15.09.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 286 dni.
WTOREK (09.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Po porannym rozruchu od razu zabrałem się za cyzelowanie.
Wczoraj po publikacji jeszcze trochę się działo.
Gdy byliśmy na spacerze z Pieskiem w Uzdrowisku Wsi, najpierw zadzwoniła Siostra. Przeżywała nasz przyjazd i musiała mi opowiedzieć, kto i gdzie będzie spał. Słuchałem cierpliwie, bo trudno było nie zrozumieć. No, i okazało się, że Siostrę przez 9 dni męczył covid, o czym dopiero się dowiedziała przy okazji pobrania próbek krwi w celu monitorowania jej białaczki. To smutne, że do końca nie mogłem jej wierzyć.
- Covid wraca! - teatralnym głosem dla podkreślenia rangi wypowiedzi i "tragedii" powtarzała. - W Polsce jest już 5 tysięcy zachorowań!...
W końcu musiałem ją opieprzyć, żeby nie powtarzała medialnych głupot i nie nakręcała. Trochę się spłoszyła. Siostra to taki przedstawiciel większości społeczeństwa, która chłonie bezrefleksyjnie medialną papkę, "sensacje", wierzy w nie i utwierdza w tych racjach siebie i usiłuje wszystkich naokoło, którzy są podatni na... , wierzą... i usiłują... Takie manipulowalne i sterowalne olbrzymie towarzystwo wzajemnej adoracji. Wkurzyłem się, a jeśli brat się wkurza, to siostra się płoszy.
- A może wiesz, ile osób w tym czasie zachorowało na grypę, albo ile odnotowano nowo odkrytych przypadków raka? - Czy ktoś mówi o epidemii, albo że coś wraca?! - podniosła mi ciśnienie.
W ostatnich kilku miesiącach mnie samego dotknęły wiadomości o pięciu takich przypadkach, więc o czym mówimy?
A propos nowotworów, chociaż brzmi to co najmniej głupio. Po moim wcześniejszym, przypominającym się smsie, zadzwonił kolega ze studiów, Maniek, ten, z którym i z jego żoną widzieliśmy się ostatnio w Uzdrowisku. Minął tydzień od jego operacji, a w szpitalu poleży jeszcze z tydzień Bo babrze mi się wokół drenów...
- Ale czuję się dobrze...
Przegadaliśmy wszystkie szczegóły jego sytuacji i umówiliśmy się, że po zjeździe wyślę mu kompletne, ze zdjęciami, sprawozdanie ze zjazdu.
Wieczorem "oczywiście" obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
W trakcie I Posiłku zadzwonił kolega ze studiów. A ja takich telefonów na godziny przed zjazdem bardzo nie lubię. Przeczucie mnie nie myliło. Był z żoną (oboje regularnie przyjeżdżają na zjazdy) w Stolicy i chyba coś tam złapał.
- Podejrzewam, że to może być covid.
Do dupy z taką robotą! Umówiliśmy się, że wieczorem zadzwoni i powie, czy jest szansa, aby przyjechali jutro. Jego żonie nic nie było.
Po I Posiłku wybrałem się do Serca Zdroju. Przygotowania do naszego zjazdu trwały w najlepsze, a moja obecność przysłużyła się szefowej kuchni i pani menadżer. Uspokajałem je, że wcale nie będzie ciasno, bo nasz rocznik jest mobilny, nie ma tak, że wszyscy w jednym momencie zasiądą i tak będą siedzieć i siedzieć przez pierwszy dzień w trakcie grilla i dnia drugiego, w czasie balu.
- My się ciągle miotamy, przemieszczamy, tańczymy... - W trakcie śniadań nie będzie tak, że wszyscy w jednym momencie się pojawią. - Może tylko na początku balu, przy podawaniu głównych dań będzie kumulacja zajętości, ale to za chwilę się skończy, więc luz...
Stamtąd zaplanowałem wycieczkę na... basen. Ten sam, co poprzednio. W przedbasenowej "recepcji" z daleka ujrzałem wianuszek ludzi. Bardzo to mi się nie spodobało. Na miejscu doliczyłem się z 15 osób.
Postanowiłem zrezygnować, ale co mi szkodziło głośno zapytać. Najpierw tych z kolejki.
- Państwo wszyscy na basen?
Patrzyli na mnie, jakbym zerwał się z choinki i słusznie, bo niby dokąd. Niektórzy raczyli potaknąć.
- To dlaczego państwo nie wchodzicie?
- Bo puszczają o pełnej godzinie...
Moje zdziwienie skierowałem do pani recepcjonistki.
- A poprzednim razem, gdy wchodziłem, to mogłem o dowolnej porze...
Pierwszy zareagował facet z kolejki, kumaty.
- A, pan prywatnie. - To może pan wchodzić, bo my czekamy na gimnastykę.
Drugi obok zaraz też zareagował.
- Trzeba stać w kolejce! - oburzył się. - Wszyscy stoją!...
Zignorowałem go i złożyłem jego zachowanie na karb niekumatości lub/i głuchoty, lub/i polskiej wredoty, czyli specjalnej formy życzliwości.
(pochodzenie tego frazeologizmu można wyśledzić w dawnych praktykach związanych z prowadzeniem rachunków i zapisków. „Karb” to termin, który w przeszłości oznaczał nacięcie lub znak na drewnie, które służyło do zapisywania ilości lub wartości. W czasach, gdy papier był rzadkością, a umiejętność pisania nie była powszechna, karby na drewnie były popularnym sposobem prowadzenia rachunków. Dlatego też „złożenie czegoś na karb” oznaczało przypisanie tego do konkretnego rachunku lub przyczyny).
Wreszcie zareagowała pani recepcjonistka. Okazało się, że ta kolejka to do drugiego basenu A pan może wchodzić do tego pierwszego! Dałem karnet do odcięcia kolejnego kuponu.
- A dlaczego nie ma tutaj pieczątki? - zareagowała dość ostro chyba dla podniesienia rangi swojego miejsca pracy i wyraźnie przyzwyczajona do pomiatania kuracjuszami.
- Nie wiem. - odparłem zimno. - Ja pieczątek nie stawiam.
Błyskotliwość odpowiedzi i jej bezczelność niespotykana przecież u kuracjuszy panią skutecznie przytkała. Postawiła pieczątkę i odcięła kupon. Dalej się nie odzywała widząc, że wchodzę drugi raz, więc wszystko wiem.
Było jak poprzednio - maksymalnie 9 osób, a pod koniec nawet tylko cztery. Z poprzednich pobytów wyciągnąłem stosowne wnioski, więc nie było żadnych dyskomfortów. Naszła mnie jednak pewna śmieszna refleksja, która się nie pojawiła poprzednio wobec innych dominujących wrażeń. Otóż zauważyłem, że tylko ja spośród pozostałego grona pływających i biczujących się mam problem z utrzymaniem pozycji przy biczach. Swoją siłą odpychały mnie, miałem trudności z utrzymaniem konkretnej pozycji i musiałem walczyć starając się przytrzymać barierek przy ścianach basenu. Byłem za lekki. Pozostali, bez względu na płeć, stali przy biczach, każdy przy swoim, niczym opoka, niczym kuracjuszowa skała, z racji swojej masy nic nie robiąc sobie z siły uderzeń.
Wychodząc postanowiłem, że nie będę przychodził o pełnej godzinie, żeby niczego nie składać na karb... No, i że, mimo wszystko, nadal będę lekki.
W domu zabrałem się za odgruzowanie. Na 80 %. I nawet trochę popisałem, ale tuż po 14.00 byłem już z powrotem w Sercu Zdroju. Pojawili się pierwsi nasi. Po 15.00 cudem udało mi się wyrwać do domu. Nie żebym był zatrzymywany, ale sam się zatrzymywałem. Bo powitaniom i pierwszym gadkom nie było końca.
W domu po skromnym II Posiłku oczekiwaliśmy gości. Mieli być około 15.00. O 16.00 za zgodą Żony zatelefonowałem z uprzejmym pytaniem Kiedy państwo będziecie, bo my akurat dzisiaj...
- Za 20 minut. - usłyszałem miły, uprzejmy, chłodny i irytujący głos młodej pani.
Byli o 16.20 i nadal działali mi swoim sposobem bycia na nerwy.
Żona miała na ten temat podobne zdanie.
- To taka sztuczna ich grzeczność, taka sklepowa, komiwojażerowa, usługowa...
Szybko, bo o 16.30 udało się nam wyjść do Serca Zdroju i wejść od razu w środek samego młyna. Większość już przyjechała, a nieliczni maruderzy mieli pojawić się za chwilę. Zaskoczyło mnie Małżeństwo z Budapesztu ze Stypendialnego Miasta (sprzeczności nie ma). Przyjechali w komplecie. Facetka z Budapesztu broniła się przed jakimikolwiek powitaniami, które spontanicznie mogły przerodzić się w przytulania, obejmowania, uściski, czego jej trzy żebra na pewno by nie wytrzymały. A przywiózł ich syn, środkowy spośród trójki rodzeństwa, którego pamiętałem, o, takiego..., a teraz drągal, który to z kolei pamiętał mnie z jakiejś sceny z dzieciństwa, która z niewiadomych powodów utkwiła mu w głowie.
- Nie tańczę! - Facetka z Budapesztu od razu przypomniała i zaznaczyła, żeby nikomu, a zwłaszcza mnie nie przyszły do głowy jakieś głupie pomysły.
Panował ogólny chaos rozłożony na kilka miejsc. Głównym był taras, gdzie grillowe szefostwo objął Saperski Menadżer. Osobiście przygotowywał potrawy i je serwował. Cały zaś pozostały personel Serca Zdroju pilnował, żeby niczego nie brakowało.
Do końca pobytu niczego nie jadłem. W sposób nieskrępowany piłem tylko Pilsnera Urrquella i miotałem się od grupy do grupy.
- Bo jadłeś w domu II Posiłek... - przypomniała Żona, gdy ja podziwiałem kolejną jej dokładkę.
Nie chciało mi się przypominać, że zjadłem symbolicznie, bo przecież czekał na mnie grill.
Panował rejwach rozmów. Bo podstawą każdego zjazdu jest to, aby się spotkać i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać... Reszta jest zawsze tłem, chociaż wiadomo, że przyjemniej się to robi przy karkówce, piwku i winie nie wspominając balowego szampana, tortu i tańców.
Po raz pierwszy w historii zjazdów doszło do tego, że w jego pierwszym dniu nie było gitary, smyczka i śpiewów. Ludzie chcieli się nagadać.
W międzyczasie Żona wyszła do domu, aby wypuścić Pieska, po czym wróciła. O 23.00 oboje się ulotniliśmy. Nie wiedzieliśmy, co działo się dalej i jak długo, ale zasypialiśmy usatysfakcjonowani. Początek wypalił.
Dzisiaj o 21.52 na moją prowokację zareagowała Texanka. Oznaczało to, że czyta bloga i robi to na bieżąco.
Witaj Emerycie! Dziękuję bardzo za pozdrowienia,;odpowiadam dzisiaj bo czytam Twój blog z małym opóźnieniem.Niezmiernie ubawił mnie opis korzystania z sanatoryjnego basenu....Czytałam również wszystkie Zjazdowe meldunki i teraz o mojej 14:30 jestem z Wami na "grillowaniu" i myślę jak się dobrze bawicie. Dla Ciebie i Żony przesyłam specjalne podziękowania i uznanie za organizację Zjazdu. Żałuję,że nie mogłam dojechać, jakoś tak wyszło... Proszę o przekazanie pozdrowień i uścisków dla koleżanek i kolegów, wspaniałej zabawy a zdrowie będę piła winem z Californii bo piwo złe... Do usłyszenia...Texanka
(zmiany moje; pis. oryg.)
ŚRODA (10.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.10.
Zaraz potem Żona.
Zrobiliśmy krótki poranny rozruch przy Blogowych, ale na śniadanie do Serca Zdroju poszedłem sam. Żona doszła o 11.00. Z racji głównego organizatora i z racji osobistego charakteru przywłaszczyłem sobie status kulturalno-oświatowego. Zaproponowałem więc, że o 11.05 zbieramy się przed wejściem głównym, aby zrobić zbiorowe zdjęcie A potem zapraszam wszystkich pod moją opieką na godzinny niespieszny spacer po Uzdrowisku.
Aplauz był duży i wszyscy chcieli. Tacy to ludzie.
- W połowie spaceru zatrzymamy się w kawiarnio-restauracji Panoramiczna na piwku i innych napojach, by odsapnąć, posiedzieć, pogadać i popodziwiać.
Aplauz był jeszcze większy. Tacy to ludzie.
Gdy czoło pochodu w osobach mojej, Żony i kilkorga koleżanek i kolegów docierało do pierwszego miejsca zbiórki, jego koniec zdaje się dopiero startował spod Serca Zdroju. Wszystko przez niekończące się gadki, które przesłaniały wszystko, nawet szybsze przebieranie nogami. Cały więc peleton, 58 osób, był rozciągnięty na przestrzeni około 300. metrów w różnych grupach z zachowaniem kontaktu wzrokowego, co zapobiegło pogubieniu się.
Do mety, do Panoramicznej, dotarło ostatecznie 55 osób. Dla kolegi, który prawie trzy lata temu miał udar, ale na poprzednim zjeździe w Rybnej Wsi był i teraz też przyjechał bez specjalnych problemów, trasa ta okazała się za długa i za trudna. Stąd z dwoma innymi wrócił do Serca Zdroju.
Według Żony, która w tamtym momencie otwierała czoło peletonu, nie było osoby, która by nie wszedłszy na taras restauracji się nie zachwyciła. Panorama Uzdrowiska, słoneczko i cały taras dla nas. Bo to poza sezonem, środek tygodnia i w związku z tym... jedna kelnerka. A tu nagle ponad 50 osób. Katastrofa... mogłaby być. Ale nie była. Bo nikomu się nie spieszyło. Poza tym szef, który akurat był na miejscu stanął przy nalewaku i dodatkowo kazał płacić później, żeby usprawnić obsługę, bo primo Najpierw trzeba spragnionemu gościowi podać jak najszybciej coś do picia, a potem, secundo, kazać płacić. Co to znaczy mądry szef i prywatny biznes.
Siedzeniu i...gadkom zdawało się nie być końca. Nikomu nie chciało się ruszać. Musiałem brutalnie zainterweniować.
- Za 15 minut wyruszamy w dalszą drogę!
Nikt nie protestował. Tacy to ludzie.
Przeprowadziłem grupę obok kościoła schodami w dół i bulwarem wzdłuż Bystrej Rzeki doszliśmy do głównego pasażu. Tu wycieczka się kończyła. Cześć udała się w prawo do knajp przez nas poleconych (Lokal z Pilsnerem I, Lokal Bez Pilsnera Urquella i Lokal z Pilsnerem II), a część w lewo do Serca Zdroju. Tak się złożyło, że z tej drugiej części wyodrębniła się grupa 13 osób, która by bardzo chętnie obejrzała Tajemniczy Dom. Tedy poszliśmy na kolejną wycieczkę. Miotaliśmy się po całym domu, po ogrodzie i po szklarni. Koleżankom i kolegom zaserwowałem tylko trzy tajemnicze przejścia. W szklarni Wielki Woźny na moich oczach, na bezczelnego, bez pytania, zerwał pięknego pomidora i go zżarł, również na moich oczach, więc z szoku zaniemówiłem, a potem w domu, gdy wszyscy zasiedli na narożniku (pierwsze takie pełne obłożenie) ujrzałem pięknego pomidora leżącego tuż przed Australijką. Normalnie go cichcem ukradła. Tłumaczyła się mętnie, że to do jakiegoś zdjęcia czy jakoś tak. Tra la la la i tu mi tramwaj jedzie... Tacy to ludzie.
Czułem się dziwnie widząc i czując, a przede wszystkim nigdy nie podejrzewając, że będziemy gościć moje koleżanki i kolegów ze studiów, w układzie dość surrealistycznym, na dodatek z całej Polski, z Niemiec i z Australii. Gdy wszyscy wyszli, nadal nie wierzyłem.
Postanowiliśmy trochę odpocząć. A więc niedługa drzemka, delikatniutki II Posiłek, odgruzowanie na 40 % i już o 17.40 byliśmy w Sercu Zdroju. Pierwotnie ustalenia ze Złotym Miasteczkiem i twórcami okolicznościowego tortu mówiły, że zostanie on dostarczony na godzinę 17.00. Ale twórcy, bo tak trzeba ich nazwać, zachowali przytomność umysłu i zadzwonili dzisiaj dość wcześnie z pytaniem, czy Serce Zdroju ma warunki lodówkowe, aby taką kolubrynę na 60 osób móc przechować Bo jeśli nie, to tort musi iść od razu pod nóż!
Serce Zdroju takiej lodówki nie miało.
- To na którą godzinę ma być faktycznie?
- Na 19.00. - odpowiedziałem.
- To my dostarczymy na 19.00. - I od razu musi iść pod nóż!...
Kurczę, naprawdę profesjonalizm wielu osób potrafi mnie zaskoczyć.
Uroczystość drugiego dnia zaczęliśmy o 18.00. Zgodnie z planem. Udało się pomieścić wszystkich w jednej sali konsumpcyjnej, bo ostatecznie zasiadły w niej 52 osoby. Te sześć z różnych względów musiało wcześniej wyjechać.
Udało się uniknąć pewnego błędu z poprzedniego zjazdu, kiedy to ilość jedzenia była masakryczna, na jakąś podwójną liczbę uczestników. Zasługa nasza, Żony i moja, oraz Saperskiego Menadżera, który z niejednego saperskiego pieca chleb jadał. Więc na początek podano tzw. drugie danie i to... był koniec.
Do dyspozycji głodnych lub niedojedzonych był bogato zaopatrzony stół szwedzki. Pięknie, biorąc pod uwagę, że o 19.00 wszyscy przeszli do sali tanecznej na kulminację uroczystości.
Tort, który wjechał, taki z oprawą chemiczną, zrobił na wszystkich wrażenie. Cóż z tego, skoro biedny szedł od razu pod nóż. Przy szampanach zaczęliśmy część kulminacyjną. Powitałem wszystkich, podziękowałem całej ekipie Serca Zdroju za niezwykle sympatyczną, profesjonalną i bezstresową współpracę I niniejszym nasz kolejny zjazd Uzdrowisko'2025 uważam za otwarty, co spowodowało wybuch śmiechu. Potem Petrochemiczka przekazała pozdrowienia od koleżanki, która musiała odwołać swój przyjazd ze względów zdrowotnych i która wolała, aby to zrobiła właśnie ona bojąc się
Moich inklinacji
Do konfabulacji.
Resztą pozdrowień, w sumie od dziesięciu osób, zająłem się ja.
Ten moment za chwilę, kiedy już pewien stres otwarcia schodzi, kiedy krąży szampan, a tort nieuchronnie idzie pod nóż, jest zawsze tym, w którym odpowiadamy sobie na pytanie Co robimy z następnym zjazdem? Już dzisiaj w trakcie zbiorowego zdjęcia, gdy wszyscy byli w kupie, rzuciłem hasło Następny zjazd robimy w Kazimierzu Dolnym! Natychmiast zrobił się głośny i pozytywny ferment z przyklaskiwaniem pomysłowi. Wyjaśniłem wszystkim, że on sam powstał, gdy mniej więcej miesiąc temu w Uzdrowisku był Maniek z żoną. On sam nie był za bardzo przekonany Bo to strasznie daleko!
Argument momentalnie przepadł i nikogo nie wystraszył.
- Teraz jeszcze raz wracam do Kazimierza, bo co prawda rano był aplauz, ale nie chciałbym, żeby kilkoro krzykaczy o mocnych głosach zakrzyczało resztę "na tak", a ta reszta nie musi być wcale do Kazimierza przekonana. - Decyzję więc musimy podjąć teraz. - oznajmiłem przy szampanie.
Wszyscy byli za, co więcej nie było żadnego głosu sprzeciwu.
Od razu przeszliśmy do konkretów, bo to tacy ludzie.
Najpierw powstał dylemat, czy zjazd ma się odbyć za rok, czy za dwa lata. Oczywiście od razu powstały dwie frakcje - tych, którzy byli "za rok" Bo wymieramy, chociaż tego argumentu dosłownie nie używali i tych "za dwa" Bo to jest poważna sprawa organizacyjna i zwyczajnie się nie zdąży. Zwyciężyła frakcja tych drugich racjonalistów, w której mieściłem się ja. Więc kolejny zjazd odbędzie się w Kazimierzu Dolnym w 2027 roku.
Reszta poszła gładziutko. Najpierw wybraliśmy komitet organizacyjny w składzie Petrochemicy, Rubieżanie i ja z Żoną, razem 6 osób. Rubieżanie wybiorą przez Internet, a potem na miejscu ze trzy ośrodki spełniające wstępnie nasze kryteria, po czym zrobimy gwiaździsty sześcioosobowy zlot i na miejscu zapadną ostateczne decyzje. Dopiero wtedy ruszy standardowa organizacyjna młócka.
W czasie dyskusji padały propozycje kwietnia, maja, września lub października, ale ta decyzja zapadnie właśnie w trakcie pobytu całego sześcioosobowego gremium, bo mogą być i na pewno będą różne uwarunkowania, których teraz nawet nie ma szans przewidzieć czy sobie wyobrazić.
Od razu też zrobiliśmy ukłon w stronę sformułowania Bo to strasznie daleko. Jeśli tak, to przedłużyliśmy zjazd po raz pierwszy w historii o jeden dzień, żeby zrekompensować stratę czasu na dojazd. Od razu stało się więc jasne, że koszty zjazdu będą większe od dotychczasowych, "standardowych" pomijając oczywiście inflację. Protestów nie było. Taki zaś drobiazg, jak termin zjazdu w tygodniu ndz-śr, przeszedł gładziutko. Ze względu na koszty dobrze jest się lokować z taką imprezą poza weekendem, więc dobrze będzie już przyjechać w niedzielę po południu, czy nawet wieczorem, na pełnym luzie, bez narzuconego godzinowego terminu przy małym ruchu na drogach, a wyjechać w środę, oczywiście już przy tygodniowym ruchu, ale do znanego sobie miejsca powrotu.
Po tych ustaleniach zdaje się, że jakaś koleżanka czyniąc czytelne aluzje do mojej osoby Bo zawsze piszesz takie maile, rzuciła pomysł A może tak spisalibyśmy nasze wspomnienia ze studiów?... I patrzyła na mnie. Nawet nie pamiętam w tym amoku, która to... A ja, jak ten durny, temat podjąłem i natychmiast go rozbudowałem.
- Mógłbym do was wszystkich wysłać maila z prośbą, żebyście przysyłali wspomnienia w transzach lub wszystko od razu. - Ja bym to zebrał w jednolitą całość, zredagował, nadałoby się fajną, taką naszą szatę graficzną, a nawet może udałoby się na Kazimierz to wydać tak, żeby każdy z nas miał swój egzemplarz.
No nie mogło się to nie spodobać. Nawet ja w tamtym momencie byłem swoim pomysłem zachwycony. Otrzeźwienie połączone ze zgrozą miało przyjść w poniedziałek, w dzień publikacji, gdy umysł mój trzeźwiał po chwilowym przeziębieniu. A skąd taka wolta czasowa? - patrz wyjaśnienie ulokowane w tym piątku.
Otóż uświadomiłem sobie dobitnie, że tragicznie najsłabszym ogniwem tego pomysłu będzie czynnik ludzki. Nawet ci, którzy zadeklarują, że materiał dostarczą, będą na pewno przeze mnie wielokrotnie upominani Przecież obiecałeś/-aś! i będą się tłumaczyć różnymi niemożnościami mniej lub bardziej ważnymi, a ja musząc je praktycznie wszystkie mieć w dupie, jeśli mam zrealizować cel, będę poddawany stałej frustracji, nerwom, wkurwom i stresom. Tacy to ludzie.
Więc dobra, ważne, że problem zdefiniowałem i przygotuję się na jego przyjęcie. Wiem już nawet jak, ale sprawę muszę dokładnie przemyśleć, zanim wystartuję z mailami.
Najprostszą sprawą i najczystszą będzie natychmiastowa odmowa. Dostałem już taką jedną na tym zjeździe od koleżanki Nie spodziewaj się, że dostaniesz ode mnie cokolwiek, bo ja takich rzeczy po prostu nie umiem robić!
W krańcowej formie, gdyby wspomnieniodawców było tylko kilku, albo jeden (ja sam?) projekt by upadł i problem z głowy. Sam jestem ciekaw, jak to się rozwinie i czy ten nasz wspaniały rocznik stanie kolejny raz na wysokości zadania, czy też wyzwanie go przerośnie.
Czyli ogólnie mógłbym powiedzieć, że co z tego, że przed nami dwa lata, skoro mało casu, kruca bomba!
(a propos - właśnie czytam Wiszącą małpę Juliusza Machulskiego, a czeka jeszcze w kolejce jego Nikczemny narrator)
Można było wreszcie balować. I tu tego wieczoru zostałem ponownie zaskoczony i to dwukrotnie.
Najpierw towarzystwo trzeba było długo rozruszywać(?!). A potem to rozruszane (większość koleżanek) stanowiło jakieś 40% ogółu. A jeszcze dwa lata temu tańczyło z 80% obecnych. Bałem się dociekać przyczyn, a pchające się myśli odpychałem, jako niemożliwe. Wypierałem je.
Po jakimś czasie, może po dwóch godzinach, tańce nagle ustały, wszyscy zebrali się w jednej sali, pojawiła się gitara i smyczki i rozpoczęliśmy "wczorajszy wieczór grillowy" ze śpiewami. Świat się walił. Ale było oczywiście fajnie.
Żona wyszła wcześniej do Pieska, a ja urwałem się cichcem za jakiś czas.
Co było dalej, nie wiem.
Spałem już o 23.30.
CZWARTEK (11.09) - 11 września 2001 roku...
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
- Wstajesz? - usłyszałem Żonę.
- Tak, bo od pół godziny nie mogę już spać, tylko "piszę" wspomnienia ze studiów.
- Jeeezu! - Teraz będzie tak codziennie... - wyrwało się jej ni to pytanie, ni to stwierdzenie, w obu wersjach oskarżycielskie.
Żeby jej jeszcze bardziej nie rozbudzać, nie chciałem tłumaczyć, na dodatek głośno, powodowany emocjami, a Żona rano tego nie cierpi, że gdy już sobie wszystko przemyślę i poukładam, to mi przejdzie i będę codziennie spał normalnie i budził się normalnie, jeśli to w ogóle u mnie możliwe.
Bo przez dzisiejsze poranne "pisanie", sporo już zdążyłem przemyśleć i stworzyłem ogólny zarys wspomnień - ze słowem wstępnym, spisem treści i zalążkami szaty graficznej. Nawet ułożyła mi się w głowie cała organizacja pracy oraz logistyka przedsięwzięcia. Wreszcie wiedziałem, z kim przez ten okres będę współpracował redakcyjnie, korektorsko oraz w kwestii składu i łamania.
I, gdy to już miałem, dopiero wtedy ogarnęło mnie przerażenie ogromem dzieła - ogromem dwuletniej pracy i ogromem tego, co każdy z nas na końcu powinien trzymać w rękach.
Oczywiście nie jestem pierwszym naiwnym, żeby nie wiedzieć, jakimi wołami będę musiał wyciągać z koleżanek i kolegów wspomnienia, ile na to "bezproduktywnie" zużyję czasu, energii i... zdrowia. Doskonale zdaję sobie sprawę, jakie mechanizmy działają i zadziałają. Bo na początku, wiadomo, wszyscy HURRRA!, ŚWIETNY POMYSŁ!, TAAAK!, JAK NAJBARDZIEJ!, a gdy przyjdzie co do czego, do konkretów, to projekt zacznie się odbijać od różnych niemożności poszczególnych potencjalnych autorów - braku czasu, szwankującego zdrowia, różnych priorytetów, zasłaniania się nieumiejętnością pisania, zwykłą codziennością i wreszcie zwyczajnym lenistwem.
Nie jest to z mojej strony czarnowidztwo, tylko realizm. A ten powinno się udać pokonać i dopiąć celu.
Wtręt: po tym fragmencie widać w jak różnych dniach i kolejnościach kleciłem tego bloga, Z różnych powodów. Za powtórki przepraszam.
Żona pojawiła się na dole dopiero o 08.30. Dawno tak nie było.
Podobnie, jak wczoraj, na śniadanie do Serca Zdroju poszedłem sam. Żona doszła o 10.00, bo zaczął się czas opróżniania pokoi, pożegnań i wyjazdów. Jak zwykle w takich razach staliśmy przed budynkiem i staliśmy nie mogąc się rozstać. A bo to wiadomo, co będzie. I gdy odśpiewaliśmy tradycyjnie Tak niedawno żeśmy się spotkali..., nieuchronne musiało nadejść. Nagle parking brutalnie opustoszał. Wróciliśmy do środka na kawę i na resztki wczorajszego tortu, zresztą bardzo dobrego, lekkiego, kwaskowatego. Obsługa sprzątała i likwidowała resztki naszej obecności. Żal było patrzeć.
Wydawało się niemożliwe, że jeszcze przed chwilą...
Chcąc pokosztować jeszcze trochę surogatu zjazdowego z Serca Zdroju poszliśmy do Stylowej wiedząc, że wybrało się tam przed wyjazdem z Uzdrowiska jeszcze ośmioro naszych. Było fajnie, ale...
W dość skisłych nastrojach, zwłaszcza ja, wróciliśmy do domu. I od razu zabraliśmy się za codzienne drobiazgi. Pojechaliśmy na drobne zakupy i odebraliśmy pranie. Może trochę pomogło.
Doskonale wiedziałem, że sen pozwoli mi szybciej wrócić do równowagi. Może by mi i pomógł, gdyby nie upierdliwe drapanie w gardle i kaszel nim powodowany.
Dłużej w domu siedzieć nie mogliśmy. Musieliśmy do ludzi. Dobrą opcją wydawał się Lokal Bez Pilsnera Urquella i kartacze, co się sprawdziło. W drodze do niego i z niego, i w trakcie siedzenia każda grupka siwych włosów (a o to nietrudno w Uzdrowisku) wyostrzała nasz wzrok i przyspieszała bicie mojego serca. Chciałoby się sparafrazować Wieszcza:
W takiej pustce - tak oczy wytężam uważnie,
Że ich widzę od nowa.
Chodźmy, to nie oni.
Ciągle kwękałem, stękałem i wzdychałem. Żona to znosiła ze zrozumieniem. Od dawna polubiła tych ludzi i uważa nas za niepowtarzalne zjawisko.
Jakie takie ukojenie przyszło, gdy sobie powiedziałem głośno, że wszystko wróci do normy, gdy niezwłocznie zabiorę się za kolejny zjazd. A gdy zacząłem omawiać szczegóły, humor zaczął wracać.
Metoda klin klinem.
W domu bardzo wcześnie wylądowałem na górze. Żona zaczęła stosować zabiegi antyprzeziębieniowe albo cholera wie przeciw czemu. Coś na zjeździe musiałem podłapać, albo przysłużyło mi się wyjście z basenu bez czapki i szalika. Łykałem witaminę C, jod, Zn oraz się inhalowałem. Wszystko w stosownych interwałach czasowych, sumarycznie męczących.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
Tedy po zjeździe. Kurz bitewny już opadł.
PIĄTEK (12.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W lekkim stanie przeziębieniowym. Przed I Posiłkiem miałem zamiar iść na basen, ale nic z tego w tej sytuacji nie mogło być. Zresztą nie wiedziałem, czy to było przeziębienie, czy inna cholera. Co prawda jeden kolega przy powitaniu uczciwie uprzedzał, że z nim jest coś nie tak, no ale nie przywitać się serdecznie z kolegą po dwóch latach?!...
Żona rano przypomniała, że ileś miesięcy temu było podobnie, byłem w podobnym stanie, ale on ponoć wynikał z jakiejś naszej imprezy, w której szczególnie darłem mordę, czyli nie dopuszczałem towarzystwo do głosu lub je przekrzykiwałem, co na jedno wychodziło. A ponieważ gardło mam szczególnie wrażliwe, to natychmiast zachodzi dziwna reakcja łańcuchowa. Od chyba zapalenia strun głosowych przerzuca się ono na uszy (zaczynają kłuć) i na nos, w którym pojawia się coś na kształt kataru. Piszę "coś na kształt", bo jakiś czas temu gnoja wyczaiłem. Więc klasycznie nosa nie wydmuchuję, żeby nie podrażniać śluzówek, bo 7 dni męki (tydzień, jeśli ktoś woli) pewne jak dwie rzeczy w życiu. I jedną z nich nie jest bank, którego ranga dawno już podupadła. Gdy czuję nadmiarowy katar, wkładam naprzemiennie i delikatnie w dziurkę kawałek chusteczki higienicznej lub papieru toaletowego i korzystam z metody higroskopijnej. Dwa, trzy dni, katar się nie rozwija i znika.
Żona uważa, że jednak powinienem z nosa pozbywać się glutów, bo zaraz mi siądą w zatokach. Rzeczywiście muszą być, bo wczoraj wieczorem i dzisiaj cały dzień wokół głowy, na wysokości czoła, czułem ucisk (gdzieś się musiały pomieścić), jakby mi założono metalową obręcz napinaną z tyłu głowy rzymską śrubą. Bardzo zabawne.
To wszystko mogłoby się zgadzać, bo na zjeździe strun głosowych raczej nie oszczędzałem.
Ogólnie cały dzień był do dupy, bo niesprawności fizycznej nienawidzę wiedząc i czując, jak mi zabiera siły psychiczne. A one były mi potrzebne, bo chciałem pisać na gorąco o zjeździe z pewnym luzem, świeżymi emocjami, z przyjemnością i naturalną łatwością pisania, a nie z przymusem, bo wtedy wiem, że wychodzą same kaczany, a radości i satysfakcji zero. I ta dołująca myśl Czy zdążę ze wszystkim na poniedziałek?
Stąd pisanie bloga zacząłem od... dzisiejszego dnia, bo można założyć, że gdy wrócę do sił, wspomnienia, emocje i świeżość same się pojawią.
Więc wtorek, środa i czwartek po publikacji
Będą poddane brutalnej weryfikacji.
Ale zanim do pisania. Już o 09.00, po onanie sportowym, bo czymś, łatwostrawnym musiałem się zająć, poszedłem na górę... spać. Trzeba było słuchać organizmu. Planowałem do 11.00, ale o 10.30 wybudził mnie ten debil, Fafik. Należało być zadowolonym, bo jego debilizm mógł przecież wyjść na wierzch znacznie wcześniej.
Dopiero potem zjadłem I Posiłek i zabrałem się za swoją część sprzątania górnego mieszkania. To mi mocno zabrało siły, więc tym razem zaległem w Salonie na narożniku. Żona w tym czasie zajmowała się górą, bo goście mieli przyjechać o 17.00.
Znowu trochę zregenerowany poszedłem odebrać paczkę (olej kokosowy; jutro już nie mielibyśmy Blogowych) i gdy wróciłem, nie mogąc się zabrać za coś sensownego i adekwatnego do mojego stanu, zacząłem łazić po dole, trochę na narciarza, wzdychać i jęczeć, a tego Żona nigdy nie trawi.
- Idź się znowu połóż, bo teraz męczysz siebie i mnie, nic z tego nie wynika, a tak przynajmniej dasz szansę organizmowi i może jutro będzie już z górki.
Łatwo powiedzieć. A kto ma przyjechać o 17.00 i gdzie akurat leje, jak nie w Uzdrowisku, i gdzie tu we mnie luz z tego powodu, a kto ma w poniedziałek publikować i gdzie tu luz, skoro wiem, jakie zaległości się już porobiły?...
Pisanie zacząłem o 15.00, jeszcze przed II Posiłkiem. A po nim delikatnie kontynuowałem.
Ledwo po 17.00 rozbrzmiał gong. Goście. Dwie panie, matka i córka. Bardzo sympatyczne, miłe i pulchne. Przez tę pulchność trudno było ocenić wiek córki, zwłaszcza że była śmiała i kontaktowa. Mogła mieć 16 lat, a równie dobrze i 22. Matka więc adekwatnie.
Zszokowaliśmy się z Żoną, bo nie przyjechały samochodem.
- Mieliśmy kierowcę... - śmiały się.
- A panie pierwszy raz w Uzdrowisku? - zadałem standardowe pytanie, żebym za chwilę mógł się rozkręcić i potem przekazać pałeczkę Żonie.
- A nie, nie, my mieszkamy w Zasikanym Mieście i praktycznie w każdy weekend przyjeżdżamy do Uzdrowiska, bo jest piękne i bardzo lubimy.
- To raptem 17 km... - z Żoną znowu się zszokowaliśmy.
Okazało się, że córka jutro wyjedzie, a przyjedzie partner matki i Nie potrzebujemy nowej pościeli czy ręczników.
Żona wróciła do domu po 3. minutach. Rzadkość.
Wszystkie te sprawy przez cały dzień przeplatałem spożywaniem (oprócz Blogowych i posiłków) roztworów boru, jodu, chlorku sodu, chlorku potasu i chlorku magnezu, piciem jakiegoś roztworu octanu czegoś tam, podprawionego dwiema łyżeczkami octu 10%, posypywaniem potraw bezsmakowym kolagenem oraz inhalacjami (gorąca woda i wodorowęglan sodu). Więc jak tu można było mówić o kompletnym wyluzowaniu, kiedy w ciągu mniej więcej 14. godzin wszystko trzeba było zmieścić. Nie wspomnę o smarowaniu mieszanką gojnika i żywokostu prawego nadgarstka, bo jednak dokucza oraz o zaniedbaniu ćwiczeń (materac, wałek i basen) związanych, plus minus, z mięśniem gruszkowatym.
Wyjaśnienie: to jest sprawa chwilowa, godna jednak rzetelnego odnotowania pro memoria i proszę tego nie odczytywać jako starczej schyłkowości. Nie uwypuklam tej uwagi na zasadzie "uderz w stół, a nożyce się odezwą (powiedzenie pochodzi z czasów krawieckich, kiedy uderzenie w stół, w którym znajdowały się nożyce, powodowało ich brzęk, co pozwalało na ich odnalezienie) albo "na złodzieju czapka gore".
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Po kolejnej inhalacji.
SOBOTA (13.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Tylko na skutek demoralizacji, którą wczoraj wieczorem, gdy gasiliśmy światło, zasiała we mnie Żona.
- Gdybyś się czuł nieciekawie, to nie zrywaj się jak... - patrzyła na mnie - ... tylko sobie poleż.
To sobie poleżałem regularnie i irytująco pokasłując.
- Musisz dzisiaj spędzić cały dzień w łóżku, wyleżeć się...
Mądrze oczywiście powiedziane, tylko że ja rzygam już łóżkiem. Więc wstałem przy pewnych protestach Żony, ale gdy na dole ogaciłem się w ciepłe kapcie, szalik, czapkę i polar, jej nacisk zelżał.
Oczywiście nie byłem w stanie niczego robić oprócz Blogowych, o słabszej mocy niż zazwyczaj, i uprawiać onan sportowy. Ale zrobiłem też bardzo wcześnie I Posiłek, twarożek z pomidorami, bo się za nim niezwykle stęskniliśmy. Ile można jeść zjazdowe jedzenie?
Zaraz po wróciłem na górę. Bardzo niechętnie...
Umówiliśmy się, że będę spał do 13.00. Przed wyłączeniem telefonu napisałem smsy do Córci, do Syna i do Rubieżanki informując ich, co mnie dopadło.
- Nic takiego, ale nie cierpię rozmawiać z kimkolwiek obnażając swoją, nawet chwilową słabość. (...) Tak więc zadzwonię za kilka dni tryskający energią. To dousły:)
Żona przyszła na górę o 13.00.
- Ale ja przesunąłem sobie budzenie na 14.00... - poinformowałem.
- To mnie smsem informuj...
Skorzystała z okazji i posmarowała mi część klaty kaczym smalcem i elegancko przyłożyła mały ręcznik z folią wewnątrz, żeby smarowidło się nie rozprzestrzeniało i nie zatłuściło piżamy.
Z kolei ja skorzystałem z okazji i odblokowałem telefon. Dotarły trzy sążniste smsy jeszcze większe niż mój pierwotny.
Syn informował A u nas też szpital. Synowa chora, L4, Wnuk-III podziębiony, Wnuk-IV też, a najgorsze że od rana mnie też bierze i szlag mnie trafia, szczególnie że w piątek jadę na weekend w Tatry...
Córcia z kolei informowała Wczoraj miałam dzwonić i nie zadzwoniłam, bo u mnie z kolei dzieci przeziębione. (...) Dwa tygodnie przedszkola wystarczyło, oszaleć można (: Ja póki co ok....
Rubieżanka też miała nieźle w trakcie zjazdu i w drodze powrotnej do Bardzo Dużego Miasta II. Na balu miała kłopoty gastryczne, a w drodze powrotnej, na postoju dopadły ją dreszcze i gorączka.
- Przykrywałam się wszystkim, co się nadawało, rozgrzałam i rano było ok.
Gdy Żona schodziła na dół, poinformowałem ją, że budzenie nastawiam na 15.00. A jakiś kwadrans przed tym terminem napisałem, że wstaję o 15.30. Oczywiście namawiała mnie, żebym jeszcze leżał. Niedobrze mi się robiło na samą myśl.
Na dole opisywałem sobotę, z wysiłkiem i bez luzu. I w podobnym stylu zjadłem nieduży Posiłek II.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Po kolejnej inhalacji.
NIEDZIELA (14.09)
No i dzisiaj wstałem o... 08.00.
Razem z Żoną.
W tej kwestii nieźle się rozpuściłem. Wczoraj budzenie nastawiłem na 07.00, ale przecież jestem niedysponowany, poza tym lało. O fakcie, że była niedziela, nawet nie warto wspominać.
Od rana oddałem się onanowi sportowemu.
Po I Posiłku czekała nas wymiana gości na dole i na górze. Mimo że robota miała się skumulować, nie robiłem z tego problemu. Trzeba, to trzeba.
Najpierw wyjechali ci młodzi, irytujący. To, co zostawili po sobie, co prawda nie dorównywało "Holendrom", ale pozostawionym syfem mogli zaimponować. Wśród naszej dwuletniej historii przyjmowania gości w Uzdrowisku błyskawicznie zajęli drugie miejsce w kategorii "Zostawiamy syf, bo płacimy". Nawet Żona nie mogła się nadziwić i zrozumieć.
- To najlepiej świadczy o tym, jakich ogólnie fajnych gości przyjmujemy, skoro takie przypadki można policzyć na palcach jednej ręki... - śmiała się.
Na górze panował "standardowy" porządek.
Zabraliśmy się do roboty. Non stop 4 godziny. Skończyliśmy przed 15.00. Nie powiem, odczułem, ale tragedii nie było.
O 15.20 przyjechali goście. Zrobiło się drobne zamieszanie, bo przy bramie stało pięć osób, a spodziewaliśmy się dwójki. Pierwszy raz się zdarzyło, że dokładnie w tym samym momencie przyjechała i góra, i dół. To z jednej strony ułatwiło nam życie, zwłaszcza mnie, bo mogłem tylko raz przypomnieć, że ulica jest jednokierunkowa, opisać, jak dojść do Zdroju i pokazać, gdzie mają wyrzucać śmieci zmieszane, a gdzie odstawiać selekcjonowane. Jednocześnie rodziła się pewna forma q-konkurencji, takiej polskiej przepychanki, tu niedosłownej, która przybrała humorystyczną formę przy wyborze miejsca do parkowania Zenek, cofaj szybko, bo my musimy na płaskim!
- Mamy niskie zawieszenie... - pani starała się stonować swoje zachowanie.
Oczywiście nie tłumaczyłem, że to nie ma znaczenia i że oba miejsca są dobre.
Ogólnie nie nasi. Tylko córka tych z dołu, dziewczyna z zespołem Downa, sprawiła nam drobną przyjemność.
- O, jak tu ładnie... - usłyszała Żona.
Po II Posiłku poszedłem na górę z zamiarem poczytania, pospania i poczekania na Żonę. Z pospania nic nie wyszło, bo zwyczajnie mi się nie chciało.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu
Prawnik z Lincolna. Po kolejnej inhalacji.
PONIEDZIAŁEK (15.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Mimo że alarm miałem nastawiony na 07.00.
Ten syndromik, jak i inne wczorajsze wskazywałyby, że idzie ku dobremu. Wczoraj, mimo czterogodzinnej pracy (poty występowały) i mimo zmęczenia, organizm wcale nie potrzebował regeneracji w postaci "dziennego" snu. Ogólnie jakbym czuł pewną lekkość, chociaż dalej smarkałem (teorię o niewycieraniu nosa i niepodrażnianiu śluzówek mogłem sobie w buty włożyć), pokasływałem i miałem lekko zajęte zatoki.
Rano posiedziałem trochę nad onanem sportowym, a potem, po I Posiłku, zabrałem się za pisanie - wtorek, środa i czwartek czekały. Zacząłem robić to na górze, co obojgu nam pasowało. Ale, gdy zszedłem na dół z komunikatem
Powinienem się przespać prewencyjnie z racji
Czekającej mnie dziś wieczornej publikacji
chociaż śpiący nie byłem, Żona zareagowała nietypowo.
- Ale ja chyba powinnam się położyć, bo coś mnie bierze... - To było raczej nieuchronne biorąc pod uwagę twój stan...
Nie było w tym cienia pretensji. Zresztą Żona jest zwolenniczką teorii, że trzeba od czasu do czasu zachorować, żeby organizm odświeżał "pamięć" i się "douczał" i żeby przy okazji wyrzucał z siebie toksyny.
Role błyskawicznie się odwróciły. Na górze to ja tym razem zajmowałem się nią. Przyniosłem gar do inhalacji i zadbałem, żeby po niej miała komfort leżenia, opatulenia i wypacania się.
A żartów nie ma, bo w najbliższy weekend mam jechać do Brata i na spotkanie klasowe. Zdrowie więc trzeba mieć, tu, zdążyć je odzyskać. Dotyczy to zarówno mnie, jak i Żony.
Tedy teraz ja objąłem dół w posiadanie. Pisałem, podołałem rozmowie z Bratem skarżącym na Siostrę i z Siostrą (namówili się?) skarżącej na Brata, zrobiłem Pieskowi jedzenie według wytycznych Żony i zrobiłem sobie II Posiłek według jej wytycznych. Wszystko razem wzmacniało mnie psychicznie, a to przecież służyło powrotowi do pełni sił. I pisałem, pisałem, pisałem. Podołałem w 100%. Nie powiem, nie było źle.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.55.
I cytat tygodnia:
Bardzo niebezpiecznie jest spotkać kobietę, która nas całkowicie rozumie. Kończy się to zawsze małżeństwem. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny)