26.05.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 174 dni.
WTOREK (20.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Do planowanej 06.00 nie dałem rady spać.
Trochę półprzytomny od razu rzuciłem się na wyniki wyborów, a potem cyzelowałem wpis.
O 08.16 napisał Po Morzach Pływający. Odniósł się do moich z Żoną kwadratowych rozmów.
U nas jest podział. Czarna Paląca rabaty i krzewy które przycina, a ja ogród,ale jak trzeba to pomagam w przycinaniu większych gałęzi.
Wyjaśniłem, że my też mamy podział, tylko wzajemnie się do siebie wtrącamy.
Informował, że od zielska zrobił sobie 5 dni przerwy (wyjazd w sprawach służbowych i do rodziny).
We wcześniejszych mailach oprócz informacji pogodowo-roślinnych umieścił dwie ciekawostki.
- No to Nasze Miasteczko zaliczone. W Swoim Świecie Żyjąca w bardzo fajny sposób przedstawiła fantastykę,fantasy i horrory. Było kilka osób, ale wywiązała się dyskusja i było przyjemnie.
Ta rodzina tak ma, że "siedzi w fantasy". My tego nie rozumiemy. Ale za W Swoim Świecie Żyjącą, nomen omen, trzymałem kciuki. Bo jednocześnie trzyma się twardo spraw przyziemnych W Swoim Świecie Żyjąca dzielnie wstaje o 0430 i kontynuuje naukę jazdy.
Ostatnia informacja mnie rozbawiła.
Dzisiaj zaczynamy szkolenie Bydlaka Najmłodszego. Może poprawi się jego zachowanie w stosunku do kotów oraz poziom posłuszeństwa. (wszędzie zmiany moje, pis. oryg.)
Dzisiaj zaczynamy szkolenie Bydlaka Najmłodszego. Może poprawi się jego zachowanie w stosunku do kotów oraz poziom posłuszeństwa. (wszędzie zmiany moje, pis. oryg.)
Ciekawe, że ludzie siedzący wewnątrz, w środku spraw, nie widzą oczywistego, nie mają oglądu z zewnątrz, z odpowiedniej perspektywy. Na dodatek są wzruszająco naiwni. Bo szkolenie Bydlaka Najmłodszego zda się psu na budę, że tak przy okazji psich spraw wyrażę się stosownie i adekwatnie.
Wyjaśniam, dlaczego.
- Bydlak Najmłodszy jest owczarkiem staroniemieckim. Wygląda jak diabeł, czyli postać wymyślona cywilizacyjnie i światopoglądowo, żeby budzić strach. A strach powoduje niekontrolowane wydzielanie "hormonu strachu", które pies wyczuwa. I to go prowokuje do ataku i nawet po szkoleniu można nie zdążyć z rzuceniem wyszkolonej komendy. Więc będzie po ptokach. Dupa wyrwana przy samej głowie,
- tworzy z Bandą Bydlaków stado (został dokooptowany do Bydlaka Starszego i do Bydlaczki Młodszej), a stado rządzi się własnymi prawami Najpierw zagryźć, potem słuchać komend. I to ewentualnie. Pieski nawzajem się nakręcają, a główną, nieokrzesaną prowodyrką jest Bydlaczka Młodsza. Wiadomo, baba. Przez nią właśnie nie możemy przyjeżdżać do Grona z Głuszy Leśnej z Bertą. Bo ona a Bydlaczka Młodsza to dwa różne psie światy,
- w domu i w obejściu są koty. A trudno ich nie pogonić, chociażby dla sportu, bo nuda na tym zadupiu straszna. I zanim padnie komenda, zadziała impuls,
- wreszcie najważniejsze - Właścicielka, czyli Czarna Paląca. Z racji swojej postury, idealnie odwrotnie proporcjonalnej do emanowanej energii (wyjaśniam - bardzo dużej) wprowadza w biednych psich głowach zamęt i następuje sprzężenie zwrotne. Im bardziej Czarna Paląca chce wyegzekwować polecenie i podnosi głos, tym bardziej pieski głupieją, aż w końcu, dla swojego zdrowia, wpadają w obojętność, co jest odbierane przez Czarną Palącą jako lekceważenie i spirala się nakręca. Oczywiście ratunkiem mógłby być spokojny Po Morzach Pływający lub W Swoim Świecie Żyjąca (cechy ewidentnie po ojcu), ale oboje najczęściej nie są obecni w domu. Zresztą nawet gdyby byli, to zachowywaliby się względem ułożenia piesków według Czarnej Palącej źle, bo:
a) pobłażliwie,
b) niekonsekwentnie,
c) niestanowczo,
d) za miękko,
e) i zwyczajnie głupio.
Gdy chodziłem z Bazylem na szkolenie, w pierwszych dniach oburzałem się, gdy pan trener wyjaśniał nam, że to nie jest szkolenie psów, tylko ich właścicieli. Za jakiś czas byłem o tym głęboko przekonany, gdy widziałem, co wyprawiają kolejni kursanci rasy ludzkiej, gdy dołączali (dołanczali - dziennikarze i politycy) do kursowej grupy. I przez lata, bogaty w wiedzę i spostrzeżenia, ciągle widzę "to" zachowanie właścicieli. Ich płeć jest tu bez znaczenia.
Wiem, że się podłożyłem strasznie i że mogę zostać przy okazji zagryziony, nomen omen, przez Czarną Palącą, ale od czego są przyjaciele? Żeby pomagać i stać murem w trudnych i/lub beznadziejnych godzinach. Na koniec się podliżę (może przy okazji tylko na mnie warknie) i dodam, że Czarna Paląca kocha swoje pieski i o nie dba. I byłaby pierwsza w stadzie, żeby zagryźć, gdyby któremukolwiek z nich miało coś się stać.
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko i do City w sprawach i na zakupy. Było tego tyle, że zdawaliśmy sobie sprawę, że to nas emocjonalnie i fizycznie wyczerpie. Żeby całkowicie nie pogrążyć się w kryzysie, przygotowałem sporą kartkę. Chronologicznie rzecz biorąc było tak:
1) Niezwykle przyjemnie zaskoczył nas otwarty sklepik z Socjalną, obwieszony balonikami, mocno uchylone drzwi i pierwsi klienci. Aż zatrzymałem Inteligentne Auto i poszedłem, żeby zasięgnąć języka. W środku było młode, ładne dziewczę z charakterystycznym makijażem, zwłaszcza oczu (takie dwie czarne kreski biegnące od zewnętrznych kącików na kości policzkowe, a może na skronie, które nadawały po części diaboliczny wygląd, a po części wschodnioazjatycki), miłe i przejęte oraz "mój" pan, który to dziewczę przyuczał do sprzedaży. Pan na mój widok się... ucieszył i miło sobie porozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że sklepik będzie czynny od poniedziałku do piątku w godzinach 09.00 - 17.00, że można płacić kartą i gotówką i Zapraszamy, bo do końca miesiąca jest promocja 10%.
Obliczyłem na poczekaniu, że to mniej więcej 10 groszy na buteleczce, z czym pan się zgodził. Obliczyłem dalej i błyskawicznie, że na trzech skrzynkach zyskam 6 zł, a to już prawie jeden Pilsner Urquell, więc rzecz warta zachodu. Ale o tym już panu nie mówiłem.
W świetnych nastrojach ruszyliśmy dalej.
2) W Intermarche zdałem 6 okaucjowanych butelek. Zawsze tak się dzieje po pobycie Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, którzy tam zaopatrują się w napoje. Ostatnio Konfliktów Unikający chciał kupić Pilsnera Urquella w szkle (butelki bezzwrotne), ale nie było. "Zarobiłem" więc kolejne 6 zł. Uczciwie o tym zawsze przypominam Konfliktów Unikającemu, ale przy kolejnej wizycie nigdy nie oczekuje zwrotu (premia?). "Przy okazji" zaopatrzyłem się w Zatecky'ego, bo cały piwny zapas już zniknął.
3) Odebraliśmy paczkę. Była o tyle istotna, że w niej znajdowały się prezenty dla Wnuczki i Wnuka-V zamówione przez Żonę, a szczególnie ważna ze względu na Wnuczkę. Co rusz, gdy kolejny raz wybierałem się do Córci, przypominała mamie, aby dziadek zabrał ze sobą grę Rekiny (nazwa nasza, oficjalna Rekin). To wymyśliliśmy, że kupimy jej na własność.
4) Poszliśmy do naszego lokalu wyborczego, żeby tradycyjnie obejrzeć wyniki wyborów przygotowane przez obwodową komisję. Robimy tak zawsze, bez względu na miejsce głosowania, mimo że zdarzało się, że głosowaliśmy w innych miejscach, niż naszego zameldowania. Po prostu zawsze chcieliśmy wiedzieć, z kim mieliśmy/mamy do czynienia w danej miejscowości. W Uzdrowisku mamy do czynienia z fajnymi ludźmi. Kartki obwieszczały:
- 1366 głosów ważnych
- Trzaskowski - 650 (47,58%)
- Nawrocki - 358 (26,21 %)
- Mentzen -119 (8.71%)
- Braun - 69 (5,05%)
- Hołownia - 53 (3,88%)
- Biejat - 47 (3,44%)
- Zandberg - 33 (2,42%).
Reszta marginalna. Procenty obliczyłem ja. Nie wiedziałem jednak, czy liczą się względem głosów ważnych (tak zrobiłem), czy względem sumy głosów ważnych i nieważnych.
5) Odebraliśmy pranie.
6) Zajrzeliśmy do DINO. Z tym był pewien problem, bo w zasadzie Żona ze względu na mnie specjalnie się nie paliła, aby tam jechać.
- Ta baba z mięsnego na pewno zapamiętała mnie "dzięki" tobie. - patrzyła na mnie z wyrzutem i z pretensją.
- To mogę poczekać w aucie... - zaproponowałem ugodowo. Akurat jest mi potrzebny widok tej baby.
- No, chodź - ugięła się - ale obiecaj, że nie będziesz się odzywał.
Obiecałem.
W mięsnym obsługiwał... facet. Uwijał się sprawnie, kompetentnie, był miły, rzeczowy, pomocny, doradzał i ani razu się nie... uśmiechnął. Bo nie miał czasu na pierdoły. Według mnie jego podstawową zaletą był jednak fakt, że był facetem. Żadna z pań z kolejki nie odważyła się do niego zagadywać Bo wie pan, chciałabym z tego zrobić kotlety, to jak pan myśli?... albo Właśnie przyjechały wnuki, to może bym zrobiła..., bo jaka to byłaby ujma na babskim honorze, gdyby tak z tym do faceta. Pomijając fakt, że na pewno by go to nie obchodziło. Bez szemrania (u tamtejszych bab byłoby wzdychanie i przewracanie oczami Bo tu się pracuje!) sprawnie na naszych oczach rozmontował maszynkę do mielenia i ją umył, tylko dlatego, że Żona nie chciała mieszać poprzedniego mielonego z kolejnym, wołowiną na jej tatara.
I ja miałem z facetem sympatyczny kontakt. Bo gdy Żona decydowała o zakupowym zestawie, ja przekazywałem mu krótkie, szybkie i jednoznaczne informacje dotyczące ilości, zanim Żona zaczynała się w tej kwestii decydować.
- To ile na tego tatara? - facet. - Cały kawałek. - ja. - Ile golonek? - facet. - Jedną. - ja. - Może być - ja, zanim facet się zdążył odezwać, gdy na wyświetlaczu pojawiło się 1,16 kg, a Żona prosiła o kilogram.
Co dziwne, Żona nie podważyła żadnej z moich decyzji.
- On na tym mięsnym powinien być cały czas... - komentowała na fali zadowolenia, gdy wychodziliśmy ze sklepu.
7) W City zajrzeliśmy do tutejszego oddziału... ZUS-u. Żona gdzieś sprytnie wynalazła, za sugestią Po Morzach Pływającego, że mogę złożyć pewien wniosek.
- Co by pani powiedziała, gdybym chciał złożyć taki wniosek? - zagadałem głupio przy okienku chcąc panią sprowokować jednocześnie podsuwając bliżej nie do końca wypełnione papiery. Wydawało mi się, że jestem, jak na ten mój wiek, dowcipny.
Pani bez drgnienia powieki rzuciła okiem.
- To proszę składać. - usłyszałem spokojny i rzeczowy ton. Przecież niejedno słyszała pracując w takiej instytucji i nie takie stare dziady chciały być dowcipne.
- Ale ja nie we wszystkich pozycjach zakreśliłem iks ("krzyżyk" nie chciało mi przejść przez usta), bo nie wiedziałem, a nie chciałem popełnić błędu.
Pani błyskawicznie zabrała się do roboty prosząc o dowód osobisty.
- A z ZUS-u pobiera pan jakieś świadczenie? - oderwała wzrok od druku.
- Yyyyy...
- No, czy pobiera pan, na przykład, emeryturę? - tylko moje przewrażliwienie kazało mi doszukiwać się w jej głosie irytacji i wyższego tonu.
- A, tak! - ucieszyłem się. - Emeryturę! - byłem zadowolony, że mogę rzeczowo odpowiedzieć. Jednocześnie myślałem sobie, że skąd miałem wiedzieć, że w ZUS-ie nazywają ją świadczeniem.
Pani jednak wyraźnie straciła do mnie zaufanie.
- Zresztą po PESEL-u sprawdzę. - Tak... - usłyszałem za chwilę. Mieli mnie na widelcu.
- Wniosek przyjęty, pisemna decyzja przyjdzie na wskazany przez pana adres w okresie do miesiąca.
Pięć minut, wyższa kultura obsługi.
8) W City, w Leroy Merlin, kupiliśmy, taką małą skrzyneczkę na klucze, z mechanicznym szyfrem. To nowy pomysł Żony. Sporo mądry, ale z tego tytułu przewiduję jaja z gośćmi, jak:
- będą mieli kłopoty z jej znalezieniem, zwłaszcza że Żona chce ją opleść, bardziej dla efektu estetycznego, gałązkami czarnej winorośli pięknie rosnącej na płocie. W odnalezieniu ma pomóc wysyłany każdorazowo opis i zdjęcie słupka, na którym ta skrzyneczka zawiśnie. A co będzie, gdy winorośl całkowicie zakryje skrzyneczkę? - że zadam takie głupie pytanie. Jest to możliwe latem przy mocnych opadach, kiedy zielsko rośnie bez żadnego umiaru i ma w nosie taką skrzyneczkę. Dodatkowo przypomnę, że Żona zabrania wycinać Bo tak pięknie wyglądają! Myślę, że dla jaj w tym obszarze wystarczą dwa dni naszej nieobecności,
- zakładając, że goście jednak skrzyneczkę odkryją, to mogą mieć problem, aby bez zniszczeń dobrać się do czterech szyfrowych kółek. Całość bowiem zakrywa gumowa pokrywa, bo to skrzyneczka przewidziana do powieszenia na zewnątrz, na deszcz. Prędzej czy później będziemy musieli pożegnać się z tą gumową pokrywą, bo tu żadne opisy i instrukcje nie pomogą. Zawsze będą otwierać na chama, czyli zbyt brutalnie. A jeśli już pokrywy nie będzie, to czy muszę wyjaśniać, co zrobi woda dostawszy się do kółeczek?,
- zakładając, że goście jednak pokrywę otworzą, to mogą mieć problem Bo właśnie gdzieś zapodziałem/-am smsa przysłanego przez panią, chyba niechcący skasowałem/-am, i nie mam numeru kodu. A tu leje, albo sypie, akurat bateria u gości się wyczerpała w smartfonie albo u Żony... I wiadomo, że przecież numeru nie przepiszą sobie na karteczkę. Nie te czasy, no i oni to nie ja. Ale po co tak od razu. Przecież wiadomo, że Żona wyśle ponownie,
- zakładając, że goście jednak odpowiedzialnie kod posiadają, to mogą mieć problem z właściwą nastawą kółeczek. Ale wyłącznie, gdy będzie ciemno, bo poza tym mam zamiar je co jakiś czas traktować WD40. - Ale teraz przecież wszyscy posiadają smartfony, to sobie przyświecą... - Żona nie widziała problemu. Pewnie, pewnie...
- zimą, gdy klucze sobie spory czas poleżą w skrzyneczce, ani chybi siądzie bateria w pilocie do bramy i pod naszą nieobecność będzie śmiesznie. Ostatecznie samochód zaparkują na płatnym parkingu, wielkie mi mecyje, 60 zł za dobę.
Ale tak prawdę powiedziawszy... Ile to razy będziemy nieobecni w ciągu roku? A ile razy wtedy, gdy akurat goście przyjadą? Zwłaszcza zimą. Więc po co ten raban z mojej strony?
Myślę jednak, że ten opis i instrukcja wysyłane do gości, mogą ich trochę odstraszyć. Nie w danym momencie, bo będzie za późno na rezygnację, ale już następnym razem mogą powtórnie do nas nie zajrzeć. Skrzyneczki trzeba będzie używać w wyjątkowych przypadkach, jak ten najbliższy, z którego zapewne wywodzi się pomysł Żony, skądinąd słuszny. Tak się złożyło, że 7. czerwca, w sobotę, chcemy wyjechać do Metropolii na uroczystość ósmych urodzin Ofelii. A tego dnia przyjadą właśnie goście. Będzie więc czekał nas chrzest bojowy, a raczej chrzest bojowy skrzyneczki.
9) Zakupy w Carrefourze i w Biedronce przebiegły sprawnie, ale już na oparach naszych sił.
- Jestem wyczerpany... - oznajmiłem Żonie, gdy obraliśmy kurs powrotny do domu.
- Ja też.
Przed II Posiłkiem i po nim mieliśmy bogatą i zróżnicowaną sesję rozmów telefonicznych. W ich długości na pierwsze miejsce wysforował się bez wielkiego trudu Kolega Współpracownik. "Rozmowa" trwała 38 minut. I tylko tyle, bo go uczciwie poinformowałem, że Żona akurat stawia na stole obiad. Tematykę zdominowały wybory. On głosował na Trzaskowskiego. I obawiał się, że w drugiej turze może wygrać Nawrocki.
Na drugim biegunie znalazł się Wnuk-I.
- Jak tam rozszerzona fiza? - zapytałem.
- Coś tam napisałem. - Ale teraz, dziadek, jesteśmy razem z paczką kolegów...
- A to nie przeszkadzam. - Cześć.
- Cześć.
Po środku sytuowała się rozmowa z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Żona Dyrektora kończyła dzisiaj 49 lat.
Ich sprawy zawodowe nabierają tempa i zmierzają do ostatecznych rozstrzygnięć. A to może spowodować zmiany, tu rewolucyjne. Mają więc mnóstwo obaw, bo wiadomo, rewolucja może pożreć własne dzieci. Jeśli chodzi o wybory, to byli załamani. Oni sami i ich stolica województwa głosowała w zdecydowanej mierze za Trzaskowskim, ale już województwo za Nawrockim. Umówiliśmy się Koniecznie! na spotkanie w pierwszej połowie września, Gdzieś w połowie drogi.
Z Synem zaś rozmawialiśmy dość konkretnie. Oczywiście o wyborach. On i Synowa głosowali na Brauna, Wnuk-I na Mentzena.
Wieczorem przy oglądaniu ostatniego odcinka trzeciego sezonu serialu Bear byliśmy skazani na porażkę. Złośliwie trwał on trochę ponad 40 minut, czyli ponadnormatywnie, a złośliwie dlatego, że natrafił na dzień pełen wrażeń, co nas wyczerpało emocjonalnie. I przez to nadwyrężenie organizmów gdzieś w połowie zaczęliśmy zasypiać. Na dowód, że nie jesteśmy starymi dziadami, niech świadczy wczorajszy wieczór, kiedy to bez problemów podołaliśmy połowie zaległego i całemu następnemu.
ŚRODA (21.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Nie tak, jak chciałem. A chciałem o 06.00. Przeważnie zawsze tak chcę, ale nie wychodzi.
Do I Posiłku pisałem. Co prawda na lekkiej nieprzytomności, ale posuwałem się do przodu. I gnębiłem różnych naszych zdjęciami wyników wyborów z naszego lokalu wyborczego. Napisałem do 15 osób, ale żadna z nich nie rozumiała protokołu-tabeli wymyślonej przez PKW z wynikami. Najczęstsza odpowiedź brzmiała Nie rozumiem tej tabeli. Nie dziwiłem się, skoro my sami przez lata spędziliśmy sporo czasu przed drzwiami lokali wyborczych, aby te tabelki rozszyfrować. Niektórym osobom od razu łaskawie tłumaczyłem, do innych pisałem Proszę wnikliwiej albo Proszę się skupić, a do Syna Kłania się MENSA.
Zaraz po I Posiłku zabrałem się za montaż szyfrowej skrzyneczki na klucze na słupku przy gościowej (gościnnej też może być, choć to inny sens) furtce. Jak zwykle montaż właściwy trwał krótko, ale 50 % całego jego czasu zajęło mi... wycinanie suchych gałęzi winogron, aby można było dostać się do skrzyneczki. I nawet się nie zorientowałem, jak ta praca wciągnęła mnie na całej długości płotu. Potem to, co zwykle - wnoszenie wielu narzędzi, no i ich sprzątanie. Montaż właściwy sprawił o tyle trudność, że wiercenie czterech otworów pod kołki rozporowe nie było precyzyjne. Słupek od płotu, jak i pozostałe, był w sznycie peerelowskim, czyli obłożony trwale maleńkimi kamyczkami, otoczakami. A po nich wiertło Makity się ślizgało wiercąc otwory niekoniecznie w miejscach przeze mnie zaznaczonych. Skrzyneczka zawisła jednak jak ta lala.
- W ogóle się nie rzuca w oczy, jest jakby wtopiona w otoczenie... - skomentowała z radością Żona, gdy ją poprosiłem, aby przyszła i odebrała robotę. I żeby skrzyneczka jeszcze bardziej się wtopiła, otoczyła ją dwiema ładnymi zielonymi gałązkami winorośli. O czym wcześniej pisałem?...
Na fali pozytywnej energii razem z Żoną do sześciu worów zapakowaliśmy wcześniej ścięte przeze mnie zielsko wykorzystują fakt, że nie padało. Nawet nie poczułem tej roboty, bo gdybym był sam...
Ale już sam z terenu całego ogrodu wyrwałem lub wyciąłem z 20 klonów i kloników. Żona, gdyby była przy tej czynności, raczej by nie protestowała, ale istniało niebezpieczeństwo, że jednak przy którymś by się złamała Bo taki piękny albo Bo taki słodki. Gdybym tego nie robił co roku, cały teren by się zaklonował, bo Uzdrowisko to zagłębie klonowe. Klony są wszędzie - na łąkach, w parkach, w lasach, w krzakach, w żywopłotach. A nam chyba wystarczą w ogrodzie dwa, takie już dorodne, no i oczywiście takie piękne i słodkie.
Po pracy odgruzowałem się na 45%. Z potrzeby ciała oraz dlatego, że mieliśmy się wybrać do Lokalu z Pilsnerem I na uroczysty obiad. Za dwa dni ma minąć 17 lat od dnia naszego ślubu. Żona tę datę stara się ignorować Bo przecież jesteśmy już ze sobą...mhmmm... ile lat? Usłużnie wtedy co roku podpowiadam, dzisiaj, na przykład, że 25.
Proces dochodzenia do tej decyzji był ciekawy. To znaczy i do ślubu, i do dzisiejszego wyjścia.
- Może byśmy wyszli dzisiaj do Zdroju, taka piękna pogoda i może jakiś Pilsner Urquell w Amfiteatralnej? - zacząłem.
- Przecież mamy w piątek iść na uroczysty obiad... - zareagowała przytomnie Żona. - Ale w piątek jest wymiana gości, a z nimi wiadomo, jak jest. - kontynuowała. - Obiecają, że przyjadą o jakiejś tam, potem termin przesuną i będziemy ciągle chodzić na smyczy. - I całą przyjemność zepsują. - Proponuję albo dzisiaj, albo jutro.
- Absolutnie dzisiaj! - natychmiast rzecz sprowadziłem do konkretu. - A bo to wiadomo, co będzie jutro?! - Zawsze może się coś wydarzyć. - Trzeba zareagować zgodnie z naturą Pieska... - Liczy się tu i teraz.
Żona ze śmiechem przystała na propozycję "dzisiaj", zwłaszcza że Piesek został umiejętnie wpleciony w sprawę.
W Lokalu z Pilsnerem I byliśmy dawno. Zajęliśmy miejsce w naszej ulubionej sali. No niestety, od razu nie spodobało mi się parę rzeczy, a Żonie natychmiast się nie spodobało, że mi się nie spodobało.
Mnie się nie spodobało, że:
- była jakaś nowa, młoda pani, której nie znaliśmy, a ona nas. Stąd zareagowała na moją prośbę, gdy ledwo wszedłem Poproszę Pilsnera Urquella z beczki, pół litra standardową, wyuczoną, czyli zimną i bez empatii formułką Zaraz przyniosę karty. A mnie po co karta do zamawiania Pilsnera Urquella?...
Wszystkie inne dotychczasowe panie po takiej mojej prośbie stawiały pełny kufel na stole, ledwo siadłem.
- stół, przy którym siedliśmy, nie był wytarty, miał wyraźne plamy i zacieki. Nic nie mogłem poradzić na to, że akurat siadłem pod światło i wszystko widziałem (przy ślizgającym się świetle widać najdrobniejszy pyłek), a Żona nic. Poprosiłem tę nową panią, gdy przyniosła karty, o wytarcie. Robiła to w pośpiechu i ewidentnie nasza obecność przy tej czynności ją stresowała. To zrozumiałe. Ale mogła to przecież spokojnie zrobić od razu po poprzednich gościach. Dodatkowo stresowała się moimi uwagami (ciągle siedziałem pod światło) Jeszcze tu i O, i jeszcze tu. W końcu pani głosem trochę zirytowanym poprosiła mnie, abym jednak wstał, co bez protestów uczyniłem. I gdy w pośpiechu chciała odejść, ją zatrzymałem pokazując potężną mokrą plamę po płynie, którą akurat idealnie zostawiła na mojej części stołu.
- Czy my moglibyśmy miło spędzić czas?... - Żona zaczęła.
- To miałem siedzieć przy brudnym i mokrym stole? - wszedłem jej w słowo.
- Wolę brudny stół, za to miłą atmosferę. - Poza tym muszę teraz wdychać ten płyn.
- Zapewniam cię - odezwałem się pokojowo - że już niczego więcej czepiać się nie będę, nie będę w sensie negatywnym na nic zwracał uwagi. - Poza tym chciałbym, żebyś wiedziała, że jestem w dobrym nastroju i fajnie, że tu jesteśmy.
Żona przyglądała się uważnie i powoli topniała.
Po zamówienie przyszła już inna pani i trwała przy nas do końca. Znaliśmy ją, a ona nas. Widocznie na zapleczu się dogadały.
To, że najpierw poprosiliśmy o wino (Żona) i o Pilsnera Urquella A nad resztą jeszcze się zastanawiamy
dla pani nie stanowiło problemu. Dla mnie istotne było jeszcze to, że przed podaniem zamówionego dania chciałem bez pośpiechu jak najwięcej opróżnić kufel, bo nie cierpię popijać po jedzeniu. Odbiera mi to przyjemność, zwłaszcza przy Pilsnerze Urquellu. Odpada wówczas spora dawka delektowania się. Ale tamta pani tego nie mogła wiedzieć i chciała mi podać kartę. Miałem się nie czepiać...
Dość szybko pani przyniosła napoje, więc przyjemnie było zastanawiać się nad wyborem. Ale...
Ale mój Pilsner Urquell w ogóle nie miał pianki, a ja zawsze przy beczkowym na nią liczę i przez to trochę źle w moich oczach wyglądał. Dałbym sobie spokój z tą sprawą, gdyby nie wafelek. Wprowadzili jakiś nowy, chyba "lepszy", a ja niestety jestem wrogiem "lepszego". Ale i to bym odpuścił. Jednak na jednej stronie widniał facet o polskim nazwisku, wynikało, że specjalista, cervesario, od nalewania piwa, z którą to nazwą spotkałem się pierwszy raz, a która od razu była podejrzana, bo brzmiała z włoska, a Włochom tak do piwa, jak mnie do trzeciej żeniaczki.
(Specjalistę od nalewania piwa w Polsce i w Europie nazywa się cervesario. To osoba, która ma szeroką wiedzę o piwie, potrafi je prawidłowo nalewać, degustować i opowiadać o nim. Cervesario to połączenie piwowara i impresaria, czyli osoby, która nie tylko zna się na piwie, ale i potrafi o nim ciekawie opowiadać. W Stanach Zjednoczonych osoba specjalizująca się w nalewaniu i serwowaniu piwa może być również nazywana cicerone lub sommelier piwa.)
Zaś na drugiej stronie wafelka, wokół jego brzegów, ciągnął się napis SZTUKĘ NALEWANIA PIWA OPRACOWALIŚMY DLA WAS, czy coś w tym rodzaju. Trochę mnie to zirytowało.
- Gdy pani przyjdzie, porozmawiam z nią na ten temat. - oznajmiłem Żonie.
- A nie możesz sobie darować?! - od razu jej się to nie spodobało.
Nie powiem, trochę się zirytowałem.
- Słuchaj, nie może przecież tak być, że nie można porozmawiać z kelnerem, skonsultować czegoś, wyjaśnić, dopytać, wreszcie wnieść swoje uwagi czy zastrzeżenia... - Przypomnę ci sytuację, gdy pod naszą ostatnią kilkugodzinną nieobecność Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający byli na obiedzie właśnie tutaj. - I jak on opowiadał, że potrawa, którą otrzymał była zdecydowanie za słona, ale nic z tym od razu nie zrobił, bo przecież jest Konfliktów Unikającym. - Opowiedział o tym pani dopiero, gdy przyszło do płacenia, ale natychmiast dodał Ale było w porządku, bo jest Konfliktów Unikającym. - A gówno było w porządku! - Wybrali się tutaj dla wielkiej przyjemności, zapłacili, a on przez cały czas tkwił w pewnym kulinarnym dysonansie. - Nawet pani zareagowała mówiąc Szkoda, że pan nie powiedział od razu, to potrawę byśmy wymienili... - Ale obiecuję ci - kontynuowałem - że, gdy pani przyjdzie, dopytam, ale kulturalnie, niezaczepnie.
Żona milczała.
- Rozumiem, że ten pan, tutaj, z wafelka, to raczej nie pracuje u państwa? - zacząłem.
- Nie, nie... - zaśmiała się. - To taka ogólna akcja przy okazji Pilsnera Urquella... - wyjaśniła.
- To u państwa kto nalewał? - wskazałem na kufel.
- Barmanka... - odparła trochę zdziwiona, bo przecież nie kelnerzy.
- Bo, wie pani - zacząłem bardzo ostrożnie i delikatnie - nie było wcale pianki.
Pani pokrótce wyjaśniła mi, że są różne techniki nalewania, o czym wiedziałem, i nawet na moim kuflu pokazała mi, że piwa może być O tyle (zaznaczyła na dwa palce od dna), a reszta to piana. Co za marnotrawstwo! pomyślałem. Wynik rozmowy był taki, że dobrze będzie na przyszłość, gdy zaznaczę przy zamówieniu, ile tej pianki ma być. Kulturalnie, zgodnie z obietnicą złożoną Żonie o niezaczepności oraz zgodnie z postępowaniem Konfliktów Unikającego, nie zapytałem A pani przy moim zamówieniu nie mogła zapytać, ile tej pianki ma być? I dlaczego barmanka założyła, że ja lubię akurat ten system nalewania, czyli bez pianki?
Cała reszta pobytu przeszła gładziutko. Nawet u Żony.
Wracaliśmy w dobrych humorach. I niespodziewanie jeszcze bardziej poprawiła go nam pewna pani, jak się okazało sporo ponad osiemdziesięcioletnia, która zatrzymała nas pytając, czy wiemy, gdzie jest Biedronka. Staliśmy od sklepu jakieś 150 m, ale był zasłonięty innymi budynkami, a pani akurat wracała z innego kierunku, bo jej się pomieszało. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapytał, skąd jest. No i poszło.
Sama z siebie przyznała się, ile ma lat, skąd przyjechała I właśnie dzisiaj, a potem po wnikliwszej (bardziej wnikliwej) i bardziej dociekliwej (dociekliwszej) rozmowie okazało się, że w Uzdrowisku mamy wspólnych znajomych. Ona znała blisko, z racji bodajże pokrewieństwa, pewną tutejszą panią stomatolog i jej rodzinę oczywiście, a my znaliśmy ich bardziej pobieżnie, oczywiście, bo syn tej pani stomatolog był wiele lat temu słuchaczem Szkoły.
A dlaczego poprawiła nam jeszcze bardziej humor? Bo mimo swoich, bodajże 84. lat, świetnie się prezentowała (sylwetka, fryz i ubiór), emanowała energią, samodzielnością, intelektem, refleksem i... gadulstwem.
- Też chciałbym tak się prezentować w tym wieku... - zagadałem do Żony.
Na górę udałem się już o 18.30 okropnie ziewając. Żona chciała przyjść znacznie później.
- Nie ma problemu... - Poczytam sobie. - zaznaczyłem.
- A co będzie, gdy przyjdę, a ty będziesz spał?
- To się obudzę i dokończymy odcinek.
Na górze jednak się nie położyłem, bo to zdrada. Czytałem siedząc na krawędzi łóżka. Nie minęło 5 minut, gdy przyszła Żona bardzo zadowolona ze swojego pomysłu.
- A bo sobie pomyślałam, że po co masz się męczyć... - Teraz dokończymy odcinek, ty sobie spokojnie zaśniesz, a ja zejdę na dół i dokończę swoje sprawy.
Trzeci sezon zamknął się tak, że nawet bez końcowego napisu To be continued było wiadome, że wiele wątków się nie podomykało, co więcej, sporo się pootwierało i że musi być czwarty sezon. Według Żony ma być dostępny już w czerwcu. Tylko co my do tego czasu będziemy oglądać?...
Zasnąłem o 19.20.
CZWARTEK (22.05)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
Planowałem o 05.00.
Na lekkiej nieprzytomności odważyłem się zabrać tylko za onan sportowy, a dopiero potem za wypisanie sobie godzin odjazdu autobusów i pociągów w sobotę i w poniedziałek, kiedy to będę jechał do Córci, a wracał od Brata.
I Posiłek zjedliśmy z oczywistych względów wcześniej, a potem zabrałem się za pisanie. Pogoda nie sprzyjała niczemu. Ciemno, ponuro i dżdżyście. Psa by nie wypędził. Stąd mieliśmy spore opory, żeby Pieska, niechętnego oczywiście, wysiudać na dwór, na sikanie.
Po I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko w zasadzie tylko w sprawie wód. Moglibyśmy to zrobić jutro, ale jaka to różnica, skoro, czy dzisiaj, czy jutro i tak miałem kupić tę samą ilość. A poza tym nie na ostatnią chwilę. Za to na jutro zaplanowaliśmy sobie jakąś drobną wycieczkę.
W sklepiku przedefilowałem na zewnątrz z trzema skrzynkami na wymianę i ustawiłem je podeście, a pani za szybą ani drgnęła.
Tak była wpatrzona
W swojego smartfona.
Pełna hipnoza. Można byłoby wynieść parę pełnych skrzynek i nawet by nie zauważyła. Ale, gdy wszedłem, wykazała się pełnym profesjonalizmem. Nawet używała słów gaz (dwie skrzynki) i niegaz (jedna). Gdy powiedziałem, że sam sobie wezmę z podestu, wyszła jednak ze mną i ciężko oraz szczerze się zdziwiła.
- O, nawet nie zauważyłam, kiedy dostarczyli skrzynki z gazem, bo nie było.
Ją oraz dostarczone skrzynki dzieliła może półtorametrowa odległość. Z jednej strony można panią usprawiedliwić, bo przecież odgradzała ją panoramiczna szyba, jednak z drugiej taka skrzynka to nie pluszowy miś i dostawca na pewno nie szczypał się z układaniem, żeby panią nie wybudzać z hipnozy.
Jednak wyraźnie nie wybudził. Czarno to widzę. A tak się z Żoną ucieszyliśmy, że po pięciu miesiącach przerwy Sklepik ponownie zaczął działać.
W poprzedniej wersji Sklepiku zakup tych trzech skrzynek zająłby mi góra minutę i to z pogaduszkami o pogodzie, urlopie, itp. 60 butelek x 0,95 zł = 57 zł. Na kalkulatorze to 10 sekund. Zapłata gotówką (wtedy tylko), targowanie się o drobne, wydanie reszty, kolejne 20. Pół minuty zostawało na humanizację zakupu. Dzisiaj trwało to trzy razy dłużej, bez żadnych pogaduszek. Zresztą pogaduszki tutaj nie będą miały racji bytu, bo pani albo nie będzie rozumiała, o czym mówię, albo będzie rozumiała, ale się spłoszy, albo oburzy, albo zamilknie lub wreszcie zachowa się z zimnym profesjonalizmem naznaczonym wyraźnym, niemym Spierdalaj/spieprzaj (zależy, jakie wychowanie odebrała w rodzinnym domu) stary dziadu!
A trwało to tak "długo", bo do sklepiku wprowadzono nowoczesne ułatwienia, czyli komputeryzację. Przez to właśnie otwarcie sklepiku miało tyle terminów, bo jak się przypadkiem dowiedziałem, jedna firma nie sprostała zadaniu i trzeba było zatrudnić drugą, a to trwało.
Pani musiała więc w odpowiednich zakładkach (katalogach? - nie wiem, nie znam się) znaleźć najpierw niegaz, wklepać 20 butelek i coś tam jeszcze przy tym zrobić, a potem to powtórzyć z gazem. Poza tym coś w komputerze musiała chyba zaznaczyć przy mojej płatności kartą, no i wreszcie pozostał terminal.
Następnym razem zapłacę gotówką i zobaczę, co będzie.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z racji wydłużonego czasu obsługi i skupienia pani na ekranie komputera nie mogła zarejestrować, że ją wnikliwie obserwuję. Poprzednim razem z racji drobnej euforii i zamieszania, że sklepik ruszył, niezbyt dokładnie się przyjrzałem i te kreski biegnące od kącików oczu, które zdawałem się wtedy widzieć, zupełnie były czym innym, a raczej nie było ich wcale. Zmyliły mnie chyba duże czarne, może naturalne, ale raczej podrasowane, brwi, ładne, nie powiem, oraz sztuczne rzęsy, czarne głębią ciała doskonale czarnego, trzy razy dłuższe niż normalne, niezwykle dominujące. Że też jej nie przeszkadzają?... - wpadłem w chwilową zadumę. Ale spoglądając na to młode dziewczę stwierdziłem, że te rzęsy mogę jej darować. Przejdzie jej.
W domu zacząłem przygotowywać się do wyjazdu pracując w drewnie. Postanowiłem Żonie zostawić spore zapasy frakcji II, III i IV. A potem pierwszy raz od posadzenia podlałem deszczówką pomidory.
Krzaczki coś mi się nie podobały. Liście nie miały soczystej zieleni i jakoś tak mi podpadały. O swoich obawach i troskach opowiedziałem Żonie.
- Rok temu tak samo mówiłeś, tak samo się zachowywałeś, a jakie były pomidory?... - Piękne! - nie wykazała zrozumienia.
W trakcie prac zadzwoniła Siostra. Zdziwiła się, gdy na swoje pytanie Co robisz? usłyszała Właśnie rąbię drewno.
- To ty potrafisz?...
Rozmowę zdominowały wybory. Siostra głosowała na Trzaskowskiego i wyzywała współczesną głupią młodzież. Za trzecim razem udało mi się temat wyborów zamknąć, chociaż przy pożegnaniu znowu do niego wróciła. Dość brutalnie, ale dopiero za drugą próbą, rozmowę skończyłem mówiąc, że nie mam czasu i muszę wrócić do roboty, co zresztą było prawdą. Umówiliśmy się, że zadzwoni w niedzielę, gdy będę u Brata.
Przypomniał mi się Syn.
- Tato, ja bym chętnie od czasu do czasu porozmawiał z ciotką, gdyby to była rozmowa i gdybym miał czas na słuchanie dziesiąty raz tego samego.
Po wczesnym II Posiłku pisałem.
Wieczorem zasiedliśmy na łóżku i z tej pozycji wybieraliśmy kolejny serial do oglądania. Mogliśmy być w ten sposób trochę bliżej ekranu telewizora, aby przeczytać opisy. Z dwóch wytypowanych wybraliśmy amerykański serial z 2023 roku (I sezon) Will Trent. Po pierwszym odcinku nie byliśmy do końca przekonani i stwierdziliśmy, że jutro obejrzymy jeden odcinek tego drugiego serialu i zadecydujemy.
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Czterdzieści minut przed czasem.
Żadną miarą nie mogę dobić do 06.00. Może to przez tę porę roku? Niby okna pozasłaniane, ale przez szpary bardzo wcześnie wpycha się dzień i tworzy spalny dyskomfort. Żona wczoraj stwierdziła, że przestawił mi się organizm.
Znowu, w kontekście mojego wyjazdu, od razu zabrałem się za pisanie.
Sporo przed I Posiłkiem przygotowałem sobie wyjazdową kartkę i na dwóch wolnych plackach w szklarni posadziłem... dymkę. Pierwszy szczypior powoli się kończy, będziemy mieć drugi, a może i trzeci.
O 11.00 wyjechali goście. Fajnie przy pożegnaniu się rozmawiało, bo nasi.
Oboje od razu zabraliśmy się za sprzątanie dołu, a to nam uświadomiło, że wycieczkę trzeba będzie odłożyć na wtorek, bo przecież umknął nam wczoraj tak oczywisty fakt, że jedni goście, owszem wyjeżdżali, ale drudzy dzisiaj, na zakładkę, przyjeżdżali.
W ramach przygotowań do kolejnych gości i wykorzystania wolnego podjazdu, bez zaparkowanych aut, zamiotłem cały podjazd z kolejnych igieł i dziwnych brązowych grudek spuszczanych przez nasz dorodny świerk, dwie ścieżki, chodnik oraz ulicę przy krawężniku. Udało mi się nawet podnieść brechą kratkę deszczową i trochę ją wyczyścić, ale nie było tego wiele, bo poprzednio zrobiłem to bardzo porządnie. Na tych pracach kolejny raz się nie zawiodłem. Dały w dupę bardziej niż układanie drewna.
Więc, żeby się zrelaksować przed wyjazdem, skosiłem jeszcze trawnik, a raczej trawniczek. Praca ta niezmiennie mnie rozśmiesza i rozrzewnia, gdy po 10. minutach jest już po wszystkim. Zawsze wtedy przed oczyma stają mi morza trawy w Naszej Wsi i w Wakacyjnej Wsi.
II Posiłek zjedliśmy w trybie przyspieszonym, o 15.00, jak w porządnym katolickim domu. Ponieważ dwie panie (matka i córka) deklarowały najpierw swój przyjazd o tej godzinie, a tuż przed nim zmieniły go na 16.00, więc bojąc się, że może być i 17.00, woleliśmy zjeść nienormatywnie wcześniej, żeby nie chodzić na ich łańcuchu.
Panie przyjechały z dwoma pieskami. Fajnie gadały zaciągając po śląsku, przy czym starsza z domieszką jakiejś wiejskiej gwary. Ale sympatyczne. I nie wydziwiały, no może z wyjątkiem matki, która od razu poprosiła o popielniczkę, ustaliła z Żoną zasady palenia papierosów i natychmiast mocno się zaciągnęła po kilkugodzinnej podróży.
Żona wydrukowała mi bilety tam i z powrotem dopiero wtedy, gdy skontaktowałem się z Córcią i upewniłem się, że nie pojawiła się kolejna jelitówka albo inna cholera, po której mój wyjazd mógłby spalić na panewce. Miałem zielone światło.
Dopiero wtedy zacząłem się poważnie pakować. A musiałem dzisiaj, skoro jutro miałem autobus o 09.10. Taką autobusową decyzję jazdy do City podjąłem, bo pociąg niepewny, a poza tym do dworca autobusowego miałem rzut beretem, a to było istotne przy akurat sporym bagażu.
Pod wieczór Żona namówiła mnie na spacer do Zdroju razem z Pieskiem. Potraktowałem rzecz bardzo uczciwie i nie wziąłem ze sobą portmonetki, żeby nie kusiło. No, ale gdy mijaliśmy Amfiteatralną, Żona sama z siebie, jak Bóg mi świadkiem, zapytała A nie chciałbyś napić się Pilsnera Urquella? Jutro wyjeżdżasz... Moglibyśmy przysiąść, jest tak fajnie, pusto...
Chorego pytała, czy co? Poszedłem na zwiady, do środka Amfiteatralnej. Jedyną nadzieją była obecność szefowej, z którą, można powiedzieć, się znamy. Gdyby jej nie było, nie miałem co prosić i liczyć na zrozumienie młodych pań, bo niby co miały zrobić słysząc Zapomniałem portmonetki, mógłbym dostać Pilsnera Urquella na krechę, a zapłacę we wtorek?... Szefowa była. Spokojnie wysłuchała mojej żebraniny i od razu własnoręcznie duży kufel napełniła tym pięknym złocistym płynem robiąc na samym końcu śliczną piankę. Żona miała niezły ubaw, zwłaszcza że całym sobą (siorbanie, szybkie połykanie oraz werbalne zachwyty) przedstawiałem obraz niespodziewanego szczęścia. Muszę dodać, że dawno tak mi nie smakował. Określenia w dwójnasób albo po dwakroć to mało. Ostatni raz chyba w Czechach, w Libercu, gdy byliśmy tam ze Szkołą na plenerze i gdy kelnerzy wiedzieli, co z tym trunkiem robić.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać amerykański serial z lat 2009-2014 Białe kołnierzyki (White collar).
W którymś momencie stwierdziliśmy, że ten pierwszy odcinek trwa coś za długo, że za chwilę zaczniemy zasypiać. Żona sprawdziła. Miał trwać trochę ponad godzinę, czyli przekraczał naszą barierę potencjału. Ale stwierdziliśmy, że jest lepszy od "wczorajszego" serialu, i że będziemy oglądać właśnie ten. Tylko trzeba będzie inaczej ustawić barierę potencjału dotyczącą senności.
SOBOTA (24.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.05.
Bez komentarza.
Przed wyjazdem miałem w sobie jeszcze tyle mobilizacji, że pisałem. A potem się odgruzowałem na 55%, zjadłem wczesny I Posiłek przygotowany przez Żonę i o 09.10 wyruszyłem autokarem w podróż do City, a potem pociągami dalej. Na dworzec autobusowy odprowadziła mnie Żona. Lubię.
PONIEDZIAŁEK (26.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.05.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu trudno byłoby powiedzieć, że Berta nie zaszczekała ani razu. Ja bym tak jednak zapisał nie zaliczając jakiegoś dziwa, które wydała z siebie w czwartek rano chcąc z racji wczesnej pory i deszczu natychmiast dostać się do domu.
- To chociaż napisz, że był to pół-jednoszczek. - prosiła Żona, gdy protestowałem.
Według mnie nie było nawet jednej trzeciej.
Godzina publikacji 20.53.
I cytat tygodnia:
Każdemu zdarza się być głupcem przynajmniej przez 5 minut dziennie. Mądrość polega na tym, by nie przekroczyć limitu. - Elbert Hubbard (amerykański pisarz, filozof i wydawca, żyjący na przełomie XIX i XX wieku).