poniedziałek, 2 września 2024

02.09.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 274 dni.
 
WTOREK (27.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.

W środę, 14.08, wstałem o 05.30.
Nadal połamany. Próbowałem ten stan rozpędzić gimnastyką, ale wychodziło średnio.
Robaczki spały długo. Czyżby po kąpieli?
Na górę znowu pierwsza przyszła Żona, a potem dzieci. Najpierw Ofelia. Siadła mi na kolanach. Pachniała snem i dzieckiem jeszcze. Zawsze wtedy myślę, że tylko patrzeć, gdy już do głowy nie przyjdzie jej, aby dziadkowi siadać na kolanach, a i ja nie będę miał odwagi. Trzeba więc korzystać póki się da.
- Jaki dzisiaj jest dzień tygodnia?
- Środa...
- A jutro?
- Czwartek... - odpowiedziała po chwili skupienia.
- A co będzie w  czwartek?
- Przyjadą rodzice...
Zacząłem odstawiać teatr szlochając za rodzicami. Przeszła nad tym do porządku dziennego. Wiadomo, że dziadek taki jest. 
Za chwilę doszedł Q-Wnuk i tak jak wczoraj przedstawialiśmy się wybranymi imionami. Lecz rozróby już nie było, bo dzisiaj czekały nas liczne wyzwania, w tym poważne i nietypowe.

Porannie wybrałem się do ogrodu i do szklarni na codzienną inwentaryzację. Pomidorków naliczyłem więcej niż wczoraj i przedwczoraj (widocznie służy im szturchanie szczoteczką), ostatnią (drugą) cukinię w nocy wpierdoliły pomrowy (nienawidzę ich!), a na kompoście odkryłem wśród pożółkłych liści dwa (skreśliłem to warzywo już kompletnie), i to dość duże, ... ogórki. Tedy rzuciłem się do ich podlewania.
I Posiłek/śniadanie zrobiliśmy szybko i szybko też zjedliśmy. I natychmiast wyjechaliśmy do City po drodze zawożąc pranie i czyste odbierając.
Q-Wnuk w najbliższy poniedziałek wyjeżdżał na piłkarski obóz i musiał mieć lekarskie badania potwierdzone stosowną pieczątką w sportowej legitymacji, że na taki obóz się nadaje. Krajowe Grono Szyderców ten "drobny" fakt przegapiło i z przyjemnością na nas scedowało załatwienie sprawy czyniąc jednak poważny wysiłek w kierunku znalezienia stosownej przychodni w City A pieniądze z tytułu koniecznej opłaty wam zwrócimy! Nawet dwukrotnie przeprowadziło rozmowy, aby upewnić się, czy tę rzecz, my, dziadkowie, tam załatwimy. Dwukrotnie, bo najpierw dzwoniła Pasierbica, a potem Q-Zięć. Nie dlatego, że Pasierbica wykazywała oznaki wakacyjnego otumanienia, ale dlatego, że pan doktor z przychodni był dziwny. Stąd też Q-Zięć też nie był w stanie niczego stwierdzić i na mnie spadła konieczność kolejnej rozmowy. Bo pan doktor, ewidentnie wiekowy, ze sposobu bycia, wysławiania się, zapewne głuchoty, nagle potrafił milknąć, albo porzucać rozmowę, by za 10-15 sekund ciszy z powrotem do niej wracać.
- To przychodnia  jest czynna do 12.00? - zapytałem.
- Tak, ale możecie przyjechać i później... - Załatwimy sprawę... - zaniepokoiłem się jeszcze bardziej.
Postanowiliśmy być grubo przed 12.00, tak na wszelki wypadek.

Przychodnia, kolejowa(?), budziła sentyment. Poczuliśmy się, jak w czasach PRL-u. Piękny, zaniedbany budynek, takoż wnętrza. W dwóch pokojach przyjmowały dwie doktorki i gdzieś po             2. minutach czekania znaleźliśmy się przed sympatycznym obliczem jednej z nich.
- Ile masz wzrostu? - zapytała Q-Wnuka i wpisała podaną przez niego wartość (140 cm) do jego sportowej legitymacji. Nie wtrącaliśmy się, bo wiedzieliśmy, że na pewno wie, co mówi.
- To by się zgadzało, bo rok temu miałeś 138. - A ile ważysz?
- Trzydzieści jeden kilogramów...
- To by się zgadzało, bo rok temu miałeś 28.
I było po badaniu. Pani podbiła pieczątkę.
- Podpisać musi pan doktor... - Pojechał z wizytą zewnętrzną jakieś 15 minut temu, powinien zaraz być, to nie wiem, czy poczekacie, czy przyjdziecie później?...
Postanowiliśmy czekać do upadłego, bo powtarzające się drugi raz "później" budziło niepokój.
- O, już wrócił! - usłyszeliśmy, gdy zaczęliśmy wychodzić do poczekalni.
Do pokoju wszedł pan doktor, lat około 75, w stylu bycia mocno wyluzowany. Złożył podpis na pieczątce.
- A mogę ją zobaczyć, bo Pasierbica kilka razy zwracała mi uwagę, że musi być specjalna, musi zawierać stosowny zapis.
- Sprawdza mnie pan? - spojrzał na mnie kpiąco nie protestując. Wszystko było w porządku.
- To ile się należy za badanie? 
Nie wymówiłem tego słowa jakoś specjalnie, na przykład, "badaaaniiie", ani też nie przybrałem prowokującej miny.
- A jak pan myśli? - zapytał.
- Co łaska? - wszedłem w konwencję.
- Niech będzie 40 zł. - usłyszałem.
Zapłaciłem kartą. Pan doktor sam obsłużył czytnik i wydał mi paragon.
- No, to możesz jechać... - zwrócił się do Q-Wnuka.
Pani doktorka nie odezwała się już słowem, bo szef jest jeden. Co z tego, że dziwny.
I było po badaniu.
- Mówię ci - Żona zaczęła, gdy wracaliśmy do Inteligentnego Auta - facet musi być po małym wylewie... - To by tłumaczyło jego zachowanie i zachowanie względem niego pani doktorki.
Pasierbica, od razu zawiadomiona, zdziwiła się w dwójnasób - ceną Tu, w Metropolii, zapłacilibyśmy za badanie 150 zł i formą "badania". Podejrzewaliśmy, że Q-Wnuk też się zdziwił, bo to był jego niepierwszy wyjazd na piłkarski obóz, ale nie odezwał się słowem. Powoli wkraczał w skomplikowany i ciągle  niezrozumiały świat dorosłych.

W dobrych nastrojach, bo załatwiliśmy sprawę, od razu pojechaliśmy do MiniEurolandu. Hitem była duża klatka z wiewiórkami (pobyt dwa razy) i wybieg dla królików (pobyt dwa razy). Ale miniatury różnych budowli ze świata na Q-Wnuku robiły również już wrażenie między innymi za sprawą dokładnego studiowania opisów na tabliczkach. Bo świat niebotycznie mu się poszerzył, od kiedy nauczył się czytać. Dzieci, chociaż słowem się nie zająknęły, no może raz Ofelia, podświadomie musiały reagować na dziesiątki tysięcy kwiatów i całkiem świadomie reagowały na lody.
 
W drodze powrotnej do Uzdrowiska w Carrefourze i w Biedronce zrobiliśmy zakupy. Dobrze, że w dwóch sklepach, bo od razu na początku wybuchła kłótnia, kto ma prowadzić wózek. Jako inteligentne i doświadczone w tych sprawach dzieci same ustaliły, bez żadnej ingerencji dorosłych, że jedno będzie prowadzić w pierwszym sklepie, a drugie w drugim. Dzieciuchy!
Upał dorosłych wykończył. Chłód w Tajemniczym Domu pozwolił zregenerować siły, na tyle, że było mnie stać na wykonanie rund Piękną Uliczką i sąsiednią, równoległą, i czajenie się na wolne miejsce na bezpłatnym parkingu na początku tej pierwszej. Jutro miało przyjechać Krajowe Grono Szyderców i coś z ich autem trzeba było zrobić.
Udało się za drugim razem. Akurat jacyś turyści wyjeżdżali.

Zrobiło się na tyle późno, że z harmonogramu musieliśmy wykreślić ping-ponga. Q-Wnuk nie protestował i nie marudził. I z powodu tej pory i wykończenia upałem poszliśmy we czworo do najbliższego ... baru. Wybieraliśmy się do niego wielokrotnie,  żeby potem móc z pierwszej ręki powiedzieć o nim cokolwiek naszym gościom.
Będziemy musieli wybrać się jeszcze raz, bo o 16.00 bar już nie funkcjonował. Był co prawda jeszcze otwarty, ale już w stadium ewidentnego zamykania. Nasze dociekania Może jeszcze coś w kuchni zostało? spotkało się z miłą i rzeczową odpowiedzią pani (szefowa?).
- Wszystko zostało zjedzone... - Może państwo spróbujecie tu obok, w pizzerii... Jest otwarta.
Taką pewną formę współpracy i koegzystencji między tymi dwiema kulinarnymi placówkami zaobserwowaliśmy kilka razy, gdy tamtędy przechodziliśmy. Słyszeliśmy wtedy te same sugestie względem spóźnialskich. "Nasz" bar serwuje tradycyjną, smaczną i chorą polską kuchnię i dlatego o 14.00-15.00  wszystko jest już zjedzone. A pizzeria, jak to pizzeria - trochę wymyśla. Ale przecież klient o pustym żołądku tak łatwo nie odejdzie, więc korzysta z drugiej placówki. I w ten prosty sposób funkcjonują obie. Zwłaszcza, że ta druga aż tak strasznie nie wydziwia, bo ja mogłem zamówić jakąś sałatkę z krewetkami, Q-Wnuk... frytki z sosem czosnkowym, Ofelia ... frytki z keczupem, a Żona ... frytki z sosem czosnkowym.

Nie objadłem się zupełnie, więc po powrocie natychmiast z Q-Wnukiem poszliśmy na boisko. Korzystaliśmy tylko godzinę, bo potem jacyś panowie (nie oldboy'e) mieli zarezerwowane i rozgrywali mecz.
Q-Wnuk byłby bardzo zawiedziony, gdyby nie jego kolega, który przybył na spotkanie ze swoją babcią i ciotką. Obie zaproponowały, że mogą łepków zabrać na inne boisko, szkolne, zawsze wolne, a potem  Q-Wnuka przywieźć. Czy Q-Wnuk odmówił? Musiałem temat skonsultować. Żona się zgodziła.
 
Wróciłem do domu i od razu ściągnąłem przed bramę Sąsiada z Lewej. Przygotowałem cały potrzebny osprzęt, a on przyniósł pożyczoną od kolegi lutownicę i cynę. Przy Zateckym męczyliśmy się okrutnie.
Nie z racji piwa, tylko z powodu tego złomu, który nadawał się do wyrzucenia, a nie do lutowania. Co tylko Sąsiad z Lewej dolutował kable do włącznika, wewnątrz niego iskrzyło i wydzielał się charakterystyczny smród palonego bakelitu. Kilkukrotne próby nic nie dały, może z wyjątkiem tego, że raz kropla cyny spadła mi na lewą dłoń prawie mnie... nie parząc?! Może mój refleks zadziałał, bo kroplę natychmiast strząsnąłem, a może cyna była do dupy? Poza tym przekonałem się, że tak lutować, jak Sąsiad z Lewej, to i ja potrafię, a to jest przecież moja pięta achillesowa. 
Daliśmy sobie spokój popijając Zatecky'ego. Powoli godziłem się z tym, że na razie z powrotem okleję pomarańczową taśmą Uwaga! Nie działa! całą puszkę na słupku i wezwę elektryka, gdy nagle Sąsiad z Lewej wpadł na prosty pomysł. Wymontowaliśmy dzwonkowy włącznik przy drzwiach do Tajemniczego Domu, po czym sąsiad podłączył go do dwóch kabli wyłażących ze słupka i rozległ się piękny gong. Ja stałem na progu domu i kiwałem głową, że działa, bo sąsiad przecież nic nie słyszał. Za każdym razem, gdy on przyciskał przycisk. Do dziury przy drzwiach wstawiliśmy znaleziony przeze mnie włącznik, ale nie dzwonkowy, bo innego nie miałem. Miał on to do siebie, że po wciśnięciu "mu nie odbijało", więc drugi z dzwonków mógł dzwonić i dzwonić. Ale kto go tam mógł naciskać. Tylko ewentualnie goście, którzy w końcu by się zorientowali, że coś jest nie tak, skoro to cholerstwo ciągle dzwoni, i by dzwonkowi, prędzej czy później, "odbili" ręcznie.
Przy pracach przy drzwiach mieliśmy ubaw. 
- A wyłączyłeś bezpiecznik? - zapytał mnie Sąsiad z Lewej, gdy majstrowaliśmy w puszce.
- Nie, bo nie wiem, który to...
Obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Durne te chłopy - jeden miot, czy głuchy, czy nie głuchy. Ale nie do końca,  bo gdy majstrowaliśmy przy słupku, stosowny bezpiecznik wyłączałem. Bo przez przypadek wiedziałem, który to. 
Tu wyjaśnienie, zwłaszcza dla Kolegi Inżyniera(!). Wiem, że istnieje coś takiego, jak bezpiecznik główny. Ale przecież nie będę go wyłączał tylko dla jakiegoś głupiego, pojedynczego, dzwonkowego wyłącznika. Co z Internetem, lodówką i nie wiadomo, z czym jeszcze w domu, nie wspominając o gościach, którzy od razu podnieśliby raban. Na razie na tablicy bezpiecznikowej mam tylko opisane profesjonalnie i szczegółowo dwa bezpieczniki, wszystkie dotyczące dwóch gościnnych mieszkań.      Z opisaniem "naszych" się zdąży.
"Nowy" dzwonek  zamocowaliśmy w słupkowej dziurze i umocowaliśmy go pomarańczową taśmą.
Pozostało teraz zrobić tylko dwie rzeczy - prostszą i trudniejszą. Prostsza polegałaby na powrotnym demontażu i montażu włącznika dzwonkowego w puszce przy drzwiach domu, a trudniejsza na kupieniu nowego, zewnętrznego włącznika, wycięciu odpowiedniej dziury w blasze, aby w niej go zamontować i całość umieścić w słupkowej dziurze.
- Ale nie kupuj białego, tylko jakiś ciemny, brązowy, szary. - poinstruował mnie Sąsiad z Lewej. - Nie rzuca się w oczy... - wyjaśnił, gdy zobaczył na mojej twarzy zdziwienie i niezrozumienie. - Często, gdy u mnie dzwoni (przypomnę - zapala się światło), wychodzę, a tam nikogo nie ma. - Z daleka tylko widzę dwóch meneli.
Nie dodał, że pękają ze śmiechu, bo ich przecież nie mógł słyszeć. Dzięki temu oszczędzał wiele nerwów. Ciekawe, że sam tego swojego, białego nie wymienił.
A dlaczego podałem Zatecky'ego? Bo staram się go mieć w zapasie na takie sytuacje. Pilsnera Urquella nie podam, bo jest to podwójny strzał w kolano. Po pierwsze koszty i wysiłek w zdobyciu, a po drugie czasami się zdarzało, że częstowałem i widziałem, jak konsument się męczył, a więc nie doceniał.

Gdy pod wieczór zadowolony Q-Wnuk został dostarczony do domu, można się było szykować do nocy.
Na górę uciekłem o 21.00, ale do 22.00 jeszcze się maltretowałem siedząc nad  laptopem. Niby miałem czas dla siebie, ale co to był za czas?! Głowa co rusz mi opadała. Zmęczenie i Zatecky zrobili swoje.

W czwartek, 15.08, wstałem o 06.30.
A miałem zamiar o 06.00.
Do tego 10 minut ociągałem się ze wstawaniem, więc sumarycznie na początku dnia miałem już spory kęs czasu w plecy.
O 08.00 przyszła Żona po czarną kawę. Od kilku dni dzień zaczyna od niej, a potem przechodzi do Blogowej, ale małej. Do 2K+2M szans przejść nie ma.
Młyn zaczął się dość szybko, ale na dole. Dobiegały mnie piski i wybuchła jakaś afera, ale od tego wszystkiego odgradzał mnie skomplikowany ciąg komunikacyjny Tajemniczego Domu. W końcu jednak i on nie podołał, bo Robaczki przyszły do mnie.
- A słyszałem, że na dole wybuchła jakaś afera? - patrzyłem na nich badawczo.
Żadne się nie odezwało nie chcąc się wychylać, ale w oczach latały diabliki.
- Rozlaliście coś? - ułatwiłem im życie,  bo w trakcie afery słyszałem Żonę, która kazała im wziąć papierowy ręcznik.
To ich ośmieliło, bo się wydało. Poza tym w pierwszym momencie, kiedy złotem jest milczenie, a srebrem mowa, żadne z nich nie nakablowało.
- Wodę z kubka. - odważył się Q-Wnuk.
- Gdzie?
- W Bawialnym. 
To przedstawia specyficzną i lakoniczną logikę dzieci. Do bólu precyzyjną odpowiedź. Gdy Córcia miała 6 lat i odbierałem ją z przedszkola, któregoś dnia na dzień dobry mnie poinformowała:
- A Krzysiek mnie pocałował.
- Gdzie?!
- Tam, za kioskiem...
Oczywiście powinienem był zapytać W co? To samo tutaj. Pytanie powinno brzmieć Na co?
Zadałem je.
- Na stół.
- Ale kubek się nie stłukł! - z wielkim przejęciem dodała Ofelia.
- Ale jak to się stało? - dociekałem.
- Bo ona mnie kopnęła...
Ofelia milczała jak zaklęta. Nawet ona wiedziała wobec takiej oczywistości, że nie może zaprzeczyć. A milczenie jest złotem.
- I co? - Woda się sama wylała?
- Bo, gdy ona mnie kopnęła, nogą zrobiłem o tak i uderzyłem w kubek!...
- I co się zalało?
- Instrukcja do planszówki.
Wyszły z wyraźną ulgą, bo już w ogóle nie zareagowałem. A  za chwilę Q-Wnuk wrócił z kubkiem.
- Babcia prosi normalną, średnią i 60 %.
Nie kazałem mu wracać i się upewniać. Zawołałem go, gdy Blogowa była gotowa. Myślałem, że będę miał spokój, ale nie. Znowu przyszli, tym razem we troje. Na imieniny. Babcia wybrała Armidę i Ofelia również. Był ubaw przy przedstawianiu się. Ofelia wyraźnie zaczyna czuć bluesa, bo do tej pory wybierała "prostą" Marię lub inną Annę. Q-Wnuk wybrał Napoleona, a ja... Stefana, bo to teraz rzadkość wbrew pozorom.
Ubłagali mnie, żebym zszedł i zagrał z nimi Sherlocka. Co było robić.

Przed 11.00 przyjechało Krajowe Grono Szyderców. Zaparkowali na zwolnionym przeze mnie miejscu.
W domu od razu, intensywnie, zaczęliśmy omawiać cały dzień i ich powrót do Metropolii. I wyszło, że do niej wraca Q-Zięć z synem. Autem, bo na kolej nie można było liczyć, kiedy precyzyjnie liczyły się minuty.
O 12.00 wyszliśmy do Stylowej, a potem na Tour de Pologne. Trzeba powiedzieć, że przejazd stu kilkudziesięciu kolarzy na wszystkich zrobił duże wrażenie. Dodatkowo ta cała oprawa - feeria barw, gwizd przejeżdżających motocykli i szum aut z zapasowymi rowerami na dachach... Nie wiedzieć skąd i dlaczego czuło się narastające napięcie przed zbliżającym się peletonem. Zajęliśmy miejsce do oglądania nie dość że w cieniu, pod drzewami, to jeszcze przy dwóch ulicznych łukach, żeby można było oglądać trochę dłużej. A i tak kolarze pięknie złożeni na zakrętach tylko śmignęli. 
Prowadziła dwójka, w tym Polak, więc tym bardziej głośno dopingowaliśmy. Dopiero po czasie ponad trzech minut, który robił wrażenie, bo jak tak można oderwać się od peletonu, nadjechała czwórka, a za nią, po jakiejś minucie, cały peleton. Jeden gwizd i szum. I naprawdę po kilku dobrych minutach pojawił się ostatni samotny kolarz. Trzeba go było dopiero podziwiać. Musiał złapać gumę albo jakąś inną awarię i czekała go samotna jazda do samej mety. A dzisiaj kolarze mieli do przejechania ponad 190 km. Jak tu nie podziwiać?!...
Gdy oglądający zobaczyli po tym samotnym kolarzu samochód z napisem "Koniec wyścigu", brzegi ulic natychmiast opustoszały. Jeszcze tylko nad nami przeleciał helikopter transmisyjny i było po wszystkim.
 
O 14.00 Q-Zięć i Q-Wnuk wyjechali. Już o 15.29 wysłałem do Q-Zięcia smsa.
- Jak te dziewczyny potrafią być czasami mądre!...
- Co wymyśliły? - Zżera nas ciekawość z Q-Wnukiem...  
- Powiedziałem, że muszę odpocząć od bab i poszedłem do ogrodu z Pilsnerem Urquellem. To babcia wyszła na spacer z Bertą, a Pasierbica robiła sobie kawę, więc przez chwilę miałem spokój, a potem przyszła, ale tylko na pierwszy stopień schodów w ogrodzie i nie podchodziła do mnie  :)
 
Był upał, więc na prośbę Ofelii (wtedy już odpocząłem od bab) zrobiłem jej deszczownicę w ogrodzie Bo dziadek, ja chciałam pokazać mamie!... I, gdy już zadowolona, bo mama wszystko widziała, i sina dała się wytrzeć, poszliśmy we czworo na kartacze do Lokalu Bez Pilsnera.
W domu we troje rozegraliśmy krótką serię loteryjek. Ofelia też krótko obejrzała jakieś bajki i już się trzeba było szykować do transmisji meczu. W międzyczasie Q-Zięć ze stadionu i z szatni przysyłał zdjęcia. Rówieśnicy Q-Wnuka byli poprzebierani w jednakowe stroje, on sam miał dodatkowo na głowie opaskę w chorwacką szachownicę, której nie kazano mu zdjąć (tylko w niej nie śpi), więc bardzo się cieszyliśmy licząc na to, że łatwo się go rozpozna. Dodatkowo cieszyliśmy się, bo jego grupa wprowadzała na boisko metropolialną drużynę.
W momencie wchodzenia drużyn na boisko zachowywaliśmy się jak nie przymierzając dzieciaki. Emocje i krzyki Będzie szedł z lewej strony ekranu, to będzie go świetnie widać! O, idzie, idzie, widzicie!, O, stoi tam, na boisku, przy prezentacji drużyn! trwały jakieś dwie minuty. Potem na naszych oczach dzieciaki się rozpierzchły i zniknęły w tunelu prowadzącym do szatni i dalej na trybuny, bo cała trójka (Przewodnik, Q-Zięć i Q-Wnuk) miała mecz oglądać na żywo.

Na oglądanie transmisji Żony i mnie nie było stać. O 21.00 już spaliśmy i to głęboko. I w takim stanie zastała nas Pasierbica i Ofelia, które przyszły nam opowiedzieć, jakie jaja dzieją się na stadionie i jak nagle w ciągu kilku minut wynik meczu zrobił się dla nas korzystny i umożliwiał co najmniej dogrywkę i dawał wielkie nadzieje na drugą połowę. Od razu, zatrzymując się w progu, zaczęły zdawać w sposób emocjonalny relację, bo do głowy im, jej - Pasierbicy, nie przyszło, że już możemy spać i to tak głęboko.
Żona zareagowała bardzo spokojnie. Ja zaś, ponieważ nie lubię, gdy mi w środku nocy na progu stają dwie białe, bardzo szczupłe i wiotkie postacie, dodatkowo różnego wzrostu, co nawet wyczuwam w trakcie głębokiego snu, gwałtownie zerwałem się, usiadłem z mocno bijącym sercem, wysokim ciśnieniem i ze słowami Co, co, co się stało?!!!, czym wszystkie trzy dziewczyny zdrowo wystraszyłem.
Umówiliśmy się, że już nie będą dzisiaj więcej przychodzić. Bez względu na ostateczny wynik i na to, co się jeszcze będzie działo na stadionie.
A działo się, ale o tym miałem dowiedzieć się dopiero jutro.

W piątek, 16.08, wstałem o 08.00.
A kapkę przede mną... Żona. 
Córka i Wnuczka nadal spały. Poranny rozruch - szum gotującej się wody w czajniku, bucząca praca ekspresu i wizg blendera na ostatnim etapie szykowania Blogowej skutecznie je rozbudził. Za to, jak donosił Q-Zięć, Q-Wnuk spał jakoś tak do 11.00. Po wczorajszych wielkich wrażeniach i emocjach oraz z powodu, że razem z ojcem poszli spać gdzieś o północy, było to oczywiste, ale też dziwiło.
 
Z powodu nocnego bólu głowy Pasierbicy z przyjemnością zgodziłem się, aby rano pójść do apteki i kupić Apap oraz aspirynę. Te poranne codzienne uzdrowiskowe klimaty... 
Przy okazji kupiłem w Intermarche dwie zgrzewki wody niegazowanej w szkle. Socjalna będzie otwarta dopiero w poniedziałek (urlop), a ja trochę się przeliczyłem i wody mogło zabraknąć już jutro, mimo że zadbałem o zapasy Socjalnej i Jurajskiej. Jednak za mało, bo upały i duchota, a gości prywatnych czworo.
Wracałem odpoczywając co 50 m, bo zgrzewki po pewnym czasie powodowały drętwienie barków i groziły wyśliźnięciem się folii ze spoconych dłoni. Gdy odpoczywałem już po raz ostatni, nomen omen, z posesji wyszli nasi goście. Z córką i z sunią wybrali się na spacer. Natychmiast zgrzewki podniosłem i zacząłem iść w ich stronę, aby, po pierwsze, nie zauważyli mojego postoju, a po drugie, żeby nie naszło ich na pogawędki, bo zakładałem, że powinni mieć w sobie trochę empatii i współczucia dla starszego,  siwego gospodarza, który niósł takie ciężary i niewskazane byłoby, aby przystawał bez konieczności.
- Dzień dobry! - rzuciłem natychmiast starając się ich szybko wyminąć oblekłszy na twarz nie tyle radosną minę, ale raczej taką zaświadczającą, że daję swobodnie radę i w ogóle nie czuję ciężaru.
- Dzień dobry!
I gdy byłem już metr za nimi i zaczynałem czuć ulgę z powodu tak krótkiego spotkania, usłyszałem A może panu pomóc? Był to kobiecy głos, matki oczywiście, bo przecież nie nastolatki. Gwałtownie się zatrzymałem. Widocznie pani, jako kobieta, o innych cechach niż mężczyzna, matczynych, bezbłędnie przeczytała mój stan.
- Nie dziękuję! - uśmiechnąłem się najszczerzej i najnaturalniej, jak tylko potrafiłem jednocześnie czując kolejny raz drętwienie barków. - Ale to byłby obciach i siara, gdyby młoda kobieta pomagała mężczyźnie, w pełni silnemu i sprawnemu.
Mąż się tylko uśmiechał. Czuł ten obciach i siarę, i w życiu by mu nie przyszło, jako mężczyźnie, zaproponować taką pomoc upokarzając drugiego mężczyznę. No, chyba że specjalnie, złośliwie.
- No, pomoc, to pomoc... - podsumowała pani dalej już nie naciskając.
Ruszyłem czując jak powoli folia wyłazi z moich dłoni przez utratę tych kilku cennych sekund. Ale w życiu już bym się nie zatrzymał. Jeszcze by do mnie podbiegła! W locie więc umiejętnie podrzucałem naprzemiennie zgrzewki tak, żeby daną dłoń wcisnąć głębiej i tak dotarłem do bramy.
Mimo takiego stresu i wysiłku stać mnie było jeszcze na filozoficzne rozważania. Nikt tak człowieka nie upokorzy , jak kobieta! - podsumowałem je tuż przed ostatnim postojem.
 
Wczoraj z Pasierbicą zerwaliśmy 4 pomidory. Używałem nożyka, ale przy dotknięciu same z siebie odpadały. Jednego, całego, od razu pożarłem. Był pyszny. Stąd dzisiaj zrobiłem wszystkim twaróg, wyłączają Ofelię, bo grzanki to nie moja działka. Dodatkowo sól, pieprz, oliwa, wyciśnięty czosnek, cebula i pomidor musiały zrobić swoje. Żona miała cebuli za dużo (nie mam umiaru), więc mi od razu oddała. Pasierbica chciała też, ale zorientowała się za późno, gdy byłem już w ogrodzie. Słusznie bała się przyjść, żeby mi nie przerywać "regeneracji układu nerwowego", co wcześniej zaznaczyłem  tłumacząc, dlaczego tam wychodzę Bo trzy baby!
 
O 10.00 wyjechali goście z dołu. Więc od razu, po I Posiłku zaczęliśmy sprzątać. Żeby przed przyjazdem Q-Zięcia i Q-Wnuka mieć jak najwięcej zrobione.
Chłopaki wróciły o 14.00. Opowieści były długie i emocjonujące. Jedna ich część dotyczyła relacji     Q-Wnuka, wspomaganej przez nas pytaniami, na temat wprowadzenia "swojego" zawodnika, którego on znał, na boisko i wrażeń ze stania na jego środku, na olbrzymim stadionie wypełnionym po brzegi kibicami. Druga ich obu, o samym meczu, który miał wiele zwrotów i zawirowań. Na tyle niebezpiecznych, że Przewodnik i Q-Zięć zdecydowali się opuścić stadion przed końcem spotkania, bo wystarczyłaby jedna iskra, a mogło być bardzo niebezpiecznie.
Wszystko oczywiście przez kibiców, prowokujących ich bramkarza drużyny przyjezdnej, a przede wszystkim przez sędziego, który okazał się kutasem. Nie potrafił zapanować nad sytuacją, podejmował niesprawiedliwe, nietrafione i prowokujące decyzje i ostatecznie naszym zawodnikom pokazał czerwone kartki. Mecz kończyliśmy w ósemkę(!), a mimo tego do końca walczyliśmy o dogrywkę. Odpadliśmy.

Gdy Żona nadal sprzątała dół, zagrałem z trójką oszustów z Krajowego Grona Szyderców w "Oszusta". Q-Wnuk zdobył 28 pkt, Q-Zięć 25, Pasierbica 21, a ja... 6. Było wyraźnie widać, że nie potrafiłem tak oszukiwać, jak ta rodzina oszustów. 
Ponownie włączyłem się do sprzątania. Gdy mieszkanie było całkowicie gotowe, wszyscy wybraliśmy się do Zdroju. Na kręcone lody. A  potem całe popołudnie spędziliśmy w ogrodzie przy grillu. Dym był spory, bo  rodzice kupili dzieciom balony, które można było napełniać wodą. Po czym się je zawiązywało. Stawały się takimi wodnymi bombami rozpadającymi się pod wpływem uderzenia.       A, żeby się rozwaliły wywalając z siebie wodę, należało je rzucić. Było naprawdę niebezpiecznie i trochę niekomfortowo przy jedzeniu kiełbasy, kaszanki, czy karkówki. Dzieci jednak długo miały radochę.
 
Nowi goście do dolnego mieszkania przyjechali jakoś tak pod wieczór. W nawale wrażeń i bomb kompletnie nie zarejestrowałem dokładnie kiedy, ale nie to było ważne. Zupełnie nie pamiętam, kto to był i ile osób. Ale czy to nadal ważne? Ważne było to, że przyjechali, zanim dość zdrowo zaprawiłem się wieczorem drinami na bazie Metaxy robionymi przez Q-Zięcia. Mimo tego w kierkach byłem drugi. Rozwalił wszystkich Q-Zięć, trzeci byli Q-Wnuk i Pasierbica (grali razem w parze), a czwarta Żona. Jak nie ona!

Dzisiaj o 07.34 napisał Po Morzach Pływający.
Właśnie wyszedłem z " kopalni węgla" w Dunkierce.
To co ładowaliśmy w Swansea przy rozładunku było jeszcze gorsze. Teraz czeka nas mycie ładowni i to jest jeden z powodów dlaczego nie jem morskich stworzeń.
Miłego dnia
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
 
Dzisiaj nie oglądałem drugiego już meczu Igi w Cincinnati WTA 1000. Żona doceniła.
 
W sobotę, 17.08, wstałem o 08.00.
Byłem zlepiony potem.
Broda przy opuszczaniu kleiła się do szyi, przy zginaniu stawu łokciowego skóra kleiła się do skóry, to samo działo się przy zginaniu stawu kolanowego. A tego, co działo się pod pachami, gdy opuszczałem ramiona wzdłuż boków ciała, nie sposób opisać. Tego poczwórnego klejenia się skór (chyba skóry, skoro jest jedna?) nie byłem w stanie wytrzymać. Nie dziwota, skoro w nocy w sypialni panowało 26 stopni. Natychmiast musiałem wziąć prysznic. A poranny prysznic to u mnie rzadkość.
 
Goście z góry wyjechali już o 09.00, bo jechali jeszcze do jakiegoś zoo i safari. Od razu zabraliśmy się za sprzątanie. Uwinąłem się tak zgrabnie, że spokojnie zdążyłem zrobić wszystkim I Posiłek. Q-Wnuk dostał sadzone plus frankfurterki, Ofelia frankfurterki, a dorosłym zrobiłem pyszną jajecznicę na pomidorach plus... frankfurterki. Babcia zaś oczywiście dorobiła najmłodszym dzieciom grzanki.
Przed 13.00 zrobiliśmy plan dnia, który już na starcie miał spore opóźnienie. Niczym nasza kolej. Ale nikt się tym specjalnie nie przejmował. 
Pierwszym etapem planu był spacer do Parku Szachowego. Żona w torbie niosła zegar szachowy, a Pasierbica moje szachy. Przy lodach, deserach i przy Pilsnerze Urquellu rozegraliśmy trzy partie na  czas, każda po 10 minut.
Najpierw przegrałem z Q-Zięciem na czas. Miałem olbrzymią przewagę w bierkach i sytuacyjną, i co z tego. Partia była partią olbrzymich błędów z każdej ze stron, a do błędów Q-Zięcia przyczynił się, według niego, jego syn, który nie wytrzymywał i się wtrącał, a poza tym gestykulacją dekoncentrował ojca. Takiego opieprzu swojego syna jeszcze w wykonaniu Q-Zięcia nie widziałem. Okoliczne stoliki patrzyły się na nas. Więc z wyniku nie był zadowolony, chociaż wygrał, bo zdawał sobie sprawę, że "normalnie" by przegrał. Ja również, bo jednak przegrałem. Stan obu graczy był bliski definicji kompromisu, czyli układu, w którym żadna ze stron nie jest zadowolona.
W następnych partiach obaj wygraliśmy z Q-Wnukiem dając mu mata przed czasem. Tak był zdekoncentrowany.

Szachy, nawet te z ograniczeniem czasu rozgrywania partii, mają to do siebie, że strasznie żrą czas. Kęsami! Stąd na torze saneczkowym pojawiliśmy się dość późno. Kupiliśmy bilety, ale ostatecznie dzisiaj odpuściliśmy zjeżdżanie. Tłum był dziki, kolejka straszna, no i zjeżdżały same dziady obojga płci. Koszmar! Postanowiliśmy przyjść jutro, w miarę rano, przed wyjazdem Krajowego Grona Szyderców.
Niefart odbiliśmy sobie pełnym turniejem (pięć osób) w air hockey'a. Grał każdy z każdym, czyli do rozegrania dany zawodnik miał cztery mecze. Każdy z nich kończył się w momencie upłynięcia           2 minut bez względu na aktualny wynik, albo w momencie, gdy dany zawodnik pierwszy osiągnął 9 pkt bez względu na czas trwania.
Q-Zięć rozwalił wszystkich. Wystarczy pokazać wyniki:
Q-Z - Q-W - 9:3
Q-Z - Pasierbica - 9:1
Q-Z - ja 9:7
Q-Z - Żona 9:3.
Z zestawienia widać, że dla nikogo nie miał litości i tylko ja mu się jako tako postawiłem. Nie miał jej niebezpiecznie dla teściowej, a jeszcze niebezpiecznej dla swojej żony. Specjalnie piszę "swojej żony" a nie Pasierbicy, bo chcę podkreślić wagę i zgrozę sytuacji. Przy żonie mógł się mocno przejechać, a w konsekwencji cały turniej, który jeszcze w tamtym momencie na dobre się nie rozpoczął,  mógł już się zakończyć i dobrze zapowiadającą się rozrywkę szlag by jasny trafił.
Grał ostro i przy każdym trafieniu do bramki żony wołał na całą okolicę z wielką ekspresją "zabić!"
Nie tak utrata pierwszej bramki, jak to zawołanie męża zdecydowanie się jej nie spodobało, przy drugiej mocno już protestowała, a przy trzeciej było widać, że za chwilę się obrazi i wszystko pieprznie. Turniej wisiał na włosku. Tylko honor, który w tym kryzysowym momencie zaczął dominować w jej postawie, pozwolił mecz dokończyć. Nie wiem, czy honorową bramkę zdobyła z gry, czy też dzięki mężowi. Nie mi dociekać. Chyba jednak zdobyła sama, z gry, wolą walki, bo mąż do końca wydzierał się "zabić!" To zawołanie zresztą ostatecznie spodobało się wszystkim, to znaczy panom w meczach przez nich rozgrywanych, bo  panie stwierdziły trochę zniesmaczone i zdystansowane Gramy dla rozrywki, a nie żeby zaaabić!
Ostatecznie Q-Zięć zdobył 8 pkt (zwycięstwo 2 pkt, remis 1 - cały system rozrywek i punktacji oraz kolejność meczów ułożyłem ja nie chwaląc się), drugi był Q-Wnuk (4 pkt - jedno zwycięstwo z Babcią i dwa remisy), ja trzeci (3pkt - żadnego meczu nie wygrałem), czwarta Żona (3 pkt, ale gorsza ode mnie różnica bramek - jedno zwycięstwo z córką i remis z mężem), piąta Pasierbica (2 pkt - dwa remisy        - z synem i z ojczymem). 
Emocji było tyle i wrzasku, że nie wiem, czy już nie wywiesili naszych zdjęć, i czy obsługa na widok nas zbliżających się nie będzie wyłączać prądu i nie wystawiać na każdym stole wcześniej przygotowanych kartek "zepsute".
Ofelia była daleko od tego obciachu. Bawiła się sama na torze przeszkód dla dzieci.
Wracaliśmy przez Biedrę. Zapomnieliśmy toreb zakupowych, ale każdy z szóstki coś wziął i daliśmy radę.
W domu zjadłem delikatnie wiedząc, że nieuchronnie czeka mnie wyjście na stadion. Co z tego, że był ojciec Q-Wnuka. Z posiłkiem wyniosłem się go ogrodu, żeby w ciszy, przy Pilsnerze Urquellu i książce zregenerować zszargany układ nerwowy. Za chwilę w tym samym celu przybył Q-Zięć. Trzeba przyznać, że zachowywał się kulturalnie i ze zrozumieniem. Milczał. Co z tego skoro jego osoba, niczym czarna dziura, ściągnęła do stołu najpierw syna, potem żonę, a ma końcu teściową. Regenerację szlag trafił. Na dodatek Q-Wnuk poganiał mnie na stadion i wyliczał mi każdy łyk Pilsnera Urquella z komentarzem A dlaczego tak mało upiłeś? Jedynie Ofelia, to słodkie i kochane dziecię, nie przyszła.
Tak więc niezregenerowany poszedłem z chłopakami na stadion.

Zastaliśmy 7 łepków w wieku 11 - 15 lat. Większość była nam już znana. Sprawa była prosta. Sami podzielili się na dwa zespoły znając siłę gry swoich kolegów i Q-Wnuka. "Starsi" stanęli na bramce.
Pierwszy mecz wygrała "moja" drużyna 10:9. Potem zostałem przydzielony do tej drugiej i z nią przegraliśmy 8:10. Ostatnią, zwycięską bramkę dla przeciwników strzelił mi Q-Wnuk. Na dodatek bezczelny, bo założył mi siatę. Po wszystkim dostałem od łepków ksywę Szczęsny, więc niezwykle rosłem, a od jednego nawet Senior Szczęsny. A ponieważ słowa "senior" w swoim wydaniu nie lubię, to zmieniłem je na wersję hiszpańską, Senor Szczęsny, i wyszło mi PAN SZCZĘSNY! Q-Zięć mi zazdrościł dopytując A dlaczego ja nie dostałem żadnej ksywy?!
Mecze były tak intensywne, że po wszystkim niektórzy z młodziaków leżeli na murawie, niektórzy zalegali na ławkach łapczywie pijąc, a Q-Wnuk odezwał się do ojca Tata, to chodź, jeszcze sobie postrzelamy. Zgroza! I strzelali.

W domu wszystko się do mnie kleiło. Prysznic, przebranie się, drobna przekąska pozwoliły odzyskać na tyle siły, że najpierw na górze wyizolowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu, żeby cokolwiek ogarnąć na blogu, a potem było mnie stać, aby na 21.30 pójść do Zdroju ze wszystkimi na pokaz woda-światło-dźwięk.
Po powrocie kondycja nadal mi dopisywała. Znowu zagraliśmy w kierki, przy czym Q-Wnuk grał w jednym zespole z Babcią. Sam nawet przygotował zapis umieszczając w mojej kolumnie nazwę gracza "Dziad Stary", a u ojca "Stary". Ofelia oglądała jakąś bajkę. Znowu Q-Zięć raczył mnie drinami na bazie Metaxy. I na tym kończyły się podobieństwa względem wczorajszego wieczoru. Q-Zięć był w totalnym niesosie, bo rozbolała go głowa, co zauważyłem dość późno, bo ja akurat byłem w stanie analogiczno-odwrotnym wynikającym z zażywania drinów i z faktu, że karta rzygała mi straszliwie. Więc podśpiewywałem i śpiewałem różności prowokowany co rusz wybuchami śmiechu Q-Wnuka (jedyny wdzięczny odbiorca) i Dziadek, zaśpiewaj jeszcze!  A wiele mi nie było trzeba. W końcu        Q-Zięć nie wytrzymał i zaczął mnie dość brutalnie uspokajać porównując moje zachowanie do zachowania swojego syna dzisiaj, w parku szachowym. Z tego zirytowanego wywodu wychodziło, że przeszkadzam mu grać.
Wygrałem w sposób straszliwy, bo miałem na końcu plus 585 pkt, drugi był zespół Q-Wnuk i Babcia  (minus 90 pkt), trzecia Pasierbica (minus 115), czwarty Q-Zięć (minus 340 - karta mu wyjątkowo nie szła). Przepaść! Nawet pozwoliłem sobie na uniesienie się honorem i odjąłem sobie 150 pkt za króla kier, którego według mnie przy kolejnej rozgrywce miałem dostać, a nie dostałem, co zeźliło Q-Zięcia i kazał mi to wtedy od razu zapisać. To zapisałem. Więc wygrałem mając "tylko" plus 435 pkt. Przepaść!
 
Wszyscy poszli spać, a ja grałem ... w "Oszusta" z ... Q-Wnukiem. Sumarycznie pierwszy raz wygrałem. Wyraźnie czułem, że się wyrabiam, zwłaszcza gdy jestem wyluzowany. Bo to jest niezbędne przy oszukiwaniu.
Pasierbica czytając w łóżku książkę wzdychała, gdy się darliśmy (Q-Zięć natychmiast kamiennie usnął, to samo Ofelia i Babcia). Ja zawsze pierwszy, a za mną Q-Wnuk. Pierwszą rozgrywkę wyraźnie wygrałem, a w drugiej był remis. Q-Wnuk wyraźnie podziwiał, że dziadek doszlusował do rodziny oszustów.
Nie powiem, dzisiaj karta mi rzygała. 
 
Zaczęło mnie nosić, jak za najlepszych czasów, gdy byłem w "stanach wskazujących" o różnych stopniach nasilenia. Zawsze wtedy dopadała mnie dziwna energia. Żona by ją określiła pijacko-upierdliwą. 
Więc najpierw "dopilnowałem", aby Q-Wnuk poszedł spać. Pasierbica przez moment wzdychała.
Potem mi się popierdzieliło, że dzisiaj jest niedziela, więc wynosiłem dość hałaśliwie worki ze szkłem i papierem na zewnątrz, na chodnik przed bramę. Na jutro, na... poniedziałek. Pasierbica znowu wzdychała.
W takim stanie zawsze dopada mnie gospodarskie poczucie obowiązku, więc nastawiłem jeszcze zmywarkę, bo ostatnio się nauczyłem.
- Ale wiesz, gdy ja teraz nastawię, to za 1,5 godziny będzie trzy razy pipczeć i spokój. Lepiej, niż by miała pipczeć nad ranem. - wyjaśniłem Pasierbicy.
Cały czas  milczała. Tylko znowu trochę westchnęła. Ale ona ma niesamowitą cierpliwość, zwłaszcza do... dzieci. Dlatego pracuje w żłobku, bo to dodatkowo lubi. Poza tym ma doświadczenie, że nie należy wchodzić w żadne interakcje słowne z pijanym, bo to go tylko sprowokuje i już nigdy nie pójdzie spać.
- To, nie dziw się - starałem się być kulturalny - że ja teraz zapalę światło w ogrodzie i pójdę polować na ślimaki.
- O matko!!! - Idź spać wreszcie!!! - jednak nie wytrzymała. Bo pijak, a dziecko, to zasadnicza różnica.
Nie posłuchałem, bo ciągle mnie nosiło. Zajebałem z 50 sztuk pomrowów.
Jednocześnie odbiło mi i o aktualnej sytuacji towarzysko-rodzinnej smsowo zacząłem informować Kolegę Inżyniera(!) wychodząc z założenia, że o tej porze nie śpi. Ostatni sms mi "nie wyszedł", bo wysłałem go niechcący do Żony. A tak mnie zawsze prosiła, żebym jej w żaden sposób nie wspominał o pomrowach!
Kładłem się do łóżka o 01.30, czyli, bądźmy rzetelni, jutro, w niedzielę, 18.08.

Zupełnie w tym wszystkim nie zarejestrowałem nowych gości, którzy dzisiaj przyjechali na górę. Musiało być podobnie, jak wczoraj, czyli zdążyli, zanim się wstawiłem. Ale kto i ile osób? Nie pamiętam.

W niedzielę,  18.08, wstałem o 08.20.
A raczej zwlokłem się. A ze mną Żona. 
Mimo, że zwlekaliśmy się razem, to nie byłem w stanie stwierdzić na pewno, czy ona też się zwlekała. W takim byłem stanie.
Dorosłym zrobiłem ponownie "wczorajsze" śniadanie/I Posiłek. Sami chcieli jeszcze raz jajecznicę na odparowanych pomidorach. Robaczki standardowo - grzanki. Ale to jest domena Babci.
 
I od razu po tym poszliśmy na tor saneczkowy, żeby wykorzystać wykupione przeze mnie sześć przejazdów. Pogoda na szczęście dopisała. Na szczęście, bo gdyby nie, to w ciągu najbliższych pięciu dni (ważność biletów 6 dni) musiałbym na dobrą czatować i bilet wykorzystać. Być może musiałbym przejazdy rozłożyć w czasie, na dwa, trzy dni, chociaż niewiele by mnie to uratowało. Bo obsługa zdecydowanie mnie pamięta na skutek moich różnorodnych przechwałek przy różnych wnukach, że szybko zjeżdżam I czekamy, bo ta pani z dzieckiem zablokuje tor i co to za przyjemność z wleczenia się za nią? albo głośnych dopytywań tych przed nami w kolejce Pan/ty szybko zjeżdża/-sz? Bo jeśli nie, to może my pojedziemy pierwsi?! Wtedy w miarę na takie uwagi i dociekania mogę sobie pozwolić mając za alibi Ofelię lub Wnuczkę, które niewinnym i słodkim dziewczęcym wyglądem chronią mnie przed różnymi ripostami lub jawnym pukaniem się w głowę.
Wykorzystując więc te 6 przejazdów, najlepiej jednego dnia, bo by mi się nie chciało bez wnuków chodzić kilka razy, utwierdziłbym tylko obsługę i dorosłych klientów zjeżdżających z dziećmi, że  ludzie na starość dziecinnieją, co jest ... prawdą. Rozłożenie na dwa, trzy dni byłoby tylko takim odcinaniem psu ogona po kawałku.
Żeby nie tracić tych 60. zł mógłbym oczywiście pójść i przed kasą zabawić się w konika. Ta spekulacyjna i chytra instytucja istnieje nawet teraz, w czasach kapitalizmu. Co prawda chciałbym sprzedać bilet po cenie zakupu, ale i tak nie wiem, z jaką reakcją mógłbym się wtedy spotkać. No chyba że przyszłaby jakaś rodzinka, a akurat przed nią stała w kolejce kilkudziesięcioosobowa grupa dzieciaków z kolonii. Wtedy byłbym zbawcą, kupiliby z pocałowaniem w rękę, bo posiadanie biletu gwarantowało natychmiastowe wchodzenie za barierkę, do sanek.
Taka sytuacja właśnie nas dopadła mimo wczesnej pory, ale dzięki posiadanemu biletowi poszło sprawnie. Q-Wnuk jechał dwa razy sam, a Ofelia raz ze mną, a później z tatą.
- A kto jechał szybciej? - zapytałem ją, gdy wracaliśmy. - Tato czy ja? 
Długo milczała zapędzona w kozi róg. Na szczęście nie było to pytanie zadawane przez debilne ciotki z serii A kogo kochasz bardziej? - Mamusię czy tatusia?
- Chyba tak samo szybko... - pomogłem jej.
Pokiwała głową z pewną ulgą.
- Ale tata ociupinkę szybciej... - zreflektowała się.
Na pożegnanie z Uzdrowiskiem rodzice zafundowali dzieciom kręcone lody.

Q-Wnuk już jutro wyjeżdżał na piłkarski obóz do Ustki. W końcu się zdecydował. To się nazywają wakacje - dwa razy w Uzdrowisku, Chorwacja, Pucuś, Ustka i dwie półkolonie w Metropolii. Olbrzymi świat staje się dla niego czymś normalnym. Pomijając oczywistą dla niego świadomość odległości, przejazdów różnymi środkami lokomocji i przelotów, czuje się już, jak ryba w wodzie, pośród wszelakich kontaktów. Swoboda zakupów, zamawiania w restauracjach i kawiarniach, wręczania napiwków, dyskusji i obcowania z dorosłymi wszelakiej maści połączona z jego różnymi zainteresowaniami oraz z ... długimi włosami (obecnie z opaską w chorwackim sznycie), niebieskimi oczami i dołeczkiem na lewym policzku przy uśmiechaniu się (chyba mu już zostanie), pogodny charakter, witalność, ciekawość świata, to wszystko razem spowoduje w niedalekiej przyszłości, że dziewczyny będą wymiękać. Ale na razie gość jeszcze o tym nie wie. Raczej wie, że dziewczyny są dziwne, bo ma przecież siostrę. Oby tylko nie natknął się na jakąś debilkę/debilki, której/-ym się wydaje... Bo można się zdrowo naciąć.

Krajowe Grono Szyderców wyjechało o 13.00. Zablokowałem zwolnione darmowe miejsce parkingowe Inteligentnym Autem, bo Brat był godzinę drogi od Uzdrowiska. Tym razem byłem pewien, że przyjedzie, skoro w ogóle nie dawał znaków życia, mimo że prosiłem, typu Właśnie wyjeżdżam albo Będę o ok. 14.00. Po co?  Musiałem zadzwonić ja.
Gdy tylko wskazałem mu tymczasowe miejsce postoju i pokrótce wyjaśniłem, o co chodzi, to "pokrótce" nie wystarczyło, ale dłuższe też by nic nie dało, bo od razu, gdy jeszcze nawet  nie wysiadł z auta i się ze mną nie przywitał, zaczęło się w naszym rodzeństwowym stylu.
- Dlaczego mam przepakowywać bagaż do Inteligentnego Auta?! - zapytał z miejsca niezadowolony.
- Bo będzie tak łatwiej i lepiej! - starałem się być specjalnie i złośliwie jak najbardziej lakoniczny.
 - To ja zapłacę 48 zł za dobę! - wkurwił się.
To mnie oczywiście wkurwiło.
- Będziesz płacił za coś, o co zadbałem, żebyś miał za darmo?!
- A nie mogę stanąć gdzieś tam z boku? - wkurwiony machnął głową w kierunku Pięknej Uliczki nie dając za wygraną.
- Bracie, kurwa mać! - Ja tu mieszkam i wiem, co trzeba zrobić! - I co, kurwa, można i wolno zrobić! - nie wytrzymałem. Oczywiście wkurwiony.
Zatkał się od ręki. Wiedziałem, że jest to jedyny sposób, ale też wiedziałem, że za chwilę będzie złorzeczył pod nosem. Jak ja?! 
Nagle zaczął ... szukać wszystkiego w swoim małym i zgrabnym aucie (trzydziestoletnie Renault Clio). Niezadowolony trzęsącymi się rękami (tłumiona histeria?; jak ja?) podawał mi różne rzeczy ciągle złorzecząc, a ja je nosiłem do Inteligentnego Auta stojącego 10 m dalej. I gdy według Brata wszystko zostało już przeniesione, dopadła go jeszcze większa histeria, bo nie mógł znaleźć kluczyków i nie mógł zamknąć autka.
- Chyba rzuciłem do którejś z toreb?!... - ręce trzęsły się jeszcze bardziej.
Wróciłem do Inteligentnego Auta i przetrzepałem bagaż Brata. Kluczyków nie było. Zaczął je szukać w autku. Od strony pasażera. Bezskutecznie. I gdy zamykał drzwi, coś charakterystycznie zabrzęczało.
- Zostawiłem kluczyki w drzwiach i to od strony pasażera! - musiał mnie poinformować histerycznie się śmiejąc, żeby się rozładować, mimo że przecież widziałem, że zostawił kluczyki w drzwiach od strony pasażera. I mimo że on widział, że ja widziałem.
Po czym witając się wpadliśmy sobie w ramiona. 
- A gdzie jest mój telefon?! - Brat gwałtownie się ocknął, gdy ledwo ruszyliśmy. - A chuj! - Został chyba w aucie?! - Niech leży! - Ale zadzwoń do mnie, może jest w którejś z toreb?
Za chwilę z tyłu usłyszeliśmy miły głos dzwonka.
- O, to jest niedaleko? - Nie wiedziałem... - usłyszałem, gdy za 10 sekund zaparkowałem przed Tajemniczym Domem.
Noż, kurwa! Kto mówił, że wie lepiej?! Dopiero się wkurwiłem.

Brat po wejściu do domu niczego nie chciał, żadnego oglądania, jedzenia, nic. Chciał tylko siąść w ogrodzie przy Złotym Bażancie. 
- Czeskie są najlepsze! - A Złoty Bażant najlepszy!
Skąd to znam? Pilsnera Urquella jednak docenił.
Żona skorzystała z okazji i uciekła na górę, żeby odsapnąć.
- Za jakiś czas zejdę i zrobię obiad.
- Żadnego obiadu! - Ogród, Złoty Bażant i święty spokój! - Ja nie jestem upierdliwym gościem!
Mógłbym się z tym nawet zgodzić, zwłaszcza gdy Brat śpi. Cierpi na ewidentny niedosyt snu przez swoje nocki i pracę blisko 400(!) godzin miesięcznie. Jego inwazyjność wynosi wtedy 1 poprzez fakt samej obecności (skala 1-10), którą skutecznie podwyższa do 8-9, gdy nie śpi. Ale nie jest źle, bo biorąc pod uwagę, że liczba jednostek czasoinwazyjności jest mniej więcej równa (12 godzin snu na dobę, 12 na chodzie), średnia inwazyjności wychodzi 4,0 - 4,5. Bardzo przyzwoicie. Nawet zdecydowanie lepiej niż u Teściowej, która śpi bardzo mało.
 
Trzy Złote Bażanty ino śmignęły. Twardo z Pilsnerem Urquellem dotrzymywałem Bratu kroku. W ramach nieupierdliwości Brat opowiedział mi z pięć razy, jak wcześniej, w miniony czwartek (15.08), wybrał się specjalnie do Czech po piwo.
- U nas to święto, u Czechów nie! - wyjaśnił, bo przecież nie mogłem wiedzieć, że mądry czeski naród nie obchodzi takich głupot, jak Wniebowzięcie (żywcem, jak stała - wyjaśnienie moje) Najświętszej Maryi Panny (druga "mądrość" - I poczęła z Ducha Świętego; ciekawe, co by się działo, gdyby teraz, w obecnych czasach, bo dlaczego nie, tłumaczyła się ze swojego brzemiennego stanu w ten sposób jakaś kobieta? Znam w Polsce parę takich przybytków odosobnienia, gdzie NFCh z przyjemnością by ją zamknął).
Wszystko brałem na klatę od czasu do czasu tylko wysyłając smsem Żonie co celniejsze cytaty-odpowiedzi Brata sprowokowane moimi propozycjami lub troskliwymi pytaniami Może teraz pokażę ci dom? albo Może jesteś głodny?
- Jutro! - Wszystko jutro, w chuj! - Święty spokój! 
Odnosząc wrażenie, że o co bym nie zapytał albo czego bym nie zaproponował, uzyskałbym dokładnie taką samą odpowiedź, dałem sobie spokój, bo ile można dusić się ze śmiechu i to na dodatek tak, żeby Brat tego nie zauważył. Chociaż o to powinienem był być spokojny, bo Brat w 90.% nastawiony jest na nadawanie, w 5. na odbiór i w 5. na "dyskusję".

Jednak przyroda dała odpór i to nawet Bratu i jego Jutro! - Wszystko jutro, w chuj! - Święty spokój! Zaczęło solidnie padać. Znaleźliśmy się w salonie. Brat dalej delektował się Złotym Bażantem, a ja w tym czasie z racji tego, że rocznikowo jestem starszy o 5 lat, a faktycznie, ale jednak, o 4 lata i 2 miesiące, podołałem już tylko jednemu Pilsnerowi Urquellowi.
Żona pojawiła  się na dole i zrobiła nam II Posiłek. Przezornie więcej, mimo Jutro! - Wszystko jutro, w chuj! - Święty spokój! 
Brat z apetytem zajadał i chwalił.
 
O 19.00 wszyscy byliśmy już w łóżkach. To znaczy my, bo Brat zaległ na narożniku tak, jak siedział. Była to swoista forma wsenwzięcia, bo co z tego, że Żona przygotowała mu szeroki, pościelony narożnik w Bawialnym, skoro on, w krótkich spodenkach i koszuli z krótkimi rękawami przewrócił się na bok ze słowami Nic nie chcę! Będę spał do dziesiątej... W chuj! - bodajże dodał.
- To może chociaż przyniesiemy ci kołdrę i poduszkę...
- Nic nie chcę... - usłyszeliśmy jego ostatnie słowa tego wieczoru, co oznaczało, że wszedł w stan inwazyjności równy jeden.
Nie byliśmy z tego tytułu szczęśliwi, zwłaszcza Żona, bo wyglądało to tak trochę meliniarsko. Ale przenoszenie Brata do Bawialnego z oczywistych względów nie wchodziło w rachubę. Wymienię tylko jeden - po dwóch nockach w pracy (jak on jechał?!) był całkowicie bezwładny. Można było  strzelać...

Na górze od razu napisałem do Pasierbicy i Q-Zięcia. W smsie pytałem siebie(!) używając niecenzuralnego słowa, które tu zastąpię ułomnym substytutem w postaci "umęczyć" ... kto mnie bardziej umęcza? Mój brat przez dobę, czy Q-Wnuki przez tydzień? I po kilku godzinach jego pobytu wyszło mi, że mój brat!
Pasierbica się znalazła.
- Rozumiem i współczuję! A jeśli tęsknisz za wnukami, to mogę Ci (Kolego Inżynierze(!) - wtręt mój)  załatwić jeszcze na ostatni tydzień sierpnia :)
Sprawę potraktowałem poważnie.
- Poproszę po to pytanie we wtorek. Gdy jako tako dojdę do siebie:)
- Tylko żartowałam :))) - odpowiedziała. Ale tę formę żartu mogłem zarejestrować dopiero jutro rano, bo telefon natychmiast wyłączyłem. 
 
Wieczorem, po długiej przerwie, daliśmy radę obejrzeć pierwszy odcinek nowego sezonu serialu Wspaniała Pani Maisel. Ja ze sporym trudem.

Dzisiaj o 18.45 napisał Po Morzach Pływający.
No i mnie dopadł sportowy onan. Kasia Niewiadoma i Tour de France. W końcu jestem we Francji:))
4 sekundy przewagi w klasyfikacji generalnej. To się nazywa szczęście.
PMP (zmiana moja)  
No proszę, kto by pomyślał? A jednak nie znasz dnia, ani godziny, kiedy może dopaść cię onan.
 
W poniedziałek, 19.08, wstałem o 07.00.
Odczytana odpowiedź Pasierbicy jednak przyniosła mi ukojenie.
Gdy schodziłem na dół ciekaw, czy Brat czasami nie poszedł po rozum do głowy i nie zmienił w nocy miejsca spania, ujrzałem, że śpi tam, gdzie go wczoraj zostawiliśmy. Chyba nawet na tym samym boku! Zgroza!
Buczenie ekspresu, a potem wizg blendera przy Blogowej go jednak obudził, chociaż wieczorem deklarował, że rano nic nie jest w stanie go ruszyć z łóżka. Było tuż przed ósmą. Za chwilę przyszła Żona.
- Jak ja potrzebuję snu! - ciągle powtarzał siedząc ze mną w kuchni przy stole i popijając kawę sypankę Tylko taką piję! Żona z Blogową uciekła do salonu. Rozmawialiśmy, to znaczy Brat prowadził monolog, a ja raz czy dwa przechodząc przez salon wykonywałem uspokajające ruchy rękami w kierunku Żony dając do zrozumienia Spokojnie! Biorę to na klatę! Za swój osobisty sukces uważałem fakt, że w trakcie "rozmowy" udało mi się dowiedzieć, że w nocy nie zmarzł.

Goście z dołu wyjechali o 09.00, z góry zaraz po 11.00. Oprowadziłem go więc najpierw po dolnym mieszkaniu. Brat należy do tego typu ludzi, którzy, gdy im się coś nie podoba, nie wiedzą, jak się zachować, więc milczą. A ponieważ znam Brata, więc wiedziałem, że dolne mieszkanie nie przypadło mu do gustu. Nie dopytywałem debilnie No, jak ci się podoba? nie chcąc go wpędzać w niezręczną i w końcu nieprzyjemną sytuację, bo nie chciałbym bratu sprawić przykrość, i nie chcąc go wpędzać w dyskomfort, bo przecież zerwał się z łańcucha i przyjechał wypocząć.
Gdy zwolniła się góra, od razu tam poszliśmy. Już w przedpokoju stanął, jak wryty.
- Bracie, noż kurwa, tu jest pięknie!... - Ile miejsca i jak jasno!
Wiedziałem, że na dole nie podobała mu się tylko pewna mroczność. Nawiązałem do tego tłumacząc jednym zdaniem, że Żona woli tamtejsze klimaty. Natychmiast umilkł Bo jak można woleć mroczność? Tak jak milknie w momentach, gdy można byłoby powiedzieć Jak można:
- jeść śniadanie bez pieczywa?!,
- nie słodzić kawy?!,
- nie jeść pieczywa w ogóle?!,
- pić inne piwo niż Złoty Bażant?! (tu mógłbym w pewnym sensie się z nim zgodzić),
- jeść mięso bez ziemniaków?!,
- ...,
- ..., 
- ...,
- I tu, i tu!... - kontynuował odzyskując rezon. - Tu można swobodnie zjeść śniadanie i potem pójść na wycieczkę. - A tu komfortowo spać. - I jeszcze tu! - zareagował, gdy zobaczył salonik. - No, ja pierdolę! - to było, gdy wszedł do łazienki. - I dwa balkony! - Ameryka!
Żeby dać mi pełnię satysfakcji powtórzył wszystko ze trzy razy. I w końcu się odważył.
- To na dole, to w porównaniu z tym, to taka norka. - Goście wolą górę? - raczej nie zapytał, tylko stwierdził.
Odpowiedziałem, że to zależy. I podałem oczywiste dla wszystkich(!) i zrozumiałe tłumaczenia. 
- No, wiesz... - Niektórzy nie lubią lub już nie mogą chodzić po schodach, albo mają pieska, który na górę nie wejdzie za żadne skarby, więc wolą dół.
Nie chciało mi się wyjaśniać, że ponadto to kwestia gustu (Jak można...?!), a nawet, że góra jest droższa. Ale trzeba powiedzieć, że Brat odniósł się do cennika i stwierdził, że bierzemy za mało.

Przed I Posiłkiem pojechałem po Socjalną (pani wróciła z urlopu) i zawiozłem oraz odebrałem pranie.
- Zjem, to co wy! - Ja jestem gościem niekłopotliwym! - Mną się nie przejmujcie! - usłyszałem, gdy podałem mu kilka wariantów śniadania, które mógłbym przygotować wszystkim lub każdemu z osobna.
Stanęło na twarożku ze wszelkimi dodatkami, w tym z pomidorkiem. Żona znalazła jeszcze pieczywne (pieczywowe?)  pozostałości po Q-Wnukach.
- Bracie, chcesz z masłem? 
- Absolutnie nie! - Ja jestem gościem niekłopotliwym! - Mną się nie przejmujcie!
I przy śniadaniu/I Posiłku Brat nas zaprosił na obiad do jakiejś knajpy w Uzdrowisku Żebyś niczego nie musiała gotować, bo ja jestem gościem niekłopotliwym!
- I pokażecie mi różne miejsca, no wiecie, takie uzdrowiskowe, kwiaty, rabaty, żebym mógł porobić trochę zdjęć.

Gdy sprzątaliśmy dolne mieszkanie (goście mieli przyjechać miedzy 16.00 a 19.00), Brat się położył... na narożniku w Bawialnym i ... usnął według prostej zasady Jak ja potrzebuję snu! A gdy wstał, zdążyłem go jeszcze oprowadzić po naszej części Tajemniczego Domu, po piwnicach i po ogrodzie otworzywszy furtkę nad Bystrą Rzeką oraz po szklarni. W większości milczał, ale chyba sumarycznie musiało mu się podobać, bo na koniec usłyszałem To może tutaj chociaż trochę pomieszkacie?...
- Bracie, to wszystko zależy... - odpowiedziałem i temat mieliśmy zamknięty.

Spacer był z rodzaju średnich, jeśli chodzi o długość trasy. Raczej ze względu na ograniczoną ilość czasu (Brat planował wyjechać o 15.00), niż ze względu na to, że Brat chodzi "na narciarza".               W żadnym momencie nie da się tego nie słyszeć, bo robi to wyraziście i chyba sam tego nie słyszy, albo, zwyczajnie, ma to w dupie. Ten sposób poruszania się u niego "odkryłem" chyba jakieś 5 lat temu i, przyznaję, trochę to mną wstrząsnęło. Ale nigdy Bratu nie zwróciłem uwagi (dzisiaj też nie), bo po co, skoro to i tak niczego nie zmieni. Tyle tylko, że ostatecznie byłoby mi głupio. Jeszcze na początku "odkrycia" łudziłem się, że jest to kwestia obuwia, ale tyle lat i zmieniające się pory roku rozwiały moje nadzieje.
Jak zapewne czytający pamiętają, upoważniłem Żonę już dawno temu, żeby mi natychmiast, w danym momencie, tu i teraz, bez względu na miejsce, czas i okoliczności, dała mocno "z liścia", jeżeli:
- zacznę chodzić "na narciarza",
- jeśli zacznę mlaskać!
Okropność!

Brat robił sporo zdjęć, wszystko oglądał i mało komentował. Ale ciągle zwracał uwagę na fakt Jaki tu jest porządek i jak tu wszystko jest zadbane! i porównywał do zapyziałego Rodzinnego Miasta, które przecież ma niesamowity potencjał i mogłoby być piękne. Na wielu zdjęciach byliśmy wspólnie, bo Żona pełniła rolę fotografa.
Obiad/II Posiłek (dla nas mocno wczesny) zjedliśmy ostatecznie w Lokalu bez Pilsnera. Piszę "ostatecznie", bo próbowaliśmy znaleźć coś z "normalną" kuchnią (sugestia Brata), ale w kilku albo odrzucał nas wystrój odbierający apetyt, bo panował lekko pogrzebowy nastrój z racji dominującej fioletowej barwy mającej nieudolnie naśladować kolor kwiatów lawendy, albo było duszno w taki kulinarny sposób, z dominującą mieszaniną zapachów dochodzących z zaplecza, albo wreszcie panowała klaustrofobiczna ciasnota, albo wreszcie, gdy była nadzieja na uniknięcie tych trzech poprzednich przypadków, i gdy zdecydowaliśmy się usiąść w ogródku, stoły i ławki były mokre po padającym godzinę wcześniej deszczu Ale zaraz je wytrzemy!
Wszyscy z Lokalu Bez Pilsnera byli zadowoleni. My z oczywistych względów, a Brat, bo się podobał wystrój i panująca aura oraz dlatego, że były flaki wołowe Bo jem tylko wołowe! Wieprzowe odpadają!
Ja zamówiłem ... schabowego z kapustą, bo kartacze trochę mi się znudziły. I nie żałowałem, chociaż schabowy było o klasę gorszy, niż zapamiętany przeze mnie, ten z Lokalu z Pilsnerem I. A po smacznej młodej kapuście mi się potem długo odbijało, ale u mnie po kapuście to normalne. Żona zamówiła... kartacze, bo chyba nie są jej się w stanie znudzić. Oczywiście z podwójną omastą, o czym pamiętała, jak zwykle, nasza młoda, zaprzyjaźniona kelnerka, która swoim uśmiechem i naturalnym sposobem bycia od razu wpadła Bratu w oko. Nie omieszkał te jej cechy głośno zauważyć. Skąd ja to znam?...
Ciekawe, bo akurat przy wyborze dań zachowaliśmy się oboje z Żoną nietypowo, czyli analogicznie odwrotnie.

W domu Brat spakował się spokojnie, bez histerii. Zabrał z powrotem ze sobą, bez obrazy:
- szynkę konserwową Bo, Bracie, takich rzeczy nie jemy,
- trzy różne perfumy Bo, Bracie, my takich rzeczy nie używamy,
- napoczętą kawę, sypankę Bo mówiliśmy tobie, że taką też mamy.
Zostawił różne akcesoria po remoncie swojego mieszkania - szpachle, gładzie, farby, wałki, pędzle, korytko, jakieś wkręty i śrubki. Na to się zgodziłem, gdy omawialiśmy jego przyjazd, bo mnie się przydadzą, gdyż w Tajemniczym Domu malowania nadal tyle, że ho, ho. Zostawił również dwie czekolady, mimo że prosiłem, aby nie przywoził. I duży pojemnik kawy rozpuszczalnej, mimo że Bracie, my takiego świństwa nie pijemy! O szynce konserwowej wówczas nie było mowy i o perfumach również, ale jaka to różnica?
Odprowadziłem go do autka. Jakiś kwadrans po 15.00 wyjechał. Postanowił jechać przez Czechy. Umówiliśmy się, że gdy przyjedzie do domu, da znać i opisze tę trasę. Czy opłaca się nią jeździć.
Wracając cieszyłem się, że mógł zerwać się ze smyczy  i się zresetować.

W Tajemniczym Domu panowała nieznośna... cisza. Było nieswojo.  Sam z siebie, a tego nie robię, uruchomiłem odtwarzacz i puściłem płytę z Radia RAM podkładając się Żonie.
- Wiesz, czasami mi się wydaje, że ty mieszkasz jakby w innym domu. - skomentowała dość delikatnie.
A wszystko przez to, że narobiłem małej afery chcąc uruchomić sprzęt, który, zdaje się, od dawna nie działa, a może działa, ale ja o tym nie wiedziałem i nie wiem, i usiłowałem doń wcisnąć na oczach Żony płytę CD, na którą nie było miejsca, więc od razu zacząłem złorzeczyć. Dopiero po reakcji Żony ocknąłem się i uruchomiłem ten działający. Hałas, który zaczął się wydobywać ze sprzętu, do tego harmonijny, pomógł. Można było po tygodniu, który "właśnie się zakończył", jako tako funkcjonować.
- Wiesz - zagadnęła po jakimś czasie Żona, gdy siedziałem nad laptopem i notowałem do bloga fakty z tygodnia, żeby nic nie umknęło - ciągle ta cisza jest dla mnie dziwna i ciągle wydaje  mi się, że zza rogu wyjdzie twój brat...
- A ja już się chyba przyzwyczaiłem - odparłem - chociaż, gdy zaczęłaś o tym mówić...
 
Dzisiejsi goście (ze Stolicy) podali termin swojego przyjazdu dość rozstrzelony, bo między 16.00 a 19.00. Wydało mi się to dość dziwne, ale ostatecznie specjalnie nie przeszkadzało. Żona do tej pory nie informowała mnie i nie uprzedzała nie chcąc mnie negatywnie nastawiać, bo do gości jestem "nastawialny" bardzo łatwo, czyli uprzedzać, bo do gości potrafię był łatwo "uprzedzalny", że pani, z którą od jakiegoś czasu korespondowała i koresponduje, jest co najmniej dziwna.
W okolicach 19.00 pani napisała, że zatrzymają się jeszcze w City na obiad. Zrobiła się 20.30 i nic. Żadnej wiadomości. Żona poszła na górę, a ja solennie obiecałem, że gości przyjmę ze sporą kulturą.
W oczekiwaniu zadzwoniłem do Brata, bo przecież, do cholery, powinien był być już dawno w domu, mimo że odgrażał się, że po drodze w dwóch czeskich miastach zrobi zakupy Bo Złoty Bażant jest najlepszy, do tego czekolada studencka!
Po 5 minutach oddzwonił.
- Właśnie wszedłem do domu i od razu dzwonię, bo wiem, że będziesz się denerwował!...
- Jak zakupy?
- Wszystko się udało. - Po drodze zabrałem jakiegoś Czecha, z którym rozmawiałem po niemiecku, a który pilotował mnie aż do samego Kauflandu. 
- A jak trasa?
- Bracie, zapomnij o tej drodze! - Jest tak kręta, wolna. - Już nigdy tamtędy nie pojadę. - Tylko przez Polskę!...

O 20.50 rozległ się gong. Przed bramą stał wysoki facet, lat około 40., sympatyczny, ale dziwny, jakby wycofany i lękliwy. Na parkingu zaś przed bramą stało wypasione Volvo w dziwnej pozycji, jakoś tak po skosie, z wystającym na ulicę tyłem. Wytłumaczyłem panu, że są dwa miejsca do wyboru. Pan wybrał to płaskie.
- Bo wjedzie Hermenegilda (zmiana moja)... - Normalnie to ja prowadzę, ale ona teraz jechała od City. - wyjaśnił, czym jeszcze bardziej zagmatwał moje postrzeganie sprawy. Bo wychodziło mi, że pani siadła dopiero pierwszy raz w życiu za kierownicą i prowadziła auto na tym krótkim odcinku w oczywisty sposób nie mogąc nabyć doświadczenia, a na pewno nie przy parkowaniu. Zacząłem się obawiać, a przecież nie mogłem powiedzieć Może lepiej niech pan wjedzie?! 
Pan wrócił do Volvo i przez otwarte okno od strony pasażera zaczął tłumaczyć Hermenegildzie, gdzie i jak ma zaparkować. Uwagę moją zwrócił fakt, że wyjaśniał jej wszystko bardzo szczegółowo, przy czym głosem spokojnym, cichym, stonowanym i cierpliwym. Jak do ... dziecka. Niepokój mój narastał.
Pani zaczęła wjeżdżać. Zachowywałem się standardowo, czyli stałem przed autem powoli się cofając i rękami pokazując, w którą stronę delikatnie należy skręcić kierownicą. Sytuacja od standardu różniła się tylko tym, że czułem się przed tym autem jak kamikadze. Bo gdyby Hermenegildzie pomyliły się pedały?!... Różnica polegała jeszcze na tym, że decyzja kamikadze, aby zginąć śmiercią samobójczą za cesarza była w pełni świadoma. Ja natomiast śmiercią samobójczą zginąć nie chciałem, a uskoczyć w bok w razie czego nie było gdzie. Z myślowym refleksem szykowałem się na skok na maskę auta. W końcu po coś codziennie rano się gimnastykuję...
- Ale proszę nie wykonywać tak gwałtownych ruchów kierownicą! - wydarłem się wiedząc, że mnie słyszy. - Delikatnie! - A teraz jeszcze mocno w prawo (pilnowałem, żeby to było jej prawo, a nie moje), bo inaczej pani nie wysiądzie!
- Wysiądę... - usłyszałem po raz pierwszy jej głos, taki bardziej dziewczyński.
- Nie wysiądzie pani! - warknąłem. - I zarysuje pani drzwi auta.
Gdyby była nawet drobną dziewczynką, miałaby kłopoty. Hermenegilda w końcu skręciła mocno kierownicą i mogła wysiąść. Nie była drobną dziewczynką. Hermenegildą z racji przypisanej imieniu wielkości też nie, ale lata (40-50?) powodowały, że mieściła się w polskich kobiecych standardach.
Przez ten cały czas pan się nie odzywał. Próbował na początku sterować Hermenegildą, ale gdy mu powiedziałem, że jednoczesne sterowanie parkowaniem przez dwie osoby nie jest dobrym pomysłem, wycofał  się. Nie dodałem Zwłaszcza w przypadku Hermenegildy!
Przedstawiliśmy się sobie.
- Ta upatrzona restauracja w City, do której można wejść z pieskiem, była już zamknięta. - wyjaśniła. Wcześniej w ogóle nie raczyła się odezwać i smsem poinformować, co ją tak długo zatrzymało w City.  - Dzwoniłam jeszcze do pięciu innych, ale też były pozamykane albo nie przyjmowały z pieskami.
Oczywiście żadnego "przepraszam" nie było. Wspomniałem, że tutaj, w Uzdrowisku, praktycznie każda restauracja wpuszcza gości z pieskami i że są one czynne długo. Delikatnej aluzji i wytyczka pani zdaje się nie zrozumiała, bo nie było żadnej reakcji.
- To ja wypuszczę pieska. - On jest bardzo spokojny.
Faktycznie wyskoczył taki sympatyczny baranek, który natychmiast przystąpił do obwąchiwania terenu nie interesując się ludźmi.
- To jest Lagotto romagnolo, czyli włoski pies dowodny. - wyjaśniła. - Bardzo lubi wodę. - Są tutaj jakieś jeziora albo stawy?... (znak zapytania nieuzasadniony; za chwilę wyjaśnienie)
Przyjrzałem się twarzy Hermenegildy po raz pierwszy uważniej. Miała coś w niej niepokojącego, co przy nawet słabym sztucznym oświetleniu dość szybko zdefiniowałem jako pewien stopień ześwirowania nienadającego się jeszcze jednak do zamknięcia w specyficznych zakładach odosobnienia. Toteż natychmiast zrezygnowałem z mojej ulubionej formy reakcji w takich przypadkach i kontaktu z gościem, tu gościną, i nie zapytałem A pani przyjechała może w Tatry, do Doliny Pięciu Stawów?
- Pani jest pierwszy raz w Uzdrowisku? - zapytałem za to delikatnie głosem... spokojnym, cichym, stonowanym i cierpliwym. Jak do ... dziecka. 
- Nie, ale pierwszy raz byłam będąc dzieckiem.
- To może pójdziemy i pokażę państwu mieszkanie?... - A potem się wypakujecie.
Piesek pognał za nami. Wyraźnie skończył poszukiwanie trufli i w związku z tym, nie znalazłszy żadnego, stracił zainteresowanie terenem (jest jedyną rasą na świecie specjalizującą się w poszukiwaniu trufli).
- O, jakie urocze miejsce. - usłyszałem, gdy weszliśmy do ich ogródka.
Świadomie, przy jej zachwycie, nie postawiłem znaku wykrzyknika, bo wszystkie kwestie dotyczące czegokolwiek wypowiadała głosem na jednakowym poziomie, bez emocjonalnego zróżnicowania, co budziło zaniepokojenie równe temu przy patrzeniu na jej twarz. I żadną miarą nie można było tego nazwać stonowaniem.
- Takie, jak na Malcie albo w Grecji... - A co tam jest za tymi uroczymi drzwiami? (znak zapytania nieuzasadniony!)
- Szklarnia. - odpowiedziałem niechętnie, bo wiedziałem, co nastąpi.
- Szklarnia! (znak wykrzyknika nieuzasadniony) - Pięknie! (...) - A co pan uprawia? (...)
- Pomidory. - wypadało odpowiedzieć, ale nadal niechętnie. Pani zdawała się tego nie zauważać, jak również faktu późnej pory i innych okoliczności.
- O, ja też mam po raz pierwszy kilka krzaków! (...) - Może mi pan doradzi, jak się z nimi obchodzić, jakie gatunki wybrać? (...)
- No, wie pani... - zacząłem nadal niechętnie, ale na szczęście niczego nie musiałem wymyślać, bo pani zadała już drugie pytanie. Mieściła się, oprócz wcześniej opisanych cech, w grupie ludzi, którzy zadają pytanie po to, żeby nie usłyszeć na nie odpowiedzi i przejść natychmiast do kolejnego.
- ... a pokaże mi pan szklarnię? (...)
- Tak... - nadal niechętnie. - Ale przecież nie teraz!
- Ach, tak tak! (...) - Oczywiście, że nie teraz...(...) - pierwszy raz się zreflektowała.
Do mieszkania już nie wchodziłem i gości nie oprowadzałem. Nie wyszedłbym zdrowy na umyśle. Pan, który od dawna był w środku, sam zapewne wszystko zobaczył, bo gdy wychodziłem, usłyszałem jak głosem spokojnym, cichym, stonowanym i cierpliwym Hermenegildzie coś tłumaczy. Jak ... dziecku.
 
- Oni są pojebani! - zdałem lakoniczną relację Żonie już na górze. Liczyłem na to, że to wystarczy i że nie będę musiał od nowa przeżywać tych wszystkich momentów i doznawać przedspalnego wstrząsu, ale Żona była Żądna szczegółów.
- Oni są pojebani! - podsumowałem na dobranoc. - A ona to na pewno!
Zanim zasnęliśmy wysnuliśmy jeszcze jeden wniosek - on ją kocha, a ona traktuje go, jak swojego przydupasa, który nie ma nic do gadania.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
 
We, wtorek, 20.08, wstałem o 06.40.
Do 07.00 w łóżku nie wytrwałem. 
Rano prowadziłem długi onan sportowy. Musiałem nadrobić wszystkie zaległości z poprzedniego tygodnia.
Później zacząłem sprzątać górne mieszkanie, bo mieli przyjechać dzisiaj nowi goście. I w takim stanie Żona otrzymała smsa od Hermenegildy, że nie mogą wejść, bo furtka się nie otwiera. Dźgnęło mnie niesamowicie na zasadzie Noż,..., ale dlaczego musiało akurat im?! To znaczy, wiedziałem dlaczego.
Gdy wyszedłem, stali, jak te sieroty przed furtką.
- A dlaczego nie możecie państwo wejść przez bramę? - starałem się mówić normalnie.
- Bo nie zawsze mamy przy sobie pilota do bramy... - odpowiedziała Hermenegilda. - Poza tym, gdybyśmy tak często ją otwierali, mogłaby się zepsuć... - wykazała troskę, co mnie zaczęło irytować. 
Facet stał koło niej, nie odzywał się i trzymał w rękach cały zestaw kluczy z pilotem. Instynkt mnie ostrzegł, żeby na ten fakt nie zwracać im/jej uwagę.
- Tu chyba będzie potrzebny WD40... - odezwała się całkiem przytomnie Hermenegilda, co mnie jeszcze bardziej zirytowało. - Ale niech się pan nie martwi... - dodała w swoim stylu, wydawałoby się, że ciepło i serdecznie, gdyby nie...
- Właśnie, że się martwię! - już nie kryłem zirytowania. - Jak mam się nie martwić, skoro dzisiaj na górę przyjeżdżają goście?!
Otworzyłem gościom... bramę i zabrałem się za otwieranie furtki swoim kluczem. Bezowocnie.
WD40 z początku nie pomagał, więc powoli zacząłem godzić się z myślą o rozwiercaniu wkładki i kupowaniu  nowej. Wreszcie rdza (chyba) puściła. Sprawdziłem na ich kluczu. Furtka się otwierała.
Hermenegilda przytomnie wykorzystała moją obecność i wymogła na mnie swoim "słodkim głosikiem"
A pokaże mi pan szklarnię? 
- Pokażę ... - burknąłem, bo myślałem, że zapomniała. - Proszę tu poczekać...
Ledwo otworzyłem od wewnątrz drzwi, gdy Lagotto romagnolo był już w naszym ogrodzie.
- Proszę się nie martwić - znowu zaczęła - on nic nie zrobi, nie kopie. Przy czym ciekawie zapuszczała żurawia do naszej prywatnej części, w której piesek już urzędował. Chyba nie było trufli, bo  rzeczywiście nie kopał.
- A dzisiaj na spacerze widzieliśmy, że poszczególne posesje, te nad rzeką, mają schody, prywatne zejścia... Państwo nie macie?... - zawiesiła głos bez intonacji.
Pomidory ją jakoś nie interesowały.
- Mamy! - warknąłem.
- A to nie można korzystać? ...  - Bo piesek by się ucieszył...
- Nie można! - warknąłem. - Bo to teren prywatny i nasz azyl!
- A tak, tak, oczywiście, to teren prywatny...
Jeden poziom głosu, bez zróżnicowania emocji. Jak cyborg. Głowa mnie rozbolała.
- Jak nie walnę sety, to nie wiem, co będzie!... - wpadłem do domu rozdygotany. Na szczęście jeden Pilsner Urquell  rozwiązał problem.
 
Dalej dzień zapowiadał się sympatycznie. Po I Posiłku w szklarni zrobiłem kosmetykę przy pomidorach i w ogrodzie wyciąłem dwa wory zielska, które po m/nocnych deszczach zwisało na przejściach i ścieżkach nieprzyjemnie smyrając wilgocią i chłodem po głowie, twarzy i plecach.
Goście przyjechali pół godziny przed terminem, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. On z dwunastolatkiem, bo żona z córką były już na szachowym turnieju. Czternastolatka ma szachowy odpał. Długo o tym rozmawialiśmy, bo to ciekawe. Na tyle długo, że gościna zdążyła wrócić zostawiwszy córkę przy szachach. Cała trójka bardzo sympatyczna.
 
Dzisiaj był dzień emerytury. Najpierw byliśmy z Pieskiem na spacerze w Zdroju, po czym ja, żeby taki dzień stosownie zaakcentować, zostałem w Amfiteatralnej przy Pilsnerze Urquellu. Żona zaś wróciła do  domu zostawić Pieska i ponownie przyszła. Bo od nas jest wszędzie blisko. Nawet poprzedni właściciele reklamowali dolne mieszkanie właśnie tymi słowami.
I gdy potem usiedliśmy sobie gdzieś w parku, z boczku, zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Oczywiście dzwonili wcześniej. Tego dnia nie byliśmy jeszcze w stanie zdecydować, czy, gdy przyjedziemy do nich w najbliższy czwartek, to na jedną czy na dwie noce. Zależało od ... Hermenegildy. Bo bomba cały czas tykała.
Dzisiaj nie wybuchła, ale zapalnik o mało nie został uruchomiony. Gdy wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel, znowu przyszedł od niej sms. Biedna nie mogła w swoim komputerze uruchomić Internetu, chociaż Żona wcześniej wysłała jej standardową informację taką, jak do wszystkich gości. Wtedy temat zawsze jest zamknięty ku ich zadowoleniu. Dodatkowo wysłała jej zdjęcie małej tabliczki z rutera, na której jak byk "stało napisane": wifi key ....
- Nie mogę skumać podanego kodu do rutera... - informowała.
Ale natychmiast się zreflektowała, bo w następnym informowała, że już dała radę.
Jaki miły wieczór.

Dzisiaj o 21.06 napisał Po Morzach Pływający. Złośliwie. Że też go na to stać?! Nie wiedziałem.
No, no.
Dużo tego dzisiaj.
PMP
(zmiana moja)
 
W środę, 21.08, wstałem o 04.30. 
Do 09.00 pisałem. 
 
O 11.50 napisał Po Morzach Pływający. Dalej mnie maltretował.
Musisz się poprawić i to zdecydowanie. Oczekiwania gawiedzi są wyjątkowo duże.
PMP
(zmiana moja)
 
Z przyjemnością oderwałem się od laptopa i pojechałem do Biedry i na stację paliwową, żeby zatankować i podpompować jedno koło. Dwa stanowiska przy kompresorze były zajęte. Od dwóch panów dowiedziałem się, że jedno z aut jest ich, no ale oni są z serwisu i muszą tu stać. Do drugiego za jakiś czas przyszedł turysta-burak z kubkiem kawy w rękach. Trzeba wyjaśnić, że na placu było sporych wolnych miejsc dla takich kawowo-hotdogowych pacanów.
- Dlaczego stanął pan na tym miejscu? - zapytałem go siedząc w Inteligentnym Aucie i czekając na gnoja. - Przecież jest tyle wolnych miejsc...
- A coś się stało? - usłyszałem.
- No, stało się, bo musiałem na pana czekać, bo zablokował pan miejsce.
- W ogóle bym się nad tym nie zastanawiała? - Po co? - Żona zareagowała w ten sposób na moją relację.
Nic nie poradzę, że mnie jednak ciekawi mechanizm buractwa. Nie ten prymitywny - łupu cupu, audi, bmw, prędkości, plaża nad morzem i wszelkie zbiorowiska nad śródlądowymi akwenami, itd., tylko ten inny, niby bardziej kulturalny, jeśli to nie jest zaprzeczenie definicji buractwa.

Po I Posiłku poszedłem spać. Już w jego trakcie głowa leciał mi w dół nad książką. Godzina potrafiła przywrócić mnie życiu, ale przecież nie tak, jak Hermenegilda. Bo była dzisiaj środa, w zasadzie trzeci dzień jej pobytu, a reszty wpłaty ani widu, ani słychu. Goście niebookingowi powinni ją wnieść na konto pierwszego dnia pobytu. I nigdy z tym w zasadzie nie ma problemu (nie mówię o Basieńce z Wakacyjnej Wsi), a jeśli się jakiś drobniutki pojawia, to natychmiast jest rozwiązany z uśmiechem i z przeprosinami ze strony gości.
Hermenegilda, tak jak każdy gość, stosowne informacje wcześniej dostała, ale co tam!...
- To ja zapłacę gotówką... - nawet nie była oburzona przypomnieniem, bo to cyborg. Przeprosić też nie przeprosiła.
Żona od nowa tłumaczyła idiotce, że Urząd Skarbowy, że rozliczenia...
W końcu  pieniądze pojawiły się na koncie.
- Ale skoro to jest na legalu (!), to proszę o rachunek lub fakturę. - wysłała kolejnego smsa.
- No, ja pierdolę! - zszokowany usłyszałem Żonę. - Czyżby sugerowała, że robimy to na czarno. - Stąd może jej chory pomysł płacenia gotówką, chociaż jej pisałam, co i jak!
Zgodnie stwierdziliśmy, że mamy do czynienia po prostu z debilką i trzeba to przeżyć przy jak  najmniejszym uszczerbku na zdrowiu i przy jak najmniejszych stratach materialnych. I stwierdziliśmy, że trafił się nam najgorszy klient w ciągu naszych 17 lat działalności. Dlatego pozwalam sobie tak nieładnie pisać, ale jakąś formę odreagowania, wentylu, muszę mieć. A i tak wszystkiego nie napisałem, bo jednak zrobiłoby mi się głupio.
To podwyższenie poziomu adrenaliny (chodziłem naładowany jak pershing) przełożyło się na efektywne popołudniowe pisanie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. 
 
W czwartek, 22.08, wstałem o 05.00.
Od razu zabrałem się za pisanie. Żadnych onanów! Pisałem do 09.00. A potem wszedłem w tryb przedwyjazdowy - odgruzowanie się i pakowanie.
Względem planu wyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem, o 12.45. Mimo że zabieraliśmy Bertę ze sobą, wczoraj wręczyłem Sąsiadowi z Lewej klucze do domu. Na wszelki wypadek. O fakcie naszego wyjazdu poinformowaliśmy gości z góry, Szachistów. Tych z dołu  nie. Broń Boże! Od razu prosilibyśmy się o kłopoty. 
U Nowych w Pięknej Dolinie byliśmy o 15.18. Podróż trochę przedłużyła się o zakupy w Carrefourze w City i w DINO w Pięknym Miasteczku. Już od Sąsiedniego Południowego Powiatu jadąc przez znane nam tereny oboje uważaliśmy, że gdybyśmy w nich z powrotem zamieszkali, to nawet nie zauważylibyśmy przerwy, a Uzdrowisko jawiłoby się nam jak sen jaki złoty.
 
Ledwo wysiedliśmy z Inteligentnego Auta na podjeździe, a już Lekarka zaczęła robić striptiz. Demonstrowała piękne siniaki i ranę na łydce oraz na plecach bodajże (nie przyglądałem się nachalnie wobec obecności Justusa Wspaniałego). 
- Spadłam z drabiny... - wyjaśniła ze śmiechem. 
Justus Wspaniały nie mógł ominąć takiej okazji i nie opisać "współpracy" Lekarki z drabiną, eufemistycznie go nazywając, jako "głupi". Demonstrował sposób, w jakim Lekarka stawiała na trawiastej ziemi drabinę i jak na nią wchodziła.
Cała czwórka postawiła trafną medyczną diagnozę. Lekarka nie ma osteoporozy. 
Od razu zaczęły się gwałtowne i chaotyczne gadki, Pilsner Urquell i driny oraz przesiadywanie na ławkach na sąsiedniej działce (ogniskowe miejsce). Do tego stopnia zagłębiliśmy się w tę atmosferę, że za jakąś godzinę mocno się zdziwiłem, gdy na podjeździe (brama była otwarta) zauważyłem Inteligentne Auto z pootwieranymi wszystkimi drzwiami i bagażnikiem Bo przecież miałem za chwilę przyjść i dokończyć rozpakowywanie się. Może to przez ten striptiz?...
 
Gdy atmosfera trochę się uspokoiła, już w sposób wyważony zasiedliśmy na tarasie. Bigos z dokładkami, wino z dolewkami i niekończące  się gadki wypełniły popołudnie. Był jeden główny temat, a w zasadzie trzy. Relacje na linii syn Lekarki a jego starsza przyrodnia siostra (fatalne), na linii Lekarka i jej córka (bardzo trudne) i na linii syn Lekarki i jego ojciec (trudne). Wszystko razem nadawałoby się do sporego serialu o pogmatwanej rodzinie (takich setki tysięcy - mówię o samej Polsce). Jeśli jeszcze do tego dodać matkę Lekarki... 
Całość wygląda jak pewnego rodzaju układ gwiazda - planety. Gwiazdą, nomen omen, jest Lekarka, a planetami jej najbliżsi. Jeśli do tego dodamy planetoidy, meteoroidy, księżyce, komety, i pył gwiezdny, które wypadałoby trzymać swoimi siłami przyciągania, to zaczyna być ciężko dla takiej gwiazdy. A jeśli ona wygaśnie, to wiadomo, co może się stać. Całe szczęście, że 10 lat temu w obszar jej przyciągania (i na pewno odwrotnie też) wpadła inna protogwiazda typu Słońce. Wspólnie stworzywszy układ podwójnych gwiazd zwiększyły siłę przyciągania, ale też wprowadziły wiele innych zmiennych. Więc układ jest niezwykle skomplikowany wymykający się pojmowaniu przez zwykły ludzki rozum, patrz tu autora bloga.
Dalszą część, już wieczornych gadek, przerzuciliśmy do salonu i do kuchni. Były one o tyle ciekawsze, że wsparte degustacją różnych nalewek, które Justus Wspaniały wyciągnął z przepastnych spiżarni.
Spać poszliśmy o 22.00. Wszyscy zachwyceni (Lekarka najbardziej), że pieski tak fajnie mogą leżeć obok siebie i są zupełnie bezkonfliktowe.

W piątek, 23.08, wstałem o 07.20.
Planowałem o 08.30, ale rytm dnia gospodarzy spowodował, że nawet przede mną wstała Żona. Skutecznie do tego faktu przyłożył się Piesek, który nagle, "ni z tego nie z owego" basowo szczeknął jednoszczekiem. Więc nie mógł to być Ziutek ani Bruno. Panią ciekawość i zachwyt nad Pieskiem całkowicie już wybudziły. Dodatkowo Piesek w swoim stylu popiskiwał i mimo że Justus Wspaniały twierdził, że Piesek chce na dwór, my wiedzieliśmy, że piszczy za nami.
Cudzysłów zastosowany przeze mnie ma poważne uzasadnienie. Bo Piesek wcale nie zareagował ni z tego ni z owego, tylko z poważnego powodu, jakim musiał być któryś z dwóch kotów właścicieli.
W Tajemniczym Domu nie ma takiej sytuacji z racji jego konstrukcji, żeby kot bezczelnie defilował tuż pod samym nosem oddzielony od Pieska tylko szybą. A u Nowych w Pięknej Dolinie taras jest idealnie na poziomie podłogi salonu, w którym okien i drzwi do samej podłogi jest całe mnóstwo.
Rano gatunek ludzki był zachwycony postawą piesków. Całą noc zgodnie spały koło siebie w salonie. Ziutek na jednej kanapie, Bruno na drugiej, a pośrodku, między nimi, na podłodze, na legowisku, Berta, która kompletnie olała własne wstawione po przyjeździe od razu do gabinetu Bo Piesek będzie się dobrze czuł. Zadbaliśmy również wspólnie z gospodarzami, a w zasadzie zadbali oni, żeby schody prowadzące na górę były zablokowane ciężkimi krzesłami. Nikt nie chciał powtórki z rozrywki ze sprowadzaniem Pieska na dół.
Lekarka nie mogła się nadziwić, że rano, ok. 07.00, Ziutek i Bruno dostali kefir i strasznie nad nim mlaskali, a Berty to zupełnie nie ruszało. Według Lekarki Piesek udawał, że śpi, a my staraliśmy się wytłumaczyć, że nie udawał, tylko rzeczywiście spał, skoro u nas potrafi zejść na dół dopiero o 11.00, na przykład.

Rano przez jakąś godzinę zostaliśmy sami na włościach. Lekarka pojechała do Sąsiedniego Płd Powiatu po jakieś zaświadczenie dla syna, a Justus, jak zwykle o tej porze, poszedł z psami na długi spacer. My zaś skromnie po kawach wyszliśmy z Pieskiem na sąsiednią działkę i chłonęliśmy specyficzne piękno dolineckich (dolińskich?) porannych klimatów.
Po śniadaniu (zrobiłem Żonie i sobie twarożek z wszelkimi dodatkami, bo Nowi w Pięknej Dolinie żywią się inaczej i o innych porach), po gadkach i po załatwieniu kilku laptopowych spraw pojechaliśmy w odwiedziny do ... Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Wszystko po drodze i w trakcie wizyty nas wzruszyło. Znane nam, niezmienione wioski ze swoimi klimatami, krajobrazy i drogi, których nigdzie w Polsce nie znajdziesz, zwłaszcza te wokół Naszej Wsi. Załatana dziura, na załatanej dziurze, a czasami nie. Śladu nowego asfaltu, jakiegoś walca drogowego, nic. Moglibyśmy od razu mieszkać, tak jakbyśmy wyjechali na jakiś dłuższy urlop.
Podobnie znajomo wyglądało gospodarstwo naszych dawnych sąsiadów, a Sąsiadka Realistka i Sąsiad Filozof w ogóle się nie zmienili. Miłe. 
Na dodatek trafiliśmy na ich rodzinny zlot. Była więc średnia córka z mężem (żeby przyjechać pokonali odległość ponad 400 km) i z dziećmi, z Anglii przyleciała najmłodsza córka z synem, a wieczorem miała przyjechać najstarsza córka z mężem i z dziećmi (tylko 125 km) i najstarszy syn z żoną (tylko 240 km). Młodszy był na miejscu. Ten fenomen przyjeżdżania ich dzieci i wnuków podziwialiśmy od zawsze.
Mogły to być okrągłe urodziny któregoś z rodziców albo rocznica ich ślubu. Nie dopytywaliśmy. Ale 0,7 l wódki zostawiliśmy, więc wypadło dobrze.
- Fajnie, że nic się nie  zmieniło. - Czułam się tym bardzo dobrze. - podsumowała Żona, gdy wracaliśmy. 

Nowi w Pięknej Dolinie zaserwowali wegetariański obiad. Przynajmniej ja go tak nazywałem. Bo była to kasza gryczana z jakimś sosem i z grzybami. Nazwy nie śmiem powtórzyć, żeby się nie wygłupić. Ale skoro gospodarze jedli, to my też. Znowu przy gadkach. Tym razem był to skomplikowany temat dotyczący własności i współwłasności. Sprawa wydawać by się mogła prosta, bo wszystkie kwestie majątkowe oboje od początku swojego nieformalnego związku rozwiązują w sposób bardzo przejrzysty logiczny i uczciwy, ale problem jest. I to tyle. Więcej nie mogę. A temat jest niezwykle ciekawy.

Po obiedzie poszliśmy we troje naszą tradycyjną trasą na spacer do lasu. Znowu nic się nie zmieniło. Tylko przy leśniczówce do trzech kundli doszlusował jeszcze jeden, tak samo wredny i hałaśliwy, jak poprzednie. Berta ich zawsze olewała. Ich ujadanie było słychać jeszcze długo w lesie. Koszmar przy czyś takim mieszkać! Fafik jawił się nam jako oaza ciszy i spokoju oraz psiej mądrości, ułożenia i psiego wyważenia. 
W powrotnej drodze spacerowej odważyłem się wejść na posesję Tematu Na Zdjęć. Zżerała mnie ciekawość, jak wygląda chociażby kawałek tego miejsca, o które tak dbaliśmy i doprowadziliśmy je do stanu, którego żadną miarą nie można było się wstydzić. Zmiany były, ale w kierunku spierdolenia miejsca. Dla mnie najbardziej przygnębiające było to, że cały teren sprawiał wrażenie zaniedbanego. Te niewycięte chwasty, ta nieskoszona trawa, ten utracony klimat...

Wieczór spędziliśmy z Nowymi w Pięknej Dolinie na łące przy sałatkach i gadkach. Gdy pochłodniało (sierpień) przenieśliśmy się z nimi do salonu. Z gospodarzami i z gadkami.
Spać poszliśmy znowu o 22.00. Wiejski rytm.

W sobotę, 24.08, wsta...liśmy o 07.20.
Sporo przed gospodarzami. Od razu poszliśmy z Bertą na działkę.
Poranek znowu rozpoczęliśmy od kaw. My kawy, a gospodarze swoje dziwne śniadanie. Ale oczywiście co kto lubi. Dopiero znacznie później zrobiłem nam śniadanie - znowu twarożek. I wczorajszy i ten dzisiejszy był na tutejszych pomidorach.  Między innymi.
Przed naszym niespiesznym wyjazdem gadki dotyczyły przede wszystkim mamy Lekarki, ale nie tylko.
Bo po raz pierwszy tak naprawdę poważnie został poruszony temat Za dużo pracujemy! I co dalej z życiem w kontekście Pięknej Doliny i uwarunkowań rodzinnych oraz przybywania lat?!
- Tak nie może być! - akcentowała przede wszystkim Lekarka.
Bo dla Justusa Wspaniałego sprawa wydaje się być prosta. Ale to zrozumiałe - mężczyzna. Mógłby tu żyć do końca swojego żywota i do końca harować.
- Im dłużej tu mieszkam, tym bardziej tym miejscem jestem zachwycony... - powiedział mi wcale nie w tajemnicy w którymś momencie, gdy byliśmy sami.
Lekarka ma podobnie, ale jej się zmienia. Na przykład inaczej patrzy na swoją pracę.
- Najlepiej to bym sobie tak tutaj siedziała i siedziała, i nic nie robiła. - To znaczy jakieś kwiatki, trochę ogródka, ale już bez przesady.
Może za dużo myśli? Kobiety tak mają.
 
Do wyjazdu szykowaliśmy się standardowo, ale bagażu trochę przybyło - różnych przetworów, góra fasolki, patisony, czosnek, pomidory, okra (spotkaliśmy się z tym warzywem po raz pierwszy w życiu), buraki, cukinia i zioła do posadzenia. 
Wyjechaliśmy o 11.44.  Panował już upał! W domu byliśmy o 13.54, po 2. godzinach i 10. minutach jazdy. Nieźle, mimo że po drodze natykaliśmy się co rusz na wkurwiających, niedzielnych kierowców jadących mniej więcej 20 km mniej na godzinę niż dopuszczały przepisy i zdrowy, normalny rozsądek.
 
W domu od razu dopadły nas bieżące obowiązki. Najpierw się wstępnie wypakowaliśmy, po czym ja pognałem do Biedry i po paczki. A po powrocie od razu posadziłem tymianek, bo inaczej Justus Wspaniały zabiłby mnie śmiechem. I wreszcie mogliśmy spokojnie wypakować podstawowy bagaż, a potem ja mogłem podlać pomidory wodą z beczki. Odzyskałem do nich serce, bo zrobiło się ich sporo, kolejne dojrzewają i są piękne. A gdy znalazłem się w ogrodzie, to ugrzęzłem w malinach. Pożarłem wszystkie dojrzałe, a było ich mnóstwo.
W domu spokojnie wypakowaliśmy dary z Pięknej Doliny, Żona nastawiła pranie psich rzeczy, a ja opróżniłem zmywarkę. Siedliśmy po trzech godzinach od przyjazdu. I wtedy przyszły smsy i mmsy od Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Pozdrawiali nas z rowerowej wycieczki po... Pięknej Dolinie. Chyba specjalnie nie przekłamiemy, jeśli powiemy, że odkryliśmy ją dla nich.

Wieczorem zaczęliśmy wracać na tory. Polegało to na tym, że szybko poszliśmy na górę i z łóżka
obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.  
 
Przez cały nasz pobyt u Lekarki i Justusa Wspaniałego Hermenegilda niczego od nas nie chciała. Chyba dlatego, że nie wiedziała, że wyjechaliśmy na chwilę odpoczynku. Dostaliśmy od niej taki mały bonusik.

W niedzielę, 25.08, wstałem o 05.10.
Alarm, nastawiony na 05.00, wybudził mnie z głębokiego snu. 
Wyłączyłem go i ponownie zapadłem w głęboki sen. Nie wiem, jakim cudem ponownie się wybudziłem o 05.10?... Nogi natychmiast miałem na podłodze.
Poranny, nietypowy stan, to taki uboczny efekt wyjazdów i wybicia z torów.

Od razu zaskoczył mnie mail od Po Morzach Pływającego. O 03.30 pisał:
BORA to taka  fala która pojawia się dwukrotnie w ciągu doby. Jest pewnego rodzaju rzeczna fala tsunami która osiąga nawet 4 m wysokości i może spowodować znaczne uszkodzenia statków stojących w porcie.
Jesteśmy w Rouen i od kilku dni w nocy oraz  w ciągu dnia stoimy w gotowości, żeby uniknąć jakichkolwiek uszkodzeń. Dzisiaj fala miała zaledwie 2 m, ale w piątek to było 3.5m i dosyć gwałtowne przejście.
Jeżeli cumy statku są mocno wybrane to jego ruchy wzdłuż nabrzeża są niewielkie,ale statek i tak  jest wspomagany  również silnikiem. Samo zjawisko jest męczące dla załogi zwłaszcza w nocy ponieważ rano trzeba ponownie wstać, aby kontynuować załadunek. Tym razem mieliśmy trochę szczęścia ponieważ załadunek został przerwany w piątek i będzie kontynuowany  w  poniedziałek,ale już wtedy nie będzie BORA wave.
To taka ciekawostka marynarska.
PMP (zmiana moja)

Od rana, po drobnym onanie sportowym, starałem się pisać, ale szło jak po grudzie. Wybicie z torów.
Poza tym ciągle myślałem o dzisiejszej wymianie gości i Jak to wszystko pogodzić ze sobą?! Bałem się też, co na koniec wymyśli Hermenegilda Bo tu tak pięknie! Pisała w smsie do Żony. Ta zaproponowała Hermenegildzie pobyt o godzinę dłużej, do dwunastej Bo dzisiaj mamy zmianę i musimy przygotować apartament.
O dziwo, Hermenegilda zrozumiała.
Ruch na  podjeździe zrobił się dopiero przed południem, więc spokojnie mogliśmy zjeść I Posiłek. 
Na koniec Hermenegilda zaskoczyła nas wielokrotnie, w tym raz miło, chociaż to "miło", mimo że było miłe, było specyficzne.
Najpierw napisała smsa do Żony, że chcą wyjechać, ale nie mogą otworzyć bramy. Zostałem wysłany na I linię frontu uzbrojony w moje klucze i pilota. Bateria w ich pilocie siadła czy ki diabeł? myślałem wychodząc na podjazd. A tam sielana. Ona ze swoim facetem stała koło swojego półotwartego auta, a obok swojego stał gość z góry, nazwijmy go Szachistą na chwilowe potrzeby, i sobie gaworzyli wyraźnie swobodnie się tykając.
- A to już Szachista nam otworzył bramę. - zakomunikowała ujrzawszy mnie.
- A gdzie jest państwa pilot? - zapytałem przytomnie, bo fajnie byłoby go mieć po wyjeździe Hermenegildy.
- Został z kluczami w drzwiach...
Nie komentowałem nawet nie dziwując się, boć to przecież Hermenegilda, że przecież mieli możliwość otworzyć sobie bramę i załatwić prosty temat tak, jak to robią dziesiątki gości przy wyjeździe.
Hermenegilda weszła w niezwykle pozytywną fazę. Najpierw poinformowała mnie o ostatnich korzystnych wynikach córki Szachisty, mimo że ten mógł to przecież zrobić sam, i piała nad jej dokonaniami. Szachiście było wyraźnie miło i był wyluzowany w przeciwieństwie do mnie, zwłaszcza gdy oboje, przy inicjatywie Hermenegildy, zaczęli się umawiać To do zobaczenia tutaj w przyszłym roku! Musimy się spotkać!
Nie dałem niczego po sobie poznać.
- Bo wie pan - zwróciła się do mnie, a ja przybrałem stosowną pozę i minę - tutaj jest tak pięknie, zielono i chłodno, bo to przez tę zieleń.... - To ona tak wychładza... - tłumaczyła mi. - I wszędzie blisko.
Wszyscy wokół Hermenegildy w naturalny sposób się z tym zgodzili, a ja nawet na ten temat wymieniłem z towarzyszem Hermenegildy kilka sympatycznych zdań. Facet się uśmiechał i normalnie kontaktował.
- Napisałam państwu pozytywną opinię, ale nie wiem, czy dobrze... - jakby się zawstydziła. - Ale, cóż, musimy wyjechać dość wcześnie, żeby jutro być w pracy. - zaskoczyła mnie tym podsumowaniem, jakby informacja Żony o konieczności ich wyjazdu o 12.00 nie istniała.
Podziękowałem.
Przez króciutką chwilę moja myśl pobiegła w kierunku Czymżesz ona się zajmuje, gdzie może pracować?! i każdy mój domysł tworzył we mnie zgrozę. Dopiero jedna odpowiedź mnie uspokoiła. Musi być psychologiem, a najlepiej psychiatrą! To by się wtedy idealnie układało w całość, praca nie tworzyłaby żadnego konfliktu z jej charakterem i sposobem bycia, bo w zasadzie i pacjent, i psychiatra od siebie się nie różnią
- To ja się jeszcze spakuję i będziemy wyjeżdżać... wybiła mnie z dociekań.
- A piesek gdzie jest, bo brama otwarta... - zatroszczyłem się.
- W środku, w aucie. - odpowiedziała.
- Ale drzwiczki są otwarte... - zaniepokoiłem się.
- Jest uwiązany... - facet uśmiechnął się do mnie uspokajająco. Jemu uwierzyłem. I kontynuował.
- Dobrze, dobrze, Hermenegildo, wsiadaj i wyjeżdżaj ... - stał nad nią i spokojnie do niej mówił, jak do dziecka.
Hermenegilda zaczęła cofać. Jej facet stał na ulicy i zachęcająco machał do niej rękami, a ja i Szachista doradzaliśmy z przodu. Szachista wyluzowany, ja zaniepokojony.
- Teraz niech pani skręci mocno kierownicą w lewo, bo urwie pani lusterko! - podniosłem głos jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od jej rąk (prawa szyba była otwarta). Byłem przygotowany na wrzask Ale w lewo!
- Napraaawdę? - usłyszałem ze środka spokojny głos dziecka zawierający niedowierzanie i wdzięczność jednocześnie. I ta twarz.
- A teraz mocno w prawo! - włączył się Szachista.
Hermenegilda wyjechała i zatrzymała się. Auto stało swoją połową na chodniku. 
- To do zobaczenia... - facet się do mnie uśmiechnął, pomachał ręką, wsiadł do środka i samochód odjechał ku mojemu sporemu zaskoczeniu. Stałem skołowany.
Miałem tylko nadzieję, że da jej prowadzić tylko do City, a potem się zamienią.

- My też niedługo będziemy wyjeżdżać... - normalny głos Szachisty pozwolił mi wrócić do równowagi.
- Córka ma do rozegrania dzisiaj jeszcze jedną partię, to pójdziemy do Zdroju, a samochód przeparkuję na niebieskie pole. - Czy na ten czas możemy zostawić klatkę z chomikiem, bo zamknięcie go w aucie przy tym upale może mu nie służyć?...
Sprawą zajęła się Żona, która zorientowawszy się, że Hermenegilda wyjechała, z przyjemnością wyszła do naszych gości. W porozumieniu z właścicielem klatkę ustawiła w przedpokoju.
Rzuciliśmy się do sprzątania dołu. W mieszkaniu panował porządek i czystość, że nawet ja nie mogłem powiedzieć złego słowa. 
- Ale wiesz - zauważyłem - może zanieś tę klatkę na górę, do pralnio-łazienki, bo ja teraz będę odkurzał, a cholera wie, co takiemu chomikowi może zaszkodzić!... - No i tu jest jednak najchłodniej w całym domu.
Za chwilę Żona wróciła.
- Postawiłam klatkę na podłodze, ale uzmysłowiłam sobie, że muszę nastawić pranie... - To klatkę  przeniosłam do sypialni, uchyliłam drzwi balkonowe, żeby miał świeże powietrze i zamknęłam drzwi, żeby miał spokój.
Uspokojeni dość szybko mieszkanie wysprzątaliśmy. Akurat skończyliśmy, gdy wrócili Szachiści, żeby odebrać swoją własność. Pognałem na górę. W nos uderzył mnie lekki smrodek, chomik spał w najlepsze, ale wybudzony patrzył na mnie swoimi czarnymi paciorkami. Z pewną ulgą klatkę oddałem.
Córka Szachisty na zakończenie turnieju wygrała partię grając czarnymi, więc cała rodzina wyjeżdżała w bardzo dobrych nastrojach.
- A jak tobie podobało się tutaj, w Uzdrowisku? - zagadałem do jedenastolatka.
- Podobało się... - rozwinął wypowiedź. - Tato, rezerwuj już na przyszły rok! - zaskoczył mnie.
Ojciec wytłumaczył mu, że jak najbardziej, ale najpierw muszą poznać termin kolejnego, przyszłorocznego turnieju.
Była to jedna z sympatyczniejszych rodzin, jaką gościliśmy w naszej 17-letniej działalności w tej branży. Cienia uwag, pretensji, zadowolenie, pełna naturalność - to powodowało, że my przez okres ich pobytu ani razu w najdrobniejszym nawet stopniu się nie zestresowaliśmy. No, może ja troszeczkę, dwa razy. Raz, gdy Szachista umawiał się z Hermenegildą na przyjazd do nas w przyszłym roku. Pozostawało mieć nadzieję, że termin turnieju Hermenegildzie nie będzie odpowiadał, a poza tym, jako psychiatra albo pacjentka tegoż, zwyczajnie o wszystkim zapomni. Drugi raz za sprawą chomika. Bo małe to takie i nie wiadomo, co mu może siedzieć w małym łeb(!)ku. A gdyby "postanowił" zejść z tego świata akurat w Tajemniczym Domu?... Co prawda Szachista twierdził, że chomiki żyją około dwóch lat, a ten ma dopiero za sobą ćwierć życia, ale bo to wiadomo na pewno? Stąd obchodziliśmy się z nim, jak ze zgniłym jajem.
Pokłosiem pobytu Szachistów były autografy. Na trzech białych polach mojej pięknej szachownicy mam podpisy Jana Krzysztofa Dudy, Mateusza Bartela i Kamila Mitona. Kto wie, ten wie. Synowi, gdy mu o tym powiedziałem, szczena opadła.
 
Po wyjeździe gości rzuciliśmy się czytać opinię Hermenegildy. Przyznała nam 5 gwiazdek. Opisała wszystko trochę "roztrzęsionym" językiem, w swoim stylu, ale całość była jednak spójna i bardzo pozytywna. Żona raz zareagowała pozywno-niechętnie, a raz się zirytowała.
- Dobrze, że na googlach, bo same opinie mamy na bookingu.
I za chwilę, gdy doczytała ... i nowe meble..., zareagowała alergicznie. I to już bodajże drugi raz, gdy ktoś akcentował w opinii, że są nowe meble.
- To co będzie, na przykład, za rok, gdy meble już przecież nie będą nowe?! - Co roku mam kupować nowe?!

Elektryk z żoną przyjechał na zakładkę. Akurat żegnaliśmy się z Szachistami.
Przy pierwszych powitaniach, ochach i achach, jeszcze na podjeździe, wyszło nam, że nie widzieliśmy się co najmniej osiem lat. A łatwo to było oszacować, bo Inteligentnego Auta nigdy nie widzieli. (kupiliśmy je w kwietniu 2016 roku).
Elektryk i Elektrykowa to tacy nasi specyficzni znajomi z czasów naszowsiowych. Specyficzni z tej racji, że nasze kontakty towarzyskie były bardzo rzadkie (patrz te 8 lat), ale jedni i drudzy nawzajem o sobie pamiętali i zachowywali siebie nawzajem w głębokiej sympatii i szacunku. Czasami wysyłaliśmy do siebie okolicznościowego smsa, rzadko telefonowaliśmy, ale wiedzieliśmy, co z nami się dzieje. Wieści krążyły przedziwnymi drogami i zawijasami Bo świat jest mały.
Znajomość zaczęła się w drugim roku naszych remontów w Naszej Wsi, kiedy w naszym domu można już było mieszkać i żyć, a dom gospodarczy i obora w jednym zaczęły być poddawane najpierw demolce, a potem mozolnemu odtwarzaniu, aby stworzyć trzy dwukondygnacyjne apartamenty dla gości. To był rok 2007. Sfera fachowców była, jak zawsze, tematem trudnym (eufemizm) i zawsze był z nimi jak nie taki problem, to inny. Książkę można byłoby pisać. Więc w czasie trwających dwa lata prac gnębiła nas stała fluktuacja "kadr" z powtarzającym się co jakiś czas wypierdalaniem niektórych jej członków na zbity pysk. Poszukiwania chętnych do pracy w naszym województwie kończyły się fiaskiem, bo nikomu nie chciało się pracować, a pytania kierowane do licznie zgromadzonych lokalsów, nota bene zawsze sympatycznych i służących słowną pomocą, pod różnymi, specjalnie przysposobionymi przysklepowymi wiatami Może panowie wiecie, czy ktoś z was, a może ktoś inny, chciałby zarobić i zająć się, na przykład, malowaniem pomieszczeń w naszym domu? spotykały się ze zdumieniem w ich zamglonych oczach, przerywaniem spożywania i grobową ciszą.
Aż razu pewnego wybraliśmy się do sąsiedniego województwa słynącego z kultu pracy, do leśnej szkółki, aby kupić różne drzewka i krzaki. Na polu pracowało kilkanaście pań.
- Może któryś z mężów pań chciałby... - zaczęliśmy standardową gadkę.
- A my nie możemy? - odezwały się dwie.
Przystaliśmy chętnie, bo było widać, że są to kobiety pracujące i żadnej pracy się nie boją.
 
W pierwszych dniach pań przyszło pięć. Dwie sadziły we wskazanych miejscach całe zielsko kupione przez nas w szkółce (niektóre rośnie pięknie do tej pory, bo Szwed pojedyncze egzemplarze oszczędził), a trzy pozostałe żmudnie wygrzebywały, wydobywały i/lub wykopywały w lesie przylegającym do naszej Końskiej Łąki rzeczy nagromadzone tam przez dwóch poprzednich właścicieli gospodarstwa hołdujących kulturze ze Wschodu (ciągle się dobrze trzyma), z której pochodzili.  Przez dziesięciolecia nie mieli co z nimi zrobić, bo były albo zużyte, albo popękane, zepsute, zeszmacone albo "zwyczajnie" niepotrzebne, więc się ich pozbywali, bo, wiadomo, gospodarstwo za ciasne, a przecież w jakiej takiej kulturze trzeba żyć. 
Przyroda robiła swoje broniąc się przed najazdem wschodnich Słowian i "otrzymane" rzeczy od razu poddawała obróbce, ale przecież nawet dziecko wie, że, żeby to dobrze zrobić, to na takie gumy, folie, puszki po i z resztkami farb, metale wszelkiej  maści, kable, szmaty, silniki (?) i Bóg jeden wie, co jeszcze, bo pamięć już nie taka, potrzeba tysięcy lat, a na ceramikę i szkło, obficie złożone, setek tysięcy, jeśli nie więcej. 
Te trzy panie po trzech dniach zrezygnowały. Nie podołały. Decyzję ułatwiły im zapewne opony od traktorów, zwłaszcza te tylne, olbrzymie. Bo z przednimi oraz z samochodowymi dawały sobie radę.
Dziwnym splotem okoliczności, dla nas szczęśliwym, udało się nam przy sklepie przypadkiem trafić na dwóch panów, którzy musieli być akurat na głodzie, a nie mieli pieniędzy, więc przystali na naszą propozycję. Być może byli nawet mężami dwóch z tych trzech pań. Nie pamiętam. I oni dokończyli dzieła oczyszczania pasa o szerokości 9. metrów i długości jakieś 70.
Wszystko, co pomniejsze, wrzucali do plastikowych budowlanych worów, i je oraz duże rzeczy składali
na poboczu gminnej drogi łączącej wieś z lasem, a biegnącej wzdłuż naszej posesji. Chodziłem tam często, żeby panom nie przyszło do głowy czegokolwiek zostawić i przywoływałem ich do porządku, gdy sam osobiście coś wygrzebałem. Przy czym niezawodnie, za każdym razem, podziwiałem siły przyrody, która w tamtym momencie przerabiała już wszystko bezzapachowo i "pomysłowość" człowieka. Czasami pomysłowość jednego człowieka przechodziła w osłupienie drugiego.
W owym czasie (2006 rok) działały już prężnie służby odbierające wszelkie komunalne odpady, chyba nawet jeszcze bez nakazu selekcji, więc problemów z zamówieniem specjalnego wozu nie było. Ekipa, bodajże trzech panów, przyjeżdżała dwa razy ani razu się nie skarżąc, nie złorzecząc i nie "podziwiając". Po prostu była robota do wykonania.
W ten prosty i nieoczekiwany sposób koszt remontu i adaptacji wzrósł. Moglibyśmy go oczywiście ominąć, ale świadomość, że w pięknej, sielskiej wsi, przy lesie, będziemy przebywać dzień w dzień z czymś takim, jakoś dziwnie nas uwierała. 

Te dwie panie, które sadziły, zostały u nas na długi okres. Nie tylko dlatego, że akurat nie babrały się w przybrzeżnym leśnym pasie, ale dlatego, że rzeczywiście żadnej pracy się nie bały, o czym mogliśmy się przekonać, gdy je bliżej poznaliśmy. Poza tym odpowiadał nam ich sposób bycia i taka naturalna uczciwość widoczna w każdym momencie mowy ciała. Dobrze się z tym czuliśmy.
Panie dokooptowały dwóch panów (męża jednej z nich oraz sąsiada) i każdego ranka Żona jechała 12 km po czteroosobową ekipę, by pod wieczór ją odwozić. W międzyczasie jedna z pań naraiła nam swojego męża, Elektryka, który pracując na etacie w firmie w Szlachetnym Mieście (13 km od nas), różne prace, z doskoku, wykonywał popołudniami, a poważniejsze w soboty, gdy miał wolne. Niedziela była święta, no chyba że zdarzała się jakaś elektryczna awaria. 
A potrafiły się zdarzać. Wtedy oczywiście brakowało prądu, ale ostatecznie mogłoby to nie stanowić problemu, bo każdemu taki brak w życiu się przydarzył, i to nie raz. Ciepło w apartamencie można było pozyskać w prosty sposób spalając bierwiona w kuchni i kozie, na kuchni można było swobodnie ugotować strawę i wodę do mycia naczyń i siebie.
Problem powstawał z dwiema oczyszczalniami ścieków. Z racji ziemnych uwarunkowań terenu (wysoki poziom wód gruntowych) ich zbiorniki nie mogły stanowić klasycznego szamba (do dzisiaj Nasza Wieś nie posiada kanalizacji ściekowej), były małe, a to tam w środku, gromadzone z domów, musiało być permanentnie napowietrzane, 24/24, żeby utleniać środowisko uzdatniając ścieki tak, aby je potem można było rozsączać na Końskiej Łące. Zawsze wtedy Elektryk stawał na głowie i pompy działały.
Gdy już mieliśmy gości, zwróciliśmy się do obu pań, czy któraś z nich, albo obie mogłyby przygotowywać apartamenty pomagając nam, zwłaszcza w momentach naszej nieobecności. Nie doszło do tego, bo żadna nie miała "wolnego" auta, a przede wszystkim prawa jazdy. A angażowanie kogokolwiek w charakterze kierowcy całkowicie mijało się z sensem. Ale przez pierwsze lata wykonywały różne prace, więź towarzyska się zadzierzgnęła, sporadycznie, ale jednak, wpadaliśmy do nich przy jakichś okazjach i przy okazjach na kawkę. 
 
A raz zaprosiliśmy czwórkę (żony i mężowie) specjalnie na cały wieczór. Przywiózł ich syn jednego z małżeństw, małolat, szczęśliwy, że bez gadania dostał auto i mógł sobie pojeździć przede wszystkim sam, bo na rodziców nie czekał i po kilku godzinach mógł przyjechać ponownie.
W letni ciepły wieczór siedzieliśmy w sześcioro na tarasie, a klimat miejsca z dobiegającymi zapachami pól i cykaniem świerszczy musiał zrobić swoje. Dodatkowo był on podkręcony jedzeniem przygotowanym przez Żonę, winem i Luksusową (wtedy wyłącznie na ziemniakach, a później musiał widocznie przyjść młody menadżer i taką dobrą wódkę spierdolił dodając 20% zbóż) zaserwowanymi przez gospodarzy. 
Jest wielką sztuką dozować wódkę w takich  przypadkach. Nie mówię, że wina nie. Ale tak się składało, że piły je tylko panie, które ze swojej natury znały umiar, jako kobiety po prostu i potrafiły cały wieczór opędzić jednym, dwoma kieliszkami wina, a z racji swoich doświadczeń tym bardziej znały umiar. Bo wiadomo, chłop po pracy, a już na pewno na początku weekendu swoje wypić musi. A wreszcie już na pewno, jeśli dodamy takie spotkanie! I kto wtedy w parze małżeńskiej powinien być trzeźwy i czuwać? To proste i solidne podstawy naszego społecznego systemu ugruntowane od wieków, zwłaszcza na wsi. Dlatego w trakcie spotkania nie padło ani razu z ust żon i Żony Nie pij tyle! albo Może już dosyć?! lub z gorszą wersją, bo osobistym tykaniem Może masz już dosyć?! lub Nie przesadzasz?! Nie było też przy każdym kieliszku i/lub toaście ciężkiego wzdychania lub wznoszenia oczu do nieba albo przewracania nimi. Słowem, atmosfera była wzorcowa.
 
Na stół postawiłem jedną schłodzoną półlitrówkę, co w tej sytuacji nie byłoby godne wzmiankowania, gdyby nie technika nalewania i fakt, że nawet tak mała ilość alkoholu miała po pewnym czasie sympatyczne działanie przyjemnie nastawiające do świata i jeszcze przyjemniej do siedzącego towarzystwa. Więc, gdy nalałem pierwszą kolejkę, butelkę od razu zabrałem i wyniosłem wstawiając do lodówki i trzaskając przy tym mocno jej drzwiczkami, żeby na tarasie było słychać. Natychmiast, gdy jeszcze dobrze nie wstałem, spotkałem się z kulturalną, bo bezsłowną reakcją panów, którzy tylko minami i wzrokiem wyrażali swoje zdziwienie i zaniepokojenie. Byłem na to przygotowany.
- Jest bardzo gorąco, więc lepiej niech butelka stoi w lodówce... - oznajmiłem tak naturalnie, że panowie się uspokoili. Bo  każde dziecko wie, że ciepła wódka nie nadaje się do picia.
A na czym polegała cała sztuka. Na wyważeniu, doświadczeniu i empatii. Musiałem idealnie wstać po butelkę, aby nalać kolejną kolejkę, zanim nawet panom przyszłoby do głowy zacząć się niecierpliwić, niespokojnie wiercić się na krzesłach, spoglądać znacząco na siebie, wzdychać lub wreszcie przechodzić do werbalnych sygnałów To może byśmy się czegoś napili? albo To może jeszcze jedna kolejka? albo najgorzej, uwłaczająco gospodarzowi, chociaż goście kulturalni, Coś tu dzisiaj sucho?... 
Do dzisiaj uważam, że wtedy to był mój majstersztyk! Bo mogłem oczywiście tempo picia przyspieszyć bez tej ekwilibrystyki sam siebie nawet bezwiednie popędzając do nalewania, gdyby butelka była po ręką,  ale efekt byłby wiadomy. A tak alkohol działał, bo nie po to go piliśmy, żeby nie, ale powoli, więc był czas na fajne rozmowy i żarty. Nie spodziewaliśmy się takich bliskich nam poglądów na różne sprawy, bo od początku remontów było jasne, że jesteśmy z różnych środowisk. 
 
Panowie już się nie dziwili, gdy za każdym nalaniem wstawałem i wynosiłem butelkę, bo zobaczyli, że system działa nad podziw sprawnie i bez zbędnej straty czasu. I nawet nie zdążyli się zmartwić, że skończyła się pierwsza, gdy na stół postawiłem drugą półlitrówkę. Atmosfera poprawiła się tym bardziej. Gdy skończyła się druga, a panowie znowu nie zdążyli się zmartwić, na stół postawiłem chłodne ... 0,7 litra. (0,75 było przed wejściem Polski do Unii, ale wiadomo, że wiele rzeczy musiała spierdolić; żeby była jasność - jestem i byłem za obecnością Polski w tej strukturze). Wiedziałem, że z zaskoczenia efekt osiągnę i wiedziałem jaki. Nie było końca No, ja cie!, Ożesz, ty!, O, w mordę!, No, proszę!, Naprawdę?!, No, nie! (dwie ostatnie trącą akurat fałszem - półfaszywe niedowierzanie i półfaszywe wzbranianie się). I nie pojawiło, ze względu na obecne panie, słownictwo wyrażające prawdziwy entuzjazm.
Gdy przyjechał syn, Elektryk wstał, ale naprawdę tak niefortunnie zahaczył o stół i się potknął, że spowodował ogólny wybuch śmiechu. Od razu zaczął się tłumaczyć i przepraszać powodując, że pękaliśmy jeszcze bardziej. Do tej pory pamięta, wstydzi się, tłumaczy i podziwia ten wieczór.
Wiedziałem, że mir miejsca musiał okolicę oblecieć lotem błyskawicy. Nawet w dwóch województwach.
 
Pracowali u nas nawet zięciowie jednej, czy drugiej pary, przy czym zięć Elektryka i Elektrykowej, Złota Rączka, miał własny warsztat stolarski i w późniejszych latach wykonywał u nas poważne prace. A dodatkowo, jako złota rączka, potrafił się zjawić w sytuacjach awaryjnych i swoim sposobem bycia (spokój i oszczędne słownictwo) od razu na wejściu działał na nas, zestresowanych, uspokajająco. I zawsze było dobrze.
Gdy się przeprowadziliśmy na zachód Pięknej Doliny, do Wakacyjnej Wsi (35 km odległości względem Naszej Wsi, a względem jego 48), od razu zaprosiliśmy go do siebie chcąc zaproponować szeroki zakres prac w ramach planowanego remontu. 
Przyjechał, ale sprawa upadła. Codzienne jeżdżenie do domu (50+50 km) nikomu by się nie opłaciło, a naszą propozycję, aby od poniedziałku do piątku nocował u nas (Mały lub Duży Gospodarczy), odrzucił, czemu trudno było się dziwić.
Takie to były historie.
 
W grudniu ubiegłego roku smsem wysłaliśmy do Elektryka i Elektrykowej świąteczne życzenia. Zareagował dopiero niedawno gęsto się tłumacząc, że jakoś przeoczył. Zapewnialiśmy go, że przecież nic się nie stało, że zawsze ich lubiliśmy i nadal lubimy, i szanujemy. Musiał odwzajemnić się tym samym. I gadka w oczywisty sposób zahaczyła o pytania To gdzie teraz państwo jesteście? - oni i Jak zdrowie?, zwłaszcza u pana? Gdy dowiedzieli się, że mieszkamy w Uzdrowisku natychmiast stwierdzili, że przyjeżdżają, a Żona znalazła wolne dwa noclegi w dolnym mieszkaniu. Idealnie.
- Bo my byliśmy w Uzdrowisku kilka razy, bardzo nam się podoba...
Jego zdrowie okazało się całkiem, całkiem, skoro kilka lat temu (wiedzieliśmy od Złotej Rączki) wycięli mu cały żołądek (nowotwór), po wszystkim czuje się dobrze, je i pije normalnie, a nawet pije.

Więc przyjechali. Od razu się rozpakowali. Nie mitrężyliśmy czasu na oglądanie domu Bo zdążymy!
- Chodźmy coś zjeść, bo jestem bardzo głodny - zakomunikował Elektryk. - Państwa zapraszamy!...
Ale na małą kawkę dali się namówić. W salonie mogliśmy pozwolić sobie na pierwsze uzupełnianie braków spowodowanych niewidzeniem się przez tyle lat.
Po drodze opisywaliśmy im nasze ulubione lokale i kuchnie.
- Ja to bym wolał taką naszą polską kuchnię... - zaparł się, gdy delikatnie sugerowaliśmy mu Lokal z Pilsnerem II, a w nim pizzę. Na to słowo się mocno skrzywił, więc stanęło na Lokalu z Pilsnerem I.
- Uprzedzam, że ja wypiję dwa piwa... - stwierdził.
Potraktowałem to zupełnie niezobowiązująco, coś jak wywoławcze hasło A potem się zobaczy...
Czekając na potrawy błyskawicznie opróżnił kufel z Pilsnerem Urquellem i natychmiast poprosił o drugi. Tego opróżnił równie szybko tak, że ja ledwo zdążyłem swój, a wszystko działo się, jeszcze zanim zrealizowano nasze zamówienie.
- Ależ pan ma tempo! - śmiałem się.
- Bo ja piję, a pan smakuje... - spointował ubawiając nas. 
Żona dopijała jakiegoś drina a Elektrykowa małego... Pilsnera Urquella.
Oni jedli żurek i żeberka, Żona jakieś kaszotto, czy coś w tym stylu, a ja wątróbkę.
 
Zdążyliśmy spokojnie wrócić, gdy przyjechali goście. Troje - dwie panie i pan. One w wieku dość łatwym do określenia, około 55 lat, siwe i w specyficzny sposób podobne do siebie, co mogło sugerować, że to siostry. On chudy jak patyk, lekko przygarbiony, żylasty, przez co można było mu dać równie dobrze 45 lat, jak i 55.
Sumarycznie dziwni. Jeszcze inni niż ci, z którymi mieliśmy dotychczas (17 lat) do czynienia. Zastanawialiśmy się, jak to jest możliwe, taka różnorodność typów ludzkich?! Przy pierwszych gadkach sporo się wyjaśniło, a zwłaszcza jego chudość i żylastość. Pan biega.
- Jeszcze wczoraj biegłem w półmaratonie ... - oznajmił bez cienia chwalenia się, bo to oczywiste, takie bieganie.
Żeby malkontentom sportowym przybliżyć jego sylwetkę kieruję ich na strony internetowe. Można tam obejrzeć sobie biegaczy kenijskich, etiopskich, a i europejskich również, takich, co to biegają 10 000 m i wzwyż (nie mylić ze skokiem wzwyż - to do malkontentów). A i chodziarze mają sylwetki niczego sobie. Proszę spojrzeć na naszych mistrzów olimpijskich. Taki Robert Korzeniowski (jako pierwszy chodziarz na świecie i jedyny polski sportowiec zdobył złote medale na trzech igrzyskach olimpijskich z rzędu <1996 x1, 2000 x2, 2004 x 1, razem cztery złota>. Był też pierwszym zawodnikiem, który wygrał rywalizację na 20 km i 50 km w chodzie sportowym podczas jednych igrzysk) albo Dawid Tomala (2021, zamiast 2020, w Tokio).
Nic dziwnego, że od razu przy powitaniach zorientowałem się, że panie traktują go jako dziwaka Bo kto to widział, tyle biegać?! i zaraz przy zaparkowaniu przez niego auta obie podniosły rwetes.
- I jak teraz wypakujesz walizki?! - mówiła trochę młodsza, jak się okazało, żona, bo tak ją przedstawił, oraz starsza, chyba jej siostra, która przyjechała z Kanady na urlop. - Jest za ciasno! - dodały, jakby to była jego wina, a nie wina miejsca i gospodarzy.
Obie jednocześnie mówiły tak samo i tak samo gestykulowały, to znaczy tak samo gwałtownie i z takim samym nakreślaniem rękami w powietrzu różnych kolistych geometrycznych figur.
Bardzo szybko gościa zacząłem podziwiać. Może te biegi wzięły się stąd - myślałem - że miał taką żonę i taką jej siostrę? 
Musiałem panie usadzić. Poszło nadspodziewanie łatwo, bo zaskoczone, natychmiast umilkły.
- Ale proszę pań! - Dlaczego mężczyzna miałby nie poradzić sobie ze zwykłym wypakowaniem bagażu?! - Jak nie z tej strony, to z drugiej!
Resztę przejęła Żona.

Wieczorem długo siedzieliśmy w salonie. My z Elektrykiem przy wódce (prezent na "dzień dobry" oprócz wina i trzech wytłaczanek jaj od kurek własnego chowu), panie przy drinach sporządzonych przez Żonę, które bardzo Elektrykowej smakowały. Dopytywała, co to takiego i z czego.
I leciały wspomnienia oraz uzupełnianie wiedzy o nas i o nich, o czasach bieżących.
Spać wszyscy poszli blisko 23.00.
 

W poniedziałek, 26.08, wstałem o 07.30. 
Sporo nieprzytomny. Ale bez śladu kaca.
Elektrycy wyjechali o 09.30 nawet do nas nie zaglądając. Ale wczoraj Elektryk wyjaśniał, że mają napięty program, a on, gdy jadą na jakąkolwiek wycieczkę, musi zwiedzać. Bo interesują go wszelkie budowle - zamki, pałace, kościoły, warownie i fortyfikacje, i takie ciekawostki, jak różnorakie podziemia.
- Nami sobie nie zawracajcie głowy. - już wczoraj wieczorem słyszeliśmy kilkukrotnie.
Zdziwiłem się, bo po zamknięciu bramy auto pomknęło pod prąd. Chwilę stałem przy oknie licząc na to, że Elektryk się zreflektuje i za chwilę ponownie ujrzę auto, ale nie. Pomknęli w siną dal, mimo że wczoraj mówiłem mu o jednym kierunku.
- Ale nie podglądaj ich! - Żona była oburzona.
 
Mogłem spokojnie zrobić poweekendowy onan. A nagromadziło się tego trochę.
Po I Posiłku zdrowo mnie sieknęło. Poszedłem spać na dwie godziny (12.00-14.00) . Musiałem!
A potem zabrałem się za konstruowanie bieżącego wpisu. Inaczej się tego nazwać nie da. W  zaległościach zacząłem się gubić i bałem się, że w tym zamieszaniu stracę jakieś notatki. Musiałem mieć więc spory zapas czasu, żeby zrobić to dokładnie i w sposób przemyślany oraz opublikować na spokojnie, sporo wcześniej niż normalnie, bo liczyłem się z powrotem Elektryków i kolejnym wieczorem w salonie. W końcu odetchnąłem z ulgą.

Zanim wrócili nasi znajomi, przeprowadziłem trzy rozmowy z dwiema koleżankami ze studiów i z Profesorem Belwederskim II. Jakby się umówili. Wszyscy okazywali nerwowość w kwestii najbliższego wrześniowego spotkania oraz przyszłorocznego zjazdu w Uzdrowisku. Ale ich rozbroiłem.
W kwestii spotkania zaprezentowaną taktyką.
- Nie mogę przecież przypominać naszym koleżankom i kolegom o spotkaniu miesiąc przed (tak sugerowały dziewczyny), bo zapomną i mój wysiłek zda się psu na budę. - Zrobię to tak, żeby nie było na ostatnią chwilę, ale jednocześnie, żeby ich pamięć krótkotrwała, operacyjna (STM - short-term memory) wyrobiła, bo przecież ta długotrwała (LTM - long-term memory) już dawno skostniała, zwapniała i żadną miarą się do niej nie przebiję ze świeżymi informacjami.
Przy takiej argumentacji dziewczyny się uspokoiły.
Kolegę zaś, który niepokoił się, że nic nie piszę o przyszłorocznym zjeździe, poinformowałem rześkim, mocnym i młodzieńczym głosem, że trzymam rękę  na pulsie i że jestem w świetnej kondycji psychicznej i fizycznej i że do zjazdu dożyję. Też się uspokoił.

Gdy Elektrycy wrócili z wycieczki, od razu poszliśmy na spacer. Obie strony były po obiedzie - oni, my po II Posiłku. Pokazaliśmy im Stylową, w której przy dwóch gałkach lodu na głowę spędziliśmy spory kęs czasu.
W domu wieczór był już łagodny, bo cały impet spotkania został zneutralizowany wczoraj. Dość powiedzieć, że ja wypiłem tylko jednego Pilsnera Urquella, Elektryk dwa Żywce (przyniósł, bo ja bym się czymś takim nie pokalał), a panie po drinie.
Przy gadkach siedzieliśmy do 21.30.
Na górze nawet stać nas było jeszcze na oglądanie kolejnego odcinka serialu Wspaniała Pani Maisel.
 
Dzisiaj, we wtorek, 27.08, wstałem o 05.50.
A chciałem o 07.00.
O 09.00 znajomi przyszli na kawę i niczego nie chcieli jeść Bo my już po śniadaniu! Długo nie siedzieli Bo mamy napięty program! Zapraszaliśmy się nawzajem i żegnaliśmy. Elektrykowa na koniec nas wzruszyła i rozśmieszyła jednocześnie. Wyraźnie się zmartwiła Bo gdybyście mieszkali bliżej, to mogłabym wam podrzucać świeże jajka!
Chcąc "przedłużyć" ich pobyt siedzieliśmy potem dość długo przy stole i ich wspominaliśmy ze starych czasów. Ale też obgadaliśmy ich życzliwie współcześnie.
 
W trakcie I Posiłku (ogród) wysłał do mnie smsa mój były słuchacz. Potrzebował świadectwa pracy, które gdzieś zapodział. O świadectwie, jak go odtworzyć, rozmawialiśmy 2 minuty, a w pozostałych 43. zakopywaliśmy informacjami okres, w którym się nie widzieliśmy. Dobre kilka lat.
Słuchacz, mimo że ma dopiero 48 lat, mógłby już swoją historią wypełnić krótki telewizyjny serial. 
Maturę zdał w Niemczech, bo tam mieszkali jego rodzice (Polacy - mieszkają do tej pory), więc oba języki zna perfekt. Często wybuchał śmiechem, gdy startowałem do niego z niemieckim. W okolicach 2002 roku przyszedł do Szkoły i stał się jej słuchaczem, bardzo dobrym zresztą. Jego dyplom, duża, czarno-biała fotografia oprawiona w pozłacane barokowe ramy, wisiał w salonie do końca naszowsiowych dni (nie mogę jej teraz znaleźć!) budząc duże zainteresowanie różnych oglądających, prywatnych i gości. Od razu ją polubiłem, dlatego po krótkim targu ją ... kupiłem. Żonie praca ta podobała się mniej. Coś ją w niej uwierało.
Gdy Słuchacz Szkołę skończył, dostał się do ASP w Innej Metropolii i co jakiś czas nas odwiedzał niezmiennie zadając pytanie Czy jest jakaś szansa, aby pan mnie zatrudnił w charakterze nauczyciela, bo chyba bym się w tym sprawdził? W końcu szansa się znalazła i mu ją dałem, gdy ukończył studia. 
Był dobrym wykładowcą, ale też osobą przez którą wybuchła poważna szkolna afera. Zdecydowanie przyczynił się wówczas do większej liczby moich siwych włosów, nie wspominając o jego rodzicach. Musiał na kilka miesięcy (bodajże trzy) ze Szkoły zniknąć. Gdy wrócił, wszystko wróciło do normy.
Trudno mi to wytłumaczyć, ale traktowałem go, jak syna. Może przez to, że zwyczajnie go lubiłem. 
Z Żoną byliśmy na jego ślubie (obrządek Kościoła Polskokatolickiego) i weselu. Odwiedziliśmy ich w Łebie, gdy byli na urlopie, a oni z kolei, jako nieliczni, odwiedzili nas w Dzikości Serca!
W 2012 roku, gdy zmienialiśmy siedzibę Szkoły (musieliśmy) i przeprowadzka stanowiła jedną wielką traumę (pieniądze, czas i ogrom przedsięwzięcia), był jedną z dwóch głównych osób, która nie dość, że sama zdrowo zapieprzała, to jeszcze potrafiła wzbudzić wśród słuchaczy entuzjazm do wolontariackiej pracy i wyzwolić energię, bez których nie dalibyśmy rady.
W nowej siedzibie relacje zaczęły się pogarszać. W kulminacyjnym momencie darł się na mnie przy słuchaczach.
- Jak pan myśli, że jest pan moim ojcem, to się pan grubo myli!
Ogół słyszących mocno się zdezorientował, nie wiedząc o co chodzi, ale wiedząc, że ja jestem dyrektorem i szefem. A jemu na pewno musiał zacząć doskwierać mój sposób traktowania jego osoby, czym mnie zaskoczył, z czego jednak nie zdawałem sobie sprawy i o czym mógł mi przecież zwyczajnie powiedzieć. Ten moment musiał być tym, w którym ja, jako szef, miałem do niego uwagę o coś, o czym już teraz nie pamiętam, i na pewno zwróciłem mu ją w swoim stylu, być może zbyt despotycznym, dyktatorskim, tyrańskim, przyznaję (też nie pamiętam), ale przecież znał mnie od tylu lat. No i ciągle byłem jego szefem, na dodatek jednowładcą.
Miarka się jednak najwyraźniej u niego przebrała, a za chwilę i u mnie. Musieliśmy się rozstać.
Jednak za jakiś czas, przy różnych okazjach, oczywiście branżowych, spotykaliśmy się i zawsze sympatycznie rozmawialiśmy. Z oczywistych względów relacje miedzy nami nigdy już nie będą, jak dawniej, ale są bardzo przyzwoite.
Może jednak tak, jak ojciec z synem?...

Relacje ojciec - syn za chwilę miały się kontynuować, bo zadzwonił Syn. Krótko rozmawialiśmy o czekającym nas męskim wyjeździe. Jutro wracają znad morza i wtedy zabierze się za organizację naszego wyjazdu. Co nieco za późno, ale nic nie powiedziałem. Jest na urlopie i niech korzysta.

Po I Posiłku zabraliśmy się za sprzątanie dolnego mieszkania. Tak na dobrą sprawę moglibyśmy tam nic nie robić z wyjątkiem wymiany pościeli. Nawet ręczniki zostały te same, bo Elektrycy mieli własne.
Było czyściutko.
Ale tak się tylko mówi. Profesjonalizm i pewne oznaki kłucia w psychikę nie pozwoliły przygotować mieszkania nie przygotowując go. Ale czasu zeszło zdecydowanie mniej. Posłużę się swoim przykładem. Szczotką odkurzacza normalnie macham na podłodze w jednym miejscu 4-5 razy, a dzisiaj ograniczyłem się do razu, bo i tak nie było co odkurzać. To samo z kurzami. Starłem miejsca najbardziej newralgiczne, które ścierania i tak nie potrzebowały. Jedynie normalnie starłem na mokro całą podłogę. Wszystko razem zajęło mi połowę czasu, który zazwyczaj strawiam przygotowując dół.
Miałem więc dobrze, bo w ten sposób jeszcze znalazłem czas na pisanie. A opłaca mi się nie pisać, gdy mam czas?

Goście spod Stolicy przyjechali tak, jak zapowiadali, niezwykle punktualnie, o 15.00. Bardzo sympatyczni i to z miejsca. Ona, jakoś tak przed czterdziestką, lektorka hiszpańskiego, jak się okazało, energią, wdziękiem, sposobem bycia i gadulstwem oraz sylwetką i szczupłością ciała przypominała mi Córcię (była odrobinę wyższa). Miała lekkiego zeza, grecki nos i aparat na zębach. Wszystkie te elementy (emelenty) niczego jej nie odbierały, wręcz przydawały uroku ... słowiańskiej urodzie. 
Musiały widocznie znaleźć się w jednym, a raczej w jednej geny różnych nacji przewalających się przez stulecia po tych ziemiach.
On mógł mieć lat 42, ale równie dobrze 50. Wyglądał na Anglosasa z racji wzrostu, wysokiego, ale nieprzesadnie. Schludnie ubrany, ale też bez przesady, ostrzyżony króciutko, jak tylko można, z męską twarzą o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych, z tamtejszą karnacją skóry, z przenikliwymi oczami. W sposobie bycia milczący, ale nie mruk, wyważony. Widok ten mógł budzić pewien niepokój, raczej na zasadzie Trzeba mieć się na baczności! Rzadki uśmiech pojawiający się na twarzy, też wyważony, łagodził to anglosaskie wrażenie. Zawodowo zajmował się jakimiś dziwnymi rzeczami z pogranicza zarządzania finansami i informatyką, czego kompletnie nie zrozumiałem.
Trójkę uzupełniała sunia, kundelek, wzięta ze schroniska.
- Ma 9 lat, jest z nami od początku, ale musiała być po ciężkich przeżyciach, bo jest bardzo nieufna względem obcych. - poinformowała pani.
Sunia wysiadła z auta i zawarczała za jakieś 5 sekund. Na nas w oczywisty sposób jednocześnie zupełnie się nami nie interesując. Wybuchnęliśmy z Żoną śmiechem.
- Zorientowała się, że oho! są obcy. - pan się uśmiechnął.
Rozbawiła nas ta psia pro forma.

Goście byli na tyle mili, że nie robili żadnych problemów z przeparkowaniem auta. Na samym początku Żona wtrąciła się do mojej działki i trochę namieszała, na tyle, że dałem sobie zasugerować i wskazać im miejsce zajęte dwa dni temu przez Półmaratonowców.
- Czy możemy umówić się kolejny raz, że nie będziesz wtrącała się do tej, tak naprawdę, jedynej, mojej działki przy przyjmowaniu gości?! - zirytowany zapytałem Żonę już w domu, gdy przez okno w kuchni stwierdziłem, że naocznie coś mi tu nie gra i że, gdy przyjadą Półmaratonowcy, będzie afera, podwójna gestykulacja i figury geometryczne.
Żona chciała wyjść i naprawić swój błąd, ale się nie zgodziłem. Wolałem dmuchać na zimne.
Przy okazji pani zapytała o kantor wymiany walut, czym nas zaskoczyła. Zadzwoniliśmy więc do Lokalsa. I okazało się, że takowego w zasadzie nie ma. "W zasadzie", bo nie do końca było wiadomo, czy w starym, niegdyś tętniącym życiem, domu handlowym, który podlegał powolnej likwidacji kolejnych sklepów i sklepików, kantor się jeszcze utrzymał, czy nie. A najbliższe miały być albo w City (14 km), albo w Uzdrowisku II (27 km).
Po paru minutach zadzwoniliśmy jeszcze raz. Bo dowiedzieliśmy się, że jego matka zmarła ponad miesiąc temu i chcieliśmy spokojnie porozmawiać. Chorowała i przez ostatnie pół roku rodzina się nią zajmowała i o nią walczyła. Teraz pozostał samotny ojciec, chociaż ma przecież trzech synów, ale wiadomo, jak to jest. Powstał nowy problem.
Kolejny raz umówiliśmy się u nich na kawę.

Przed wieczorem miałem jeszcze trochę czasu na pisanie. I ze sporą niechęcią myślałem o pierwszym meczu Igi Świątek z Ruską Kamillą Rachimową w ramach US Open. Dlatego, że nie mogę ostatnio patrzeć, jak Iga gra i jak się męczy. Żeby nie było - nadal ją bardzo lubię, szanuję i uważam, że jest świetną tenisistką. Ale zaczęła "nagle" popełniać rażące i niewytłumaczalne błędy, a to mnie zrażało w kierunku  mojego nastawienia "na przeczekanie", aż jej przejdzie.
Dlatego zacząłem oglądanie pod koniec I seta, przeszedłem przez początek drugiego i przerwałem. Nie mogłem patrzeć, jak się męczy. 

Przed pójściem na górę zadzwonił Q-Wnuk. Do mnie. Ciekawiło mnie, czy sam z siebie, ale pora wskazywała, że za poduszczeniem rodziców, którzy pamiętali o tym, że my wcześnie kładziemy się spać i że ja wyłączam telefon. Nie było to ostatecznie ważne, zwłaszcza w przypadku dziesięciolatka. Ważne, że zdawał relację z piłkarskiego obozu. Trzeba mu było trochę pomagać zadając co rusz pomocnicze pytania, a zaraz po odpowiedzi tak, nie, fajnie, następne. Ale kilka swoich wspomnień rozwinął.
- A co robiliście przez cały dzień? - zapytała Babcia.
- Rano było śniadanie, potem obiad i kolacja.
- No, ale chyba graliście w piłkę? - Bo chyba po to tam pojechałeś? - Babcia umiejętnie nakierowywała.
- No, tak...
Z obozu był bardzo zadowolony i nawet przy odbiorze przez rodziców na dworcu narzekał i żałował, że obóz już się skończył. Ale o tym już zdaje się w rozmowie z nami nie pamiętał. Piękna sprawa... Tu i teraz.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.

ŚRODA (28.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Niewyspany. O razu chciałem zobaczyć wynik meczu. Iga wygrała 2:0 po męczarniach. A przecież grała z kwalifikantką. Problem polega chyba na tym, że Iga jest niezwykle ambitna, przy czym "niezwykle" może być eufemizmem. Więc, gdy gra ze słabszymi teoretycznie zawodniczkami i gdy jej nie wychodzi, natychmiast zaczyna mieć problemy ze sobą. Cały czas jest spięta i nie może sobie z tym poradzić. Wtedy gra jeszcze gorzej. W tej sytuacji już teraz pogodziłem się z myślą, że bardzo szybko odpadnie z US Open. No, chyba że...
 
O 04.32 napisał Po Morzach Pływający.
Być może fajnie być " dziadkiem i babcią" , ale czytając Emeryta odbiera mi to chęć ich posiadania.    Z drugiej strony nie ma niebezpieczeństwa, że będą ponieważ W Swoim Świecie Żyjąca nie jest zainteresowana bycia rodzicem. Tym samym ten temat został zamknięty. Lubię jak przyjeżdżają znajomi z dziećmi,ale wiem, że za jakiś czas znikną z naszego życia i pojawią się za jakiś czas, albo nigdy. Tymczasem lecimy do Lizbony i już nie mogę się doczekać spaceru po terenach Expo które to podobno są bardzo atrakcyjne turystycznie / mamy nadzieję na wejście w sobotę do portu/, a w którym jeszcze nie byłem.
Miłego dnia
PMP
(pis. oryg.; zmiany moje)
Odpisałem, że jeśli z mojej pisaniny wynika, że narzekam, to tak nie jest, a poza tym nie jesteśmy typowymi dziadkami, no i że okres wakacyjny, biorąc pod uwagę wszystko, jest specyficzny.
 
Przed 08.00 zadzwoniła Córcia. Jechała do szkoły na wakacyjny dyżur. A w takim momencie ma czas na spokojne i długie porozmawianie.
Córcia ostatni tydzień miała dyżur, co sobie chwaliła z wielu względów. Bo że tylko tydzień, że ostatni, a więc nie rozwalał wakacji A i tak przecież trzeba się do nowego roku przygotować, są rady pedagogiczne, więc czas jest zużyty efektywnie.
W wakacje z dziećmi (bez Rhodesiana) zrobili 3 000 km. Nocowali na kempingach, pod namiotem.
- Ale tato, kempingi w Niemczech i w Holandii to inna bajka. - Mieliśmy do dyspozycji nawet własną łazienkę.
W ramach poznawania Europy, bo ją znają najmniej, w przyszłym roku planują Portugalię.
- Tam już polecimy samolotem, bo jednak daleko.
A w ramach poznawania Uzdrowiska ustaliliśmy, że z dziećmi i z ... Rhodesianem przyjedzie do nas dopiero w lutym, w pierwszy tydzień ferii. W tym czasie Zięć będzie na pływackim obozie. Teraz o jej przyjeździe mowy być nie może. To stwierdziłem, że z Żoną przyjedziemy któregoś dnia na kilka godzin, żeby Wnuki nie zapomniały dziadka.
 
Oczywiście rano i w tak zwanym międzyczasie pisałem. I z wielką chęcią zrobiłem sobie poranną przerwę. Odebrałem paczkę, zawiozłem pranie i zrobiłem w Biedronce drobne zakupy. Było pięknie, bo kocham te poranne, uzdrowiskowe klimaty, tę turystyczną senność, kiedy to spotyka się tylko samych lokalsów. A wśród nich mnie!
Gdy wypakowywałem zakupy z Inteligentnego Auta, zobaczyłem, że dwójka z dołu stoi z pieskiem przed swoją furtką. Pani, ta z zezem i z greckim nosem, ta o słowiańskich rysach, natychmiast podeszła do mnie i niezwykle miło zaczepiła mnie o segregację. A skoro mnie zaczepiła (mam żelazną zasadę, co jakiś czas utrwalaną przez Żonę, zwłaszcza, gdy przyjeżdżają nowi, nie zaczepiać gości), to z dużą przyjemnością wszystko jej wyjaśniłem i, nie wiedzieć kiedy, znalazłem się pod ich furtką. Uciąłem sobie z nimi sporą pogawędkę. Ale na tyle krótką, że nie ujrzałem na ich twarzach ulgi, gdy wreszcie mogli ruszyć z pieskiem na spacer i chyba na zakupy.
 
Po powrocie, ledwo zdałem Żonie relację z tych klimatów, rozległ się u drzwi wejściowych dzwonek. A to nie mogło wróżyć niczego dobrego. Bo oznaczało, że u wrót stoją goście, bo tylko oni mają dostęp do tego wewnętrznego dzwonka. Nie mogłem się mylić i już bardzo szybko zaczął wkradać się we mnie niepokój.
Przed drzwiami stały siostry, Półmaratonki. Niedobrze, a nawet gorzej - pomyślałem - bo obie jednocześnie! Ale z refleksem na twarz przyoblekłem miły i zaciekawiony wyraz twarzy mówiąc tylko "dzień dobry".
- Stała się tragedia! - zaczęły na trzy cztery zaraz tylko po swoim "dzień dobry".
A czego mógłbym się spodziewać?! - pomyślałem. I natychmiast się uspokoiłem, bo najgorsze, czyli oczekiwanie, miałem za sobą.
- Stała się tragedia! - powtórzyły na trzy cztery. Obie się przekrzykiwały i tak samo gwałtownie gestykulowały z tymi swoimi figurami geometrycznymi, co powodowało, że w oczach mi się dwoiło.
- Odczepiłam z zestawu klucz do furtki i dałam rano mężowi, gdy poszedł biegać. - A on go zgubił!!!
- Traaageeedia! - Przeszukałyśmy wszystko, proszę pana - Kanadyjka doszła do głosu - Wszystko!        - Absolutnie wszystko, proszę pana! - Wszystko! - I klucza nie ma! - Zgubił.
Pomyślałem, że chyba ostatecznie dobrze się stało, że nie dostał całego zestawu. Zgubienie pilota do bramy stanowiłoby już problem. 
- Jak państwo pięknie mieszkacie, jak tu jest urokliwie... - I ten wygodny apartament! - Wszystko jest! 
- zaczęły piać ni z gruszki, ni z pietruszki zaskakując mnie.
Wyraźnie, mimo afery, mówiły szczerze, również Kanadyjka.
- Proszę pana, my ten klucz dorobimy! - wróciły do meritum. - Gdzie tu można?...
Wytłumaczyłem.
- Ale proszę od razu dwa, bo ten Żony zostawicie panie sobie, a my będziemy mieć dwa na wszelki wypadek.
Wracały w emocjach na górę.
- Ja ci mówię, nie dawaj mu tego klucza nigdy! - Kanadyjka stała na schodach wyżej i gwałtownie gestykulowała. - Przecież on przez te swoje biegi znowu zgubi!
- Nie dam mu nigdy! - żona stała niżej i gwałtownie gestykulowała. - Przecież on przez te swoje biegi znowu zgubi!
Musiałem się gwałtownie odwrócić, żeby panie niczego podejrzanego u mnie na twarzy nie zauważyły.

Znowu wróciłem do pisania. Robiłem sobie przerwy na miłe drobiazgi, w tym podlewanie trawniczka w trzech transzach, żeby oderwać się od laptopa.
Ledwo zacząłem sobie przypominać o kluczach i że u nas, w Uzdrowisku, różne sklepy i punkty usługowe działają w dziwnych terminach, a w związku z tym panie mogą odbić się od drzwi, zadzwonił dzwonek. Wewnętrzny. Obie stały na progu.
- Dorobione! - Półmaratonka z przejęciem trzymała w dłoni dwie sztuki.
- O, dziękuję! - A pasują? - Sprawdzały panie?...
- A nie! - gwałtownie się zatrzymały i patrzyły na  mnie, jakbym odkrył Amerykę.
- Proszę pań - wszedłem w nauczycielski ton - dorobienie to jedno, a czy otwierają i zamykają to drugie. - Proszę pań, mamy przecież do czynienia z fachowcem, więc może być różnie... - zawiesiłem głos, a przejęcie dodatkowo przeszło na Kanadyjkę.
Sprawdziłem jeden klucz, potem drugi. Oba działały. Odwróciłem się do nich.
- Działają! - A ja tak spostponowałem fachowca!
Śmiały się z ulgą, bo cały czas w napięciu stały nade mną i patrzyły. A jakby klucze nie otwierały?
Kanadyjka już była na górze, gdy zaczęła.
- Ja ci mówię, nie dawaj mu tego klucza nigdy! - Przecież on przez te swoje biegi znowu zgubi!
- Nie dam mu nigdy! - żona stała niżej. - Przecież on przez te swoje biegi znowu zgubi!
- A jak się czuje mąż? - wykazałem troskę.
- Załaaamaaany! - Móóówię panu! - patrzyła na mnie z tragedią w oczach.
- Ale przecież nic się nie stało... - I wszystko skończyło się szczęśliwie... - A właśnie, ile płacę za klucze?
- Nic!
- Ale jakżeż to tak?! - sztucznie oponowałem.
- Absolutnie nic! - I tak się państwo z nami obeszliście niezwykle łagodnie!
- Ale będzie pani nas miło wspominać, mimo że nie zapłacę?...
- Absolutnie! - Tak macie państwo tutaj pięknie!
Szybko podziękowałem i zwinąłem się do domu.
 
Po Południu Nowi w Pięknej Dolinie prowokowali nas mmsami. Przysyłali zdjęcia ze spływów swoim kajakiem raz po Rzeczce, raz po Leniwej Rzece. Bajka! - jakby powiedziała Lekarka, gdyby tak akurat powiedziała. Zgodzilibyśmy się, bo znamy. 
Za to poinformowała nas, że z jej mamą jest bardzo źle, że na krótko wylądowała w szpitalu, że teraz opiekuje się nią brat i że ona jutro z samego rana jedzie w rodzinne strony, żeby na miejscu ocenić sytuację.
Współczuliśmy.
 
Pod wieczór usiłowałem jeszcze trochę pisać.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
 
CZWARTEK (29.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

A pierwotnie miałem zamiar o 05.00. Ale o 04.17, wybudzony nagle bez powodu, alarm przesunąłem. Mogłem dalej przesuwać, bo się obudziłem 5 minut przed kolejnym, ale zdrowy, zaspany rozum powiedział Bez przesady!
Rano pisałem i czekałem na telefon od Syna. Wczoraj mieli wrócić znad morza.
No, cóż, na miejsce, o którym Syn mówił już z miesiąc temu, możemy sobie nadmuchać. Nie ma niczego wolnego. I zdaje się, że będzie ciężko wszędzie indziej. Trudno teraz zarezerwować sensowne miejsca noclegowe na... dzień przed przyjazdem. Syn obiecał, że zadzwoni wieczorem, gdy coś się wyklaruje.

Po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Po drodze kupiliśmy Socjalną, byliśmy na poczcie (wysłane stosowne pisma do Prawnika Gitarzysty) i odebraliśmy pranie. Zrobił się z tego taki pospolity, przyjemny, zwykły dzień. Gdyby jeszcze nie ten upał i zaduch.
- Mam już dosyć tego słońca... - usłyszałem jęcząco przy Inteligentnym Aucie, gdy pakowaliśmy zakupy.
- Poczekaj, za chwilę będziesz za nim tęsknić...
Oboje  wiedzieliśmy, że tak będzie. Ale Żona nie mogła poddać się tak łatwo.
- Pod warunkiem, że zima będzie się przeciągać...
 
Po powrocie pisałem przy... herbacie i Socjalnej. Tak jak wczoraj. Bo przedwczoraj Żona przeprowadziła ze mną rozmowę. Poważną. Przyszła na górę, do sypialni, gdzie siedziałem i pisałem przy Pilsnerku Urquelku. Wyglądała, jak z krzyża zdjęta. Stanęła w drzwiach półżywa, oparta swoją wiotkością o framugę i było widać w trakcie kilku głębokich westchnień, że za chwilę rzuci się na głęboką wodę. Dopiero w trakcie rozmowy dotarło do mnie, ile czasu musiała się do niej szykować i ile ją to przymierzanie się kosztowało. Bo szykowała się na zderzenie z betonem. A beton okazał się pięknym piaskowcem, o dość dużej twardości, ale jednak łatwy w obróbce.
- Pijesz za dużo alkoholu i coś z tym musimy zrobić... - wyrzuciła wreszcie z siebie.
Mógłbym zareagować na mnóstwo sposobów, na przykład:
- co to jest według ciebie "za dużo" z oczywistym podtekstem, że nie piję "za dużo",
- ja nie muszę, chyba że ty... Bo zastosowałaś liczbę mnogą,
- w Naszej Wsi piłem jeszcze więcej.
Mogłem jeszcze w ten sposób długo, ale przecież nie chciałem Żony dalej męczyć.
W końcu siadła na łóżku widząc, że jednak można ze mną rozmawiać i że z miejsca się nie okopałem. 
Był to dowód na to, że zaczęła się lekko wyluzowywać i nawet podśmiechiwać, gdy na jej argumenty odpowiadałem inteligentno-głupawo z logiką uzasadnień zmierzającą w jedną stronę. Ale natychmiast poważniała i widziałem stosowną minę.
- Alkohol cię odmóżdża... - Widzę w tobie zmiany.
- No skoro żona widzi we mnie zmiany - myślałem - to musi być coś na rzeczy, skoro twierdzę i jestem przekonany, że jest najmądrzejszą kobietą na świecie.
Zresztą każdy człowiek mało co u siebie samego dostrzega. Taki mechanizm.
- To co proponujesz? - zapytałem poważnie jednocześnie bawiąc się sytuacją, zwłaszcza gdy zobaczyłem, że Żonie puściło.
Nie mogłem od razu wyciągnąć wszystkich asów z rękawa, więc ze swoimi propozycjami czekałem.
- Mógłbyś pić Pilsnera Urquella, na przykład, tylko w weekendy... - Ale wiem, że to nie przejdzie... - szybko dodała. Mądra. - To może nie piłbyś dwa dni w tygodniu?... - patrzyła na mnie wyczekująco.
Stawkę podbiłem od razu do trzech.
- Nie będę pił we wtorek, czwartek i sobotę, czyli trzy dni.
- Ale sobota to weekend... - Żona podchodziła do tematu łagodnie.
- Ale piątek i niedziela to też weekend. - uspokoiłem ją. - Ale w poniedziałek piję, bo to dzień publikacji! - zastrzegłem.
Te proporcje wyraźnie ją zadowoliły.
- Ale w dni wypłat idziemy na beczkowego, żeby uczcić. - znowu zastrzegłem. - Przy czym dnia następnego "odrobię" i pić nie będę. - A w ogóle to raczej będę "odrabiał" w kierunku niepicia niż picia.
Żona zeszła na dół nie ta.
 
Pierwsze efekty już są. Bo dzisiaj, czyli praktycznie natychmiast (dwa dni), dostrzegłem w sobie oznaki poprawy pamięci. Na przykład dzisiaj rano pamiętałem, ile do żoninej Blogowej dać masła i oleju kokosowego.
- Tyle, co wczoraj... - odpowiedziała zmyślnie i podchwytliwie na moje pytanie To ile chcesz?...
- Ok! - i odwróciłem się na pięcie, żeby zacząć robić.
- To znaczy ile?!
- No, 70 %... - patrzyłem na nią kpiąco. - Widzisz, jak od razu pamięć mi się poprawia!...
Żona uśmiechnęła się pod nosem, bo trochę była zadowolona, ale przecież sprawa była poważna, więc żeby tak od razu się cieszyć...

Dalej pisałem. W trakcie przeprowadziłem dwie rozmowy z Synem. Druga była po moim smsie, którego przyjął z wielką ulgą. Bo sugerowałem mu, żeby termin naszego wyjazdu przesunął na połowę września.
- Niech to będzie przyjemność dla wszystkich, a nie spinanie się bez sensu! - W końcu wylądujemy w jakiejś zagrzybionej norze! - Nikt nie będzie zadowolony. - A tak spokojnie wszystko załatwisz.            - Ponadto poza sezonem będzie łatwiej.
Ponieważ zrobił się wolny weekend, to zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego z pytaniem, czy by do nas nie wpadli. Odesłał mnie z tym do Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Sam jest tak urobiony projektem za 20 baniek, za który odpowiada, że nie ma głowy do niczego, a termin zamknięcia dokumentacji tuż, tuż - 31. sierpnia.
Z Trzeźwo Na Życie Patrzącą temat przedyskutowaliśmy długo i dogłębnie. My jako gospodarze dopuszczaliśmy wszelkie warianty. Przyjadą, nie przyjadą. Przyjadą normalnie, albo na ostatnią chwilę. Nie przyjadą normalnie, albo nie przyjadą nienormalnie, ale ostatecznie przyjadą na ostatnią chwilę.
- Możecie nas powiadomić o przyjeździe w ostatniej chwili, nawet w momencie, gdy wasz pociąg ruszy do City. - mówiłem. Albo: - Możecie nas powiadomić, że jednak nie przyjedziecie nawet w chwili, w której mieliście już ruszać waszym pociągiem do City. Albo: - Przez najbliższy czas możecie zmieniać decyzję wte i wewte co dwie godziny, na przykład. - Dotyczy to również liczby waszych noclegów. - Raz możecie mówić, że przyjedziecie na jedną noc, a raz że na dwie. - I tak bez końca, to znaczy do waszego przyjazdu albo nieprzyjazdu. - A nawet na miejscu możecie decyzję zmienić i zostać dłużej albo wyjechać wcześniej.
Pękaliśmy ze śmiechu. Powiedziała, że się naradzą i dadzą znać.

Pod wieczór poszliśmy na spacer we troje po Zdroju. I w jego trakcie zadzwoniliśmy do Justusa Wspaniałego.
- Dzisiaj Lekarka przywozi do nas mamę... - zakomunikował bez żadnych wstępów.
Powiało grozą. 
- To dlatego masz taki grobowy głos?
- Nie! - Po prostu się zharowałem i jestem wykończony.
W drodze do domu Żona mnie rozbawiła. Bo nagle usłyszałem:
- Nie widzę w tobie zmian. - Myślałam, że będziesz zdenerwowany, markotny, smutny, zrezygnowany, a tu jest tak samo.
To co takiego musiała we mnie dostrzegać w dniach picia, skoro w dniach niepicia nie widziała zmian względem dni picia. Ciekawe.
 
Dzisiaj o 20.00 Iga miała grać z Japonką Eną Shibaharą. Postanowiłem nie oglądać. Jeśli Iga poprawi styl gry, zacznę od ćwierćfinału. Chociaż nie wierzę, żeby tam dotarła. Ale nadal ją lubię i szanuję.  
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Ostatni sezonu czwartego. Przed nami jeszcze tylko sezon piąty. Stwierdziliśmy, że będzie nam bardzo smutno, gdy się skończy.
 
PIĄTEK (30.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Z rana zajrzałem do Internetu i trochę się uspokoiłem, bo Iga wygrała w przekonywającym stylu z Japonką 2:0. Więc chyba zacznę oglądać.
Do I Posiłku pisałem, a po nim (w ogrodzie) też pisałem. Ale w drobnej przerwie podkleiłem filcem nogi 4. krzeseł stojących przy kuchennym stole oraz nogi taboretu i fotela. Żona prosiła o to od miesiąca, albo i dłużej, bo ciągle nerwowo reagowała, gdy gwałtownie wstawałem od stołu odsuwając udami krzesło, które w tym momencie wydawało przeraźliwy dźwięk - specyficzne połączenie pisku ze zgrzytem. I tak wiele razy dziennie.

Jedną z przerw w pisaniu była wycieczka do Intermarche. Zdałem
 
W akademiku w trakcie sesji egzaminacyjnej w jednym z pokojów gwar, piwo, papierosy i poker.
Na to wchodzi jeden z kolegów.
- Heniu, zdałeś?!
- Zdałem, zdałem, ale jednej mi nie przyjęli, bo miała szyjkę utrąconą... 
 
15 niepotrzebnych, zagracających spiżarnię, pustych butelek po jasnym Kozelu. I kupiłem czteropak... Herszta. Nie wiedziałem, że kiedykolwiek będę miał z nim do czynienia. Dotychczas widziałem tylko opróżnione puszki leżące w trawie po drugiej stronie ulicy naprzeciwko Tajemniczego Domu. Ale od dawna tam ich nie znajduję. Od dawna, to znaczy od kiedy dokładnie w tym miejscu stosowne służby postawiły kosz na śmieci! Przyjrzałem się opakowaniu. Alkohol 5,5 %, cena za puszkę 2,50. Nic dziwnego, że cieszy się takim powodzeniem. Myślę, że u pomrowów też. Wyczytałem, że pułapka z piwem jest świetna. Ano zobaczymy.
W trakcie zakupów dopadła mnie Trzeźwo Na Życie Patrząca. Więc jednak dzisiaj przyjadą na jedną noc, bo w niedzielę jej siostra ma urodziny i nie chcą robić wszystkiego na wariata. Wystarczyło, że Konfliktów Unikający dzisiaj jakimś cudem wcześniej wrócił z pracy, bo groziło mu "siedzenie" do 19.00 albo i później. Zdecydowali się przyjechać w tym systemie, czyli "na wariata", ale we wszystkim należy stosować umiar.
Po powrocie wysłałem do koleżanek i kolegów ze studiów przypomnienie, że dokładnie za tydzień mamy spotkanie. Informację podzieliłem na dwie części. Pierwsza była dla tych, którzy nie mogli lub nie chcieli czytać więcej ponad suche fakty, a druga plus ta pierwsza była dla tych, którzy chcieli i znajdowali, taką miałem nadzieję, rozrywkę.

O 19.00 wyjechałem do City. Wcześniej musiałem uciąć kombinacje Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego dotyczące prób bezpośredniego dojazdu pociągiem do Uzdrowiska układane na podstawie perfidnej propozycji naszej kolei sugerującej wcześniejszą przesiadkę. Dziwiłem się im, że mając tyle lat nadal wierzą naszej kolei, a zwłaszcza w kwestii synchronizacji połączeń ku wygodzie pasażerów.
- Nalegam! - napisałem.
A nalegałem, że gdy już w Metropolii wsiądą do wybranego pociągu, to, broń Boże, niech z niego nigdzie nie wysiadają, tylko wyłącznie w City. A ja ich odbiorę. Sprawę uprościłem do maksimum. Zgodzili się.
Pociąg miał tylko 5 minut opóźnienia. Wysiedli okutani w kurtki, Trzeźwo Na Życie Patrząca z kapturem na głowie. Przyznam, że zgłupiałem stojąc w krótkich spodenkach, t-shircie i w sandałach.
- Klimatyzacja! - Z nikim z obsługi nie dało się porozmawiać, bo gdzieś zniknęła i przez całą podróż nikt się nie pojawiał. - Dotknij kolana! 
Co prawda było Konfliktów Unikającego a nie Trzeźwo Na Życie Patrzącej, ale co zrobić, dotknąłem.
Poczułem zimną kulę. 
Od razu poinformowali mnie też, że wersja wspólnego przyjazdu z Kolegą Inżynierem(!) jego  samochodem odpadła. W te upały siedział dniami na dachach i montował instalacje, chyba klimatyzacyjne, i Mam dosyć!
 
W Uzdrowisku w Intermarche goście zrobili drobne zakupy i cały wieczór był nasz. Siedzieliśmy do północy w salonie przy drinach - panie i Pilsnerze Urquellu (x2 ja), Konfliktów Unikający najpierw przy jakimś piwnym wynalazku, którego nie był w stanie dopić, więc zaraz przeszedł do oczywistych wyborów (PU).
Sporą rozrywkę dostarczył mi Herszt. Rozlałem go do trzech kuwet, które ustawiłem w miejscach strategicznych. Za jakąś godzinę poszedłem zobaczyć. Widok mnie zaskoczył, zadowolił i przeraził.  
Pierwsze pomrowy kąpały się w Herszcie, a kuwety były otoczone przez liczne, kolejne, wyglądające w świetle latarki jak z jakiegoś horroru. 
Żona nie chciała słuchać na ich temat żadnych uwag i ciekawostek. Dane statystyczne nie interesowały jej tym bardziej.

SOBOTA (31.08)
No i dzisiaj wstałem o 08.15.
 
Pierwsze kroki na dole skierowałem do ogrodu, a potem
Trzy zrobiłem wycieczki 
Do naszej Bystrej Rzeczki
Rano, przed przybyciem Żony, miało nie być żadnych śladów mojej zbrodniczej działalności. Postanowiłem niecny proceder powtórzyć. Zostały jeszcze dwie puszki Herszta.

Gościom porannie podawałem kawę do łóżka, czym wywołałem mały zgrzyt.
- O, jak ja dawno nie miałam podawanej kawy do łóżka. - westchnęła Trzeźwo Na Życie Patrząca.
Konfliktów Unikający musiał kompulsywnie coś pod nosem powiedzieć, niepotrzebnie oczywiście, bo natychmiastowo wywołał rekcję Trzeźwo Na Życie Patrzącej. 
- A jaka była umowa? - Ja miałam podawać ci kawę do łóżka w dni powszednie, a ty mi w weekendy...
- Chętnie bym tobie podawał w weekendy, gdybyś wstawała po mnie... - patrzył na nas, czy słyszymy.
- A ty wstajesz tak samo wcześnie, to co mam robić? - patrzył na nas i na Trzeźwo Na Życie Patrzącą.
Nie odniosłem się do sprawy, chociaż ciekawa.
Za to ustaliłem dzisiejsze opcje śniadaniowe. Najpierw wszystkim zrobiłem twarożek z naszymi pomidorami, a potem, po jakiejś godzinie, również wszystkim, jajecznicę na słoninie bez żadnych dodatków.
Ranek/ południe/wczesne popołudnie biegły sobie niespiesznie. W końcu wybraliśmy się na spacer z Bertą. Wracając wstąpiliśmy relaksacyjnie do Amfiteatralnej. Konfliktów Unikający trochę mniej relaksacyjnie, bo ciągle z daleka od stolików wisiał na telefonie i... pracował. Domykał wielomilionowy projekt.
Po powrocie czas wolny wynikał z faktu, że Konfliktów Unikający ... nadal pracował. Razem z ... Żoną. Oboje drukowali jakieś pisma, skanowali i wysyłali. Trzeźwo Na Życie Patrząca ten czas wykorzystała na kontynuowanie robótki na drutach. Siedząc na tarasie robiła jakiś kocyk, kołderkę czy narzutę dla swojego przyszłego siostrzeńca, który miał się urodzić lada moment (o rok młodsza siostra miała mieć pierwsze dziecko). Ja zaś zabrałem się za pierwszy etap wycinania tryfidów, przede wszystkim milina amerykańskiego, który zarósł całkowicie południowe okno w Bawialnym tworząc niepowtarzalną atmosferę i chroniąc nas przed letnim słońcem oraz włażąc brutalnie pod blachodachówkę i w rynny, bo Żona wcześniej zabroniła go dotykać. Okno całkowicie odsłoniłem ku jej protestom i oburzeniu, które będą trwały jeszcze czas jakiś, dopóki się nie przyzwyczai, czego nie jestem pewien, i dopóki ten tryfid nie wypuści na okno kolejnych pięknych gałązek z liśćmi, czego jestem pewien.

Tajemniczy Dom opuściliśmy ponownie około 16.00. Goście od razu zabrali ze sobą plecaczki, bo po planowanym pobycie w Panoramicznej mieli bezpośrednio udać się na dworzec.
Wszyscy chcieli po raz pierwszy spróbować tamtejszej kuchni, my też po to, żeby wiedzieć, co mówić naszym gościom i co polecać lub nie.
Kuchnię polecimy, zwłaszcza dziczyznę - potrawy z jelenia w kilku odsłonach. Samego miejsca polecać nie musimy, bo rozlegająca się z niego panorama jest samograjem.
Odprowadziliśmy Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego tylko kawałek. Ja na nosa i na czuja, bo wybrałem drogę niczym znający ją tubylec, chociaż szedłem tamtędy pierwszy raz, oni, ku mojemu oburzeniu, cywilizacyjnie włączyli nawigację. Zabroniłem im cokolwiek potwierdzać lub zaprzeczać. Sam się zdrowo zdziwiłem, bo z bocznej uliczki wyszliśmy idealnie w punkt, na skrzyżowanie, od którego prowadziła już na dworzec prosta droga. A myślałem, że wyjdziemy 100 m w lewo lub w prawo od tego skrzyżowania.
Tam się rozstaliśmy. Wracając jeszcze raz, ale już niespiesznie, wielokrotnie się zatrzymywaliśmy i się gapiliśmy odkrywając kolejną część Uzdrowiska z pięknymi i urokliwymi domami.
Boże, jakie to Uzdrowisko jest piękne! 

Przed pójściem na górę jeszcze raz załadowałem Hersztem trzy kuwetki i ustawiłem je w tych samych miejscach, co poprzednio.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek ostatniego sezonu, piątego, serialu Wspaniała Pani Maisel.
Mecz Igi Świątek w 3. rundzie US Open z Ruską Anastazją Pawluczenkową jednak odpuściłem.
 
NIEDZIELA (01.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Nie zapomnę, co się stało 85 lat temu, 1.września 1939 roku!
 
Rano przeprowadziłem drobny onan sportowy. Iga wygrała  2:0. Stosunkowo łatwo. I oczywiście sprawdziłem kuwetki doznając sporej satysfakcji. Bo człowiek śpi, a ...
Żona pojawiła się na dole tuż po ... 08.00. Musiała odespać.

Cały dzień pisałem robiąc tylko drobne przerwy na ogród - I i II Posiłek i wycinanie z doskoku tryfidów.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Niedziela przez cały dzień wydawała się poniedziałkiem. Wszystko przez durnowaty wyjazd Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Bo kto to widział wyjeżdżać w weekend w sobotę?!
 
PONIEDZIAŁEK (02.09)
No i dzisiaj wstałem o 04.00.
 
Miałem zamiar o 05.00.
Z racji nieprzytomności dzień zacząłem od drobnego onanu sportowego, żeby się rozruszać. A potem wróciłem do ... kieratu. Do 10.00 pisałem.
Z racji kręgosłupowych z przyjemnością zabrałem się za przygotowanie I Posiłku. Ale z jego zjedzeniem czekaliśmy na wyjazd gości, tych z dołu - Słowianki z ... i z ... oraz Wyważonego. Rozmowie przy aucie nie było końca i nie tylko ja ją przedłużałem. W końcu Żona podała gościom rękę i się pożegnaliśmy. Byli to "nasi goście", a w tym określeniu jest wszystko, co nam u gości odpowiada.
Ledwo zjadłem I Posiłek na ogrodzie i zrelaksowany wróciłem do domu, rozległ się dźwięk dzwonka, tego wewnętrznego. A to mogło oznaczać jedno - przyszli Półmaratonowcy. Niedobrze! - pomyślałem, ale w chwili uchylania drzwi na twarzy kwitł już uprzejmy, naturalny uśmiech.
- Bardzo przepraszamy - siostry(?) się śmiały. - Ale czy my mamy wyjeżdżać dzisiaj, czy jutro?
- Państwo wyjeżdżacie jutro... - odparłem ubawiony, tym bardziej, że obraz układał mi się w spójną całość.
- O, to fajnie! - ucieszyły się. - To my sobie jeszcze dzisiaj pojedziemy... - i tu wymieniły jakąś nazwę.
Żeby dopełnić obraz Półmaratonowców i na dzisiaj ich temat zamknąć, wspomnę jeszcze o jednym dzisiejszym sympatycznym incydencie. Gdy wieczorem wracaliśmy ze spaceru z Pieskiem i z drobnymi biedronkowymi zakupami, z  posesji wychodził akurat Półmaratończyk.
- Wiecie państwo - zatrzymał nas - stała się zabawna rzecz... - Zguba się znalazła.
I długo się rozwodził, jak to wszędzie klucza szukali i to po dziesięć razy i bez skutku.
- I gdzie się znalazł? - zadałem oczywiste pytanie.
- Przetrzepaliśmy dokładnie  auto, walizki, odzież i nic.
- I gdzie się znalazł? - powtórzyłem.
- Ale to dobrze, że się znalazł, bo jak za rok przyjedziemy z córką, to od razu będzie miała własny klucz.
- I gdzie się znalazł? - lekko podniosłem głos.
- A wie pan, to zabawna rzecz... - Żona w kuchni zwijała roletę i nagle patrzy, a coś w rogu framugi drzwi leży. - Klucz! - No, mówię panu, jak on się tam znalazł?! - Wypadł z rolety!

W trakcie dzisiejszego pisania w okolicach 14.00 musiałem zalec. Ale tylko na 40 minut. I cudem dopiąłem swego. Zlikwidowałem zaległość i opisałem w jednym wpisie 20 dni. Być może jest to swoisty rekord.
Meczu Igi z kolejną Ruską Ludmiłą Samsonową nie byłbym w stanie obejrzeć. Miał się rozpocząć nie wcześniej niż o 01.00. Ponad moje siły. Przed ćwierćfinałem muszę je odzyskać, bo nagle zacząłem wierzyć, że jednak Iga w nim zagra. Zobaczymy w jutrzejszym onanie sportowym.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedemnaście razy i wysłał jednego smsa z propozycją ... obierz kurs na życie..., co mnie i zirytowało (taki brak profesjonalizmu przy moim wieku), i rozśmieszyło jednocześnie, bo jak mogę obrać kurs na coś, co akurat z każdym rokiem coraz szybciej przemija i ani patrzeć, jak się skończy. To w dupie mam obieranie takiego kursu!
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. W ubiegłą środę z "głębi" ogrodu dobiegł nas charakterystyczny jednoszczek. Musiała się natknąć na kota Sąsiadów z Lewej. Żona była zachwycona.
Godzina publikacji 20.57.
 
I cytat tygodnia:
Niektórych pięknych ścieżek nie można odkryć bez zagubienia się. - Erol Ozan (pisarz, naukowiec, myśliciel, futurysta i tancerz salsy żyjący w Raleigh w Płn. Karolinie w USA)