ludziach się dowiedziałem.
- Przepraszam, tak się zastanawiałem nad państwa wiekiem?... - Stawiam, że macie po 32 lata.
W ułamku sekundy spojrzeli na siebie lekko zszokowani, potem na mnie z uwagą i wybuchnęli śmiechem. Strzał był w dziesiątkę.
- I rozumiem, że państwo - tu wskazałem na konkretną parę - jesteście małżeństwem.
Znowu wybuchnęli śmiechem potwierdzając.
- A mogę wiedzieć, jakiej jesteście profesji?
W swoim stylu, czyli pełnymi zdaniami, bez żadnych oporów czy żachnięć, kulturalnie, każde z nich relacjonowało pokrótce, czym się zajmują. Ja tylko zadawałem pytania pomocnicze i uzupełniające wskazując, kto teraz ma o sobie mówić.
- Bo u pana widziałem na aucie napis-reklamę z końcówką "-med"?...
- Bo jestem przedstawicielem handlowym...
- A konkretnie?
- Nasza firma zajmuje się przygotowywaniem ofert dla innych firm i pomocą w ich realizacji w zakresie zbiorowego zdrowotnego ubezpieczenia ich pracowników.
- A, to dobrze... - odetchnąłem z ulgą. - Bo już się bałem, że zajmuje się pan handlem lekarstwami.
Tu temat uciąłem, żeby nie dodawać Wciskaniem szpitalom, przychodniom i indywidualnym lekarzom tego, a nie innego produktu farmaceutycznego w zamian za proponowane wakacje na Teneryfie, Meksyku czy innych Malediwach oraz w zamian za inne profity.
- A pani?
- Jestem prawnikiem.
- Uuuu! - wyrwało mi się spontanicznie. Ale nie uszło mojej uwadze, że nie powiedziała "prawniczką".
- Ale to jest szerokie pojęcie... - zawiesiłem głos.
- Pracuję w Szwajcarii, w Cernie... - na chwilę zawiesiła głos i dodała - Nie wiem, czy pan wie?...
Nie wiedziała, jak skończyć, żeby nie wyszło głupio, bo przecież jest kulturalna.
- A, tam, gdzie niedawno z ołowiu uzyskano złoto!
- Tak... - zaśmiała się i odetchnęła.
- No, ale raczej pani cząstek nie przyspiesza?...
- Nie... - Cała trójka się zaśmiała. - Pracuję w firmie prawniczej, która zajmuje się przygotowywaniem umów z różnymi firmami kooperującymi i pilnowaniem ich realizacji.
- To francuski, niemiecki i angielski obowiązkowo?...
- Znam tylko francuski i angielski, ale to wystarcza.
- A pan? - wskazałem na ostatniego przesłuchiwanego.
- Pracuję na uniwersytecie w Innej Metropolii II jako nauczyciel akademicki. - Zajmuję się filozofią.
- O, to szerokie pojęcie... - A bliżej?
- Filozofia współczesna i etyka.
- To nie ma nic wspólnego z religioznawstwem?...
- Nie, nie... - spokojnie zaprzeczył.
- To rozumiem, że posiada pan tytuł doktorski?
- W zasadzie tak, to znaczy niedawno otworzyłem przewód, a konkretnie mam zamiar dopiero to zrobić... - w końcu się przyznał i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Tak trochę a propos religioznawstwa, ale tylko na zasadzie, że mi się skojarzyło... - zacząłem. - Niedawno odwiedzała was taka młoda para?... - Akurat stałem na naszym balkonie i wycinałem bluszcz, gdy podeszli do furtki i do nas dzwonili...
Spojrzeli na siebie z pewną obawą, bo może nie było wolno.
- A jak wyglądali, bo do Uzdrowiska akurat przyjechało kilkoro naszych znajomych?...
Opisałem wygląd. W krótkiej dyskusji, sypiąc imionami, błyskawicznie doszli, kto to mógł być.
- To proszę im powiedzieć, że w pierwszej chwili wziąłem ich za Świadków Jehowy... - przerwał mi wybuch śmiechu - ... ale szybko się zorientowałem, że jakoś tak za luzacko są ubrani.
- A kiedy państwo zamierzacie jutro wyjechać?
- Już o 09.00... - Ale najpierw pojedziemy głosować...
- To rozumiem, że macie zaświadczenia.
- Oczywiście!
- A jeśli to nie tajemnica, to na kogo będziecie głosować?
- To akurat może pozostawmy każdemu głosującemu! - zachowali się asertywnie.
- Bo my z Żoną na Trzaskowskiego! - poinformowałem niezrażony.
- O, to jesteśmy w tej samej drużynie! - zareagowali spontanicznie znowu się śmiejąc. Młodzi.
- Ale po co jechać? - Będziecie państwo mieć problem z parkowaniem... - Możecie auto zostawić, pójść piechotą, a potem wrócić.
- To jest dobry pomysł... - Dziękujemy!
- Muszę państwu powiedzieć, że jestem zbudowany waszą postawą. - Mam 75 lat (nie omieszkałem się pochwalić) i z tego tytułu pozwolę sobie powiedzieć, że jesteście bardzo kulturalni.
- Dziękujemy! - usłyszałem chór trzech głosów.
Rozstaliśmy się. Ja z satysfakcją, oni być może z ulgą, ale jeśli nawet, to dobrze skrywaną. Ale myślę, że raczej to spotkanie mogli zapisać na swój plus.
Podziwiałem. Ilu ciekawych rzeczy się dowiedziałem, bo każde spotkanie z innym człowiekiem, to kopalnia wiedzy. I byłem zbudowany tą młodzieżą. Może nie będzie tak źle...
Syn telefonicznie dopadł mnie w dwóch sprawach w momencie, gdy zaczęły spadać pierwsze ciężkie, obiecujące krople deszczu i gdy za chwilę wchodziłem do Biedronki. Stanąłem wewnątrz na uboczu, żeby swobodnie porozmawiać. Miał dwie sprawy.
Kto przyjedzie spośród trzech Wnuków nie było wcale rozstrzygnięte i może być tak, że w trakcie pobytu będzie podmianka jeden na jeden. Nie wnikałem w szczegóły, bo po co, skoro to jeszcze może, a raczej na pewno się zmieni, tylko nie wiadomo, w którym kierunku. Ostatniej doby Syn i Synowa byli sami w domu I, tato, nie zdajesz sobie sprawy, jak było pięknie!
- Dzisiaj wrócił Wnuk-IV i razem będziemy oglądać finał Ligi Mistrzów. - Będziesz oglądał? - W trakcie meczu moglibyśmy wymieniać się komentarzami.
Uczciwie przyznałem, że już od sporego czasu w zasadzie Ligi Mistrzów nie oglądam, mam jakiś przesyt, mimo że zdaję sobie sprawę, że jest to piłka na najwyższym poziomie, ale po naciskach Syna wyrzuciłem z siebie No, dobra do jasnej cholery, będę oglądał!, czym go ubawiłem.
Za to nie ubawiłem go dyskusją o kandydatach w wyborach (zacietrzewił się), na który to temat rozmowa nieuchronnie musiała zejść. Najpierw ostro do siebie strzelaliśmy wymieniając się powszechnie znanymi faktami, postawami kandydatów i ośmieszaliśmy oraz szydziliśmy z ich programów w sposób analogicznie odwrotny.
- Ja się dziwię waszemu pokoleniu - Syn zadął w surmy zbrojne - że nie wyciągnęliście żadnych wniosków z przeszłości...
- No właśnie, synu, ponieważ wiele przeżyliśmy, w tym stan wojenny i komunę, to wnioski wyciągnęliśmy...
- Wam (miał na myśli mnie i Żonę) oraz matce jestem w stanie wybaczyć, ale teściowej nigdy. - Jest katoliczką, chodzi regularnie do kościoła i na kółka różańcowe (tu się wściekł jeszcze bardziej) i głosuje na Trzaskowskiego. - A biskupi i episkopat wyraźnie powiedzieli, że jeśli jest się katolikiem, to nie można być za aborcją!
Nie podjąłem dyskusji chociażby na zasadzie, że ciężarna kobieta też człowiek i też by chciała żyć po sytuacji, której w żaden sposób nie może zaakceptować.
A taki miał Syn otwarty umysł...
Ciekawe, że ciągle i w sposób trwały wyborcy PiS-u i im podobni są tacy zajadli, upatrują tyle niebezpieczeństw, niosą w sobie misję "nawracania", a wszystko to podszyte zaściankowością, religią, kościołem i dęciem w Boga, Honor i Ojczyznę, z ewidentnym zawłaszczaniem patriotyzmu Bo my, prawdziwi Polacy... Skąd to się bierze? Cały czas optowałbym za tym, że z historii, czytaj z głębokiego i niezwykle szkodliwego wpływu kościoła katolickiego na wszelkie przejawy życia, co przez stulecia wykształtowało w polskim narodzie kilka trwałych cech, jak zawiść, zaściankowość, sobiepaństwo, samowolę (każdy sobie rzepkę skrobie), różne paranoje, antysemityzm, ksenofobię, kompleksy wobec otwartego świata i zwyczajną głupotę oraz niczym nieuzasadnione Polska wybrańcem narodów (Polska poprzez swoje poświęcenie i walkę, pełni rolę Winkelrieda narodów - bohatera, który poświęca się dla dobra innych <Kordian>. W kontekście historycznym, odnosi się do idei mesjanizmu, gdzie Polska jest postrzegana jako Mesjasz, który ma odkupić inne narody cierpieniem). Czy nie widać tych bzdur?!
Oczywiście natychmiast spotkam się z argumentem Ale przecież, gdyby nie kościół, to po pierwsze nie powstałaby polska państwowość (a skąd wiadomo, że to byłoby źle?!) i po drugie, nie przetrwalibyśmy ciężkich okresów w historii naszego narodu (zabory, komuna) tracąc naszą narodową tożsamość. To drugie jest oczywistą prawdą (pleonazm). Ale, ciekawe, dlaczego doszło do takich tragicznych momentów w historii polskiego narodu?...
Jednego Polakom nie można odmówić. Pełnej gotowości do poświęceń i zrywów w ciężkich dla kraju czasach. Niestety po to, żeby przelać krew, żeby utwierdzać się w mesjanizmie, żeby stawiać kolejne pomniki i obchodzić rocznice, aby ciągle się tym karmić. Zastrzegam, że nie jestem, wbrew temu, co sądzą "prawdziwi Polacy", za tym, żeby przekreślać naszą historię i rugować z niej fakty i żeby zatopić się w morzu niemczyzny lub słowiańszczyzny pod przywództwem Rosji. Ale czym osiągnie się więcej dla dobrobytu kraju, jego stabilności i szacunku sąsiadów? Bohaterskimi zrywami czy nieustanną pracą organiczną.
I nic w tym względzie w pewnych sferach mentalnych się nie zmienia. Kiedy 14 sierpnia 2009 r. w Żarskiej Wsi (województwo dolno- śląskie) wicepremier, szef MSWiA Grzegorz Schetyna przecinał wstęgę, otwierając nowy odcinek autostrady A4 ze Zgorzelca do Krzyżowej, błyskały reporterskie flesze i rozbrzmiewały klaksony TIR-ów. W uroczystym otwarciu autostrady uczestniczyli również przedstawiciele Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA) oraz minister infrastruktury Cezary Grabarczyk.
Przypomnę, że rzecz dotyczyła trochę ponad pięćdziesięciokilometrowego odcinka. Istotnego oczywiście Bo przybliżał nas do Europy. Bez ironii. W czasie niezbędnym na przygotowanie procedur i zbudowanie tej autostrady inne kraje w Europie budowały setki, jeśli nie tysiące kilometrów autostrad (sięgnę tylko do tych słabiej wówczas rozwiniętych - Hiszpanii, Chorwacji), więc po co to nasze tromtadractwo? Nie wystarczyłoby, aby na otwarciu byli przedstawiciele GDDKiA oraz wyższy rangą urzędnik ministerstwa (niech będzie), żeby zaakcentować i docenić pracę wszystkich ludzi związanych z tym odcinkiem? Najlepsze, że na uroczystości był obecny także biskup, który "poświęcił" autostradę? Od tej chwili nad jej wszystkimi użytkownikami (oczywiście z wyjątkiem grzeszników) czuwała opatrzność boża i miało się jeździć bezpieczniej. No, obciach na całą Europę. A może nie, bo przecież kto tam mógłby coś takiego zauważyć przy takim odcineczku?
A jeszcze lepszy jest fakt, że pisząc o tym nigdzie, w żadnych archiwach, nie mogłem się natknąć na zdjęcie tego biskupa i jego nazwiska. A na poszukiwaniach strawiłem sporo czasu. Różne instytucje te dane potajemnie przed Bogiem pochowały lub skasowały?...
Ale najlepszy w trakcie "biskupich" poszukiwań był komunikat: Przegląd od AI nie jest dostępny w przypadku tego wyszukiwania.
A byłem głęboko przekonany, że dno AI jest grubo poniżej Rowu Mariańskiego. A tu, proszę...
Gdy wychodziłem z Biedronki, było już po burzy. A byłoby jeszcze bardziej, gdybym dyskusję z Synem dalej prowokacyjnie podtrzymywał.
Dopiero po powrocie zjadłem II Posiłek i trochę przed meczem pospałem, żeby dotrwać i efektywnie oglądać. Ale tuż przed nim przypomniałem sobie, że przecież nie kupiłem warzyw na jutrzejszy rosół, więc w te pędy pognałem do Intermarche. Warzywa były, ale takie wysuszone pokurcze. Wziąłem, bo nie było wyjścia.
Finał Ligi Mistrzów rozgrywany w Monachium pomiędzy PSG a Interem Mediolan był jednostronny, a na tym niestety mocno ucierpiało widowisko. Wygrało PSG 5:0.
Ja i Wnuk-IV typowaliśmy 3:1 dla Interu, Syn 2:1... dla Interu, a Wnuk-I ( nie wiem, czy się pojawił w domu, czy też do ojca przysłał smsa) 3:2 dla... Interu. Sami znawcy...
Spałem już od 23.00, znowu na dole.
NIEDZIELA (01.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Pół godziny przed czasem.
Od rana pisałem, a gdy Żona zeszła na dół, zabrałem się za rosół. Już wczoraj wieczorem wypisałem sobie wszystkie dzisiejsze liczne czynności, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ustaliłem ich kolejność uwzględniając kwadransową tolerancję:
- zrobić rosół,
- przygotować dolny apartament, bo goście wymieniali się na zakładkę,
- odgruzować się na 80%, bo nie wypadało w obecnym stanie tak iść na wybory,
- obejrzeć mecz Igi Świątek z Kazaszką Jeleną Rybakiną,
- pójść na wybory,
- obejrzeć mecz drużyny z Rodzinnego Miasta o wejście do ekstraklasy.
Dziury pomiędzy poszczególnymi czynnościami postanowiłem zapełnić I i II Posiłkiem oraz pisaniem.
Rano zaskoczył mnie telefon od Lekarki. W całym ich domu nie było prądu, a niedawno za ciężką kasę instalację robił im Prąd Nie Woda. Lekarka upewniała się, czy jego dane, które posiadali, to są te właśnie. Natychmiast do niego zadzwoniła, a potem wysłała błagalnego smsa. Już, gdy wrócili z Rodos, w zamrażarce było +4 stopnia, co było zaprzeczeniem funkcji tego urządzenia. Oczywiście całą, bogatą zawartość musieli wypieprzyć.
Poprosiłem ją, żeby dała mi znać, co i jak. W smutnym smsie informowała o braku reakcji. To zadzwoniłem ja, a potem, przy braku tejże, napisałem długiego smsa. A w nim opisywałem nieciekawą sytuację znajomych i prosiłem o reakcję chociażby ze względu na mnie.
(...) Chociażby w ramach drobnej rekompensaty dla mnie. Bo przypomnę, mieliście Panowie (...) opisać
skrzynki bezpiecznikowe. Została mi na pamiątkę specjalna taśma, którą kupiłem według pańskich sugestii. Będę bardzo zobowiązany za błyskawiczny kontakt ze znajomymi. Pozdrawiam serdecznie (...)
Niepamiętającym wyjaśniam, że rzecz dotyczyła Wakacyjnej Wsi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy za jakieś pół godziny Prąd Nie Woda zadzwonił do mnie.
- A co pan ma taki głos? - od razu przeszedłem do towarzyskiego ataku.
- Aaa, była uroczystość rodzinna, dopiero wstałem... - Jestem wczorajszy... - Ale zobaczyłem, że pan dzwonił i wysłał smsa.
- A to że koleżanka dzwoniła i też napisała smsa, to pan nie widział?
- Jeszcze się nie przyjrzałem...
Wyjaśniłem, o co chodzi. Obiecał, że do Lekarki zadzwoni, ale na wszelki wypadek wysłałem mu jej numer telefonu. Za jakiś czas Lekarka zadzwoniła z informacją, że obiecał, ze w poniedziałek się pojawi. Przy okazji porozmawialiśmy o wyborach. Mieliśmy poważne obawy, że skończą się źle.
- Moja koleżanka mi mówiła, że nigdy by nie przypuszczała, że Duda będzie się jej jawił w porównaniu z Nawrockim jako mąż stanu... - Lekarka była załamana, a Justus Wspaniały w tle odgrażał się, że wyjedzie z tego kraju.
Wszystko to działo się w trakcie mojego odgruzowywania się na 40% (strzyżenie i skracanie brody) i w trakcie meczu Igi Świątek z Rosjanko-Kazaszką Jeleną Rybakiną. Zanim to jednak nastąpiło, od rana zabrałem się za rosół, gdy na dworze zaczęło lać. I niestety nie był to już z oczywistych względów deszcz majowy, ani letni. Było paskudnie, szaro i zimno.
Młodzi goście wyjechali o 09.00. Widząc z okna w kuchni wyjeżdżające auto, myślałem, że pojechali (z racji deszczu) tylko na wybory i że wrócą. Za chwilę do Żony przyszedł sms z powiadomieniem, że wyjechali i że dziękują. Nadal byli kulturalni i nie chcieli przeszkadzać, ale też nie mogłem pozbyć się uporczywej myśli, że woleli już rano ze mną się nie spotykać. Z sympatią potraktowałem ten ich manewr jako ucieczkę.
Równolegle z rosołem robiłem I Posiłek i sprzątałem dół.
Iga wygrała, niespodziewanie dla mnie, 2:1 (pierwszego seta przegrała 1:6). Nie wpadłem z tego tytułu w euforię, ale był to mecz, który rzeczywiście może przed kolejnymi mocno zbudować jej morale.
Po meczu dokończyłem odgruzowanie się (kolejne 40%). I zacząłem oglądać finałowy mecz barażowy o wejście do ekstraklasy. W trakcie transmisji oczywiście przyjechali goście. Niestety od razu nie poczułem do nich sympatii. I nie dlatego, że musiałem oderwać się od ekranu. Zwłaszcza pani swoim zachowaniem, posturą (mała, sucha i ze skwaszoną miną, która zwiastowała szukanie dziury w całym Z niczego nie będę zadowolona i już! przypominała mi moją Pierwszą Teściową, Niech jej ziemia lekką będzie. Szczęśliwie w tym momencie się rozpogodziło, bo jeszcze musiałbym się pani tłumaczyć z deszczu i z chłodu.
Nieszczęśliwie zaś mecz zakończył się dla drużyny z Rodzinnego Miasta. Przegrała 0:2 i o występach w ekstraklasie będzie musiała zapomnieć. Przynajmniej na rok.
Gdy wszystko się przewaliło, po II Posiłku spokojnie poszliśmy na wybory. Miny jednak mieliśmy nietęgie. Stąd wieczór był schyłkowy. Znowu spałem na dole.
PONIEDZIAŁEK (02.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Planowo.
Po porannym rozruchu od razu rzuciłem się do laptopa. Wszystko wskazywało, że wygrał Nawrocki. Załamałem się, a jednocześnie poczułem ulgę, że wreszcie koniec. Najchętniej wyjechałbym z tego kraju.
Od rana długo pisałem.
Po I Posiłku pojechałem sam w Uzdrowisko. Najpierw zaliczyłem naszą komisję wyborczą. Wyniki sfotografowałem.
- głosów ważnych - 1664
- Nawrocki Karol - 666 (40.02%)
- Trzaskowski Rafał - 998 (59,98%)
I co z tego? Daremne żale, próżny trud, Bezsilne złorzeczenia...
Oprócz zakupów (Biedra i DINO, w którym byłem jedynym klientem przy stoisku mięsnym, więc mogłem sobie spokojnie mielić), zawiozłem pranie i w bibliotece oddałem dwie książki. Jedną przeczytaną, a drugą nie. Stwierdziłem, że jednak nie mam siły i ochoty czytać kolejnej książki Marca Elsberga. Blackout zrobiła na mnie wrażenie, ale po prostu nie chcę już być dalej straszonym.
Po powrocie praktycznie do pójścia spać cały czas pisałem. Trudny dla mnie okres jedynie rozrzedziłem II Posiłkiem i dyskusjami politycznymi z Żoną i z Justusem Wspaniałym. Chyba się zgodziliśmy, że wreszcie powinny powstać Stany Zjednoczone Rzeczpospolitej Polskiej. Z przyjemniejszych wieści jedna była taka, że Prąd Nie Woda dzisiaj pojawił się u nich z kolegą. Razem nad instalacją strawili blisko 4 godziny, nic wielkiego nie wymyślili, oprócz tego, że prąd w instalacji się pojawił, ale jedną mądrą rzecz poddali pod rozwagę. Należałoby skonstruować oddzielne obwody elektryczne na dolną łazienkę i kuchnię. Mimo że to będzie znowu kosztować kilka patyków, namawiałem ich na to, żeby wreszcie mieli spokój i komfort.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz jednoszczekiem domagając się w sobotę rano wpuszczenia do domu...
Godzina publikacji 22.54. Dawno tak późno nie publikowałem.
I cytat tygodnia:
Sztuczna inteligencja jest bez szans przy prawdziwej głupocie. Elbert Hubbard (amerykański pisarz, filozof i wydawca, żyjący na przełomie XIX i XX wieku). Skąd facet o tym wiedział w tamtym czasie.