14.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 223 dni.
WTOREK (08.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Przez Pieska.
Miał wyraźne problemy z pęcherzem i nad ranem zaczął przychodzić popiskując, żeby go wypuścić na sikanie. Żona schodziła na dół dwukrotnie, ale właśnie o 05.20 zaproponowałem, że wstanę i będę robił, co trzeba - regularnie dawał Pieskowi picie z witaminą C i wypuszczał na ogród. Żona w pierwszej chwili przystała na propozycję, ale i tak zeszła na dół razem ze mną, by już tam pozostać. Tedy wspólnie zaczęliśmy dzień.
W tej sytuacji już o 07.00 byłem po całym porannym rozruchu, po onanie sportowym i mogłem rozpocząć cyzelowanie.
W połowie Żona "wypędziła" mnie z Bertą na spacer do Uzdrowiska Wsi. Wyraźnie chciała wyjść, Berta, nie Żona. W trakcie wielokrotnie kucała roniąc po kropelce, aż w końcu i bardzo szybko nic już nie wylatywało. Męczyło to ją jednak przez cały czas i starała się dać sobie z problemem radę na swój sposób idąc długo i bez sensu w jakimś kierunku, jakby uciekając przed dręczącą ją dolegliwością.
W domu Żona z powrotem przejęła pałeczkę i starała się Pieskowi pomóc.
Cały czas padało, co w połączeniu z krótką nocą dawało byle jaką aurę. Jedyną rozrywką był I Posiłek, wyjazd po pranie i po cztery paczki oraz informacje od Syna, a potem króciutka rozmowa z Wnukiem-I. Zdał maturę. Synowa obliczyła, że uzyskał 270 pkt (w jaki sposób obliczyła, nie wiem) i że to mu wystarczy spokojnie, aby dostać się do kilku uczelni. Ale na te, szczególnie wypasione, nie ma co liczyć.
- A po co mu wypasione? - myślałem.
Wnuka-I dorwałem na peronie. Tak sprawozdawał. Więc szybciutko z Żoną złożyliśmy mu gratulacje i tyle go widzieli. Durnemu gwar wokół dałby do zrozumienia, co się działo. Z całą paczką gdzieś wyjeżdżali. To taki piękny i niepowtarzalny czas.
Pamiętam, co działo się 57 lat temu. Wyniki z matury były prawie błyskawicznie, bo w zasadzie w czasie rzeczywistym. Zdawało się od razu, albo, rzadko, nie. Wtedy po raz ostatni pojechałem na wakacje, jak co roku, do rodzinnej wsi Mamy. Po egzaminach na chemię. Upłynęło sporo tygodni, zanim przyszła kartka pocztowa od przyszłego Profesora Belwederskiego. Informował mnie, że i on, i ja dostaliśmy się na I rok studiów. Gratulował. Było to niezwykle surrealistyczne przeżycie. Z jednej strony świat zabity dechami (teraz bym oczywiście na niego patrzył inaczej), a z drugiej świat, który się przede mną otwierał (teraz patrzę na niego inaczej). Tak czy owak, od 1. października moje życie całkowicie się zmieniło. Żałuję tylko, że wówczas nie zadbałem o to, żeby sobie tę kartkę zachować.
W końcu pogoda i ułomna noc mnie zmogły. Musiałem godzinę przespać się w Salonie. A gdy wstałem, ze świeżymi siłami zabrałem się za poszwę. Poszło jak z płatka. Na przyszycie trzech zatrzasków strawiłem tyle samo czasu, co wczoraj na jednym wliczając prace przygotowawcze, rozgryzanie systemu i dwa frycowe. Może i zabrałbym się za drugą, gdyby nie brak... czasu. "Zmuszony" nim zjadłem wczesny I Posiłek i z książką najpierw poszedłem na spacer do Zdroju, a potem z wielką przyjemnością, porządnie ogacony, bo zimno, siadłem w Amfiteatralnej przy Pilsnerze Urquellu.
Żona została w domu "biorąc na klatę" kolejnych oglądaczy. Byłem jej bardzo wdzięczny, bo takie wizyty mocno mnie stresują. Wiem, że w irytacji, gdy słyszę, jakie głupoty potrafią pieprzyć świadomie lub nie, mogę zareagować dość ostro, a to przecież nie byłoby ani dyplomatycznie, ani kulturalnie. Więc z Żoną zawarliśmy taki mądry układ. Ale umowa jest taka, że gdybym z jakichś powodów był potrzebny, to telefon mam na nasłuchu. Poza tym umówiliśmy się, że za godzinę wrócę licząc się z tym, że na oglądaczy jeszcze trafię, ale już nie będę musiał reagować na ich wynurzenia, bo będzie w zasadzie po wszystkim.
Dzisiaj idealnie trafiłem na parę, gdy ta wychodziła z Tajemniczego Domu. Pozostało więc tylko przywitać się, przedstawić i natychmiast pożegnać. Pięknie i komfortowo.
Para z pierwszego wrażenia nie przypadła mi do gustu, ale według Żony zachowywała się ok.
- Ale jednak było mi trudno ją jednoznacznie rozgryźć...
Czyli mniej więcej tak samo, jak nas w sytuacjach analogiczno-odwrotnych. Wszyscy się czają.
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę przydługiego odcinka serialu The Bear. Przy okazji Żona zwróciła mi uwagę, że od początku we wpisach robiłem błąd pisząc Bear.
Dzisiaj o 22.11 napisał PMP.
Kiedyś się obawiałem, że jak obetnę liście pomidorów to one po prostu uschną. Okazało się, że jednak nie. Pobudza je to do wydajniejszej pracy i wypuszczania nowych gałęzi na których pojawiają się owoce. Moje pomidory " ostrzygłem" jak owce do gołej skóry, a one za kilka dni wyglądały tak samo .
Zresztą dzieje się tak ze wszystkimi warzywami. Ja im obrywam liście ,a one za chwilę wyglądają jakbym nic przy nich nie robił.
Fascynujące.
Zresztą dzieje się tak ze wszystkimi warzywami. Ja im obrywam liście ,a one za chwilę wyglądają jakbym nic przy nich nie robił.
Fascynujące.
Piszesz, że dzwoniłeś do ludzi.....
My też ludzie 😉
My też ludzie 😉
No, no... jestem pod wrażeniem znajomości angielskiego
Pogoda jest również fascynująca... Wieczorem podlewam warzywa, a następnego dnia leje. W niedzielę zamówiłem kolejne elementy systemu nawadniania i.. będzie padało cały tydzień. Cieszę się bardzo z takiej pogody zwłaszcza, że w lesie jest nadal sucho.
No to dobrej 2 drugiej połowy roku.
PMP
PS.
Od kilku dni pomagam Sąsiadowi budować kolejny kawałek farmy dla ślimaków. Ciekawe zajęcie...
Zdjęcia na Messengerze (zmiana moja, pis. oryg.)
PS.
Od kilku dni pomagam Sąsiadowi budować kolejny kawałek farmy dla ślimaków. Ciekawe zajęcie...
Zdjęcia na Messengerze (zmiana moja, pis. oryg.)
ŚRODA (09.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
Piesek dał pospać i nikogo nie zrywał w środku nocy. Ale spał na dole, a to u niego rzadkość nad rzadkości. Widocznie coś mu mówiło, że tak będzie lepiej.
Po kilku tygodniach przerwy rano spróbowałem wrócić do gimnastyki. Od jakiegoś czasu jakaś franca, a raczej dwie, wlazły w mój organizm. Każda na swój sposób była wredna i dokuczliwa.
Jedna w lewą stronę karku, tak od barku, a nawet od lewej łopatki, do podstawy głowy. Ta dawała o sobie znać bólem w zasadzie przez cały czas, czy się siedziało, szło, czy leżało. Nawet delikatny ruch lewej ręki informował, że ciągle tam siedzi, co dawało przy okazji asumpt do ciekawych przemyśleń anatomicznych Ileż to różnych mięśni pracuje przy ruchu ręką, takich, że człowiek by się w ogóle nie domyślał...
Druga ulokowała się w prawym biodrze z umiejętnym "ciągnięciem" bólu aż do prawej pachwiny. Ta franca nigdy się nie odzywała, gdy siedziałem. Na początku zaś potrafiła dokuczać, gdy leżałem i musiałem sobie szukać pozycji, żeby odpuszczała. Za jakiś czas znudziło się jej w tym leżeniu, ale na amen się utrwaliła przy chodzeniu.
- Tato, ale ty jakoś dziwnie chodzisz?!... - zauważył Syn, gdy poszliśmy na krótki spacer w dniu, w którym przyjechał do nas na krótko, aby wymienić Wnuki.
Wtedy ta uwaga, przecież naturalna i spontaniczna, niemożebnie mnie wkurwiła. Nie dlatego, że to powiedział, nie dlatego że mnie bolało, a on mi o bólu "przypomniał", ale dlatego, że to było widać i nie dało się tego ukryć. Przy każdym ruchu natychmiast odzywał się lekki bólek, a to powodowało siłą rzeczy nie pchanie się ruchu w jego naturalny, płynny rytm, tylko wyhamowywanie za każdym krokiem, przez co jego ułomność stawała się widoczna, a wszelkiej ułomności fizycznej u siebie nienawidzę. Pisałem już o tym. Czyżbym zaczął się tak zachowywać, jak te wszystkie stare dziady, które w różnym stopniu powłóczą nogami, że aż się niedobrze robi, a których mam okazję obserwować w nadmiarze, bo Uzdrowisko to przecież uzdrowisko i kurort. Zjeżdżają się tacy, żeby mnie straszyć, gdy, na przykład, w Amfiteatralnej delektuję się Pilsnerem Urquellem, a taki, jeden z drugim, defiluje mi przed oczami.
Żona zaordynowała od razu, to znaczy po tygodniu moich mąk, gdy w końcu się przyznałem, codzienne, rano i wieczorem, smarowanie gojnikiem i Płynem Wojskowym. Poddałem się temu z pełnym zaufaniem mając za dowód Pieska, którego dzięki systematycznym zabiegom i staraniom, na które mnie nie byłoby stać, wyciągnęła bez pomocy weterynarza i różnych chemicznych świństw z dwóch opresji. Pierwszą było powłóczenie tylnymi łapami (coś ze stawami), a drugą ostatnie zapalenie pęcherza moczowego.
Dobrze, że mamy lato, bo w tych momentach, przez jakieś 20 minut, musiałem chodzić lub siedzieć na golasa. Panicznie się bałem bezkompromisowego działania Płynu Wojskowego, który mógłby "wciągnąć" do mojego organizmu majtki lub koszulę, gdybym je założył.
Karnie to robiłem przez dwa tygodnie, ale ile można. Sam zdecydowałem, że już dosyć smarowania. Niby w biodrze się wyraźnie poprawiło, ale lewa, nomen omen, franca nadal miała się dobrze.
Ćwiczyłem ostrożnie pokonując przy pewnych sekwencjach ruchu ból, ale przy niektórych szczególnie ostrożnie, żeby to ból nie pokonał mnie. Jakoś poszło i miałem satysfakcję.
Rano oddałem się bez skrępowania onanowi sportowemu. A potem pisałem.
Po I Posiłku bez chwili wahania zabrałem się za drugą poszwę. Nie było żadnego psa, ani jeża. W trakcie przyszywania zatrzasków ukłułem się tylko trzy razy, zupełnie niegroźnie, ale to mi dało do myślenia o zawodzie krawiec/krawcowa. Temat miałem zamknięty i teraz nic, tylko czekać na kolejne popsute zamki.
W końcu, po wielu tygodniach od podjęcia decyzji, i prawie po tygodniu od kupienia benzyny ekstrakcyjnej, zacząłem próbować rozpuszczać i ścierać żywiczne plamy, którymi obsrał Inteligentne Auto świerk stojący vis a vis naszej bramy na płatnym parkingu. W tamtym roku trzymałem tam auto, żeby nasi goście mogli parkować za darmo na podjeździe zupełnie nie wiedząc o tym, że z drzewa kapią krople żywicy. Teraz też tam parkuję, ale każdorazowo między tym świerkiem a kolejnym, który też zapewne szczodrze leje tymi kroplami.
Benzynę doradził mi Nowy Mechanik, jako środek, który na pewno przy okazji rozpuszczania żywicznych plam nie rozpuści lakieru samochodu. Po iluś próbach się poddałem. Zaschnięte żywiczne smugi w ogóle nie reagowały na benzynę, zwłaszcza że ta, jako łatwo lotna ciecz, natychmiast wyparowywała. Ale lakieru auta nie zżerała. Będę musiał do niego pojechać, bo coś wspominał o jakimś innym płynie, którym nawet jedną plamę bez mojej wiedzy usunął, gdy Inteligentne Auto było u niego na wymianę amortyzatorów.
Żeby odreagować Waterloo, zamiotłem podjazd, ścieżki i chodnik z igieł naszego świerka, który wcale nie kapie żywicą. I usatysfakcjonowany efektem prostej pracy obejrzałem ćwierćfinał, w którym Iga wygrała z Rosjanką Ludmiłą Samsonową 2:0. W ten sposób zakwalifikowała się do półfinału Wimbledonu, co jest jej największym osiągnięciem na tym wielkoszlemowym turnieju. Ale nadal nie wiedziałem, czy mogę powiedzieć, że jej gra się poprawiła. Bo skuteczność pierwszego serwisu nie jest najlepsza, no i Iga popełnia za dużo błędów własnych. Z kolei wprowadziła do swojego tenisowego asortymentu nowe elementy (emelenty) i one zaczęły jakby dawać pozytywne efekty. Jeśli jej gry wyraźnie nie zweryfikuje półfinał, to na pewno zrobi to finał, którego jej życzę z całego serca. Bo ciągle imponuje odpornością psychiczną.
Potem z rozpędu troszeczkę podglądałem inne mecze, w tym Andriejewej z Bencic, i byłem zadowolony, że wygrała ta druga. Bo w tej sytuacji jutro Iga będzie miała lekką przewagę psychologiczną.
Równolegle coś tam pisałem i robiłem obliczenia chemiczne dla Żony. Od dość dawna "weszła w chemię", co mnie bawi i... rozczula. "Rozgryza", nomen omen, różne związki chemiczne, które są istotne dla prawidłowego funkcjonowania ludzkiego oraz psiego organizmu i czasami boję się wykazać tym tematem lekkie zainteresowanie, bo wtedy błyskawicznie wchodzi w brak umiaru w tłumaczeniu.
Temat maniakalnie zgłębia i czuje potrzebę wyjaśniania, a ponieważ to często zahacza o horrory związane z naszym dawnym odżywianiem się i z obecną "jakością" tego wszystkiego, co zalega w nadmiarze na sklepowych półkach, to nie chcę za bardzo słuchać, żeby się nie denerwować. Po co mi to?... Wolę prawie bezrefleksyjnie i z dużym zaufaniem łykać to, co Żona podaje w ramach posiłków i co suplementuje i mieć... wolną głowę. Żona kazali i tak ma być!
Pod wieczór podlałem pomidory wodą... z jodem. Jedna kropla 12% płynu Lugola na 5 litrów deszczówki. Nigdy nie stosowałem takiego roztworu, więc lekki niepokój był. Ale stosowałem się do zasad, więc cały płyn poszedł bezpośrednio w korzeń.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Bear.
CZWARTEK (10.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Ranek zacząłem od delikatnego pisania, a potem oddałem się onanowi sportowemu. Na dworze było szaro, siąpiło i, gdyby nie zieleń, można by powiedzieć, że ponuro. Zaraz potem poszedłem do szklarni. Pomidory miały się dobrze.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem na zakupy, aby było co jeść, zwłaszcza w kontekście przyjazdu Q-Wnuków. W międzyczasie się ociepliło, słoneczko zaczęło się pojawiać, więc z przyjemnością zasiadłem w ogrodzie z I Posiłkiem i z książką. A potem z równą przyjemnością zabrałem się do roboty. Najpierw wyciąłem nadmiarowe chabazie na podjeździe, na chodniku i na ścieżce gości. I w tym momencie zdybała mnie młodsza siostra, ta kojarząca się z Q-Gospodynią. Okazało się, że ta starsza ma zapalenie oskrzeli Zachciało jej się moczyć stopy w rzece i właśnie wracam z zakupami dla niej, żeby coś zjadła.
A potem rozpocząłem planowany na wiele tygodni proces wyrzucania wszelkich zbędnych rzeczy pozostałych po... poprzednich właścicielach i tych, w które przez dwa lata obrośliśmy. Wszedłem w etap odchudzania, wietrzenia i reorganizacji kilku piwnic, czterech dokładnie. Pierwsze różnorakie manele znosiłem koło bramy, żeby było poręczniej pakować je do Inteligentnego Auta. Żaden z nich nie przeszedł pozytywnej żoninej weryfikacji i ich los był smutny.
Wszystkie miały sczeznąć w naszym PSZOK-u,
W którym pojawiłem się po roku.
Zmiana była jedna. Nie było wrednego kierownika, a tę funkcję pełniła sympatyczna, kompetentna młoda dziewczyna, kobieta już raczej. Pobrałem od niej etykiety na bioodpady, a przy zdawaniu śmieci przypomniałem się brodatemu krasnalowi w bandanie. Śmieci zdałem bez problemów, a na koniec poinformował mnie, że tamtego kierownika już nie ma (rozumieliśmy się bez słów) i Jest nowa kierowniczka, bardzo sympatyczna i jest na czym oko zawiesić!
Po powrocie, w trakcie pisania, podglądałem dosyć intensywnie pierwszy półfinał Sabalenki z Anisimową (Amerykanka rosyjskiego pochodzenia, o klasycznej rosyjskiej proweniencji). Kibicowałem Anisimowej dla siebie i dla Igi, zakładając, że Iga dzisiaj wygra, że będzie grała w finale, a wtedy będzie dla niej lepiej, gdy spotka się w nim z Amerykanką.
Z Belindą Bencić (Szwajcaria) Iga wygrała 2:0, przy czym II seta 6:0. Chyba minął rok, gdy ostatnio widziałem Igę tak świetnie grającą. W dodatku na trawie, jak wieść niosła gminna, jej nieulubionej. Czuło się lekkość gry i pewność siebie. Jako chwilowy malkontent mógłbym się czepić ciągle niskiego procentu pierwszego serwisu, ale gdyby go poprawiła, znowu może nie mieć rywalki, która stanęłaby na jej drodze. Nawet Sabalenki. Jest jeszcze taka prawdopodobna możliwość, że nie znam się na tenisie.
Pod koniec meczu wymieniliśmy się z Konfliktów Unikającym pochwałami. Przy czym on widocznie lepiej się zna, bo 28. czerwca, gdy ja prorokowałem, że musi minąć z rok, zanim... i Zmieniłbym wszystko. To już jest wypalona formuła, napisał dość proroczo: Czyli Fissente albo poleci po Wimbledonie, albo do następnego ma jeszcze robotę. (pis. oryg.) Chyba rzeczywiście będzie miał.
Po meczu przeparkowałem Inteligentne Auto na początek Pięknej Uliczki, na darmowy parking. Jak zwykle po to, żeby Krajowe Grono Szyderców miało gdzie zaparkować. Są tam miejsca na cztery auta, ale wiadomo że obowiązuje polska zasada Ja zaparkowałem, reszta niech się martwi, więc parkowały "z dużą swobodą" tylko trzy. Z przodu zostało trochę miejsca, więc dość karkołomnie, przy okazji podziwiając swój kunszt parkowania mimo upływu wieku, zaparkowałem okrakiem. Przód auta mieścił się w zatoczce, tył, po pokonaniu krawężnika i ominięciu drogowego słupka, już na chodniku. W to miejsce za chińskiego mandaryna Q-Zięć nie zaparkuje "swojego nowego i ślicznego autka", więc postanowiłem jutro polować na coś więcej.
Trud był bez sensu, no może nie do końca, bo utrzymywanie parkingowej wprawy miało swój sens, ale po powrocie do domu jeszcze raz przyjrzałem się kalendarzowi. I wyszło mi jak byk, że z piątku na sobotę Krajowe Grono Szyderców może swobodnie parkować na naszym podjeździe, a dlatego, że stoi na nim tylko jedno auto (panie z góry przyjechały pociągiem), a dwa kolejne pojawią się w sobotę, gdy Pasierbica i Q-Zięć już wyjadą.
Po meczu zrobiło się na tyle późno, że odpuściliśmy sobie oglądanie. Więc w bardzo dobrym, poigowskim nastroju, czytałem.
PIĄTEK (11.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Na alarm. Wstawało się ciężko.
Ledwo odblokowałem smartfona, przyszedł sms wysłany wczoraj wieczorem przez Teściową Syna. Totalnie mnie zaskoczył, więc na pełnej nieprzytomności od razu go przeczytałem i się ubawiłem.
Najpierw się cieszyła, że nasz Wnuk-I zdał maturę i zakończył na tym etapie edukację. A potem kontynuowała:
Dzisiaj radość z wygranej Igi. Pewnie niejedną butelkę Pilznera udało Ci się opróżnić. Ja sięgnęłam po Beherovke. Wierzyć trzeba, że sobota też będzie radosna. Niech moc będzie z Iga. :))) (pis. oryg.)
Odpisałem w podobnym tonie...
Zaraz potem zadzwoniła Córcia i męczyła nas, abyśmy jej doradzili w kwestii zakupu wypasionego automatu do koszenia i mulczowania trawy Bo mam już dosyć koszenia "na piechotę", a kosić jest co... Ledwo skończę koniec działki, już trzeba wracać do jej początku. Nie nadawaliśmy się do takich porad, bo się kompletnie nie znamy, a poza tym paraliżowała nas cena - 25 tys. zł.
- Gdyby to kosztowało 10 tys., to bym do was nie dzwoniła, tylko od razu kupowała. - Ale tutaj, u mnie, jak wiecie, teren jest ciężki i muszę mieć porządny sprzęt.
Doradzaliśmy jej na różne sposoby. A to, na przykład, niech najmie kogoś do koszenia. I wspólnymi siłami wyszło nam, że po dwóch latach koszenia tych "hektarów", licząc raz w tygodniu i przez pół roku, te 25 tysi zniknie bezpowrotnie.
- Poza tym, tato, tu nikt nie chce pracować, bo nikomu się to nie opłaca.
Taki wkurwiający stan znaliśmy z Naszej Wsi i z Wakacyjnej Wsi.
- To z części terenu zrób kwietną łąkę! - Musi być cały taki wymuskany?!... - radziliśmy wiedząc, że to się Córci nie spodoba.
- Ale to jest nasz podstawowy teren, dla dzieci, psa. - I jak się dostaniemy do naszych upraw - borówek, porzeczek, winogron... - Dzieci to uwielbiają!
Było widać, że się porządnie zafiksowała na tym zakupie. Na szczęście miała nie robić tego od razu, tylko temat dogłębnie przenicować. A w międzyczasie przyjedzie do nas, więc może jej przejdzie.
Przez telefon nie chcieliśmy jej przekazywać jednej podstawowej rady, bo Córcia jest ostatnio mocno drażliwa. A jej realizacja byłaby najtańsza i najefektywniejsza. Gdyby pojawił się nowy chłop, to za miskę zupy i kosiłby, i robił inne rzeczy, o innych nie wspominając. Na dodatek, gdyby dobrze trafiła, byłby szczęśliwy, bo chłop już taki jest.
Ponieważ wyszedłem do ogrodu, a to jest zawsze "niebezpieczne", więc wsiąkłem.Tym razem walczyłem z aerofitem, albo poroślem, albo nie wiadomo z czym, co elegancko oplata inne rośliny i po nich pnie się do góry. Jest w stanie opanować cały ogród. Gdybym miał androida i odpowiednią apkę, to po sfotografowaniu bym wiedział, co to za cholera. Ale ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna, skoro i tak wiedziałem, że chwasta muszę wyrwać. Potem dzięki Żonie, która zastąpiła mi apkę, dowiedziałem się, że jest to taki gnój, czyli powój polny, bardzo uciążliwy żłób.
I Posiłek zjadłem w ogrodzie przy pięknej pogodzie. I pozytywnie nastawiony do dzisiejszego dnia bez żadnych zahamowań i oporów znowu zacząłem opróżniać piwnice i całe nagromadzone barachło znosić do Klubowni. Co jakiś czas wołałem Żonę, żeby z nią konsultować "wyrzucić - nie wyrzucić". Zaskoczyła mnie, bo w kilku przypadkach wyrzucanie zablokowała, więc ją ironicznie wyzywałem.
- No kto, jak kto, ale żebyś ty była w grupie przydasi?... - Rozumiem ja...
- Ty mylisz pojęcia! - zripostowała zirytowana. - Wyrzucałbyś wszystko jak leci, bezrefleksyjnie. - Jak już czegoś dopadniesz... - To tak, jak z cięciem roślin. - A tu trzeba się zastanowić, a ja na to potrzebuję czasu i spokoju.
Nie chciałem jej przypominać mojego ulubionego powiedzenia, że w takiej sytuacji ciągłego zastanawiania się inwazji na Normandię by nie było i ciągle żylibyśmy, jeśli w ogóle, pod hitlerowskim butem. Ale obiecałem, że rzeczy przez nią zastrzeżonych nie tknę, dopóki ona...
Zmachałem się przy tym zdrowo.
Po II Posiłku odgruzowałem się na 80% - wynik konieczności pozmachaniowej, nieprzyjemnego przyrostu włosów na głowie i brodzie, no i przyjazdu Krajowego Grona Szyderców.
Byli tuż przed 19.00. W trakcie ich jazdy ustaliliśmy, że mam rozpalać grilla. Gdy tylko minął pierwszy rozgardiasz, oboje poszli do Intermarche dokupując co nieco na siedzenie w ogrodzie, a przede wszystkim Pilsnera Urquella, 6 butelek.
- To po jednej butelce na dzień, wyjdzie na cały pobyt dzieci... - śmiał się Q-Zięć.
Byłem wniebowzięty.
Grill się udał, wszyscy mieli coś do jedzenia, nawet Ofelia, ale gdy tylko wróciliśmy do domu, atmosfera zaczęła się kisić. Nie dlatego, że wybuchły jakieś afery, ale dlatego, że u wszystkich zaczęło pojawiać się zmęczenie. Nawet u Robaczków, które jeszcze dzisiaj na półkoloniach dostały nieźle w kość. Stąd od razu pojawiło się marudzenie kamuflujące faktyczny stan, bo nikt do zmęczenia nie chciał się przyznać, a na pewno nie Robaczki. Dlatego wszyscy chcieli grać w coś razem, a problem polegał na tym, że każdy w co innego. Taki pat trwał sporo, a ponieważ ja byłem najbardziej zmęczony (twardo się nie przyznawałem, dopiero Żonie na górze), to pod pozorem, że to jest bez sensu, abym tak stał i czekał, aż towarzystwo raczy coś ustalić, powiedziałem "dobranoc" i zniknąłem. Według relacji Żony potem poszło lawinowo. Ofelia usnęła przy ojcu nie wiedzieć kiedy, Q-Wnuk nagle niczego nie potrzebował, poszedł do Salonu i czytał, a i to niedługo, a rodzice z ulgą również się położyli.
Chyba wszyscy spali już o 22.00. Ja na pewno.
SOBOTA (12.07)
No i dzisiaj wstałem o 07.50.
Gdy zszedłem na dół, Robaczki już nie spały. A skoro one nie spały, to za chwilę rodzice również. I gdy za chwilę włączyłem ekspres, a potem blender, dzień wystartował z kopyta. To ciekawe, bo po chwilowym apogeum rozruchu, nagle wszystko się uspokoiło i każdy, bez wyjątku, zajmował się swoimi sprawami.
Po I Posiłku zaczęły się u mnie problemy żołądkowe. A u mnie wiele nie potrzeba. Nieprzyjemnie goniło mnie do toalety. Zacząłem się zastanawiać, skąd tak nagle? I doszedłem. Krajowe Grono Szyderców przywiozło czereśnie. My surowych owoców w zasadzie, żeby nie powiedzieć wcale, nie jemy. Co nie oznacza, że pewnych nie lubimy. W tym czereśni. Nie mogłem się oprzeć. Zjadłem tylko cztery, ale to wystarczyło, żeby mieć przesrane, nomen omen.
Organizm był jednak łaskawy i pozwalał na wiele, w tym na wielokrotne opuszczanie domu. Więc najpierw wybraliśmy się do Stylowej. Ale ponieważ zaszliśmy z drugiej strony, to ostatecznie, po długiej dyskusji, zatrzymaliśmy się w nowej kawiarni, o ładnym wnętrzu, tej, nowo otwartej, którą ostatnio z Żoną odkryliśmy. Raczej tam jednak chodzić nie będziemy, bo menu słabe. "Tylko" sześć rodzajów lodów, w tym wszystkie nie moje (Stylowa nas rozpuściła), a sernik, który ostatecznie zamówiłem do czarnej herbaty przypominał sernik tylko dlatego, że zawierał ser. Oceniłem go na dostateczny. Zresztą organizm od razu na niego zareagował tak prawie, jak po czereśniach.
W trakcie siedzenia w kawiarni zadzwonił Syn. Omówiliśmy ostatnie kroki, działania i postanowienia jego siostry, i, muszę powiedzieć, analiza Syna była słuszna.
- Może, tato, gdy do was przyjedzie, to ten zakup wybijecie jej z głowy.
A potem obgadaliśmy zbliżający się wimbledoński finał pań. Dawałem Idze 70% szans na ostateczne zwycięstwo.
Po krótkim spacerze, gdy wróciliśmy do domu, musieliśmy szykować dół. I ledwo go skończyliśmy Krajowe Grono Szyderców oddało ze spokojem swoje dzieci pod naszą opiekę i wyjechało. Była 14.00.
Zaraz po nich przyjechała para, na oko 42-45 lat, z nastolatkiem. Nawet mi się nie chce nad tematem zatrzymywać. Przez bezsensowne pani gadulstwo trudno było się przebić i dobrze, że Żona za chwilę przejęła pałeczkę. Nie na moje nerwy. Nie nasi goście.
I zaraz potem wiozłem na dworzec dwie siostry, panie z góry. Czekała je ponad sześciogodzinna podróż do Stolicy, jeśli nasza kolej po drodze nie wywinie jakiegoś numeru, np. w postaci zastępczej komunikacji autobusowej.
- Odstaw te panie przed dworzec i natychmiast wracaj! - Żona wysłała jednoznaczny werbalny komunikat.
Niepotrzebnie. Rzeczywiście miałbym z paniami czekać...
Przecież nie mogła mi w głowie zaświtać myśl dzika,
By się mierzyć z rogami kolejowego byka!
Wystarczały mi/nam dotychczasowe przypadki.
Przed meczem Igi Q-Wnuk pospołu z Żoną wymusili na mnie pójście na stadion Orlika, żeby zobaczyć, czy jest czynny. Stadion był zamknięty na głucho a duże kartki w dwóch miejscach informowały, że obiekt jest zamknięty do odwołania, do czasu rozstrzygnięcia przetargu i że przebywanie na nim jest surowo zabronione. Jeden uzdrowiskowy skandal. Pierwszy tak poważny. Stadion ma być remontowany, jak wieść niesie gminna, nomen omen, więc go zamknięto kilka miesięcy temu, nie wiem, czy nie od razu po ubiegłorocznym sezonie. I od tego czasu trwają procedury przetargowe. A wiadomo, że mogą trwać i trwać. Gdyby to był prywatny biznes, stadion albo ciągle by działał i był niemiłosiernie "żyłowany", albo byłoby już dawno po remoncie. A gmina się nie spieszy i nie czuje problemu, zwłaszcza burmistrz, skądinąd sympatyczny facet, którego sobie cenimy za działania, który jednak dawno nie odwiedzał takich sportowych przybytków, gdyż, mówiąc naprawdę bardzo delikatnie, "cierpi" na sporą nadwagę. Wszystko to jednak nie przeszkadzało urządzić w czerwcu na stadionie przez kilka dni potężnej imprezy sportowej. Potężnej, bo trwającej kilka dni i potężnej, bo muzyka i głos prowadzącego ryczały na pół Uzdrowiska. Wtedy przebywanie na stadionie nie było surowo zabronione. Ale wiadomo, są równi i równiejsi.
Ze względu na zawiedzionego Q-Wnuka najbardziej ten fakt oburzył Żonę. Wiadomo. Ale przychylałem się do jej rozumowania, że przecież przetarg mógłby sobie spokojnie trwać ku zadowoleniu urzędników i burmistrza, a stadion na okres wakacji powinien być otwarty, bo to logiczne.
Nie chciałem dolewać oliwy do ognia i pytać Żony, co ma logika do urzędniczych działań i nie wymądrzać się, że jest ona na piątym miejscu po logice wojskowej, policyjnej, kolejowej i pocztowej. Na dodatek jest taką specyficzną hybrydą przenikającą umiejętnie w tamte cztery sfery. I perfidną.
Ostatnio nasz oddział ZUS-u straszy nas komunikatami, że dla wygody(!) petenta wprowadza się system wcześniejszego umawiania wizyt w oddziałach. I straszy się emerytów i rencistów podawaniem "prostych" możliwości takiego rejestrowania się na stronach internetowych a to przez adres mailowy, a to przez osobiste konto z podaniem kwalifikowanego podpisu elektronicznego na ePUAP. Już to widzę.
Wystarczyło mi kilka posiedzeń, oczekiwań z numerkiem na swoją kolej, aby zasiąść przed okienkiem i słuchania dyskusji między takim petentem, idiotą albo półidiotą, który albo z racji wieku, albo z faktu, że Bozia nie dała, nie rozumie, co się do niego mówi, chociaż pani, muszę to przyznać, przy powtarzaniu kolejny raz informacji ograniczała coraz bardziej swoje słownictwo i redukowała je do prostych komunikatów-rozkazów Niech pan napisze! i tu dyktuje cierpliwie co, Tu się podpisać!, Czekać do miesiąca na odpowiedź!, Nie dostanie pan drugi raz, bo w kwietniu (wstawić dowolnie) już pan dostał lub Przecież pan jeszcze nie osiągnął wieku emerytalnego i dopiero osiągnie pan go w październiku przyszłego roku (wstawić dowolnie; ciekawe, dlaczego ograniczyłem się przy wymienianiu do formy męskiej?...
Nauczony latami życia, wiem, że jeśli coś się robi dla wygody petentów, klientów, podróżnych, itp., to jest analogicznie odwrotnie. Jest to dla wygody urzędników, żeby petenci nie mogli bezpośrednio, tete-a-tete, zawracać głowy i żeby urzędnik dzięki temu zyskiwał więcej czasu na obmyślanie Co by tu jeszcze zrobić dla wygody petenta? Uczciwie jednak przyznaję, ale niechętnie, że wprowadzenie numerków we wszelkich urzędach, było strzałem w dziesiątkę. Sam je kiedyś, w czasach komuny, wprowadziłem samowolnie w trzydziestoosobowej kolejce czekających osób na wejście do dyrektora urzędu telekomunikacji, aby kolejny raz, już, na przykład, dziesiąty w ciągu ostatnich dwudziestu lat, żebrać o telefon i żeby usłyszeć Nie ma takich możliwości infrastruktury. To była taka jedna z wielu peerelowskich gier, w której obie strony od początku doskonale wiedziały, co będzie. Dyrektor przybierał postawę pełnego zrozumienia dla wyjaśnień petenta Mam małe chorowite dziecko (starą matkę, bardzo ważną pracę (wstawić dowolnie) i często muszę dzwonić na pogotowie albo do kontrahentów, na twarz przyoblekał troskę, a petent czekał na wyrok, po czym obie strony rozstawały się w pełnym zrozumieniu.
Ale dzięki numerkom, takim swoistym progom zwalniającym dla kierowców, nie wybuchają kłótnie w odpowiedzi na niewinne pytanie, takie jak wtedy moje Kto z państwa jest ostatni w kolejce?, bo nikt ostatni nie był. Wtedy podjąłem się podstępu i zacząłem analogicznie odwrotnie. Podszedłszy do "wrót niebios" zapytałem znowu niewinnie Kto z państwa jest pierwszy? Wybuchła jeszcze większa kłótnia, bo do tej pozycji pretendowały aż cztery osoby. Idioci normalnie. Nauczony, w zdecydowanie mniejszych kolejkach, bardziej statecznych, na przykład do lekarzy, kiedy jeszcze do nich chodziłem, a statecznych, bo każdy pacjent musiał w nich demonstrować wszem wobec swój zły stan zdrowia, ból i cierpienie i nie mógł wrzaskami i kłótniami nagle się demaskować, że z nim wcale tak źle nie jest, co by go nie uprawniało do korzystania z "bezpłatnej" służby zdrowia, przepraszam, służby chorób, od razu "ustalałem" kto jest pierwszy, kto ostatni, a nawet więcej, przepytywałem wszystkich, kto jest za kim, żeby w razie czego, gdyby ktoś nagle cudownie wyzdrowiał, nieważne przede mną czy za mną, i zrezygnował z "leczenia", żebym mógł znać swoje miejsce po kolejkowej roszadzie i żeby nie dopuścić do żadnych zgrzytów, aby wszyscy mogli w spokoju i godnie cierpieć z powodu swojego stanu czekając na wejście.
Teraz, dzięki numerkom sprawa się uprościła, zwłaszcza w sytuacjach gdy, na skutek wysokiego jednak prawdopodobieństwa, spotkają się w tym samym miejscu i czasie dwaj, trzej Polacy, idioci oczywiście.
Nawet oni nie są w stanie przeforsować swojego miejsca na wyższe w kolejce.
Nasz oddział ZUS-u w City okazał się litościwy informując, że na razie te udogodnienia dla petentów jego nie dotyczą. W tej sytuacji z prawdziwą przyjemnością czytałem, gdzie one zostały już wprowadzone i myślałem z dużą dozą fałszu o tych setkach (tysiącach?) nieszczęśników, których te udogodnienia już spotkały. Ale topór wisi. I któregoś pięknego dnia, gdy spontanicznie pojedziemy do City w sprawach I przy okazji(!) złożymy w ZUS-ie pismo (minuta plus numerkowe oczekiwanie, razem minut dziesięć), żeby wykorzystać benzynę (Inteligentne Auto jeździ na oleju napędowym) i czas, odbijemy się od wirtualnych mailowych lub epuapowskich drzwi. W wyobraźni widziałem już wielokrotne konflikty między naszymi sprawami i całą organizacją. Bo na przykład leje, albo panuje straszny ziąb, takie, że psa by nie wypędził, a my sami w życiu z domu byśmy się nie ruszyli, albo
Coś nagle istotnego wypada,
A tam w dali nasz termin przepada.
Jedna frustracja. Ostatecznie doprowadziłoby to do powstania sporego zniechęcenia, a potem z biegiem dni i tygodni do rezygnacji. A o to urzędowi chodziło. Urzędnik zyskiwał więcej czasu, aby...
Co sprytniejszy, mądrzejszy, od razu przyłapie mnie na pewnej niekonsekwencji Przecież możesz wszystko teraz załatwić nie ruszając się z domu! Po pierwsze na mojej kopii dokumentu chcę mieć porządną, normalną pieczątkę potwierdzającą złożenie (tak wiem, wiem, elektronicznie też dostanę takie potwierdzenie), po drugie chcę mieć kontakt z żywym urzędnikiem, a nie ograniczonym "umysłowo" systemem, bo zawsze można coś na poczekaniu wyjaśnić, uzupełnić lub po ludzku dopisać, a po trzecie właśnie że chcę ruszać się z domu.
Żona przy Orliku nie mogła ścierpieć zawodu Q-Wnuka. Od razu zadzwoniła do babci kolegi, z którym raz na rok Q-Wnuk się spotyka, a która mieszka w Uzdrowisku, żeby dowiedzieć się, gdzie jest to boisko, na które ona rok temu zawiozła chłopaków. I nie bacząc na zbliżający się wimbledonowski finał pań Żona natychmiast wymyśliła, aby tam pojechać, temat spenetrować i się zorientować na przyszłość. Q-Wnuk, nie w ciemię bity, na wszelki wypadek wziął piłkę.
Akurat i na szczęście równocześnie przyjechał ojciec z synem, równolatkiem Q-Wnuka, więc przez półgodziny chłopaki mogli sobie postrzelać. Ale tylko tyle, bo ojciec też pamiętał o meczu Igi. Przy okazji omówiliśmy sobie typy, kto wygra (obaj stawialiśmy na Igę) i wymieniliśmy się numerami telefonów, żeby pospotykać się na boisku.
Na mecz zdążyliśmy idealnie, tak, jak lubię, czyli, gdy dziewczyny wychodziły na kort. Co chwilę przybijaliśmy z Q-Wnukiem piątki, zwłaszcza bezwzględnie wtedy, gdy Anisimova popełniała błąd, a on albo ja go przewidzieliśmy. Gorzej - życzyliśmy jej tego. Bez krzty współczucia. Ale gdy po 57. minutach i po 6:0, 6:0 dla Igi, był koniec i niewyobrażalne stało się faktem, zrobiło nam się głupio i żal, przynajmniej mnie, biednej Amerykanki. To był nokaut.
Zaraz potem wymieniliśmy się uwagami z Konfliktów Unikającym. Funkcjonowało tylko jedno słowo: genialnie! Po czym natychmiast napisała Teściowa Syna, że wiara czyni cuda i że ona będzie świętować przy Beherovce.
I niespodziewanie zadzwoniła Siostra. Miała to zrobić jutro, ale z emocji nie wytrzymała. Oboje się zgodziliśmy, że sport jest bezwzględny i brutalny i obojgu nam było żal Anisimovej.
Wieczorem przeprowadziłem dość długą ewakuację na górę. Nie mogłem niczego zostawić na dole, żeby rano idąc po coś zapomniane nie budzić Żony. A więc ekspres, czajnik, mikser, kubki, masło, olej kokosowy, deska, garnek i szereg pomocniczych drobiazgów. Poza tym laptop, telefon, ładowarki, kalendarz, pisaki i książka. Musiałem obrócić trzy razy. System mamy już obcykany. Podczas pobytu Robaczków Żona śpi na dole, przed kuchnią, ja na górze. A skoro wstaję grubo wcześniej przed wszystkimi...
Żeby nie chodzić na dół z pustymi rękami, wynosiłem z górnego mieszkania różne produkty pozostawione przez siostry i zrobiłem wstępne sprzątanie.
Spałem już o 21.00 wykończony żołądkiem.
NIEDZIELA (13.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Organizm w nocy dokuczał mi we wczorajszym stylu. Niestety nie było tak, jak w tej dawnej reklamie, na początku kapitalizmu w Polsce ...czyści z siłą wodospadu nie przerywając snu.
Owszem organizm uprawiał samoczyszczenie, ale na szczęście sen przerywał. I to dwukrotnie. A gdy już wstałem rano powtórzył to trzeci raz, a potem czwarty. Ale tutaj sytuacja była już pod pełną kontrolą.
Oczywiście nie moglem rozpocząć inaczej dnia, jak od onanu sportowego poświęconego przede wszystkim Idze. Musiałem się upewnić, że zdobyła szósty tytuł wielkoszlemowy w karierze, że wygrała Wimbledon, że zrobiła to w stylu pierwszy raz od 1911 roku (6:0, 6:0), że nadal żal mi Anisimovej, itd., itd. No i że Iga jest po prostu wielka, a ja się nie znam na tenisie, co przyjąłem z pokorą. Mógłbym w takim stanie trwać bez końca, byleby Iga wbrew moim opiniom i utyskiwaniom ciągle wygrywała.
Niespodziewanie rano na górę przyszła duża Ofelia. Ta sama konstrukcja ciała, ta sama wiotkość i gibkość, tylko wielkość nie ta, no i wiek. Chciała od razu Blogową. I gdy schodziła na dół, minęła się z Robaczkami. Nie mogli sobie odpuścić, żeby nowego, fascynującego miejsca ponownie nie odwiedzić. A poza tym wiadomo, że dziadek pomoże w robieniu dymu i zawsze coś głupiego wymyśli. Więc najpierw kombinowaliśmy we troje stojąc na balkonie, jak tu najłatwiej przejść po dachach, bo same się prosiły i były pod ręką, aby dostać się nawet do trzeciej posesji. Potem wymyślaliśmy, że ja Q-Wnuka spuszczę na najbliższy dach, mało stromy, on weźmie tę deskę, po którą nie wolno mi iść, a potem z nią wciągnę go z powrotem na górę.
- Gdy wrócicie na dół, opowiedzcie babci o tych pomysłach i patrzcie uważnie na jej minę.
Wyszedłem z założenia, że dzieci powinny uczyć się różnych rzeczy i się socjalizować w rodzinie i w społeczeństwie. W ramach nauki same dzisiaj robiły Blogowe (nie dopuszczałem ich tylko do wrzątku) i ściągnęły z balkonowej suszarki ręczniki, przy kłótniach i wrzaskach Ale ty to robisz źle! A właśnie, że nie! Ty robisz źle! i je ładnie ułożyły według systemu babciowego. Wykorzystałem kolejny moment, aby znowu Robaczki socjalizować tłumacząc, że dziadek wcześniej składał ręczniki tak samo, no powiedzmy podobnie, dla ręcznika bez różnicy, ale babcia stwierdziła, że robi to źle.
Rano na I Posiłek zjadłem trzy jajka na miękko. Nie miałem apetytu i byłem słabiutki niczym niemowlę. Od razu poszedłem na górę, na godzinę spać. Dobrze nie zdążyłem wyłączyć alarmu, gdy już Robaczki miałem na głowie. Dosłownie. Wpadły na łóżko, przewalały się po nim i tylko czekały, żeby je czymś walnąć, za coś pociągnąć, przycisnąć, zgnieść lub zrzucić. Doczekały się, chociaż przecież byłem chory.
Tak rozruszany zabrałem się za sprzątanie góry. I, gdy tylko zacząłem, organizm znów się odezwał. Żona zaordynowała węgiel. Czułem się źle - słabo, sennie, mdło, zgagowo, z kłuciami w żołądku. Ledwo zdążyłem sprzątnąć, a Żona zrobić pic, gdy rozległ się gong. Goście, troje dorosłych, zamiast o zapowiadanej 14.00 przyjechali pół godziny wcześniej. Gdy zacząłem się nimi zajmować, przyszła Żona. Na szczęście skończyła swoją część roboty. Ale goście, bardzo sympatyczni, gotowi byli pójść na spacer i z niczego nie robili problemów. Całkowicie nasi. Para lat 45 i chyba jej matka. Nie dociekałem.
Po węglu częściowo odzyskałem apetyt, więc Żona zaserwowała mi zbawczy zestaw. Trochę mięska z kurczaka i kubek bulionu. Mogłem czuć się rekonwalescentem.
Odzyskałem na tyle siły, że w pięcioro poszliśmy na spacer do Zdroju. Zasiedliśmy w Galaretkowej jako naszej bazie, ale dzieci poszły po tajskie lody tutaj nieserwowane, ja zaś zamówiłem mimo ostrzeżeń Żony dużego jasnego Kozela, ona zaś puchar galaretek.
- Możecie państwo siadać, gdzie chcecie... - usłyszałem, gdy zapytałem, czy można z lodami serwowanymi obok. - I nawet niczego nie zamawiać, bo my państwa lubimy. - dodała jedna z dwóch zaprzyjaźnionych z nami pań. Ta akurat była tą, która od samego początku dała sobie spokój z rozpoznawaniem wnuków widząc, co się dzieje. To domówiliśmy dwie lemoniady dla Robaczków. Za lody i w Galaretkowej dzieci płaciły same dwójkami i piątkami wydobytymi ze świni i wszędzie z takim bilonem były przyjmowane z otwartymi rękami.
W domu zrobiliśmy turniej gry w statki. Porobiłem odpowiednie plansze i losowaliśmy pary. Rodzeństwo miał siebie, a małżeństwo siebie za przeciwników. Zwycięzcy mieli grać o I miejsce, przegrani o trzecie. Wygrałem z Żoną, ale to mi nie dało satysfakcji, bo konstruując swoje statki zastosowała technikę łatwą do przewidzenia. Nie za bardzo wiedziała, że można inaczej. Z kolei Ofelia grająca chyba pierwszy raz myliła dwa kwadraty i dosyć dowolnie zaznaczała swoje strzały i brata. A z tego wyszedł taki galimatias, że najpierw babcia nie potrafiła niczego rozszyfrować, a za chwilę ja także musiałem dać sobie spokój.
Ustaliliśmy, że jutro rozegramy turniej od nowa, ale najpierw Babcia zagra w parze z Ofelią przeciwko Q-Wnukowi, żeby ją nauczyć.
Po wieczór zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. U nich nihil novi. Nowy kot ma się świetnie. Urósł i przytył. Stał się już domownikiem dla gospodarzy bez oczywistego wstępu do domu, a on sam inaczej ich już traktuje, jak swoich. Nic dziwnego, skoro tak o niego dbają.
Syn Lekarki jest na Tajwanie w ramach jakichś praktyk. Ma trzy godziny zajęć dziennie, a potem luz. Wraca do Polski pod koniec sierpnia.
A poza tym Nowi pędzą żywot ogrodników. Plewią, podlewają, zbierają różne owoce, nomen omen, swojej pracy i je przerabiają. Ostatnio na dżemy i na bardziej boski sposób, mianowicie na nalewki.
O spotkaniu rozmawialiśmy na zasadzie Na razie o nim nie rozmawiamy.
Pod wieczór trochę podglądałem wimbledoński finał panów - Jannik Sinner (Włochy) - Carlos Alcaraz (Hiszpania). Przy stanie 2:1 dla Włocha zrezygnowałem z dalszego podglądania, by po krótkim czytaniu już o 20.00 spać.
O 23.37 napisał Po Morzach Pływający.
Trafny wybór.
Doskonale pokazane angielskie społeczeństwo,ale można je zamienić na każde inne w każdym małym miasteczku każdego państwa.
I jest to najlepsza książka nie fantasy jaką napisała Rowling. I rzeczywiście jest słodko gorzka.
PMP
PS Wczoraj jedliśmy NASZĄ fasolkę szparagową. Niebo w gębie.... (zmiana moja, pis.oryg.)
PONIEDZIAŁEK (14.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Alarm miałem nastawiony na 05.00 ze względu na dzisiejszą publikację. Jak widać wstawało się bardzo ciężko. Nawet się nie zdziwiłem, gdy po jego wyłączeniu drugi raz spojrzałem na ekran. Wiedziałem, że organizm po ostatnich ekscesach wiedział lepiej i pieprzył publikację. W nocy budził mnie raz i z pewną paniką rzuciłem się do łazienki, a gdy ostatecznie wstałem i ledwo wprowadziłem go w ruch, ponownie nie odpuścił. Paranoja. Wiedziałem od Żony, że pozbywam się toksyn, ale żeby mi to sprawiało jakąś, za przeproszeniem, przyjemność lub ulgę, nie powiem.
Robaczki przyszły jakoś po siódmej i dymiły, bo ciągle to dla nich inny teren, dodatkowo w dziwny i ciekawy sposób zmieniony przez dziadka.
- Fajnie się urządziłeś... - usłyszałem wczoraj od Ofelii. - Tylko nie miałbyś gdzie gotować - uzupełniła dzisiaj z typowym dla kobiet pragmatycznym podejściem do życia. Ale szybko zaakceptowała mój pomysł O, tutaj postawiłbym kuchenkę elektryczną...
- No i mógłbyś tutaj swobodnie żyć.
Jest jeszcze za mała, żeby w jej stwierdzeniach doszukiwać się podtekstów i dwuznaczności. Ale...
Do 08.00 pisałem, a z onanu sportowego sprawdziłem tylko suchy wynik wczorajszego finału. Wygrał Sinner 3:1.
Po I Posiłku wróciłem na górę i dalej pisałem (Q-Wnuk wie już doskonale, co to jest poniedziałek i dzień publikacji), a dół zajmował się sobą. A potem poszliśmy realizować nasze dzisiejsze plany.
Najpierw (bez Pieska, bo żar) dotarliśmy do Panoramicznej. Tam przy drobiazgach zrobiliśmy krótki postój i odsapkę. Na tarasie obok siedziała ciekawa rodzina. Rodzice lat około 42-45 i troje dzieci, przy czym najstarsza córka miała, jak się okazało lat dwanaście. Oczywiście podsłuchiwałem, a było co. Dzieci między sobą rozmawiały płynnie po niemiecku i w tym języku zwracały się do rodziców. Rodzice, sami rozmawiając ze sobą po polsku, odpowiadali im płynną polszczyzną i było widać i słychać, że młodzi świetnie ich rozumieją. Nie było siły, żebym, gdy wstawali od stolika, ich nie zaczepił.
Jak zwykle okazało się, jaki świat jest mały. Oboje mieszkają w Niemczech niedaleko Kolonii. Jakieś 19 lat. On pochodzi spod Metropolii, a ona Wiecie państwo, to nieduże miasto, z Metropolii w kierunku na Inną Metropolię i dla porządku podała nazwę z wypisaną na twarzy oczywistością, że przecież nie możemy wiedzieć, o czym mówi. Zareagowaliśmy z Żoną żywiołowo bardzo sobie chwaląc wymieniony przez nią Sąsiedni Powiat. Pani się zszokowała i nie chciała się od nas oderwać. Mąż też uczestniczył w rozmowie, ale co chwilę musiał iść do dzieci, które czekając na rodziców gdzieś obok tarasu zachowywały się klasycznie. Co chwilę wybuchały po niemiecku jakieś afery i wtedy ojciec nie reagował. Ale musiał iść Idź - słyszał od żony - bo zdaje się, że zaczęli się rzucać kamieniami, ona zaś sama zupełnie nieprzejęta nas nie odstępowała. Za jakąś chwilę mąż znowu poszedł do dzieci, tym razem sam z siebie, bo usłyszał trzask czegoś łamanego, a żona widząc jego inicjatywę nadal spokojnie przy nas stała. Opisaliśmy im, gdzie przez 18 lat mieszkaliśmy i skąd oraz dlaczego znamy Sąsiedni Powiat.
- Bo tam są Lidl i Kaufland, których nie było i nie ma w Powiecie, i robiliśmy zakupy. - wyjaśnialiśmy. - I zawsze albo zaglądaliśmy wtedy do Meksykańskiej, albo do Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły.
Pani doskonale wiedziała, o czym mówimy, bo nie dość, że było to jej rodzinne miasto, to jeszcze co roku tam przyjeżdża z mężem i z dziećmi do swojej rodziny. I poczęstowała nas wiadomościami, a zwłaszcza jedną, która nami wstrząsnęła. Otóż Meksykanin rok temu został mocno pobity przez jakiegoś Ukraińca, na tyle, że spory okres spędził w szpitalu. Całe miasto było oburzone i stanęło za nim murem. Otrzymywał od mieszkańców wiele wyrazów wsparcia i sympatii, i nawet dzieci w szkołach szykowały różne laurki i je mu wysyłały. Taka to społeczność. Ale teraz, zdaje się, ma się dobrze, a Meksykańska przez ten cały czas działała.
Obgadaliśmy też fakt, że Q-Wnuk i Ofelia urodzili się w Emden i jak to wpłynęło przede wszystkim na Q-Wnuka. Jego aparat mowy zdołał sobie wyrobić idealne "r" niemieckie, które już mu zostało chyba na zawsze. Zademonstrował je wymawiając polskie zdanie wymyślone przeze mnie z dużą zawartością "r" ku uciesze Polaków- Niemców.
- Dzieci mówią po niemiecku, bo tak im łatwiej. - wyjaśniała pani. - Z lenistwa. - Ale ostatnio córka stwierdziła, że ona teraz będzie się starać mówić wyłącznie po polsku.
Rozstawaliśmy się z sympatią, a pani z ciągłym zdziwieniem, że gdzieś tutaj mogła spotkać ludzi i porozmawiać o jej rodzinnym mieście nie na zasadzie turystycznej, tylko ze znajomością codziennych sytuacji i smaczków.
Z Panoramicznej zeszliśmy na tor saneczkowy. Najpierw Q-Wnuk gonił mnie i Ofelię, i nie dogonił, a potem ja nie dogoniłem ich. Było więc o czym dyskutować. A ponieważ mieliśmy ze sobą dwieście zł w piątkach i dwójkach, to nigdzie nie musieliśmy żebrać o te monety, żeby zagrać w air hockey'a. Rozwaliłem Q-Wnuka dwa razy niczym Iga Anisimovą. Raz 6:2, a raz 7:3. Dziewczyny grały między sobą dwa razy, i dwa razy padł remis.
- Ale dziadek, zagraj z babcią! - Q-Wnuk zaczął jękolić.
- Zagrałbym, ale babcia zaraz się obraża, że walę za mocno i że gadam głupoty.
- Mogę z tobą zagrać, jeśli nie będziesz w ogóle mówił i to za każdym uderzeniem "Zabiję!"
Obiecałem. Wygrałem 7:3, ale Żona grała nieźle, no i się nie obraziła.
Mieliśmy wracać do domu, ale nagle dzieci stały się głodne. Plan był taki, że dopiero za dwie godziny mieliśmy iść do Lokalu z Pilsnerem.
- A możemy tam pójść od razu? - zaczęły marudzić.
Dość szybko ustąpiliśmy.
To już drugi raz w naszym przypadku, a ostatnio u Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, kiedy spotykamy się z faktem, że coś przestało w tym lokalu grać. Być może z faktu, że albo całkowicie, albo w sporej części zmieniła się obsługa kelnerska i w kuchni najprawdopodobniej też. Panie kelnerki i panowie kelnerzy wykazują swoją postawą, mową ciała, a zdarzało się, że też i mową, lekkie, irytujące i nieprzyjemne zniecierpliwienie. Wcześniej takiego wrażenia nie mieliśmy ani razu. Zawsze byliśmy traktowani jak stali goście, jak mieszkańcy Uzdrowiska, którzy przychodzą nawet poza sezonem, w słoty i mróz. A zupełnie to się nie zmieniło w Lokalu Bez Pilsnera, który w tym przypadku jest wzorcowy, ani w Lokalu z Pilsnerem II.
A już szczytem nie wiem czego, była pierwsza rozmowa z panią. Dla dzieci postanowiliśmy zamówić lemoniadę.
- A to będzie pół litra? - dopytała Żona.
- Tak, ale my jej nie rozlewamy. - pani dobrze wyczuła intencję pytania i zawartą w niej sugestię, że lemoniada będzie dla dwójki.
- Proszę pani, a macie słomki? - zapytałem.
- Proszę pana, my lemoniady nie rozlewamy...
- Rozumiem, ale czy macie państwo słomki?
- Proszę pana, my jej nie rozlewamy.
Postanowiłem pytanie sformułować inaczej.
- Proszę pani, czy do lemoniady podajecie słomkę?
- Tak.
- To poproszę dwie.
- Dobrze. - pani odpowiedziała tonem nieco urażonym widocznie mając do mnie pretensję, że odpowiadała na pytanie przeze mnie niezadane.
Ostatnio to zjawisko odpowiadania na niezadane pytania się pogłębia i staje się jakąś dziwną plagą.
Reszta poszła już jednak bez zgrzytów i potrawy wszystkim smakowały.
- Ale wino powinna nalewać przy stoliku, a nie na zapleczu. - Żona miała rację. - Oj, coś czuję, że przestaniemy tutaj przychodzić... - dodała.
Przy płaceniu było małe zamieszanie. Po pierwsze wzięliśmy za mało bilonu, bo plan był inny, a targanie ciężkiej kupy żelastwa nikomu się nie uśmiechało i chcieliśmy ten trud rozdzielić na raty. Po drugie ja swojej karty nie wziąłem, bo po co, skoro nie było na koncie środków (po 52. latach pracy!). Po trzecie wreszcie, Żona stwierdziła, że ona też nie ma karty, bo zmieniła akurat na spacer torbę na lżejszą A poza tym mieliśmy najpierw wrócić do domu, z czym miała rację. Zamówiłem więc u pani, przy bufecie, dla dzieci drugą lemoniadę Z dwiema słomkami!, wyjaśniając jej jednocześnie, że muszę pójść do domu po kartę i że będę za 14 minut. Byłem z powrotem za minutę. Jakieś 20 m od lokalu zatrzymał mnie telefon Żony.
- Gdzie jesteś? - zapytała jak dla mnie irytująco głupio.
- A gdzie mogę być?! - Przed lokalem.
- To wracaj, mam kartę.
Pani już jednak, chyba złośliwie szybko, lemoniadę zrobiła. Robaczkom to nie przeszkadzało, zwłaszcza że były dwie słomki.
Gdy wróciliśmy do domu, pisałem, ale ponieważ ciągle czułem się nieswój i zmęczony, musiałem się na pół godziny położyć. Gdy wstałem, czułem się już tylko nieswój. W żołądku się kotłowało. Ponownie siłą woli zabrałem się za pisanie. Ale już na wieczorny spacer z Pieskiem nie poszedłem. Q-Wnuk był zawiedziony, bo myślał, że w trakcie trochę pokopiemy sobie piłkę. Ale nie marudził. Dorośleje.
Przed snem Żona zaordynowała mi najpierw wywar z mięty, a potem kolejną porcję węgla. Na górze zniknąłem dopiero po 21.00. Było ciężko.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.01.
I cytat tygodnia:
Prawdziwą miarą naszego bogactwa jest to, ile bylibyśmy warci, gdybyśmy stracili wszystkie swoje pieniądze. - Benjamin Jowett (dziewiętnastowieczny angielski pisarz i uczony, teolog, duchowny anglikański)