wtorek, 23 września 2025

29.09.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 300 dni. 
 
WTOREK (23.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Do planowanej szóstej nie wytrwałem. 
Wczoraj po moich zawirowaniach wyjazdowych i zakłóceniach w spaniu (ja u Brata, Żona na dole na narożniku w Bawialnym) dość wcześnie poszliśmy na górę. Obejrzeliśmy ostatni odcinek trzeciego sezonu serialu Prawnik z Lincolna. Ma powstać sezon czwarty. Zakończenie było specjalnie takie, żeby dać mu szerokie możliwości.
Rano spokojnie nadrobiłem zaległości z obszaru onanu sportowego, a potem cyzelowałem ostatni wpis.
Jeszcze przed I Posiłkiem zrobiłem swoją część góry. Kolejnym gościom zgodziliśmy się na przyjazd o 12.00. A chcieli nawet o 11.00. Ukraińcy. 
Przyjechali o 12.30. Para, lat około 40. Bez samochodu. Mogłoby ogólnie to im się chwalić, bo, co prawda, przyjechali z niedalekiej miejscowości, ale jednak zadali sobie sporo trudu, żeby jechać pociągiem i autobusem. Wygląd nie nastrajał optymistycznie. Ogólnie dość pospolity. On nawet poczciwy, ale ona z wyraźnymi wpływami alkoholowo-papierosowymi, z ostrymi rysami podkreślonymi drapieżnym makijażem i ze sztuczną i "miłą" uprzejmością rodem z tamtych czasów, czyli Omawiamy różne rzeczy i puszczamy do siebie oczko...
Do City i do Złotego Miasteczka wyjeżdżaliśmy trochę pod strachem bożym A jeśli puszczą nam chałupę z dymem? Ostry seks, a wszystko wskazywało, że w tym przypadku tak będzie, jawił się nam, jako całkiem sympatyczny incydent. Raczej incydenty, bo mieli być u nas dwie noce. 
Wyprzedzę fakty - gdy wróciliśmy, chałupa stała cała, a z góry nie dobiegały żadne dźwięki. Może źle oceniłem sytuację?...
 
W City najpierw byliśmy w ZUS-ie. Pokazałem pani wyrok sądu w sprawie mojego odwołania od decyzji ZUS-u w sprawie odmowy wypłacenia mi dodatku energetycznego. Nie dość, że takiego dodatku wyrokiem sądu, Kolego Po Morzach Pływający, nie dostałem, to jednocześnie wyrok ten nakazał mi wpłacić na rzecz "organu rentowego" 360 zł tytułem poniesionych ponoć przez niego kosztów sądowych. Domagałem się od pani wyjaśnienia mi, w jaki sposób kwotę tę mam wpłacić i do kiedy, co spowodowało wśród pań (konsultacja  była ostra) spore zamieszanie. Po czym okazało się, że mam napisać do "organu rentowego" prośbę o podanie jego numeru konta i wskazanie terminu wpłaty.
- Mogę zrobić to od ręki? 
Pani podała mi kartkę i długopis. 
- To jeszcze masz o to ich prosić? - Żona nie kryła oburzenia, gdy wychodziliśmy z tej szacownej instytucji. - Trzeba było napisać "żądam" albo "wnoszę" ...
- Napisałem "proszę", bo względem urzędów jestem uprzejmy... 
Pani chciała w pisaniu mi pomagać. Nie dziwota, skoro codziennie ma do czynienia ze zidiociałymi staruchami, którzy z racji i wieku, i półanalfabetyzmu, nie rozumieją, co się do nich mówi, a pisanie jest niebotycznie nieosiągalne.
- Proszę tu z lewej strony... 
- Wiem, jak napisać... - urwałem jej dość niegrzecznie. Natychmiast się wycofała. 
- Proszę  zobaczyć, czy tak wystarczy... - podałem pani pismo. - Nie podpisałem się, bo może trzeba będzie jeszcze coś dodać. 
Przebiegła oczami szybko po treści. 
- Wszystko w porządku... - oddała mi kartkę z lekkim podziwem. A może mi się zdawało.
Tedy trzeba czekać na pismo z ZUS-u i wybulić 360 zł. Czyli jak zwykle - nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie...
 
Stamtąd pojechaliśmy do Złotego Miasteczka oddać wreszcie podstawę do tortu, na której ten przyjechał na zjazd prosto pod nóż. Na miejscu musieliśmy się załapać na marcinka. Złote Miasteczko nadal się nam podobało, ale jednak ta pierwotna aura nieodwracalnie prysnęła.
Wróciliśmy do City. Dość skomplikowane zakupy opędziliśmy szybko i sprawnie, bo się rozdzielaliśmy nie marnując niepotrzebnie  czasu i nawzajem sobie nie przeszkadzając.
 
W domu do wieczora panował luz. Przegadaliśmy dwa moje ostatnie wpisy, trochę pisałem, a trochę podglądałem ostatni mecz 1/8 siatkarskich Mistrzostw Świata. No i zaczęła dopadać mnie niezliczona ilość zdjęć ze zjazdu, które przysyłali różni fotografujący. Postanowiliśmy z Żoną jutro zrobić z tym porządek, posegregować i poselekcjonować, bo za chwilę mogło nas czekać całkowite zapchanie skrzynki mailowej.
 
Wieczorem oglądaliśmy amerykański film Klient z 1994 roku z Susan Sarandon i z Tommy'm Lee Jonesem.  Straszna staroć ze względu na sposób realizacji, uproszczenia fabuły, płaskie dialogi i oczywistości, które powodowały, że nie można było wykrzesać z siebie w trakcie oglądania cienia emocji. Dotrwaliśmy do połowy i zarzuciliśmy. Co z tego, że tę dwójkę aktorów lubimy?...
 
ŚRODA (24.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Wstawało się  ciężko. 
Od rana pisałem i dość wcześnie zabrałem się za I Posiłek, bo przed meczem Polski z Turcją o 14.00 miał być rozgrywany pierwszy ćwierćfinał Włochy - Belgia, który miałem zamiar podglądać, a po nim czekała nas zjazdowa segregacja zdjęć (zostaliśmy nimi zasypani) i szereg innych zaległych spraw. Wszystkie z gatunku tych Trzeba je zrobić przed wyjazdem do Hamburga. Nagle sporo się ich namnożyło - odbiór prania, wymiana naszej pościeli, dwa uruchomienia pralki z naszym praniem, przygotowanie na poniedziałek segregacji śmieci, przygotowanie  kartki wyjazdowej z wypisanymi rzeczami do zabrania i oczywiście sprawy bieżące, jak chociażby pierwsze w tym sezonie poważne rozpalenie w kuchni i naniesienie drewna.
 
Sam Hamburg się zaktywizował. Rano zadzwoniła Siostra i po raz dziesiąty opowiadała, jak się cieszy na nasz przyjazd (to normalne) i po raz dziesiąty zapewniała, że każdy z nas będzie miał oddzielne spanie, pościel i ręczniki (to nienormalne, "zapewnienie" oczywiście). Cierpliwie tego słuchałem do czasu, gdy zapytała mnie, jakie lubię piwo Bo, na przykład <Heinekenlub <Becks> bardzo Bratu smakują. Zabroniłem  jej cokolwiek z piw dla mnie kupować Bo coś ze sobą  przywiozę, poza tym zorientuję się na miejscu, a poza tym jest to kwestia gustu. Wyraźnie była niepocieszona i wydawało się, że ustąpiła, ale jak ją znam...
Siostrzeniec podszedł do sprawy pragmatycznie. Wysłał smsa:
Hej Wuja :)
Przywiźcie mi proszę czteropaki piw: Dębowe mocne, Perła mocne, Harnaś mocne, Warka strong oraz Tatra mocne. (...) Bardzo dziękuję i pozdrawiam. Siostrzeniec... (zmiany moje, pis. oryg.)
Bardzo konkretnie i to mało powiedziane. Spodobało mi się, bo prezent dla niego mam z głowy.  Zresztą dla Siostry też, bo kupiłem jej 10 sztuk maści z witaminą A firmy Hasco-Lek. To jedyna maść, która pomaga jej i mnie porą chłodną (późna jesień, zima, wczesna wiosna), gdy z jakichś przyczyn pęka nam skóra przy końcówce paznokci w obu kciukach. Jest to bolesne. Ręce trzeba smarować trzy, cztery razy dziennie, a na pewno zawsze po myciu.
 
Mecz Polska - Turcja oglądałem na górze. Według moich informacji wysyłanych do Konfliktów Unikającego Turcy mieli dostać wpierdol za Polki brane w jasyr, za Kamieniec Podolski i za Pana Wołodyjowskiego. Kolega się zgodził, nawet brutalniej.  I dostali, 3:0. Więc w sobotę w półfinale będziemy grali z Włochami, którzy dzisiaj rano zmietli Belgów 3:0. Włosi też powinni dostać wpierdol 3:0, tylko nie wiem za co, bo jednak "z ziemi włoskiej do Polski". Może za Mussoliniego?...
 
Po II Posiłku zapanowała wyraźna schyłkowość. Zwłaszcza u Żony, która zastanawiała się nad przyczynami, ale oboje nie doszliśmy do żadnych wniosków. Stwierdziliśmy, że temat trzeba po prostu przespać, a sam się rozwiąże. Jednak stać nas było jeszcze na krótki spacer z Pieskiem.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek brytyjskiego miniserialu z 2025 roku Wybór. Chyba będziemy dalej oglądać. 
 
CZWARTEK (25.09)
No i dzisiaj  wstałem o 06.00.
 
Już wczoraj ukraińska para zapowiedziała, że dzisiaj opuści apartament o siódmej rano, bo tak ma  autobus i Czy będzie odbierany "pokój",  bo u nas, na Ukrainie, właściciele zawsze odbierają?
Żona poinformowała, żeby sobie otworzyli furtkę i klucz zostawili w środku, w mieszkaniu, A mąż potem przyjdzie i pozamyka i że nie będzie żadnego odbioru.
Mąż jednak przyszedł do gości przed siódmą, poinformował ich, że furtkę mają już otwartą i życzył im szczastliwoho puti. 
Przy Blogowych trochę towarzyszył mi onan sportowy, a trochę pisałem. No i "zacząłem wyjeżdżać" do Hamburga. Stwierdziłem w sobie, jak przystało na wyjazd do Niemiec, pierwsze oznaki Riesefieber.
 
Odczekawszy sporo po wyjeździe Ukraińców, gdy Żona była już na dole, poszedłem "odebrać" mieszkanie. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Tylko, gdy otworzyłem nasze drzwi, myślałem, że się uduszę. Uderzyła we mnie taka fala zapachowa, że organizm, żeby się nie zatruć, sam z siebie bronił się przed wdychaniem. Środki kosmetyczne (nie znam się na szczegółach) były nawet dobrej jakości, tylko po co aż tyle? Na to pytanie nigdy nie uzyskam odpowiedzi. Żona zawsze mi powtarza, że dany użytkownik takiego środka powoli się na niego uodparnia, więc żeby go czuć, wali na siebie tego gówna (bez nomen omen) coraz więcej.
Przy intensywnym wietrzeniu zrobiłem pierwsze porządki. 
 
W trakcie I Posiłku podglądałem trzeci ćwierćfinał Czechy - Iran. Czesi sensacyjnie wygrali 3:1, zakwalifikowali się do sobotniego półfinału i zdaje się, że jest to jak do tej pory od wielu, wielu lat ich największy sukces w tej dyscyplinie sportowej. Nic dziwnego, że ich radość była taka oszołomska, nieokrzesana, spontaniczna i autentyczna. Podobało mi się takie rozstrzygnięcie.
Po I Posiłku sprzątnąłem górę i w sypialni, przy podglądaniu ostatniego ćwierćfinału Bułgaria - USA (kibicowałem bardziej Bułgarom, ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby wygrali Amerykanie) pisałem do koleżanek i kolegów pierwszego zaległego postzjazdowego maila.  Takiego podsumowującego. 
Bułgarzy wygrali po horrorze w tie-breaku 3:2. A przegrywali w setach 0:2. Amerykanie mieli zwycięstwo na wyciągnięcie ręki, ale cały trzeci i czwarty set źle rozegrali taktycznie. W tie-breaku Bułgarzy wielokrotnie prowadzili różnicą czterech punktów, na końcu 14:10, by "doprowadzić" do stanu 14:13. Ostatnia akcja była jednak ich.
Jeśli chodzi o półfinalistów, trafiłem w 75.%. Te 25% nietrafione, to Czesi, którzy wycięli wspaniały numer i wygrali w ćwierćfinale z Iranem. Doszło do tego, że w półfinałach są cztery drużyny z Europy i to ona rozda między siebie medale. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzył się taki przypadek?
 
W trakcie meczu oddzwonił Brat. Dzwoniłem do niego wcześniej wiedząc, że ma wyłączony telefon, bo śpi po nocce, ale właśnie wiedząc, że oddzwoni, gdy się obudzi. Mimo jego początkowych oporów udało się przeforsować pomysł Synowej.
- Tato - rano Syn do mnie zadzwonił - Synowa cały czas była pewna, że ja ciebie w Metropolii odbieram i razem jedziemy do wujka, tam przenocujemy i z Rodzinnego Miasta będziemy startować do Hamburga. - Nie dość, że podróż lżejsza, bo na raty, to jeszcze ten główny odcinek jazdy skróci się nam o ponad godzinę. 
Zaniemówiłem z racji prostoty i genialności pomysłu. Tak tylko potrafią baby.
Brat w pierwszym momencie bronił się przed takim rozwiązaniem, bo nie wiedzieć czemu ubzdurał sobie, że nawiedzi go przy okazji Synowa A ja mam przecież w mieszkaniu bałagan!, ale go uspokoiłem, że na nockę przyjedzie tylko dwóch chłopów, którzy jego bałagan będą mieli w dupie i ogólnie będzie on im wisiał. To zaczął stwarzać problemy innej natury. Bo kto nam pościeli łóżka i kto nam zrobi kolację, skoro jego nie będzie i do domu wróci z pracy dopiero o ósmej, dziewiątej rano?
Musiałem go zapewnić, że ręce też mamy, nawet cztery w tym przypadku. Przedostatni bastion Ale nie macie kluczy! łatwo pokonałem informując go, że przyjedziemy po nie do niego, do pracy. Ostatnim były koty Bo nie wiem, czy dacie radę?! Uspokoiłem go, że Syn będzie spał tam, gdzie ja zwykle, a ja tam, gdzie Brat, i na dodatek z obiema kotkami Bo kierowca ma pierwszeństwo i musi się wyspać!
To Brata, jako zawodowego kierowcę przekonało. 
Czyli klasyka - bratowa (bo raczej nie bratnia), jak również siostrowa (bo raczej nie siostrzana). Robienie wielkich problemów z niczego. Właśnie w takiej aurze od lat funkcjonują między sobą Brat i Siostra. Żrą się o bzdety i tworzą problemy tam, gdzie ich nie ma.
 
Gdy o wszystkim poinformowałem Syna, z kolei ten zaczął świrować. 
- Tato, chciałem cię uprzedzić, że gdy przyjadę po ciebie, to jeszcze będziemy musieli po drodze pojechać w jedno miejsce, bo muszę załatwić sprawę.
- Ok! - W czym problem?
- W tym, że na pewno przyjedziemy do wujka trochę później, niż mu powiedziałeś, i on od razu w panice zacznie wydzwaniać.
Syn miał rację. Uspokoiłem go, że odpowiednio wcześniej zadzwonię do Brata, gdy już będziemy jechać. Czy to był problem? Za to nie dziwiłem się, gdy wypytywał o spanie, o łóżko - materac i o poprzeczną deskę w nogach łóżka. 
- Tato, miałem spieprzony ostatni wyjazd z Wnukiem-III tylko przez jeden "drobiazg". - W nocy żadną miarą nie mogłem przez tą debilną poprzeczkę wyprostować nóg. - Starałem się układać po przekątnej, nogi w kolanach podkurczać... - Masakra.
Uspokoiłem go opisując rozmowę z Bratem i dodając oprócz Wypieprzenia kotów z "twojego" pokoju, że materac jest o dobrej twardości Nigdy nie miałem po nocce problemów z kręgosłupem i że żadnej pieprzonej poprzeczki nie ma.
 
Pod wieczór zadzwonił Wielki Woźny ze smutną informacją. Zmarł nasz kolega z roku, Zbyszek. Nie był praktycznie na żadnym naszym zjeździe Bo po co?! Mam oglądać stare baby? Jego wredota i nieprzyjemny styl bycia były powszechnie znane. Dwa lata temu, przed poprzednim zjazdem, sporo z nim telefonicznie rozmawiałem. Charakter mu się nie zmienił. Ale mi szkoda, bo stanowił część naszego rocznika i tworzył pewien folklor.
 
Pod wieczór poszliśmy we troje na spacer do Zdroju. Był na tyle krótki, że tylko zahaczyliśmy o jego obrzeża.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek miniserialu Wybór.
 
PIĄTEK (26.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Mimo "jazdy do Hamburga" spałem nad podziw dobrze. 
Od rana zabrałem się od razu za pisanie. 
O 08.20 wyjeżdżały dwie panie z dołu. Wracały do domu autobusem tak, jak przyjechały. Nie miałem okazji ich poznać aż do tego momentu.
- A o której macie panie autobus?
- O 09.10.
Patrzyłem niedowierzająco, chociaż wczoraj mówiłem Żonie, że według mnie to takie typki, które będą dobrze się czuły czekając na dworcu co najmniej pół godziny przed planowanym przyjazdem autobusu.
- Do dworca jest wolnym krokiem 7 minut drogi, to chcecie panie czekać w tym chłodzie 40 minut? 
- A my tak wolimy...
Gdy specjalnie przedłużałem rozmowę, co zaznaczyłem, powoli odsuwały się ode mnie idąc chodnikiem cały czas ze mną "rozmawiając", by na końcu z ulgą wypowiedzieć Jeszcze raz dziękujemy! Jesteśmy bardzo zadowolone. Dłużej nie zatrzymywałem. Podejrzewałem, że i tak ciężko zniosą czas oczekiwania na autobus tylko przez 38 minut zamiast planowanych dla spokoju ducha czterdziestu.
 
Rano niespodziewanie zadzwonił Brat z rewelacyjną(!) wiadomością, jak od razu na wstępie zaznaczył. 
- Będę w domu od 16.00 do 21.00, czyli wtedy, kiedy przyjedziecie. - W tych godzinach zastąpi mnie kolega.
Wiedziałem, że nie wytrzyma, aby mu jakichś dwóch typów plątało się bez niego po jego mieszkaniu.
- Wczoraj moją reakcję mogłeś odebrać niewłaściwie, bo byłem zaskoczony. - A ja się naprawdę cieszę, że przyjedziecie. - Taka wizyta jest dla mnie ważna,  bo wiesz, że jestem samotny...
Wiedziałem, ale wiedziałem też, że i on, i Siostra zawsze muszą się przede mną tłumaczyć, co w  zależności albo mnie rozśmiesza, albo wkurwia. Tu mnie rozśmieszało. 
 
Po delikatnym I Posiłku zabrałem się za sprzątanie dołu. O 13.00 mieli przyjechać kolejni goście. I gdy sprzątnąłem, i gdy odgruzowałem się na 80%, i gdy ledwo wyszedłem spod  prysznica, przyjechali. Była 12.20.
- A, bo nie było korków... - tłumaczyła się pani i nic więcej nie dodała na Żonine O, to trzeba było wysłać smsa. - Inaczej byśmy sobie zaplanowali... 
Wiadomo goście płacą i przyjeżdżają, a my jesteśmy obsługą do ich dyspozycji 24 na dobę.
 
Przed wyjazdem zdążyłem jeszcze wziąć udział w dwóch rozmowach telefonicznych.
Najpierw zadzwoniła Pasierbica, co  spowodowało, że wpadłem w nerwy i zaczęła mnie lekko pobolewać głowa. Okazało się, że sprzedający mieszkanie, w którym Krajowe Grono Szyderców chce zamieszkać, nagle się ocknęli "nie przewidując", że ich bank jest niemiecki, że działa na terytorium Niemiec i w związku z tym wszelkie niezbędne dokumenty będą docierały z miesięcznym opóźnieniem względem planów. A to stawia pod znakiem zapytania ostateczny termin realizacji transakcji do końca grudnia tego roku. Najgorszy jest w tym fakt sporej dezorientacji, więcej, braku orientacji pani z biura nieruchomości, która stara się przy tym nie dopuścić do bezpośredniego kontaktu (co za nasza polska nieruchomościowa paranoja!) stron sprzedającej i kupującej. Należałoby ją wystrzelić w kosmos, zwłaszcza że chętnie wzięłaby prowizję od obu stron. Wszystko to jest chore.
Drugi telefon był od Syna. Nagle pod znakiem zapytania stanął jego przyjazd na dworzec po mnie. Mogło się okazać, że jednak będę jechał pociągiem do Sypialni Dzieci, a stamtąd dopiero do Rodzinnego Miasta. Postanowiłem zachować spokój. Bo co da mi kopanie się z koniem?... 
 
Posilony przygotowanym przez Żonę Q-II Posiłkiem, taką hybrydą czasową, z domu wyszedłem na autobusowy dworzec o 13.55. Planowy odjazd autobusu 14.10. Osiem minut zostawiłem sobie na czekanie w chłodzie i na spokój ducha. 
 
PONIEDZIAŁEK (29.09) 
No i dzisiaj wstałem o 07.45.
 
Jestem w Hamburgu. Wpis po raz pierwszy od blisko ośmiu lat opublikowała... Żona, bo laptop został w domu. Z różnych względów nie było sensu go zabierać. 
- To aż tak mi ufasz? - zapytała prowokacyjnie. - Nie wiem, czy podołam?... - drażniła się ze mną.
Cały tekst jest mój z wyjątkiem tego króciutkiego pod "poniedziałkiem" zaznaczonego kursywą oraz, również kursywą, godziny publikacji. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 15.03.
 
I cytat tygodnia:
Nie bój się cieni. One świadczą o tym, że gdzieś znajduje się światło. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny

poniedziałek, 22 września 2025

22.09.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 293 dni.
 
WTOREK (16.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Żona została praktycznie przez cały dzień na górze. 
Długi poranek spędziłem nad onanem sportowym. To był w zasadzie poranek nacechowany luzem i spokojem i nawet katar nie był w stanie mi go uprzykrzyć. Po raz pierwszy od wielu dni nic mi nie dyszało za plecami. 
Z Żoną ustaliliśmy, że w sprawach pojadę sam w Uzdrowisko. Wszystko opędziłem w godzinę - Socjalna, duże zakupy w Biedronce, zdanie dwóch książek w bibliotece, oddanie prania i tankowanie. 
Gdy wróciłem, z przyjemnością zacząłem sobie szykować I Posiłek. I gdy był gotowy, a wiadomo że niespieszność nie może trwać w nieskończoność, jadłem go już pod pewną presją. Z góry słyszałem bowiem rozmowę Żony, a wiedząc że to z Pasierbicą, nie mogłem się powstrzymać, bo ciekawość mnie zżerała, więc z jedzeniem polazłem do sypialni. Musiałem posłuchać relacji Krajowego Grona Szyderców, bo sprawa sprzedaży ich mieszkania i kupienia nowego, trochę większego, ale przede wszystkim bliższego względem szkoły i pracy Pasierbicy wydawała się mocno finalizować. Od słuchania, ile przy tym jest zmiennych, zależności i współzależności, ile każda ze stron - sprzedający (KGSz) i kupujący (jakaś babka starająca się o kredyt mająca tylko 20% wkładu) oraz kupujący (KGSz zależne od pierwszej transakcji) i sprzedający (musi sprzedać do  końca roku) oraz co mają do powiedzenia biura nieruchomości i banki oczywiście nawet nie zwracałem uwagi na to, co jem, a przecież II Posiłek zrobiłem z pietyzmem i miał być pyszny.
Na dodatek zadzwonił precyzyjnie Syn. Zszedłem więc z powrotem na dół, połknąłem resztę bez satysfakcji i oddzwoniłem. Gadaliśmy 42 minuty. Głównym tematem był nasz wyjazd do Hamburga, ale główniejszym Brat i Siostra i co oni w związku z tym wyjazdem-przyjazdem wyprawiają. Pękaliśmy obaj ze śmiechu, przy czym śmiech był ostro podprawiony goryczą.
Cała Sypialnia Dzieci wychodzi powoli z choróbsk na tyle, że wyjazd Syna z Wnukiem-III w góry zdawał się być realny. 
 
Dopiero o 13.30 rozpocząłem cyzelowanie wpisu. I całe popołudnie spędziłem już spokojnie, w kuchni, przy garach pieskowych i moich, i nawet znalazłem czas na relaks z książką na narożniku w Salonie i na godzinne spanie. Moją Potrawę jadłem już spokojnie i w skupieniu. Przypomnę, co to - ziemniaczki gotowane, dobrze odparowane i wybełtane w garnku z masełkiem, trzy jaja sadzone, dzisiaj na smalcu kaczym, posypane tartym przeze mnie serem kozim, smażone na "wolnym ogniu" pod przykrywką do stopienia się sera i zgęstnienia żółtka i do tego ogórki kiszone lub "kozackie".
Prostota i pychota.
 
Wieczorem zadzwoniłem do Wnuka-IV, do gada, który jako jedyny nie zareagował na moje wielokrotne smsy. 
- Tato, on ma taki malutki stary klawiszowy telefon. - wyjaśniał dzisiaj Syn, gdy się skarżyłem. - Pisanie na nim smsów to udręka, a poza tym żaden z twoich smsów do niego nie dotarł. - Na pewno ma zapchaną skrzynkę, a o to łatwo, bo mieści się tam raptem 30 wiadomości. - A żadnej nie usunie, bo wszystkie od kolegów są ważne. 
Wnuk-IV potwierdził. Dzisiaj kończył 12 lat i kilka razy potrafił się znaleźć używając w trakcie moich życzeń słowa "dziękuję". Można więc było przejść do nowego roku szkolnego. Narzekał relacjonując albo relacjonował narzekając. Nie wyłapałem, bo jego emocje nie były jednoznaczne.
- To ty teraz chodzisz do szóstej klasy... - uwiarygadniałem się wobec wnuka.
- Tak.
- A coś się zmieniło, nowi koledzy, koleżanki? - coś tam musiałem wyciągać.
- Nie, ci sami.
Myślałem, że będzie szło, jak po grudzie, co ma zawsze miejsce w sprawach szkolnych (wyjątek Wnuk-III), ale nagle niespodziewanie merytorycznie się rozgadał i rzeczowo wyjaśnił.
- Szkoła zrobiła się taka bardziej stacjonarna. - Teraz w tygodniu trzeba być cztery razy, a w tamtym roku wystarczyło trzy... - No i teraz oceniają zachowanie... - I poza tym wystawiają oceny za notatki, które się robi na lekcjach...
- A miałeś dzisiaj gości?
- Tak, ale już poszli, a ja zaraz idę na boisko...
- A, co masz? - Jakiś trening?
- Nie, o tak idę, żeby podtrzymać kondycję.
Na pewno nie używałem takich słów i nie kleciłem takich zdań będąc w jego wieku.
- No, to jeszcze raz wszystkiego najlepszego... - Gdy się zobaczymy, dostaniesz kasę...
- Dziękuję. 
 
To już kolejny znany mi przypadek, kiedy coś nie pasuje uczniom w nowym roku szkolnym. I jest to objaw zdrowy. Wyjątkiem potwierdzającym regułę są Q-Wnuk i Ofelia. Ci już nie mogli się doczekać szkoły, zwłaszcza Ofelia, która wielokrotnie, świadomie i bez wstydu to podkreślała. Q-Wnuk zdaje się zachowywać resztki zdrowego rozsądku, a do szkoły "pchają" go koledzy, czytaj możliwość grania w piłkę i w kosza (ostatnio ten staje się równorzędną dyscypliną). 
Że coś jest nie tak
Świadczy choćby fakt 
że oboje już drugi rok są przewodniczącymi w swoich klasach i do pełnienia tych funkcji zgłosili się...  sami. Czyżby moje geny?! Przecież to niemożliwe!... 
Na dodatek bardzo dobrze się uczą, Q-Wnuk uzyskał w tamtym roku świadectwo z czerwonym paskiem, a świadectwo Ofelii ociekało opisowym lukrem.
 
Wieczorem znowu zadzwoniła do Żony Pasierbica. Przy rozmowie byłem chwilkę, bo jednak nie byłem w stanie wysłuchiwać rozwałkowywania tematu na 32, chociaż emocje przecież rozumiałem. 
We czworo byli ponownie oglądać "nowe"mieszkanie. Ze względu na Q-Wnuka, który poprzednio go nie widział, bo akurat był na obozie piłkarskim. Za tamtym pobytem Ofelia od razu "zajęła" większy pokój z dwóch należnych dzieciom i od tego czasu konsekwentnie się "przeprowadzała i w nim urządzała". O dziwo, dzisiaj Q-Wnuk bez problemów zaakceptował "swój" mniejszy pokój. 
Do rozmowy wniosłem konstruktywny wkład.
- To już będzie piąte miejsce do poważnego życia dla Q-Wnuka. - Ale nic dziwnego, skoro ma się taką Babcię i Matkę...
Ofelia, 
Mimo że odstaje od brata 
Z wiadomych przyczyn o trzy lata 
też w te klocki jest niezła, bo to będzie już jej czwarte. 
Z Żoną na gorąco stwierdziliśmy, że ona to na pewno na tym nie poprzestanie. Ta jej skłonność, żeby nie powiedzieć zamiłowanie do urządzania się, czyli do aranżacji wnętrz. Przecież górę w Tajemniczym Domu już mi dwa razy urządziła, nomen omen... 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Bez inhalacji.

ŚRODA (17.09)  - 17 września 1939 r. w Polsce rozpoczęła się okupacja sowiecka, która w niedługim czasie doprowadziła do ludobójstwa w Katyniu i masowych deportacji Polaków na wschód. Poza tym ta data to symboliczny początek trwałej utraty Kresów Wschodnich i pozbawienia Rzeczypospolitej niepodległości na kilkadziesiąt następnych lat.
 
No i dzisiaj wstałem o 06.50.
A spałoby się jeszcze. 
Rano przy Blogowych pisałem, a dopiero potem przeszedłem do onanu sportowego. 
Goście z dołu wyjechali przed 11.00. Ci od córki z zespołem Downa. Tak się złożyło, że gdy wyszedłem do pożegnań, w pierwszej ich fazie był tylko on. Przy powitaniu i później myślałem, że to taki typ a la ten z biblioteki, który na każde moje słowo, zdanie, odpowiada jak tamten, skinieniem głowy i ewentualnie adekwatną miną. A tu czekała mnie spora niespodzianka. Gość gadał ze swadą, dowcipem, inteligentnie i uśmiechał się przy tym. Pełen kontakt. Moja, a być może i jego przyjemność, trwała jednak krótko, bo do czasu pojawienia się żony z jakąś panią. Natychmiast umilkł i już się nie odezwał do wyjazdu. Z auta tylko skinął mi głową, znaczy "do widzenia". Wielka szkoda. Panie zaś "miło"  trajkotały co jakiś czas wybuchając śmiechem. Do naszych gości przyjechali na chwilę w odwiedziny i po nich ich znajomi z Niemiec Mieszkamy pod granicą z Luksemburgiem, by razem właśnie wybierać się na urodziny kolegi, o którym i o tej uroczystości chwilę wcześniej zaczął opowiadać ten "milczący" gość. Pań nie dopytywałem nie chcąc słyszeć standardów i miałkości. Może dlatego, że już wcześniej gościny słuchałem, zwłaszcza przy przyjeździe, i nieprzyjemnie zaczęła mi się kojarzyć z naszą Q-Gospodynią. Zdaje się, że podobny sposób bycia i inteligencja.
 
Mogłem spokojnie zjeść I Posiłek, a po nim rozpocząć oglądanie meczu Polska - Holandia, ostatniego w naszej grupie, rozgrywanego na Filipinach w ramach Mistrzostw Świata w Siatkówce. Obie drużyny miały już zapewniony awans do 1:8 finału (wcześniej Polska wygrała z Rumunią i z Katarem - obu nie oglądałem). Wygraliśmy 3:1. Nie graliśmy najlepiej, ale mimo tego i mimo tego, że Holendrzy grali bardzo dobrze, nasza moc była taka, że wystarczyło.
 
Po meczu relaksacyjnie wyszedłem w Uzdrowisko, żeby drobnymi zakupami dać sobie podstawy do przygotowania posiłków dla dwóch piesków - dla mnie i dla Pieska. Efekt był taki, że oba były zadowolone.
Popołudnie spędziłem nad logistyką mojego wyjazdu do Metropolii albo w okolice Sypialni Dzieci. Syn zwinie mnie na dworcu w dniu wyjazdu do Hamburga, albo przyjadę do Wnuków dzień wcześniej i przenocuję. Jak będzie, się zobaczy.
 
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Czytałem. 
 
CZWARTEK (18.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.30.
 
A co?! Kto zabroni emerytowi?!... 
Rano dwa Pieski zjadły I posiłek. Bez Pani. Całkiem sprawnie im to szło. W trakcie przygotowań i spożywania podglądałem końcówkę meczu Korea Open w Seulu rangi WTA 500 pomiędzy Igą Świątek a Rumunką Soraną Cirsteą. Iga wygrała 2:0.
Zaraz potem zabrałem się za sprzątanie dołu, za siebie i za Żonę. 
Goście przyjechali o 14.00, jak zapowiadali. Para lat 38-40. Według informacji obchodziła jakąś rocznicę ślubu. Żona wymyśliła, żeby na "dzień dobry" zaznaczając ten fakt, w talerzu umieścić śliwki od Sąsiada z Lewej (uraczył nas całą skrzyneczką) i nasze czarne winogrona w formie takiego drobnego prezentu od gospodarzy. Ja od siebie dodałem bez żalu jeszcze pięć pięknych pomidorków. Gościna doceniła i podziękowała, on coś tam mruknął. W ogóle według mnie było dziwnie. Po pierwsze, nie wyglądali mi na małżeństwo, więc z tą rocznicą z jej strony mógł być taki pic. Jacyś tacy niedopasowani, bez stosownej aury, ona nadrabiająca miną, on wręcz odwrotnie. Jeśli jednak nim byli, to:
- ona mogła mu w prezencie taki wyjazd zafundować (nieważne, kto płacił) na zasadzie niedźwiedziej przysługi (polski frazeologizm - pochodzi z bajki o niedźwiedziu, który usiłował przepędzić muchę z czoła pustelnika, ale zamiast tego zabił go, uderzając kamieniem). Facet bronił się rękami i nogami, ale nie dał rady. Mogło mu nie pasować miejsce i sam pomysł wyjazdu,
- a jeśli nawet, to może myślał, że kluczyki odbiorą w skrzyneczce bez uciążliwej obecności gospodarza,
- mógł być wnerwiony stylem jazdy żony, na przykład. Bo był pasażerem,
- wreszcie wyraźnie był wybudzony po podróży, bo był pasażerem, a chłop niewyspany to zaraz na drugim miejscu po "chłop głodny". 
Wszystko to razem wyglądało u niego na naturalną gburowatość, u niej na nienaturalne zachowanie, które nazwałbym wyparciem (W psychologii wyparcie <represja> to nieświadomy mechanizm obronny, który polega na usunięciu z świadomości lub niedopuszczeniu do niej bolesnych, zagrażających lub lękowych myśli, uczuć, wspomnień czy popędów. Choć początkowo chroni przed cierpieniem, długotrwałe wyparcie może prowadzić do napięcia psychicznego, zaburzeń lękowych, depresji i problemów w relacjach, a wyparte treści mogą powracać w postaci niekontrolowanych reakcji lub obsesyjnych myśli). Oczywiście w temat się nie wgłębiałem.
 
Całe popołudnie miałem dla siebie. Pisałem i zrobiłem trzy posiłki - dla Żony ozdrowieńczy bulionik, dla piesków standardy, z których oba były zadowolone. I oporządzałem wieczór, bo drobiazgów nazbierało się bez liku.
Po wszystkim mogłem spokojnie oddać się onanowi sportowemu i wieczorem, już w łóżku, poczytać. 
 
PIĄTEK (19.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Od razu zabrałem się za onan sportowy. 
Novum poranka polegało na tym, że przyszła Żona. A to dobrze rokowało. Oczywiście z tego względu musiałem zmienić moje ostatnie poranne przyzwyczajenia, ale podołałem. W kulminacyjnym momencie sam się sobie dziwując podzieliłem uwagę na pięć. A przecież ja podzielności uwagi nie mam. Więc w trakcie przygotowywania trzech różnych pierwszych posiłków jednocześnie pożegnałem wyjeżdżających z góry gości i odebrałem od nich mieszkanie Ależ tu macie państwo pięknie i jak czyściutko! oraz przyjąłem listonosza.
Tym bardziej z największą przyjemnością, gdy już wszystko miałem podomykane, w ogrodzie przy pięknej pogodzie i przy książce delektowałem się swoim posiłkiem. Humor dodatkowo poprawiał mi czekający mnie mecz pomiędzy Igą Świątek a  Czeszką, Barborą Krejcikovą, której styl grania podziwiam.
W Seulu lało. Mecz został przełożony aż na jutro na 05.00 naszego czasu. To spokojnie zabrałem się za przygotowanie góry. Odwaliłem całą robotę za siebie i za Żonę. Nowi goście dopytywali w korespondencji, kiedy najwcześniej mogliby przyjechać Bo my tylko zostawilibyśmy auto i od razu poszlibyśmy na spacer..., więc zaproponowaliśmy im 13.00. O 14.00 napisali (miło...), że się nie wyrobili i że będą o 15.00. Czy mnie to dziwiło? Byli o 15.30.
 
Kolejna dziwna para. Oboje lat 30+ z ośmioletnią córką. Jakby wycofani w sobie, odpowiadający krótkimi słowami, w porywach krótkimi zdaniami. Skoncentrowani w sposób nienaturalny na tym, co mówię, aż w jakimś sensie dla mnie nieprzyjemny, bo bez cienia luzu, wszystko na makabrycznej powadze. On lustrował, dosłownie, całe mieszkanie omiatając wzrokiem każdy szczegół, a zwłaszcza... ściany i sufity. Tłumaczyłem sobie, że może jest malarzem pokojowym i z zawodowego przyzwyczajenia ocenia jakość malowania. Akurat tak się złożyło, że całe górne mieszkanie malowałem ja, więc trochę tą jego postawą się stresowałem. A może mieli zwyczajną arachnofobię? Tu mogłem być spokojny, bo zawsze przy sprzątaniu zaglądam w dolne i górne kąty i z lubością te ciągle  pojawiające się gnoje zasysam do odkurzacza.
Jej w kontakcie praktycznie nie było, tak intensywnie koncentrowała się na córce. Dziecko miało ewidentną downowską skazę. Ale gdy w trakcie oprowadzania miałem okazję siłą rzeczy przyglądać  się rodzicom, czułem że z nimi pod tym względem też jest coś nie tak. 
 
Po południu Żona po raz pierwszy od kilku dni zrobiła II Posiłek. Nice!... To był jednak spory dla niej wysiłek, więc zaraz potem wróciła na górę, a ja poszedłem sam z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi. Bydle nie chciało bez Pani iść, bo ta nieopatrznie w holu go w drogę wyprawiła zakładając mu obrożę i smycz oraz zagadywała przyjaźnie. Piesek więc miał wszelkie podstawy do domniemywania, że spacer odbędzie się we troje. Do końca Pięknej Uliczki co 2-3 metry zatrzymywał swoją masę, oglądał się za siebie, po czym ostentacyjnie patrząc na mnie wyraźnie dawał mi do zrozumienia Dalej nigdzie nie pójdę! Musiałem stosować irytującą metodę werbalno-szarpalną, co powodowało, że Piesek czując wkurw Pana tym bardziej się zapierał. Ale, gdy dotarliśmy do końca, się poddał. Wreszcie chyba ocenił, że Pani naprawdę nie będzie, a walka z Panem nic już nie da. Dalszy spacer dla obu strony był  przyjemny.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna
 
SOBOTA (20.09)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Od piątej oglądałem zaległy mecz. Iga wygrała 2:0. A potem przedłużyłem sobie, za przeproszeniem, onan sportowy. A potem znowu go sobie przedłużyłem, za przeproszeniem, bo już o 10.00 Iga rozgrywała kolejny mecz, półfinał z Australijką Mayą Joint. Iga wygrała 2:0.
W czasie oglądania (wyniosłem się do sypialni, żeby Żona miała na dole komfort) bezczelnie zadzwoniła Pasierbica. Całe szczęście, że miałem możliwość zatrzymania transmisji. Wczoraj podpisali umowę rezerwacyjną w dwie strony, jako sprzedający i jako kupujący. Pewne klameczki pozapadały.
 
Było tak pięknie i było tyle czasu, że postanowiliśmy z Żoną wyjść do Zdroju. W ramach powrotu do sił i do normalności. Przystanek zrobiliśmy w Galaretkowej. 
Żona w żaden sposób nieprzymuszana przeze mnie chciała wracać do domu. Bo umowa była taka Ale nie będziesz mnie ponaglał i pospieszał w związku z meczem? Nie musiałem tego robić, bo czasu było aż nadto. Dość powiedzieć, że gdy wróciliśmy, do meczu 1/8 finału Polska - Kanada miałem jeszcze pół godziny. To w dużym komforcie wyniosłem się na górę do sypialni. Polska wygrała 3:1. 
 
Po II Posiłku wstępnie pakowałem się na jutrzejszy wyjazd na spotkanie klasowe i do Brata. 
Wyjazd stał pod znakiem zapytania. Doskonale wiedziałem, że Żona w obliczu przeziębieniowych kłopotów, o nim zapomniała. A ja jej nie chciałem przypominać, żeby nie dokładać. W poważnym stopniu pogodziłem się z faktem, że nigdzie nie wyjadę i że no trudno. Ale gotowy musiałem być. Dopiero po spacerze we troje do Uzdrowiska Wsi o tym przypomniałem. Brałem pod uwagę:
- odwołanie wyjazdu już dzisiaj i zawiadomienie o tym Kolegi Kapitana i Brata, 
- odwołanie wyjazdu jutro rano, na ostatnią chwilę,
- wyjazd na ostatnią chwilę, po przygotowaniu dolnego mieszkania. 
Najbardziej prawdopodobna według Żony była wersja trzecia.
 
Dzisiaj Konfliktów Unikający wrócił ze swoimi dziećmi (Teatralna i Misiek) znad Balatonu. I dzisiaj Nowi w Pięknej Dolinie przysłali pozdrowienia i zdjęcia z Juraty. Wyrwali się... 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna
 
NIEDZIELA (21.09) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od rana zająłem się  onanem sportowym. 
Wczoraj późnym wieczorem przyszły mmsy od Syna. Obejrzeliśmy dopiero dzisiaj rano. Z Wnukiem-III pozdrawiali z Diablaka, czyli z Babiej Góry. 
- A Chłopiej Góry nie ma. - pisał Syn. - Dyskryminacja!
Pękałem ze śmiechu. Nie z tego, tylko z wyglądu Wnuka-III. To, że rośnie przystojniak to jedno, ale to że sypnął mu się wąs, to drugie. I właśnie ten wąs powodował, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, ilekroć spoglądałem na zdjęcia. A łatwo było go dostrzec, bo pogodę mieli piękną i twarze do fotografii były idealnie oświetlone.
Potem pisałem. W poniedziałek wrócę z Rodzinnego Miasta, więc znowu będę czuł na plecach publikacyjny oddech. Bo ostatecznie stanęło na wersji trzeciej - mojego wyjazdu  na ostatnią chwilę.
Goście z dołu, ta para, co to obchodziła rocznicę ślubu, przy pożegnaniu okazała się bardziej do ludzi, zwłaszcza on. Może dlatego, że przy tak pięknej pogodzie mogli zostawić auto do 14.00 i jeszcze w pełni skorzystać z Uzdrowiska. A może  byłem niesprawiedliwy?...
Goście z góry, ci ze skazą, również wyjechali. Tu nie  było żadnego problemu, bo kolejni mieli przyjechać dopiero we w wtorek. 
Natychmiast rzuciłem się do sprzątania dołu. Wyrobiłem się na tyle, że Żonie zostały drobiazgi, akurat na jej aktualne siły. Po czym zjadłem zrobiony przez nią I Posiłek, dopakowałem się, odgruzowałem na 40% i trzy minuty po południu ruszyłem w drogę do Rodzinnego Miasta. Bardzo przyzwoicie. 
 
Ruch, mimo niedzieli, był nadspodziewanie duży. Zadzwoniłem do Kolegi Kapitana, że mogę odrobinę się spóźnić i do Brata, że po przyjeździe w ogóle do niego nie zajrzę, tylko zostawię auto pod blokiem, zamówię taksówkę i pruję na spotkanie. 
- To ja idę spać. - zakomunikował. 
Zapowiedziałem mu, że wcześniej, jak 17.00 może się mnie nie spodziewać. 
Taksiarz okazał się facetem o rok młodszym, więc na całej trasie omówiliśmy tamte nasze czasy i wszystkie wspólne miejsca, w których się wychowywaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów. Facet podziwiał, że ciągle stać nas na to, że się spotykamy. 
 
Było nas trzynaścioro. Całkiem nieźle. Po raz pierwszy w historii więcej chłopów (7) niż bab. Z takich dotychczasowych żelaznych obecnych nie dojechała z różnych przyczyn koleżanka i kolega, więc można cały czas liczyć na piętnastkę. A gdyby stawili się ci wszyscy, którzy wiedzą o naszych klasowych spotkaniach, ale od jakiegoś czasu się nie pojawiają, to nawet mogłoby być nas dwadzieścioro dwoje.
Siedzieliśmy tradycyjnie w tym samym hotelu i w tej samej sali blisko cztery godziny przy wodach i zamówionych posiłkach. Tylko jedna z koleżanek i ja (zawsze tak robimy) zamówiliśmy piwo. Koleżanka Przewodnicząca kolejny raz sprawdziła obecność korzystając z naszego dziennika z ostatniej klasy, Kolega Kapitan tradycyjnie porobił dziesiątki zdjęć, a na deser, oprócz "normalnie" i oficjalnie zamówionych, Koleżanka Przewodnicząca tradycyjnie zaserwowała i tradycyjnie ten sam pyszny tort. A przy rozstaniu się chętni dostali jeszcze na wynos, ja dla Żony, którą większość zna, bo przecież dwa zjazdy klasowe odbyły się w Naszej Wsi. Nie muszę dodawać, że gadkom nie było końca. I o dziwo nawet tym razem niewspomnieniowych.
Pod dom Brata zawiózł mnie jeden z kolegów. 
Szybko się wszystko skończyło. Dobrze, że udało mi się być na naszym kolejnym spotkaniu. Brakowałoby mi... 
 
U Brata zrobiliśmy sobie taki Nieokrzesany Bal Murzynów. Z racji upału siedzieliśmy w podkoszulkach i gaciach przy Pilsnerze Urquellu i przy transmisji ekstraklasowego meczu. My specjalnie niczego nie chcieliśmy od życia i nie chcieliśmy, żeby życie chciało coś od nas. Po prostu panował totalny luz, pojawiał się kolejny Pilsner Urquell, mecz bardziej stanowił świetne tło tego całego męskiego bajzlu, a Brat dodatkowo pokazywał mi różne fragmenty innych wydarzeń sportowych i przede wszystkim nadawał.
- Wiesz, ja lubię, gdy ty przyjeżdżasz, bo tobie nic nie przeszkadza i niczego się nie czepiasz... 
- No, nie przeszkadza mi, a poza tym to jest twoje mieszkanie...
- To powiedz to naszej Siostrze...
Faktycznie, Brat robił jakieś porządki w mieszkaniu, jakąś inwentaryzację zmierzającą do wypieprzenia zbędnych rzeczy, a wiadomo, że wtedy musi powstać mniejszy, czy większy bajzel. No, i gdyby była Siostra...
Spać poszliśmy jakoś tak po 23.00. 
 
PONIEDZIAŁEK (22.09) - Początek Astronomicznej Jesieni.
No i  dzisiaj wstałem o 07.30.
 
Nie słyszałem, że Brat już krząta się w kuchni, więc postanowiłem się męczyć w łóżku jeszcze przez pół godziny, do czasu zapowiedzianego wczoraj mojego terminu pobudki. Na szczęście Pasierbica przysłała smsa, wiec miałem pożywkę i zajęcie.
Wpłynął do nas zadatek od pani Kupującej i Q-Zięć przelał zadatek Sprzedającym... także módlcie się :) :):). (zmiany moje) 
Mnie dwa razy nie trzeba było powtarzać. 
Matko! Już od razu zacząłem, chociaż jestem w Rodzinnym Mieście :) Po spotkaniu klasowym :) O 10.00 wracam do domu. Przyjazd w okolicach południa. Wtedy stanę obok Matki i zaintonuję modlitwę śpiewną "Boże łaskawy, dopomóż Krajowemu Gronu Szyderców i tym  malutkim, niewinnym dzieciom, aby w tym roku przy jak najmniejszym stresie przeprowadzili się z pięknej (...) na jeszcze piękniejszą (...). A będziemy Cię wysławiali na wieki! Amen. (zmiany moje)
Dużo minęło, nim Pasierbica odpowiedziała.
- O matko ): aż się przeraziłam :) Ale jakby miało zadziałać... :))) 
 
Przy porannych sypankach długo z Bratem wspominaliśmy nasz dom rodzinny i nasz mały świat mieszczący się wzdłuż głównej ulicy, na przestrzeni maksymalnie 200 metrów, na której było wszystko potrzebne do życia. Potem Brat mi zrobił jajecznicę na maśle i na pomidorach.
- Ty jesz bez chleba? - upewnił się po raz pięćdziesiąty ósmy.
- Tak. - I bez bułek, czyli bez pieczywa... - zapobiegłem dalszym pytaniom.
Na drogę dostałem cztery butelki Pilsnera Urquella. 
- Wiesz dostałem potężną dostawę z Czech. - Część mam w domu (pokazał Zatecky'ego i Złotego Bażanta), a część w samochodzie. - No, ten Pilsner Urquell..., ja wiem, że on jest dobry, ale wolę inne. - A ty w nim gustujesz...
Jeszcze raz umówiliśmy się na najbliższą sobotę i ruszyłem w drogę. Po dwóch godzinach byłem w domu. 
Od razu chciałem, żeby dopadła mnie codzienność. Więc sam pojechałem na zakupy oraz zawiozłem i odebrałem pranie. Po powrocie zabrałem się za pisanie. I dopiero po nim zdałem Żonie relację z mojego pobytu w Rodzinnym Mieście. Aż trudno było uwierzyć, że wyjechałem raptem wczoraj w południe.
 
Przed II Posiłkiem i po nim trochę czasu zajął mi onan sportowy,  ale przede wszystkim dominowało pisanie. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Jednoszczekiem na bezczelnego. We wtorek rano szykowałem jej jedzenie, ale najpierw wymusiłem na niej wyjście do ogrodu na ponocne sikanie. Ponieważ gotowa pełna miska nie mogła jej "zejść z oczu", migusiem zrobiła co trzeba i pędem rzuciła się do domu. Co z tego, że szedłem zaraz za nią, skoro przymknięte drzwi tarasowe mocno ją uwierały, więc ponaglająco się wydarła. Na zakręcie oczywiście wpadła w poślizg i zbierała tylne łapy, ale ciekawe, bo w innych sytuacjach mocno by to ją zdeprymowało. A tu nic...
Godzina publikacji 18.12.
 
I cytat tygodnia:
Kiedy ludzie są tego samego zdania co ja, mam zawsze wrażenie, że się pomyliłem. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny
 
 
 
 

poniedziałek, 15 września 2025

15.09.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 286 dni.
 
WTOREK (09.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Po porannym rozruchu od razu zabrałem się za cyzelowanie. 
Wczoraj po publikacji jeszcze trochę się działo. 
Gdy byliśmy na spacerze z Pieskiem w Uzdrowisku Wsi, najpierw zadzwoniła Siostra. Przeżywała nasz przyjazd i musiała mi opowiedzieć, kto i gdzie będzie spał. Słuchałem cierpliwie, bo trudno było nie zrozumieć. No, i okazało się, że Siostrę przez 9 dni męczył covid, o czym dopiero się dowiedziała przy okazji pobrania próbek krwi w celu monitorowania jej białaczki. To smutne, że do końca nie mogłem jej wierzyć.
- Covid wraca! - teatralnym głosem dla podkreślenia rangi wypowiedzi i "tragedii" powtarzała. - W Polsce jest już 5 tysięcy zachorowań!...
W końcu musiałem ją opieprzyć, żeby nie powtarzała medialnych głupot i nie nakręcała. Trochę się spłoszyła. Siostra to taki przedstawiciel większości społeczeństwa, która chłonie bezrefleksyjnie medialną papkę, "sensacje", wierzy w nie i utwierdza w tych racjach siebie i usiłuje wszystkich naokoło, którzy są podatni na... , wierzą... i usiłują... Takie manipulowalne i sterowalne olbrzymie towarzystwo wzajemnej adoracji. Wkurzyłem się, a jeśli brat się wkurza, to siostra się płoszy.
- A może wiesz, ile osób w tym czasie zachorowało na grypę, albo ile odnotowano nowo odkrytych  przypadków raka? - Czy ktoś mówi o epidemii, albo że coś wraca?! - podniosła mi ciśnienie. 
W ostatnich kilku miesiącach mnie samego dotknęły wiadomości o pięciu takich przypadkach, więc o czym mówimy?
A propos nowotworów, chociaż brzmi to co najmniej  głupio. Po moim wcześniejszym, przypominającym się smsie, zadzwonił kolega ze studiów, Maniek, ten, z którym i z jego żoną widzieliśmy się  ostatnio w Uzdrowisku. Minął tydzień od jego operacji, a w szpitalu poleży jeszcze z tydzień Bo babrze mi się wokół drenów... 
- Ale czuję się dobrze...
Przegadaliśmy wszystkie szczegóły jego sytuacji i umówiliśmy się, że po zjeździe wyślę mu kompletne, ze zdjęciami, sprawozdanie ze zjazdu. 
Wieczorem "oczywiście" obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
 
W trakcie I Posiłku zadzwonił kolega ze studiów. A ja takich telefonów na godziny przed zjazdem bardzo nie lubię. Przeczucie mnie nie myliło. Był z żoną (oboje regularnie przyjeżdżają na zjazdy) w Stolicy i chyba coś tam złapał. 
- Podejrzewam, że to może być covid.
Do dupy z taką robotą! Umówiliśmy się, że wieczorem zadzwoni i powie, czy jest szansa, aby przyjechali jutro. Jego żonie nic nie było.
 
Po I Posiłku wybrałem się do Serca Zdroju. Przygotowania do naszego zjazdu trwały w najlepsze, a moja obecność przysłużyła się szefowej kuchni i pani menadżer. Uspokajałem je, że wcale nie będzie ciasno, bo nasz rocznik jest mobilny, nie ma tak, że wszyscy w jednym momencie zasiądą i tak będą siedzieć i siedzieć przez pierwszy dzień w trakcie grilla i dnia drugiego, w czasie balu.
- My się ciągle miotamy, przemieszczamy, tańczymy... - W trakcie śniadań nie będzie tak, że wszyscy w jednym momencie się pojawią. - Może tylko na początku balu, przy podawaniu głównych dań będzie kumulacja zajętości, ale to za chwilę się skończy, więc luz... 
 
Stamtąd zaplanowałem wycieczkę na... basen. Ten sam, co poprzednio. W przedbasenowej  "recepcji" z daleka ujrzałem wianuszek ludzi. Bardzo to mi się nie spodobało. Na miejscu doliczyłem się z 15 osób.
Postanowiłem zrezygnować, ale co mi szkodziło głośno zapytać. Najpierw tych z kolejki.
- Państwo wszyscy na basen?
Patrzyli na mnie, jakbym zerwał się z choinki i słusznie, bo niby dokąd. Niektórzy raczyli potaknąć.
- To dlaczego państwo nie wchodzicie? 
- Bo puszczają o pełnej godzinie...
Moje zdziwienie skierowałem do pani recepcjonistki.
- A poprzednim razem, gdy wchodziłem, to mogłem o dowolnej porze...
Pierwszy zareagował facet z kolejki, kumaty. 
- A, pan prywatnie. - To może pan wchodzić, bo my czekamy na gimnastykę.
Drugi obok zaraz też zareagował.
- Trzeba stać w kolejce! - oburzył się. - Wszyscy stoją!...
Zignorowałem go i złożyłem jego zachowanie na karb niekumatości lub/i głuchoty, lub/i polskiej wredoty, czyli specjalnej formy życzliwości. 
(pochodzenie tego frazeologizmu można wyśledzić w dawnych praktykach związanych z prowadzeniem rachunków i zapisków. „Karb” to termin, który w przeszłości oznaczał nacięcie lub znak na drewnie, które służyło do zapisywania ilości lub wartości. W czasach, gdy papier był rzadkością, a umiejętność pisania nie była powszechna, karby na drewnie były popularnym sposobem prowadzenia rachunków. Dlatego też „złożenie czegoś na karb” oznaczało przypisanie tego do konkretnego rachunku lub przyczyny).
Wreszcie zareagowała pani recepcjonistka. Okazało się, że ta kolejka to do drugiego basenu A pan może wchodzić do tego pierwszego! Dałem karnet do odcięcia kolejnego kuponu.
- A dlaczego nie ma tutaj pieczątki? - zareagowała dość ostro chyba dla podniesienia rangi swojego miejsca pracy i wyraźnie przyzwyczajona do pomiatania kuracjuszami.
- Nie wiem. - odparłem zimno. - Ja pieczątek nie stawiam.
Błyskotliwość odpowiedzi i jej bezczelność niespotykana przecież u kuracjuszy panią skutecznie przytkała. Postawiła pieczątkę i odcięła kupon. Dalej się nie odzywała widząc, że wchodzę drugi raz, więc wszystko wiem.
Było jak poprzednio - maksymalnie 9 osób, a pod koniec nawet tylko cztery. Z poprzednich pobytów wyciągnąłem stosowne wnioski, więc nie było żadnych dyskomfortów. Naszła mnie jednak pewna śmieszna refleksja, która się nie pojawiła poprzednio wobec innych dominujących wrażeń. Otóż zauważyłem, że tylko ja spośród pozostałego grona pływających i biczujących się mam problem z utrzymaniem pozycji przy biczach. Swoją siłą odpychały mnie, miałem trudności z utrzymaniem konkretnej pozycji i musiałem walczyć starając się przytrzymać barierek przy ścianach basenu. Byłem za lekki. Pozostali, bez względu na płeć, stali przy biczach, każdy przy swoim, niczym opoka, niczym kuracjuszowa skała, z racji swojej masy nic nie robiąc sobie z siły uderzeń.
Wychodząc postanowiłem, że nie będę przychodził o pełnej godzinie, żeby niczego nie składać na karb... No, i że, mimo wszystko, nadal będę lekki.
 
W domu zabrałem się za odgruzowanie. Na 80 %. I nawet trochę popisałem, ale tuż po 14.00 byłem już z powrotem w Sercu Zdroju. Pojawili się pierwsi nasi. Po 15.00 cudem udało mi się wyrwać do domu. Nie żebym był zatrzymywany, ale sam się zatrzymywałem. Bo powitaniom i pierwszym gadkom nie było końca. 
W domu po skromnym II Posiłku oczekiwaliśmy gości. Mieli być około 15.00. O 16.00 za zgodą Żony zatelefonowałem z uprzejmym pytaniem Kiedy państwo będziecie, bo my akurat dzisiaj...
- Za 20 minut. - usłyszałem miły, uprzejmy, chłodny i irytujący głos młodej pani.
Byli o 16.20 i nadal działali mi swoim sposobem bycia na nerwy. 
Żona miała na ten temat podobne zdanie. 
- To taka sztuczna ich grzeczność, taka sklepowa, komiwojażerowa, usługowa...
Szybko, bo o 16.30 udało się nam wyjść do Serca Zdroju i wejść od razu w środek samego młyna. Większość już przyjechała, a nieliczni maruderzy mieli pojawić się za chwilę. Zaskoczyło mnie Małżeństwo z Budapesztu ze Stypendialnego Miasta (sprzeczności nie  ma). Przyjechali w komplecie. Facetka z Budapesztu broniła się przed jakimikolwiek powitaniami, które spontanicznie mogły przerodzić się w przytulania, obejmowania, uściski, czego jej trzy żebra na pewno by nie wytrzymały. A przywiózł ich syn, środkowy spośród trójki rodzeństwa, którego pamiętałem, o, takiego..., a teraz drągal, który to z kolei pamiętał mnie z jakiejś sceny z dzieciństwa, która z niewiadomych powodów utkwiła mu w głowie.
- Nie tańczę! - Facetka z Budapesztu od razu przypomniała i zaznaczyła, żeby nikomu, a zwłaszcza mnie nie przyszły do głowy jakieś głupie pomysły. 
 
Panował ogólny chaos rozłożony na kilka miejsc. Głównym był taras, gdzie grillowe szefostwo objął Saperski Menadżer. Osobiście przygotowywał potrawy i je serwował. Cały zaś pozostały personel Serca Zdroju pilnował, żeby niczego nie brakowało.
Do końca pobytu niczego nie jadłem. W sposób nieskrępowany piłem tylko Pilsnera Urrquella i miotałem się od grupy do grupy.
- Bo jadłeś w domu II Posiłek... - przypomniała Żona, gdy ja podziwiałem kolejną jej dokładkę.
Nie chciało mi się przypominać, że zjadłem symbolicznie, bo przecież czekał na mnie grill. 
Panował rejwach rozmów. Bo podstawą każdego zjazdu jest to, aby się spotkać i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać... Reszta jest zawsze tłem, chociaż wiadomo, że przyjemniej się to robi przy karkówce, piwku i winie nie wspominając balowego szampana, tortu i tańców.
Po raz pierwszy w historii zjazdów doszło do tego, że w jego pierwszym dniu nie było gitary, smyczka i śpiewów. Ludzie chcieli się nagadać.
W międzyczasie Żona wyszła do domu, aby wypuścić Pieska, po czym wróciła. O 23.00 oboje się ulotniliśmy. Nie wiedzieliśmy, co działo się dalej i jak długo, ale zasypialiśmy usatysfakcjonowani. Początek wypalił.
 
Dzisiaj o 21.52 na moją prowokację zareagowała Texanka. Oznaczało to, że czyta bloga i robi to na bieżąco.
Witaj Emerycie! Dziękuję bardzo za pozdrowienia,;odpowiadam dzisiaj bo czytam Twój blog z małym opóźnieniem.Niezmiernie ubawił mnie opis korzystania z sanatoryjnego basenu....Czytałam również wszystkie Zjazdowe meldunki i teraz o mojej 14:30 jestem z Wami na "grillowaniu" i myślę jak się dobrze bawicie. Dla Ciebie i Żony przesyłam specjalne podziękowania i uznanie za organizację Zjazdu.  Żałuję,że nie mogłam dojechać, jakoś tak wyszło...  Proszę o przekazanie pozdrowień i uścisków dla koleżanek i kolegów, wspaniałej zabawy a zdrowie będę piła winem z Californii bo piwo złe...    Do usłyszenia...Texanka
(zmiany moje; pis. oryg.) 

ŚRODA (10.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.10.
 
Zaraz potem Żona.
Zrobiliśmy krótki poranny rozruch przy Blogowych, ale na śniadanie do Serca Zdroju poszedłem sam. Żona doszła o 11.00. Z  racji głównego organizatora i z racji osobistego charakteru przywłaszczyłem sobie status kulturalno-oświatowego. Zaproponowałem więc, że o 11.05 zbieramy się przed wejściem głównym, aby zrobić zbiorowe zdjęcie A potem zapraszam wszystkich pod moją opieką na godzinny niespieszny spacer po Uzdrowisku.
Aplauz był duży i wszyscy chcieli. Tacy to ludzie. 
- W połowie spaceru zatrzymamy się w kawiarnio-restauracji Panoramiczna na piwku i innych napojach, by odsapnąć, posiedzieć, pogadać i popodziwiać. 
Aplauz był jeszcze większy. Tacy to ludzie.
Gdy czoło pochodu w osobach mojej, Żony i kilkorga koleżanek i kolegów docierało do pierwszego miejsca zbiórki, jego koniec zdaje się dopiero startował spod Serca Zdroju. Wszystko przez niekończące się gadki, które przesłaniały wszystko, nawet szybsze przebieranie nogami. Cały więc peleton, 58 osób, był rozciągnięty na przestrzeni około 300. metrów w różnych grupach z zachowaniem kontaktu wzrokowego, co zapobiegło pogubieniu się.
Do mety, do Panoramicznej, dotarło ostatecznie 55 osób. Dla kolegi, który prawie trzy lata temu miał udar, ale na poprzednim zjeździe w Rybnej Wsi był i teraz też przyjechał bez specjalnych problemów, trasa ta okazała się za długa i za trudna. Stąd z dwoma innymi wrócił do Serca Zdroju. 
Według Żony, która w tamtym momencie otwierała czoło peletonu, nie było osoby, która by nie wszedłszy na taras restauracji się nie zachwyciła. Panorama Uzdrowiska, słoneczko i cały taras dla nas. Bo to poza sezonem, środek tygodnia i w związku z tym... jedna kelnerka. A tu nagle ponad 50 osób. Katastrofa... mogłaby być. Ale nie była. Bo nikomu się nie spieszyło. Poza tym szef, który akurat był na miejscu stanął przy nalewaku i dodatkowo kazał płacić później, żeby usprawnić obsługę, bo primo Najpierw trzeba spragnionemu gościowi podać jak najszybciej coś do picia, a potem, secundo, kazać płacić. Co to znaczy mądry szef i prywatny biznes.
Siedzeniu i...gadkom zdawało się nie być końca. Nikomu nie chciało się ruszać. Musiałem brutalnie zainterweniować.
- Za 15 minut wyruszamy w dalszą drogę!
Nikt nie protestował. Tacy to ludzie. 
 
Przeprowadziłem grupę obok kościoła schodami w dół i bulwarem wzdłuż Bystrej Rzeki doszliśmy do głównego pasażu. Tu wycieczka się kończyła. Cześć udała się w prawo do knajp przez nas poleconych (Lokal z Pilsnerem I, Lokal Bez Pilsnera Urquella i Lokal z Pilsnerem II), a część w lewo do Serca Zdroju. Tak się złożyło, że z tej drugiej części wyodrębniła się grupa 13 osób, która by bardzo chętnie obejrzała Tajemniczy Dom. Tedy poszliśmy na kolejną wycieczkę. Miotaliśmy się po całym domu, po ogrodzie i po szklarni. Koleżankom i kolegom zaserwowałem tylko trzy tajemnicze przejścia. W szklarni Wielki Woźny na moich oczach, na bezczelnego, bez pytania, zerwał pięknego pomidora i go zżarł, również na moich oczach, więc z szoku zaniemówiłem, a potem w domu, gdy wszyscy zasiedli na narożniku (pierwsze takie pełne obłożenie) ujrzałem pięknego pomidora leżącego tuż przed Australijką. Normalnie go cichcem ukradła. Tłumaczyła się mętnie, że to do jakiegoś zdjęcia czy jakoś tak. Tra la la la i tu mi tramwaj jedzie... Tacy to ludzie.
Czułem się dziwnie widząc i czując, a przede wszystkim nigdy nie podejrzewając, że będziemy gościć moje koleżanki i kolegów ze studiów, w układzie dość surrealistycznym, na dodatek z całej Polski, z Niemiec i z Australii. Gdy wszyscy wyszli, nadal nie wierzyłem. 
 
Postanowiliśmy trochę odpocząć. A więc niedługa drzemka, delikatniutki II Posiłek, odgruzowanie na 40 % i już o 17.40 byliśmy w Sercu Zdroju. Pierwotnie ustalenia ze Złotym Miasteczkiem i twórcami okolicznościowego tortu mówiły, że zostanie on dostarczony na godzinę 17.00. Ale twórcy, bo tak trzeba ich nazwać, zachowali przytomność umysłu i zadzwonili dzisiaj dość wcześnie z pytaniem, czy Serce Zdroju ma warunki lodówkowe, aby taką kolubrynę na 60 osób móc przechować Bo jeśli nie, to tort musi iść od razu pod nóż! 
Serce Zdroju takiej lodówki nie miało.
- To na którą godzinę ma być faktycznie?
- Na 19.00. - odpowiedziałem.
- To my dostarczymy na 19.00. - I od razu musi iść pod nóż!...
Kurczę, naprawdę profesjonalizm wielu osób potrafi mnie zaskoczyć. 
 
Uroczystość drugiego dnia zaczęliśmy o 18.00. Zgodnie z planem. Udało się pomieścić wszystkich w jednej sali konsumpcyjnej, bo ostatecznie zasiadły w niej 52 osoby. Te sześć z różnych względów musiało wcześniej wyjechać.
Udało się uniknąć pewnego błędu z poprzedniego zjazdu, kiedy to ilość jedzenia była masakryczna, na jakąś podwójną liczbę uczestników. Zasługa nasza, Żony i moja, oraz Saperskiego Menadżera, który z niejednego saperskiego pieca chleb jadał. Więc na początek podano tzw. drugie danie i to... był koniec.
Do dyspozycji głodnych lub niedojedzonych był bogato zaopatrzony stół szwedzki. Pięknie, biorąc pod uwagę, że o 19.00 wszyscy przeszli do sali tanecznej na kulminację uroczystości.
Tort, który wjechał, taki z oprawą chemiczną, zrobił na wszystkich wrażenie. Cóż z tego, skoro biedny szedł od razu pod nóż. Przy szampanach zaczęliśmy część kulminacyjną. Powitałem wszystkich, podziękowałem całej ekipie Serca Zdroju za niezwykle sympatyczną, profesjonalną i bezstresową współpracę I niniejszym nasz kolejny zjazd Uzdrowisko'2025 uważam za otwarty, co spowodowało wybuch śmiechu. Potem Petrochemiczka przekazała pozdrowienia od koleżanki, która musiała odwołać swój przyjazd ze względów zdrowotnych i która wolała, aby to zrobiła właśnie ona bojąc się 
Moich inklinacji 
Do konfabulacji.
Resztą pozdrowień, w sumie od dziesięciu osób, zająłem się ja.
 
Ten moment za chwilę, kiedy już pewien stres otwarcia schodzi, kiedy krąży szampan, a tort nieuchronnie idzie pod nóż, jest zawsze tym, w którym odpowiadamy sobie na pytanie Co robimy z następnym zjazdem? Już dzisiaj w trakcie zbiorowego zdjęcia, gdy wszyscy byli w kupie, rzuciłem hasło Następny zjazd robimy w Kazimierzu Dolnym! Natychmiast zrobił się głośny i pozytywny ferment z przyklaskiwaniem pomysłowi. Wyjaśniłem wszystkim, że on sam powstał, gdy mniej więcej miesiąc temu w Uzdrowisku był Maniek z żoną. On sam nie był za bardzo przekonany Bo to strasznie daleko!
Argument momentalnie przepadł i nikogo nie wystraszył.
Teraz jeszcze raz wracam do Kazimierza, bo co prawda rano był aplauz, ale nie chciałbym, żeby kilkoro krzykaczy o mocnych głosach zakrzyczało resztę "na tak", a ta reszta nie musi być wcale do Kazimierza przekonana. - Decyzję więc musimy podjąć teraz. - oznajmiłem przy szampanie.
Wszyscy byli za, co więcej nie było żadnego głosu sprzeciwu.
Od razu przeszliśmy do konkretów, bo to tacy ludzie.
Najpierw powstał dylemat, czy zjazd ma się odbyć za rok, czy za dwa lata. Oczywiście od razu powstały dwie frakcje - tych, którzy byli "za rok" Bo wymieramy, chociaż tego argumentu dosłownie nie używali i tych "za dwa" Bo to jest poważna sprawa organizacyjna i zwyczajnie się nie zdąży. Zwyciężyła frakcja tych drugich racjonalistów, w której mieściłem się ja. Więc kolejny zjazd odbędzie się w Kazimierzu Dolnym w 2027 roku.
Reszta poszła gładziutko. Najpierw wybraliśmy komitet organizacyjny w składzie Petrochemicy, Rubieżanie i ja z Żoną, razem 6 osób. Rubieżanie wybiorą przez Internet, a potem na miejscu ze trzy ośrodki spełniające wstępnie nasze kryteria, po czym zrobimy gwiaździsty sześcioosobowy zlot i na miejscu zapadną ostateczne decyzje. Dopiero wtedy ruszy standardowa organizacyjna młócka.
W czasie dyskusji padały propozycje kwietnia, maja, września lub października, ale ta decyzja zapadnie właśnie w trakcie pobytu całego sześcioosobowego gremium, bo mogą być i na pewno będą różne uwarunkowania, których teraz nawet nie ma szans przewidzieć czy sobie wyobrazić. 
Od razu też zrobiliśmy ukłon w stronę sformułowania Bo to strasznie daleko. Jeśli tak, to przedłużyliśmy zjazd po raz pierwszy w historii o jeden dzień, żeby zrekompensować stratę czasu na dojazd. Od razu stało się więc jasne, że koszty zjazdu będą większe od dotychczasowych, "standardowych" pomijając oczywiście inflację. Protestów nie było. Taki zaś drobiazg, jak termin zjazdu w tygodniu ndz-śr, przeszedł gładziutko. Ze względu na koszty dobrze jest się lokować z taką imprezą poza weekendem, więc dobrze będzie już przyjechać w niedzielę po południu, czy nawet wieczorem, na pełnym luzie, bez narzuconego godzinowego terminu przy małym ruchu na drogach, a wyjechać w środę, oczywiście już przy tygodniowym ruchu, ale do znanego sobie miejsca powrotu.
 
Po tych ustaleniach zdaje się, że jakaś koleżanka czyniąc czytelne aluzje do mojej osoby Bo zawsze piszesz takie maile, rzuciła pomysł A może tak spisalibyśmy nasze wspomnienia ze studiów?... I patrzyła na mnie. Nawet nie pamiętam w tym amoku, która to... A ja, jak ten durny, temat podjąłem i natychmiast go rozbudowałem.
- Mógłbym do was wszystkich wysłać maila z prośbą, żebyście przysyłali wspomnienia w transzach lub wszystko od razu. - Ja bym to zebrał w jednolitą całość, zredagował, nadałoby się fajną, taką naszą szatę graficzną, a nawet może udałoby się na Kazimierz to wydać tak, żeby każdy z nas miał swój egzemplarz. 
No nie mogło się to nie spodobać. Nawet ja w tamtym momencie byłem swoim pomysłem zachwycony. Otrzeźwienie połączone ze zgrozą miało przyjść w poniedziałek, w dzień publikacji, gdy umysł mój trzeźwiał po chwilowym przeziębieniu. A skąd taka wolta czasowa? - patrz wyjaśnienie ulokowane w tym piątku.  
Otóż uświadomiłem sobie dobitnie, że tragicznie najsłabszym ogniwem tego pomysłu będzie czynnik ludzki. Nawet ci, którzy zadeklarują, że materiał dostarczą, będą na pewno przeze mnie wielokrotnie upominani Przecież obiecałeś/-aś! i będą się tłumaczyć różnymi niemożnościami mniej lub bardziej ważnymi, a ja musząc je praktycznie wszystkie mieć w dupie, jeśli mam zrealizować cel, będę poddawany stałej frustracji, nerwom, wkurwom i stresom. Tacy to ludzie.
Więc dobra, ważne, że problem zdefiniowałem i przygotuję się na jego przyjęcie. Wiem już nawet jak, ale sprawę muszę dokładnie przemyśleć, zanim wystartuję z mailami.
Najprostszą sprawą i najczystszą będzie natychmiastowa odmowa. Dostałem już taką jedną na tym zjeździe od koleżanki Nie spodziewaj się, że dostaniesz ode mnie cokolwiek, bo ja takich rzeczy po prostu nie umiem robić!
W krańcowej formie, gdyby wspomnieniodawców było tylko kilku, albo jeden (ja sam?) projekt by upadł i problem z głowy. Sam jestem ciekaw, jak to się rozwinie i czy ten nasz wspaniały rocznik stanie kolejny raz na wysokości zadania, czy też wyzwanie go przerośnie. 
Czyli ogólnie mógłbym powiedzieć, że co z tego, że przed nami dwa lata, skoro mało casu, kruca bomba! 
(a propos - właśnie czytam Wiszącą małpę Juliusza Machulskiego, a czeka jeszcze w kolejce jego Nikczemny narrator
 
Można było wreszcie balować. I tu tego wieczoru zostałem ponownie zaskoczony i to dwukrotnie. 
Najpierw towarzystwo trzeba było długo rozruszywać(?!). A potem to rozruszane (większość koleżanek) stanowiło jakieś 40% ogółu. A jeszcze dwa lata temu tańczyło z 80% obecnych. Bałem się dociekać przyczyn, a pchające się myśli odpychałem, jako niemożliwe. Wypierałem je.
Po jakimś czasie, może po dwóch godzinach, tańce nagle ustały, wszyscy zebrali się w jednej sali, pojawiła się gitara i smyczki i rozpoczęliśmy "wczorajszy wieczór grillowy" ze śpiewami. Świat się walił. Ale było oczywiście fajnie.  
Żona wyszła wcześniej do Pieska, a ja urwałem się cichcem za jakiś czas.
Co było dalej, nie wiem. 
Spałem już o 23.30.
 
CZWARTEK (11.09) - 11 września 2001 roku...
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
 
- Wstajesz? - usłyszałem Żonę.
- Tak, bo od pół godziny nie mogę już spać, tylko "piszę" wspomnienia ze studiów.
- Jeeezu! - Teraz będzie tak codziennie... - wyrwało się jej ni to pytanie, ni to stwierdzenie, w obu wersjach oskarżycielskie. 
Żeby jej jeszcze bardziej nie rozbudzać, nie chciałem tłumaczyć, na dodatek głośno, powodowany emocjami, a Żona rano tego nie cierpi, że gdy już sobie wszystko przemyślę i poukładam, to mi przejdzie i będę codziennie spał normalnie i budził się normalnie, jeśli to w ogóle u mnie możliwe.
Bo przez dzisiejsze poranne "pisanie", sporo już zdążyłem przemyśleć i stworzyłem ogólny zarys wspomnień - ze słowem wstępnym, spisem treści i zalążkami szaty graficznej. Nawet ułożyła mi się w głowie cała organizacja pracy oraz logistyka przedsięwzięcia. Wreszcie wiedziałem, z kim przez ten okres będę współpracował redakcyjnie, korektorsko oraz w kwestii składu i łamania.
I, gdy to już miałem, dopiero wtedy ogarnęło mnie przerażenie ogromem dzieła - ogromem dwuletniej pracy i ogromem tego, co każdy z nas na końcu powinien trzymać w rękach.
Oczywiście nie jestem pierwszym naiwnym, żeby nie wiedzieć, jakimi wołami będę musiał wyciągać z koleżanek i kolegów wspomnienia, ile na to "bezproduktywnie" zużyję czasu, energii i... zdrowia. Doskonale zdaję sobie sprawę, jakie mechanizmy działają i zadziałają. Bo na początku, wiadomo, wszyscy HURRRA!, ŚWIETNY POMYSŁ!, TAAAK!, JAK NAJBARDZIEJ!, a gdy przyjdzie co do czego, do konkretów, to projekt zacznie się odbijać od różnych niemożności poszczególnych potencjalnych autorów - braku czasu,  szwankującego zdrowia, różnych priorytetów, zasłaniania się nieumiejętnością pisania, zwykłą codziennością i wreszcie zwyczajnym lenistwem.
Nie jest to z mojej strony czarnowidztwo, tylko realizm. A ten powinno się udać pokonać i dopiąć celu. 
Wtręt: po tym fragmencie widać w jak różnych dniach i kolejnościach kleciłem tego bloga, Z różnych powodów. Za powtórki przepraszam. 
 
Żona pojawiła się na dole dopiero o 08.30. Dawno tak nie było. 
Podobnie, jak wczoraj, na śniadanie do Serca Zdroju poszedłem sam. Żona doszła o 10.00, bo zaczął się czas opróżniania pokoi, pożegnań i wyjazdów. Jak zwykle w takich razach staliśmy przed budynkiem i staliśmy nie mogąc się rozstać. A bo to wiadomo, co będzie. I gdy odśpiewaliśmy tradycyjnie Tak niedawno żeśmy się spotkali..., nieuchronne musiało nadejść. Nagle parking brutalnie opustoszał. Wróciliśmy do środka na kawę i na resztki wczorajszego tortu, zresztą bardzo dobrego, lekkiego, kwaskowatego. Obsługa sprzątała i likwidowała resztki naszej obecności. Żal było patrzeć.
Wydawało się niemożliwe, że jeszcze przed chwilą...
Chcąc pokosztować jeszcze trochę surogatu zjazdowego z Serca Zdroju poszliśmy do Stylowej wiedząc, że wybrało się tam przed wyjazdem z Uzdrowiska jeszcze ośmioro naszych. Było fajnie, ale... 
 
W dość skisłych nastrojach, zwłaszcza ja, wróciliśmy do domu. I od razu zabraliśmy się za codzienne drobiazgi. Pojechaliśmy na drobne zakupy i odebraliśmy pranie. Może trochę pomogło. 
Doskonale wiedziałem, że sen pozwoli mi szybciej wrócić do równowagi. Może by mi i pomógł, gdyby nie upierdliwe drapanie w gardle i kaszel nim powodowany.
Dłużej w domu siedzieć nie mogliśmy. Musieliśmy do ludzi. Dobrą opcją wydawał się Lokal Bez Pilsnera Urquella i kartacze, co się sprawdziło. W drodze do niego i z niego, i w trakcie siedzenia każda grupka siwych włosów (a o to nietrudno w Uzdrowisku) wyostrzała nasz wzrok i przyspieszała bicie mojego serca. Chciałoby się sparafrazować Wieszcza:
W takiej pustce - tak oczy wytężam uważnie,
Że ich widzę od nowa.
Chodźmy, to nie oni.
Ciągle kwękałem, stękałem i wzdychałem. Żona to znosiła ze zrozumieniem. Od dawna polubiła tych ludzi i uważa nas za niepowtarzalne zjawisko. 
Jakie takie ukojenie przyszło, gdy sobie powiedziałem głośno, że wszystko wróci do normy, gdy niezwłocznie zabiorę się za kolejny zjazd. A gdy zacząłem omawiać szczegóły, humor zaczął wracać.
Metoda klin klinem. 
 
W domu bardzo wcześnie wylądowałem na górze. Żona zaczęła stosować zabiegi antyprzeziębieniowe albo cholera wie przeciw czemu. Coś na zjeździe musiałem podłapać, albo przysłużyło mi  się wyjście z basenu bez czapki i szalika. Łykałem witaminę C, jod, Zn oraz się inhalowałem. Wszystko w stosownych interwałach czasowych,  sumarycznie męczących.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna
Tedy po zjeździe. Kurz bitewny już opadł.
 
PIĄTEK (12.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
W lekkim stanie przeziębieniowym. Przed I Posiłkiem miałem zamiar iść na basen, ale nic z tego w tej sytuacji nie mogło być. Zresztą nie wiedziałem, czy to było przeziębienie, czy inna cholera. Co prawda jeden kolega przy powitaniu uczciwie uprzedzał, że z nim jest coś nie tak, no ale nie przywitać się serdecznie z kolegą po dwóch latach?!...
Żona rano przypomniała, że ileś miesięcy temu było podobnie, byłem w podobnym stanie, ale on ponoć wynikał z jakiejś naszej imprezy, w której szczególnie darłem mordę, czyli nie dopuszczałem towarzystwo do głosu lub je przekrzykiwałem, co na jedno wychodziło. A ponieważ gardło mam szczególnie wrażliwe, to natychmiast zachodzi dziwna reakcja łańcuchowa. Od chyba zapalenia strun głosowych przerzuca się ono na uszy (zaczynają kłuć) i na nos, w którym pojawia się coś na kształt kataru. Piszę "coś na kształt", bo jakiś czas temu gnoja wyczaiłem. Więc klasycznie nosa nie wydmuchuję, żeby nie podrażniać śluzówek, bo 7 dni męki (tydzień, jeśli ktoś woli) pewne jak dwie rzeczy w życiu. I jedną z nich nie jest bank, którego ranga dawno już podupadła. Gdy czuję nadmiarowy katar, wkładam naprzemiennie i delikatnie w dziurkę kawałek chusteczki higienicznej lub papieru toaletowego i korzystam z metody higroskopijnej. Dwa, trzy dni, katar się nie rozwija i znika.
Żona uważa, że jednak powinienem z nosa pozbywać się glutów, bo zaraz mi siądą w zatokach. Rzeczywiście muszą być, bo wczoraj wieczorem i dzisiaj cały dzień wokół głowy, na wysokości czoła, czułem ucisk (gdzieś się musiały pomieścić), jakby mi założono metalową obręcz napinaną z tyłu głowy rzymską śrubą. Bardzo zabawne.
To wszystko mogłoby się zgadzać, bo na zjeździe strun głosowych raczej nie oszczędzałem. 
 
Ogólnie cały dzień był do dupy, bo niesprawności fizycznej nienawidzę wiedząc i czując, jak mi zabiera siły psychiczne. A one były mi potrzebne, bo chciałem pisać na gorąco o zjeździe z pewnym luzem, świeżymi emocjami, z przyjemnością i naturalną łatwością pisania, a nie z przymusem, bo wtedy wiem, że wychodzą same kaczany, a radości i satysfakcji zero. I ta dołująca myśl Czy zdążę ze wszystkim na poniedziałek? 
Stąd pisanie bloga zacząłem od... dzisiejszego dnia, bo można założyć, że gdy wrócę do sił, wspomnienia, emocje i świeżość same się pojawią. 
Więc wtorek, środa i czwartek po publikacji 
Będą poddane brutalnej weryfikacji.
 
Ale zanim do pisania. Już o 09.00, po onanie sportowym, bo czymś, łatwostrawnym musiałem się zająć, poszedłem na górę... spać. Trzeba było słuchać organizmu. Planowałem do 11.00, ale o 10.30 wybudził mnie ten debil, Fafik. Należało być zadowolonym, bo jego debilizm mógł przecież wyjść na wierzch znacznie wcześniej.
Dopiero potem zjadłem I Posiłek i zabrałem się za swoją część sprzątania górnego mieszkania. To mi mocno zabrało siły, więc tym razem zaległem w Salonie na narożniku. Żona w tym czasie zajmowała się górą, bo goście mieli przyjechać o 17.00.
Znowu trochę zregenerowany poszedłem odebrać paczkę (olej kokosowy; jutro już nie mielibyśmy Blogowych) i gdy wróciłem, nie mogąc się zabrać za coś sensownego i adekwatnego do mojego stanu, zacząłem łazić po dole, trochę na narciarza, wzdychać i jęczeć, a tego Żona nigdy nie trawi.
- Idź się znowu połóż, bo teraz męczysz siebie i mnie, nic z tego nie wynika, a tak przynajmniej dasz szansę organizmowi i może jutro będzie już z górki.
Łatwo powiedzieć. A kto ma przyjechać o 17.00 i gdzie akurat leje, jak nie w Uzdrowisku, i gdzie tu we mnie luz z tego powodu, a kto ma w poniedziałek publikować i gdzie tu luz, skoro wiem, jakie zaległości się już porobiły?... 
Pisanie zacząłem o 15.00, jeszcze przed II Posiłkiem. A po nim delikatnie kontynuowałem.
 
Ledwo po 17.00 rozbrzmiał gong. Goście. Dwie panie, matka i córka. Bardzo sympatyczne, miłe i pulchne.  Przez tę pulchność trudno było ocenić wiek córki, zwłaszcza że była śmiała i kontaktowa. Mogła mieć 16 lat, a równie dobrze i 22. Matka więc adekwatnie. 
Zszokowaliśmy się z Żoną, bo nie przyjechały samochodem. 
- Mieliśmy kierowcę... - śmiały się.
- A panie pierwszy raz w Uzdrowisku? - zadałem standardowe pytanie, żebym za chwilę mógł się rozkręcić i potem przekazać pałeczkę Żonie.
- A nie, nie, my mieszkamy w Zasikanym Mieście i praktycznie w każdy weekend przyjeżdżamy do Uzdrowiska, bo jest piękne i bardzo lubimy.
- To raptem 17 km... - z Żoną znowu się zszokowaliśmy.
Okazało się, że córka jutro wyjedzie, a przyjedzie partner matki i Nie potrzebujemy nowej pościeli czy ręczników.
Żona wróciła do domu po 3. minutach. Rzadkość. 
 
Wszystkie te sprawy przez cały dzień przeplatałem spożywaniem (oprócz Blogowych i posiłków) roztworów boru, jodu, chlorku sodu, chlorku potasu i chlorku magnezu, piciem jakiegoś roztworu octanu czegoś tam, podprawionego dwiema łyżeczkami octu 10%, posypywaniem potraw bezsmakowym kolagenem oraz inhalacjami (gorąca woda i wodorowęglan sodu). Więc jak tu można było mówić o kompletnym wyluzowaniu, kiedy w ciągu mniej więcej 14. godzin wszystko trzeba było zmieścić. Nie wspomnę o smarowaniu mieszanką gojnika i żywokostu prawego nadgarstka, bo jednak dokucza oraz o zaniedbaniu ćwiczeń (materac, wałek i basen) związanych, plus minus, z mięśniem gruszkowatym.
Wyjaśnienie: to jest sprawa chwilowa, godna jednak rzetelnego odnotowania pro memoria i proszę tego nie odczytywać jako starczej schyłkowości. Nie uwypuklam tej uwagi na zasadzie "uderz w stół, a nożyce się odezwą (powiedzenie pochodzi z czasów krawieckich, kiedy uderzenie w stół, w którym znajdowały się nożyce, powodowało ich brzęk, co pozwalało na ich odnalezienie) albo "na złodzieju czapka gore". 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Po kolejnej inhalacji. 
 
SOBOTA (13.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.  
 
Tylko na skutek demoralizacji, którą wczoraj wieczorem, gdy gasiliśmy światło, zasiała we mnie Żona.
- Gdybyś się czuł nieciekawie, to nie zrywaj się jak... - patrzyła na mnie - ... tylko sobie poleż. 
To sobie poleżałem regularnie i irytująco pokasłując.  
- Musisz dzisiaj spędzić cały dzień w łóżku, wyleżeć się...
Mądrze oczywiście powiedziane, tylko że ja rzygam już łóżkiem. Więc wstałem przy pewnych protestach Żony, ale gdy na dole ogaciłem się w ciepłe kapcie, szalik, czapkę i polar, jej nacisk zelżał.
Oczywiście  nie byłem w stanie  niczego robić oprócz Blogowych, o słabszej mocy niż zazwyczaj, i uprawiać onan sportowy. Ale zrobiłem też bardzo wcześnie I Posiłek, twarożek z pomidorami, bo się za nim niezwykle  stęskniliśmy. Ile można jeść zjazdowe jedzenie?
Zaraz po wróciłem na górę. Bardzo niechętnie... 
 
Umówiliśmy się, że będę spał do 13.00. Przed wyłączeniem telefonu napisałem smsy do Córci, do Syna i do Rubieżanki informując ich, co mnie dopadło.
- Nic takiego, ale nie cierpię rozmawiać z kimkolwiek obnażając swoją, nawet  chwilową słabość. (...) Tak więc zadzwonię  za kilka dni tryskający energią. To dousły:)
Żona przyszła na górę o 13.00. 
-  Ale ja przesunąłem sobie budzenie na 14.00... - poinformowałem.
- To mnie smsem informuj...
Skorzystała z okazji i posmarowała mi część klaty kaczym smalcem i elegancko przyłożyła mały ręcznik z folią wewnątrz, żeby smarowidło się nie rozprzestrzeniało i nie zatłuściło piżamy.
Z kolei ja skorzystałem z okazji i odblokowałem telefon. Dotarły trzy sążniste smsy jeszcze większe niż mój pierwotny.
Syn informował A u nas też szpital. Synowa chora, L4, Wnuk-III podziębiony, Wnuk-IV też, a najgorsze że od rana mnie też bierze i szlag mnie trafia, szczególnie że w piątek jadę na weekend w Tatry...
Córcia z kolei informowała Wczoraj miałam dzwonić i nie zadzwoniłam, bo u mnie z kolei dzieci przeziębione. (...) Dwa tygodnie przedszkola wystarczyło, oszaleć można (: Ja póki co ok....
Rubieżanka też miała nieźle w trakcie zjazdu i w drodze powrotnej do Bardzo Dużego Miasta II. Na balu miała kłopoty gastryczne, a w drodze powrotnej, na postoju dopadły ją dreszcze i gorączka. 
- Przykrywałam się wszystkim, co się nadawało, rozgrzałam i rano było ok. 
 
Gdy Żona schodziła na dół, poinformowałem ją, że budzenie nastawiam na 15.00. A jakiś kwadrans przed tym terminem napisałem, że wstaję o 15.30. Oczywiście namawiała  mnie, żebym jeszcze leżał. Niedobrze mi się robiło na samą myśl.
Na dole opisywałem sobotę, z wysiłkiem i bez luzu. I w podobnym stylu zjadłem nieduży Posiłek II. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Po kolejnej inhalacji.  
 
NIEDZIELA (14.09)
No i dzisiaj wstałem o... 08.00.
 
Razem z Żoną. 
W tej kwestii nieźle się rozpuściłem. Wczoraj budzenie nastawiłem na 07.00, ale przecież jestem niedysponowany, poza tym lało. O fakcie, że była niedziela, nawet nie warto wspominać. 
Od rana oddałem się onanowi sportowemu. 
Po I Posiłku czekała nas wymiana gości na dole i na górze. Mimo że robota miała się skumulować, nie robiłem z tego problemu. Trzeba, to trzeba. 
Najpierw wyjechali ci młodzi, irytujący. To, co zostawili po sobie, co prawda nie dorównywało "Holendrom", ale pozostawionym syfem mogli zaimponować. Wśród naszej dwuletniej historii przyjmowania gości w Uzdrowisku błyskawicznie zajęli drugie miejsce w kategorii "Zostawiamy syf, bo płacimy". Nawet Żona nie mogła się nadziwić i zrozumieć.
- To najlepiej świadczy o tym, jakich ogólnie fajnych gości przyjmujemy, skoro takie przypadki można policzyć na palcach jednej ręki... - śmiała się.
Na górze panował "standardowy" porządek. 
Zabraliśmy się do roboty. Non stop 4 godziny. Skończyliśmy przed 15.00. Nie powiem, odczułem, ale tragedii nie było.
O 15.20 przyjechali goście. Zrobiło się drobne zamieszanie, bo przy bramie stało pięć osób, a spodziewaliśmy się dwójki. Pierwszy raz się zdarzyło, że dokładnie w tym samym momencie przyjechała i góra, i dół. To z jednej strony ułatwiło nam życie, zwłaszcza mnie, bo mogłem tylko raz przypomnieć, że ulica jest jednokierunkowa, opisać, jak dojść do Zdroju i pokazać, gdzie mają wyrzucać śmieci zmieszane, a gdzie odstawiać selekcjonowane. Jednocześnie rodziła się pewna forma  q-konkurencji, takiej polskiej przepychanki, tu niedosłownej, która przybrała humorystyczną formę przy wyborze miejsca do parkowania Zenek, cofaj szybko, bo my musimy na płaskim!
- Mamy niskie zawieszenie... - pani starała się stonować swoje zachowanie.
Oczywiście nie tłumaczyłem, że to nie ma znaczenia i że oba miejsca są dobre. 
Ogólnie nie nasi. Tylko córka tych z dołu, dziewczyna z zespołem Downa, sprawiła nam drobną przyjemność.
- O, jak tu ładnie... - usłyszała Żona.
 
Po II Posiłku poszedłem na górę z zamiarem poczytania, pospania i poczekania na Żonę. Z pospania nic nie wyszło, bo zwyczajnie mi się nie chciało.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Po kolejnej inhalacji.  
 
PONIEDZIAŁEK (15.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Mimo że alarm miałem nastawiony na 07.00.
Ten syndromik, jak i inne wczorajsze wskazywałyby, że idzie ku dobremu. Wczoraj, mimo czterogodzinnej pracy (poty występowały) i mimo zmęczenia, organizm wcale nie potrzebował regeneracji w postaci "dziennego" snu. Ogólnie jakbym czuł pewną lekkość, chociaż dalej smarkałem (teorię o niewycieraniu nosa i niepodrażnianiu śluzówek mogłem sobie w buty włożyć), pokasływałem i miałem lekko zajęte zatoki.
Rano posiedziałem trochę nad onanem sportowym, a potem, po I Posiłku, zabrałem się za pisanie - wtorek, środa i czwartek czekały. Zacząłem robić to na górze, co obojgu nam pasowało. Ale, gdy zszedłem na dół z komunikatem  
Powinienem się przespać prewencyjnie z racji 
Czekającej mnie dziś wieczornej publikacji
chociaż śpiący nie byłem, Żona zareagowała nietypowo.
- Ale ja chyba powinnam się położyć, bo coś mnie bierze... - To było raczej nieuchronne biorąc pod uwagę twój stan... 
Nie było w tym cienia pretensji. Zresztą Żona jest zwolenniczką teorii, że trzeba od czasu do czasu zachorować, żeby organizm odświeżał "pamięć" i się "douczał" i żeby przy okazji wyrzucał z siebie toksyny.
Role błyskawicznie się odwróciły. Na górze to ja tym razem zajmowałem się nią. Przyniosłem gar do inhalacji i zadbałem, żeby po niej miała komfort leżenia, opatulenia i wypacania się.  
A żartów nie ma, bo w najbliższy weekend mam jechać do Brata i na spotkanie klasowe. Zdrowie więc trzeba mieć, tu, zdążyć je odzyskać. Dotyczy to zarówno mnie, jak i Żony.
Tedy teraz ja objąłem dół w posiadanie. Pisałem, podołałem rozmowie z Bratem skarżącym na Siostrę i z Siostrą (namówili się?) skarżącej na Brata, zrobiłem Pieskowi jedzenie według wytycznych Żony i zrobiłem sobie II Posiłek według jej wytycznych. Wszystko razem wzmacniało mnie psychicznie, a to przecież służyło powrotowi do pełni sił. I pisałem, pisałem, pisałem. Podołałem w 100%. Nie powiem, nie było źle.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.55.
 
I cytat tygodnia:
Bardzo niebezpiecznie jest spotkać kobietę, która nas całkowicie rozumie. Kończy się to zawsze małżeństwem. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny