poniedziałek, 21 lipca 2025

21.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 230 dni.
 
WTOREK (15.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.50.
 
Wstawało się ciężko, skoro alarm nastawiłem wczoraj na 06.30. 
Wszystko więc było porannie opóźnione, ale nie narzekałem, zwłaszcza że organizm dał pospać i nie było nocnych afer. Ale jednak upomniał się o swoje, gdy ledwo wstałem i wprawiłem go w ruch w całości, a przy okazji w pewnych szczegółach skutkujących... Potem się jednak uspokoił na tyle, że mogłem rozpocząć cyzelowanie. 
Robaczki przyszły dość wcześnie, to znaczy normalnie, ale przez to moje opóźnienie wydawało się inaczej. Chętnie uczestniczyły we wszystkich procesach przygotowania Blogowych 
(Wyjątek
To wrzątek!
i uczestniczyły w mądrzejszych i głupszych dyskusjach. I oczywiście zaliczyły balkon. Musiało też się stać zadość tradycji i po przeczytaniu imion z Kalendarza Świąt i wybraniu dla siebie wzajemnie się przedstawialiśmy. Dzisiaj czytał je Q-Wnuk, który z racji wieku nie ma żadnych oporów, nawet przy tak dziwnych, wymyślnych czy nietypowych, jak Cyriak, Lubomysł, Niecisław czy Pompiliusz (to tylko z dzisiejszego dnia). Te jednak Ofelię jeszcze trochę paraliżują, ale przymuszona, czyta. Przymuszenie jest proste i tylko jeden sposób skutkuje. Zresztą odnosi się on do różnych pozostałych sytuacji. Wczoraj rano nie chciała czytać.
- Czytaj, teraz twoja kolej, bo wczoraj czytał Q-Wnuk! - A jutro będzie znowu on, na zmianę.  
To "na zmianę" jest święte, nawet u Ofelii. Od razu u źródła gasi zarzewie pożaru.
W imionach u Ofelii widzę postępy. Bo do tej pory wybierała imiona typu Anna, Ola, Sara, Julia, itp., a dzisiaj wybrała Roksanę. No, proszę. Odrzuciła figurującą dzisiaj Annę, ale już na Cyriakę nie było jej stać. Q-Wnuk wybrał Niecisława, ja Pompiliusza i się sobie nawzajem przedstawialiśmy przy wzajemnych chichach.
- Pompiliusz jestem, bardzo mi miło... - ściskałem dłoń a to Q-Wnuka, a to Ofelii.
- Niecisław jestem... - słyszałem. - A ja Roksana...
Gdy zaś rodzeństwo przedstawia się sobie, jest najwięcej chichów. Żona wczoraj rano się oburzyła, że robimy to bez niej. Dzisiaj znowu zapomniałem, żeby z tym teatrem zejść na dół. Będę milczał, żeby szydło nie wylazło z worka. Taki ładny dzień i tak ładnie się rozpoczął... Może jutro się uda?...
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. W planach były dwie rzeczy - lody na Rynku i zakupy. Kwestią sporną w czasie jazdy była kolejność. Babcia chciała zrobić najpierw zakupy Bo potem będziemy mieli to z głowy i będziemy mogli się relaksować. Ja optowałem najpierw za lodami tłumacząc wszystkim obrazowo, co może stać się z poszczególnymi zakupami, gdy je zostawimy w takim upale na dłuższy czas w bagażniku. I tak: masło zjełczeje, z jajek zrobią się zbuki, mleko skwaśnieje, mielone się zasmrodzi, a puszki z tuńczykiem nabrzmią dramatycznie grożąc rozsadzeniem. Z listy tylko makaron bio miał szansę na przetrwanie. Dzieci zaś natychmiast chciały lody i inne argumenty nie były potrzebne.
Ofelia przezornie wzięła gałkę mango z zastrzeżeniem, że gdy zje i będzie chciała jeszcze, to sobie domówi. Pani, tak samo młoda, ale inna niż ta przygotowująca się na Halloween, nakładała podobnie, czyli od serca. Ofelia więc de facto dostała dwie gałki takich ze Stylowej. My zaś we troje zamówiliśmy po dwie, czyli otrzymaliśmy po cztery. Wszyscy to docenili, zwłaszcza dzieci. I gdy uporaliśmy się z takimi porcjami, Żona wszystkich zaskoczyła pytając Robaczków Może chcecie jeszcze po "gałce?". Głupich pytała, czy co? Chcieli, każde mango. System nakładania się nie zmienił. Czy dzieci mogły narzekać? Nie. Nawet przez chwilę im to do głowy nie przyszło.
 
Zakupy specjalnie skoncentrowaliśmy w Carrefour, żeby upałem i innymi sklepami się nie wykończyć. 
Po powrocie nad Uzdrowisko nadciągnęła zbawcza burza. Przyjemnie się ochłodziło i orzeźwiło.
Po II Posiłku rozegraliśmy finał statków. Wygrałem z Q-Wnukiem zajmując w turnieju pierwsze miejsce, a Babcia zdobyła trzecie wygrywając z Ofelią. Po czym cała trójka zajęła się sobą (jakieś wyścigi w komputerze; podziwiałem Żonę, że bierze w tym udział i co chwilę dobiegało mnie "Brawo, babcia!" szczerze wykrzykiwane przez któreś z Robaczków), a ja zabrałem się za bardziej użyteczną pracę. Podlałem pomidory resztką gnoju z pokrzyw. Wiedziałem, że będę śmierdział niemożebnie, ale w perspektywie miałem prysznic.
 
I w takim moim stanie poszedłem z pozostałą czwórką na spacer do Uzdrowiska Wsi. Wszyscy wiedzieli, że w trakcie na pewno złapie nas deszcz, bo się mocno zachmurzyło i zaczęło wiać. Deszcz nas złapał, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadzało i nikt słowem nie zamarudził. Nawet Pieskek, a już na pewno nie Q-Wnuk, który wziął piłkę i mógł po drodze sobie ze mną pokopać.
Wracając ustaliliśmy,  że po powrocie od razu bierzemy prysznic. W tym momencie, ale i od samego rana, judziłem dzieci, że je wykąpię licząc na natychmiastowy protest. W żadnym momencie się nie  zawiodłem. 
- Ale, dziadek, ja w domu kąpię się sam. - informował Q-Wnuk.
- Na pewno? - "nie dowierzałem".
- Tak.
- Ja też się kąpię sama! - musiała uprzedzić Ofelia.
- To niemożliwe! - "nie wierzyłem".
- Już od dawna!...
- Nie ma mowy! -  Q-Wnuk wykąpie się sam, a ja ciebie.  - podważałem jej wiarygodność.
- Nieee! 
- Umyję kolana, bo zawsze masz czarne i dupsko!
- Nieee! - Ja sama!
I pomyśleć, że jeszcze rok temu nie miały nic przeciwko temu,  a nawet chętnie na to pozwalały czekając na różne wygłupy w trakcie namydlania, szorowania, spłukiwania i wycierania. Skończyło się bezpowrotnie.
Dzieci się zgodziły, abym prysznic wziął pierwszy. Po czym przyszły na górę z piżamami i z ręcznikami.
- A mogę ja pierwsza? - Ofelia zapytała brata.
- Nie, ja pierwszy!
- Ale dlaczego?! - Zawsze w domu ty jesteś pierwszy!...
- Bo ja to robię szybko...
Ten argument spowodował, że natychmiast ją przytkało, dalej nie próbowała i nawet nie przewróciła oczami.
- Dziadek, a możemy zostać sami? 
To się porobiło...
Wytłumaczyłem im więc, przy jakiej nastawie jest gorąca woda i żeby uważali, jak mają się namoczyć, zamknąć kran, namydlić się i spłukać. Protestów nie było.
- To ja będę siedział obok, w sypialni i gdyby coś się działo, to wołajcie. - A swoje drzwi przymknijcie. Taka doza intymności im wystarczyła. Na razie. 
Po wszystkim dzień w zasadzie się skończył. Bardzo szybko uciekłem na górę, żeby jeszcze trochę poczytać. A cała trójka znowu w coś grała na komputerze. Podziwiałem Babcię. 
 
Wieczorem Syn przysłał smsa:
- Mamy studenta w domu.
Z drugiego, z zrzutu z ekranu, wynikało, że Wnuk-I rozpocznie studia na Metropolialnej Politechnice, na kierunku Biomechanika inżynierska. Ki diabeł?!... Od razu sobie poczytałem. Bardzo ciekawe. Studia I stopnia, 7 semestrów. Przekazałem gratulacje na ręce Syna i Wnuka-I. Obaj zareagowali podobnie, bo napisali, że w programie jest chemia. Przypomnę, Wnuk-I w ogólniaku ledwo ją zaliczył i to za pomocą poprawki.
- Hmmm... - ponownie napisałem do Wnuka-I. - Siedem semestrów! Nie w kij dmuchał! A z chemii trzeba będzie się deczko podciągnąć :) 
 
ŚRODA (16.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.10.
 
Od 05.30 wierciłem się w łóżku, by o 05.45 wyłączyć alarm nastawiony na 06.00, i żeby wstać o  06.10. Paranoja.
Jeszcze przed Blogowymi wysłałem do Pasierbicy trzy sążniste smsy w ramach zaległości dwóch poprzednich poranków, kiedy to jadąc do pracy tramwajem i z kawą spodziewała się, że sobie, tradycyjnie, poczyta o Robaczkach, co bardzo lubi. Tedy byłem na bieżąco.
Na górę przyszła sama Ofelia, takie zaspane ciałko.  Uczestniczyła w robieniu Babci kawy i ją zaniosła. 
Za jakiś czas zszedłem na dół z laptopem, żeby móc we czworo wybrać imiona i się poprzedstawiać.
Q-Wnuk, jak się za chwilę miało okazać, wybrał to samo, co ja - Dzierżysław. Babcia, żeby było jeszcze śmiesznej - Dzirżysława (nie ma literówki), a Ofelia - Carmen, a nie Maria, która jest co drugi dzień.
Przed I Posiłkiem zagraliśmy w statki, bo teraz dzieci mają na nie fazę. Do ścisłego finału weszła Ofelia i ja. Było widać, że się nie może doczekać gry z dziadkiem. 
Po I Posiłku wysprzątałem górę i żeby żona miała spokój ze swoją częścią sprzątania, zabrałem Robaczki w sprawach do Uzdrowiska. 
Postępowanie z Robaczkami, gdy jestem z nimi sam, jest niezwykle proste z zerową strefą konfliktów na linii one między sobą (90%), one jako jeden front przeciwko dziadkowi (8%) i każde z nich oddzielnie przeciwko dziadkowi (2%, czyli po jednym procencie na łebka). Bo dzieci doskonale wiedzą z kim, kiedy i na co mogą sobie pozwolić. Po pierwsze nie było rodziców, po drugie Babci, co nie było moim żadnym wkładem w mądrości postępowania z Robaczkami. Ale cała reszta już tak.
Więc przy odbieraniu paczki:
- Q-Wnuk wklepie "odbierz paczkę" i numer telefonu Babci, Ofelia zaś numer kodu i "idę dalej"-        Q-Wnuk wyciągnie paczkę ze skrytki, Ofelia zamknie klapkę i naciśnie "kończymy na dziś". - Q-Wnuk zaniesie paczkę do Inteligentnego Auta, bo ciężka i zapakuje do bagażnika oraz zamknie klapę bagażnika. Żadnego  nawet proteściku. Zwracam uwagę na precyzyjne przewidywanie wszystkich możliwych czynności i ich rozdział oraz na pewne podpuchy. Żadnych niespodzianek.
W Biedronce:
- Oboje pakujecie na zmianę towar do kosza, który prowadzi Q-Wnuk. - Oboje sczytujecie kody i towar odstawiacie przy kasie. - Ofelia przykłada kartę "Moja Biedronka" i słucha głupich komunikatów,      Q-Wnuk płaci kartą. - Oboje wkładacie towar z powrotem do wózka. - Po wyjściu oboje pakujecie towar do torby i oboje odstawiacie wózek.
Zero sprzeczki. Żebym mógł tak kiedyś ze swoimi dziećmi...
W pralni nie mogło być konfliktów, bo tylko wziąłem Robaczki ze sobą, żeby się przedstawiły.
 
Po powrocie rozegraliśmy drugą fazę turnieju w statki. W walce o III miejsce Q-Wnuk pokonał Babcię, a o I miejsce ja Ofelię. Długo prowadziła i była blisko zwycięstwa, ale moje zakończenie było piorunujące, niczym u Igi. W samej końcówce zatopiłem jej czteromasztowca, dwumasztowca i cztery jednomasztowce, a to było najtrudniejsze. Gdy zacząłem swoje niszczycielskie dzieło, Ofelia miała "tylko" do zatopienia mojego dwumasztowca i dwa dwumasztowce. Nie mogła się nadziwić, że tak była bliska zwycięstwa. W ogóle się nie obraziła, jak byłoby to rok temu. Dorośleje, poza tym tak dużo gra, w tym wygrywa i przegrywa, że jej już to nie tyka. Poza tym, wiadomo, z dziadkiem nie ma się szans...
 
Wczesnym popołudniem najpierw przyszedł mail od Profesora Belwederskiego z jego gratulacjami dla Profesora Noblisty, z kopią dla mnie, a potem podziękowania Profesora Noblisty, również z kopią dla mnie. 
Profesorze Noblisto,
Właśnie powziąłem wiadomość, wspaniałą wiadomość, że zostałeś wybrany członkiem rzeczywistym PAN-u. Moje najserdeczniejsze gratulacje! 
Śledziłem trochę Twoją drogę pracy naukowej, pracy przez wiele lat, głównie za granicą ale i w Polsce, i mając w pamięci Twoją obecność na naszym roku ’73 wraz z zaangażowaniem i osiągnięciami – muszę przyznać, że wszystko mi się zgadza. Kto jak nie Ty powinien zostać członkiem rzeczywistym PAN ! Odpowiedź jest oczywista.
Noblisto, serdeczne gratulacje. Bardzo się cieszę, że od wielu lat znam osobiście Osobę, która w środowisku naukowym uzyskała takie wyróżnienie.
Życzę dalszych sukcesów i - do zobaczenia w Uzdrowisku.
Profesor Belwederski 
(zmiany moje, pis. oryg.)
Też byłem dumny. Gdy tylko wyjadą Q-Wnuki, puszczę wiadomość w świat, do naszych.
 
Tuż po 15.00 przyjechali goście na górę. Para, lat pod czterdziestkę, ale nie małżeństwo, i nastolatek, zdaje się, jej syn. Oboje bardzo sympatyczni i niezadający głupich pytań. Może też dlatego, że on wielokrotnie przyjeżdżał do Uzdrowiska, bo ma tutaj rodzinę.
Plan był taki, że zaraz potem we czworo idziemy do Lokalu z Pilsnerem II. W nim jednak rzeczywiście "wszystko było inne" niż w Lokalu z Pilsnerem I. Pani sympatyczna, kontaktowa, pamiętająca nas, uśmiechnięta, cierpliwa, i nalewająca wino przy Żonie. Dzieci czuły się nie dość, że jak ryby w wodzie, to jeszcze u siebie.
- To my pójdziemy do pani i poprosimy, żeby przyjęła nasze zamówienie... - zaskoczyły nas. Co za słownictwo?!...
Faktycznie, tłumów specjalnych nie było, a mimo tego sporo czekaliśmy. Po "interwencji" pani pojawiła się natychmiast. Potrawy i desery były o niebo smaczniejsze niż w lokalu z Pilsnerem I.
- Chyba miałaś rację... - zagadałem do Żony, gdy wychodziliśmy. - Minie sporo, zanim pójdziemy ponownie do Lokalu z Pilsnerem I. 
- Wyczytałam, że tam zmienił się chyba główny kucharz i obsada kelnerska, co by wiele wyjaśniało. 
- Klientów będą mieli nadal wielu, bo ci, którzy przyjdą pierwszy raz, nie będą wiedzieli, jak było przedtem. - zamknąłem dyskusję.
 
Przed domem czekała już na nas w samochodzie ta pani, mieszkanka Uzdrowiska, do której przyjeżdża co roku na wakacje para wnuków - Janek (teraz 13 lat i Faustyna -10). Poznaliśmy się, gdy ledwo wprowadziliśmy się do Uzdrowiska, na stadionie, na Orliku. Chłopaki od razu przypadli sobie do gustu i taka to dziwna znajomość trwa "trzeci" raz, bo dość trudno powiedzieć, że trzeci rok. Gdy przyjeżdża Q-Wnuk, dopytuje się, czy będzie Janek, ten z kolei dopytuje się babci, czy będzie Q-Wnuk. I gdy po roku się spotykają, bez żadnego kontaktu w międzyczasie, od razu przechodzą do rzeczy. Zachowują się, jakby widzieli się wczoraj. Piłka, piłka, piłka i... wygłupy, sytuacyjne oraz słowne, których wcześniej nie było. Lat przybywa i wyciągają ze spotkań coraz więcej.
My się z panią umawiamy i też z nią raz na rok spotykamy się na boisku. Dzisiaj przyjechała po nas, żebyśmy razem pojechali na boisko szkolne, aż za DINO, bo Orlik nieczynny. Panie się zaraz ulotniły robiąc sobie jakąś wycieczkę, a ja zostałem sam z chłopakami. Nawet mnie oszczędzali, ale tylko dlatego, że było dodatkowe boisko do kosza, a Q-Wnuk przezornie taką piłkę ze sobą przywiózł. Więc sporo w niego grali, a kosz ma tę przyjemną cechę, że nie posiada bramek, na których musiałbym stać.
W końcu stanąć musiałem uatrakcyjniając strzelanie i ich pojedynki jeden na jeden. Nie było tak źle. Przetrwałem. Umówiliśmy się na jutro w tym samym miejscu. 
Wieczorem Q-Wnuka naszło w ramach dywersyfikacji wysiłku i koniecznie chciał ze mną grać w warcaby. Wymusił na mnie aż pięć partii. Wszystkie przegrał.
 
Spać poszedłem o 22.00. Późno, jak na mnie. 
 
CZWARTEK (17.07)
No i dzisiaj wstałem o 6.30.
 
Planowo, bez wydziwiania.
Znowu wysłałem do Pasierbicy sążniste smsy, tym razem cztery. Ale po raz pierwszy te same do        Q-Zięcia, bo on stwierdził, że też chce sobie poczytać i bardzo mu się podobają. Porannie więc zeszło sporo czasu. 
Na górę znowu przyszła sama Ofelia i dziarsko zniosła Babci na dół Blogową. Zaraz potem zszedłem i ja, z laptopem, żebyśmy mogli poprzedstawiać się kalendarzowymi imionami. 
Dzieci znowu napadła chęć grania w statki, więc jeszcze przed I Posiłkiem rozegraliśmy pierwszą turę.
Ja wygrałem z Żoną, Ofelia z bratem. Q-Wnuk był tym faktem autentycznie załamany i nieszczęśliwy (dawno go takim nie widzieliśmy po przegraniu) i oczekiwał powtórki meczu. Wszystko przez to, że on zgodził się siostrze w którymś momencie na cofnięcie jednego ruchu, a później ona jemu nie. Oczywiście Ofelia miała na ten temat inne zdanie i tłumaczyła po swojemu, ale nie wiemy czy zgodnie z prawdą, czy nie, bo wiemy, że potrafi zachachmęcić.
Stąd Q-Wnuk nie chciał się ruszać z domu i w sprawach pojechałem do Uzdrowiska sam z Ofelią. To była ewidentnie woda na jej młyn, bo bez brata, który dominuje i we wszystko się wpycha, stała się ważna, a nawet ważniejsza. Wszystkiemu podołała, a w niektórych przypadkach musiałem odwracać głowę, żeby nie spostrzegła, że się duszę ze śmiechu. Jak na przykład przy kupowaniu Socjalnej. Wręczyłem jej skrzynkę z pustymi butelkami.
- Ty weź jedną, ja dwie i idziemy po schodkach do sklepiku.
Bez cienia szemrania wzięła i szło takie patykowate i małe przede mną, pełne niezwykłej energii, targając olbrzymią skrzynkę. 
Za wodę zapłaciła kartą, oczywiście sama. 
Bankomat, żeby wybrać gotówkę do pralni, obsłużyła też sama i sama w pralni płaciła gotówką. I wreszcie sama tankowała Inteligentne Auto otwierając wlew paliwa, zdejmując z dystrybutora pistolet, wlewając paliwo i odwieszając pistolet. To już było wyzwanie. Chyba robiła to pierwszy raz w życiu i nie pękała.
 
Po I Posiłku rozegraliśmy finały w statki. Q-Wnuk znowu był nieszczęśliwy. Przegrał z Babcią i nie mógł przejść do porządku dziennego nad wynikiem mojej potyczki z Ofelią.
- No nie! - Nie dość, że przegrałem, to ona jeszcze wygrała z dziadkiem! - wylewał frustrację. - Koniec świata! - jękolił.
Ale ten "koniec świata" trochę go rozbawiał. 
Pocieszenie, i to grube, miało nadejść niedługo. Rozegraliśmy partię warcabów. Grałem na kiepskim już samopoczuciu i sporo nieprzytomny. W którymś momencie tak podstawiłem debilnie pionka, że straciłem trzy, a on przy okazji zyskał damkę. Z tego już nie mogłem się podnieść. Q-Wnuk wygrał i dostał 5 dych.
- To może zapisz ten fakt na kartce do wszystkich waszych historii, które chcecie opowiedzieć rodzicom?... 
- Dziadek, nie muszę! - Ja to będę pamiętał zawsze!
 
Na boisko mieliśmy planowo iść na 17.00. Tak się wczoraj umówiliśmy z babcią Janka i z nim samym. 
A było sporo po 14.00, gdy Q-Wnuk zabrał się za sporządzanie szerokiego planu działań, które zamierzał jeszcze przed boiskiem zrealizować. Był w nim ping pong i... kebab.
Samo dojście do OSiR-u zajęło nam sporo czasu, więc na miejscu musiałem mu tłumaczyć, że na ping ponga mamy tylko 25 minut, jeśli ma być kebab (dojście 15 minut), jedzenie, powrót do domu, przygotowanie się do boiska i stawienie się na nim punktualnie. 
Rozegraliśmy dwusetowy turniej. Pierwszego seta wygrałem dość łatwo, drugiego na przewagi i ogólnie mecz 2:0. Byłem dumny, że wygrałem z mistrzem, bo taka gratka będzie mnie teraz spotykać coraz rzadziej, jeśli w ogóle. Zażądał rewanżu.
- Proszę bardzo, ale czy w tej sytuacji chcesz zrezygnować z kebabu czy z boiska?... 
Nie chciał z niczego. To pozostałe 5 minut pograł z siostrą, która dosyć ułomnie się uczy, a jej brat wykazuje mnóstwo cierpliwości i podchodzi do jej "zagrań" z dużym humorem. Babcia, ze względu na wnuka, a jakże, była zachwycona, że mimo tak krótkiego czasu, udało się być na ping pongu.
 
Kebab działa od 9. lipca, bodajże. Ulotki obwieszczały o otwarciu i o Pepsi gratis tego dnia. Dla nas wprost bomba! Został otwarty na tyłach pijalni, w miejscu dość mało ruchliwym, tam, gdzie ja, gdybym wygrał w lotto przynajmniej z 10 baniek, otwierałbym zróżnicowane centrum kulinarne. 
Pomijając jadłospis, w pewien sposób prosty i czytelny, lokal uwiarygadniał się tym, że obsługiwał mocno ciemny facet, o urodzie nawet może nie tureckiej, bardziej hinduskiej czy pakistańskiej, mówiący "fajnie" po polsku. Ale dogadywaliśmy się bez problemu. Za jedyne 57 zł mieliśmy posiłek dla  wszystkich. Płaciłem żelastwem.
Po 10 minutach czekania otrzymaliśmy zestaw i od razu każdy rzucił się na swoją porcję już w drodze do domu. Wszyscy chwalili. Q-Wnuk, bo od jakiegoś czasu chadza z ojcem na kebaba, nawet Babcia i nawet Ofelia, która do tej pory z kebabem nie chciała mieć nic wspólnego.
- Gdy przyjedziemy w sierpniu, to przyjdziemy tu jeszcze raz... - bardziej stwierdziła, niż  zapytała.
- Ale ty przecież nie lubiłaś?!... - przypomniała jej Babcia. 
- Ale teraz lubię, jest smaczny.
Mnie też smakowało, ale za parę godzin miałem odpokutować. 
 
Na boisko jechaliśmy we czworo.
- Ja też chcę zobaczyć... - twierdziła Żona mimo siąpiącego deszczu i mimo delikatnego mojego wybijania jej z głowy. 
Przy wyjściu Q-Wnuk upierał się, że wcale nie pada Ja nic nie czuję! w opozycji do moich twierdzeń, że pada i że czarno to boisko widzę. Ledwo przyjechaliśmy, a zaraz po nas Janek z Babcią i z siostrą, rozpadało się na dobre, a potem padanie przeszło w rzęsistość. Chłopakom to nie przeszkadzało. Pod sporą wiatą, pod którą siedzieliśmy, podawali sobie piłkę, ale to byłoby za nudne, więc za chwilę zaczęli strzelać tak, ażeby piłka wypadała na zewnątrz i żeby przeciwnik musiał po nią w tym deszczu lecieć. Przy czym jeden drugiemu cały czas zarzucał Zrobiłeś to specjalnie! lub innym tekstem, co zupełnie nie przeszkadzało, aby ten styl gry kontynuować. Obaj byli bardzo szybko mokrzy i w takim stanie wyszli na boisko, gdy faktycznie przestało padać.
Mój los był więc przesądzony. Musiałem stanąć na bramce.
- A dziadek, będę mogła się tobie plątać po nogami?...
Doskonale pamiętała wszystkie mecze rozgrywane w Wakacyjnej Wsi. Więc graliśmy w różnych składach, a ona grała w parze albo ze mną, albo z Jankiem, albo z bratem plącząc się pod nogami każdemu z nas. I rzeczywiście robiła to skutecznie, a grając ze mną w parze strzeliła dwa gole i wygraliśmy. Janek stojący na bramce przy pierwszym strzale zasymulował wolną paradę bramkarską tak, żeby nie zdążyć piłki złapać, co nie omieszkał wyłapać Q-Wnuk.
- Ale tak nie rób następnym razem... - ostrzegł bez irytacji kolegę.
 
Potem chłopakom kazałem pograć w kosza, a sam pod wiatą mogłem się włączyć do rozmowy Żony z panią, która w Uzdrowisku mieszka już 39 lat. Dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych rzeczy, sporo nieciekawych.
A dzieci same skonstruowały kolejne zawody. Chłopaki dały Ofelii jankowe rękawice bramkarskie i ustawiły ją na bramce.
- Ale oszczędzajcie ją! - zareagowałem widząc co się święci.
- My strzelamy tylko lewą nogą. - uspokoił mnie Q-Wnuk. 
Znowu miałem ubaw widząc stojącego takiego patyczaka pośrodku olbrzymiej bramki. 
Miały być dwie godziny, były dwie i pół, a i tak Robaczki protestowały, zwłaszcza... Ofelia.
- Mhm, dlaczego?!... - gdy dałem sygnał do zbierania się. - Ja bym jeszcze chciała zostać.
- A dlaczego? - dopytywałem czując pismo nosem. 
(Dawniejsze "czuć piżmo nosem", gdzie "piżmo" oznaczało ostrzeżenie lub zapowiedź czegoś. Z czasem, "piżmo" zostało błędnie zamienione na "pismo", prawdopodobnie z powodu podobieństwa brzmieniowego). 
- Bo rok temu poznałam Faustynę, ale nie za bardzo, a teraz Janka całkiem dobrze.
No proszę.
Nie dość, że facet starszy o dwa lata
Od bliskiego jednak jej sercu brata,
To jeszcze umyślnie ją emablował
I jej uczuciem świadomie żonglował...  
 
Wieczorne obrządki wykonywałem na ostatnich oparach sił i przy nie najlepszym samopoczuciu.
Na górze padłem. 

PIĄTEK (18.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Znowu bez wygibusów.
Rano wysłałem dwa sążniste smsy do Krajowego Grona Szyderców. Ostatnie w tej turze.
Na górę przyszła duża Ofelia, bo Robaczki na dole co prawda już nie spały, ale sobie czytały. Za jakiś czas przyszedł jednak Q-Wnuk, bo pamiętał o wczorajszym wieczornym meczu (ćwierćfinał pań na Mistrzostwach Europy) i chciał obejrzeć skrót.
Mieliśmy dzisiaj wyjechać do Metropolii jak najwcześniej. Cała czwórka była w tym względzie zgodna. Więc na tę okoliczność Q-Wnuk jeszcze przed I Posiłkiem chciał grać w statki, a Ofelia koniecznie musiała poprawić dwie bransoletki przez siebie zrobione, bo były za ciasne. To zaproponowałem im jeszcze wyjście na ping ponga i na boisko, a one dodały ze śmiechem jeszcze Stylową i Lokal z Pilsnerem II.
- I wtedy oczywiście wyjedziemy wcześnie... - podsumowałem.
 
W trakcie przygotowań do wyjazdu powstała jednak pewna wolna luka czasowa. To z Q-Wnukiem rozegrałem dwie partie warcabów.
- Gramy ciągle o 5 dych. - Jeśli wygrasz, je dostaniesz. - Również za trzecim razem. - Ale  już przy kolejnych twoich zwycięstwach będą to 2 dychy, bo będzie to oznaczało, że, po pierwsze,  grasz już dobrze, a po drugie, że dziadek może za chwilę pójść z torbami. 
Pod koniec pierwszej partii naprawdę zwątpiłem nawet w remis i w myślach żegnałem się z kolejną pięćdziesiątką. Facet był tak skupiony, że żarty się skończyły. Jakimś cudem pod koniec gry Q-Wnuk popełnił błąd, który bezwzględnie wykorzystałem i uratowałem skórę.
Już wczoraj widząc to wszystko Ofelia zadała mi pytanie. W swoim stylu - cicho i nieśmiało.
- A dziadeeek, będę też mogła z tobą grać na pieniądze?...
- Oczywiście, tylko musisz się nauczyć warcabów i szachów.
- Mhm... - kiwnęła głową na zgodę.
 
Wyjechaliśmy o 11.23. Podróż przebiegła bez problemów. Na początku dzieci śpiewały wielokrotnie razem z Electric Light Orchestra Ticket to the moon, a potem... Bogusława Meca i jego piosenkę Mały biały pies. Pęknąć można było ze śmiechu, ale trzeba było zachować powagę, jeśli chciało się dalej posłuchać tych głosików z tyłu. W końcu Ofelia padła i obudziła się dopiero w Metropolii, a Q-Wnuk, jak nie on, oddał się rozmyślaniom. Dopiero pod koniec podróży zagrał z Babcią w statki. Rozniósł ją w drobny pył.
- A bo nie mogłam się skoncentrować... - Wzrok ciągle mi leciał na drogę i na to, co się na niej działo.
Z Pasierbicą spotkaliśmy się niedaleko jej pracy, na parkingu, na którym można było zaparkować za darmo przez 20 minut. To zupełnie wystarczyło na powitania i pożegnania, i na przepakowanie się łącznie  z fotelikami. 
Od razu ruszyliśmy w drogę powrotną. Jazda była całkiem znośna, mimo przecież piątku i rozpoczynających się korków. Cała akcja zabrała nam niecałe 4 godziny. Piesek wytrzymał bez problemów, ale i tak przed wyjazdem drugi zestaw kluczy do domu daliśmy Sąsiadowi z Lewej. Tak na wszelki wypadek.
 
W domu czekała nas przerażająca cisza. I zaraz po skromnym II Posiłku dopadła nas schyłkowość.
Markowaliśmy jeszcze jakieś czynności, żeby się nazywało, jeszcze poszliśmy z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi, ale  to było wszystko, na co nas było stać po tygodniu przebywania z Q-Wnukami. 
Wcześnie poszliśmy na górę i wcześnie usnęliśmy. 
Nawet w głowach nie zaświtała nam myśl dzika
Żeby patrzeć na nasz telewizor spod byka! 
 
SOBOTA (19.07)
No i  dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Mocno nieprzytomny, bo ciągle nie mogłem dojść do siebie. 
Stan ten trwa od tygodnia, a do tego doszły nieprzyjemne zawroty głowy. Stąd w nocy się budziłem.
Do mnie dołączyła Berta, która też  miała żołądkowe dolegliwości, więc Żona podając nam kilka razy różne medykamenta użyła niczym pies w studni, nomen omen. I zabroniła mi rano pić Blogowe, tylko ciepłą wodę ze szczyptą soli. To zupełnie nie zmniejszyło mojej nieprzytomności i w takim stanie trwałem przed laptopem obejrzawszy skróty meczów pierwszej kolejki ekstraklasy i I ligi właśnie rozpoczętego nowego sezonu. I usiłowałem pisać, ale szło jak po grudzie.
Parę minut po ósmej zaskoczył mnie "wewnętrzny" dzwonek do drzwi. Wyjeżdżali goście z góry.
- A bo chcemy mieć spokojną podróż, być stosunkowo wcześnie w domu i pobyć w nim dzisiaj i jutro, bo w poniedziałek do pracy... - tłumaczyli śmiejąc się. 
 
Gdy Żona wstała trochę po 09.00 (nie dziwota), praktycznie od razu się wymieniliśmy. Dostałem tylko kubek bulionu i polazłem na górę. Spałem twardym snem od 09.30 do 12.30. Bite trzy godziny! Dość powiedzieć, że obudził mnie alarm. Ale trzeba przyznać, że i tak w takim stanie organizmu zegar biologiczny funkcjonował dobrze. Bo może minutę przed alarmem, może dwie, zacząłem się kręcić i powoli przebijała się myśl "która to może być godzina?..."
Wstałem wypoczęty, wyspany, trochę nieprzytomny i z mniejszymi zawrotami głowy. Powolutku i bardzo ostrożnie zabrałem się za sprzątanie górnego apartamentu. Po każdym etapiku robiłem sobie przerwę. Sprawa była o tyle łatwa, że nie musiałem się zupełnie spieszyć, bo goście napisali, że będą o 21.00. Co prawda później napisali, że będą o 19.00, czym nas zupełnie nie zaskoczyli, raczej rozbawili, ale i tak czasu było dużo, tym bardziej, że powoli rozzuchwalałem się i łapałem pierwotny dość szybki rytm pracy.
 
W trakcie II Posiłku, takiego śmiechu na sali umiejętnie dozowanego przez Żonę (troszkę bulionu i parę skrawków białego mięsa z kurczaka), przyszły smsy i mmsy od Justusa Wspaniałego. A to rzadkość. 
Na zdjęciu ujrzeliśmy, naszym zdaniem, dwa identyczne co do umaszczenia i wielkości kotki. W pierwszej chwili pomyślałem, że Justus Wspaniały robi sobie jaja, wpuszcza nas w maliny i może to zdjęcie zrobił w jakimś lustrzanym odbiciu. Ale niczego takiego nie było. Dwa kotki leżały sobie pyszczkami i łapkami do siebie i wyraźnie było im dobrze na małym legowisku ułożonym na gzymsie zewnętrznego tarasowego kominka. 
- Widzę dwa?... Czy ja zwariowałem?...
-  Nie  Ty... Ale chyba my. Przypałetał się. Chyba rodzeństwo.  
- Też tak wydedukowaliśmy. - Żona: "Matko, to oni już nigdy do nas nie przyjadą!" 
- Chyba że z psami i kotami. Lekarka: i z pierdolcem...
- Z kotami się nie zgadzam! Reszta może być :) 
- Powstaje pytanie: Ciekawe ile jest jeszcze tego rodzeństwa?...
- No wiemy jeszcze o jednym, który jest u sąsiadów, a Lekarka twierdzi że jeszcze słyszała milczenie koło domu.Tego drugiego nazwiemy Pierdolec. (zmiany moje,  pis. oryg., w tym ciekawa w tym kontekście podpowiedź smsowego systemu).
 
W zdecydowanie lepszej kondycji przeszedłem do codzienności. Stać mnie było na jazdę samochodem po odbiór dwóch paczek i na zrobienie drobnych zakupów w Intermarche oraz na wysłanie w świat, do naszych, informacji o tym, że Profesor Noblista został członkiem rzeczywistym PAN-u. I wreszcie odpowiedziałem prawie po tygodniu zwłoki Po Morzach Pływającemu na jego dwa maile. Zwłaszcza na jeden, istotny. Nawiązał on sprytnie do mojego któregoś wpisu, w którym namawiałem na przyjazd do nas Nowych w Pięknej Dolinie oraz Trzeźwo Na Życie Patrzącą  i Konfliktów Unikającego.
Piszesz, że dzwoniłeś do ludzi... My też ludzie :)
W mailu podtrzymaliśmy nasze stałe zaproszenie dla nich, a oni odpisali, że biorą bardzo poważnie pod uwagę możliwość przyjazdu do nas. Ustaliliśmy, że będziemy... ustalać potencjalne terminy.  
  
Goście przyjechali o 19.00. Para lat 40 z nastoletnią córką. Nie za bardzo nasi, ale sympatyczni i kulturalni. Z niczego nie robili problemów.
O 20.30 poszliśmy na górę. Dosyć późnawo, jak na nas. Stać nas było jeszcze na obejrzenie kolejnego odcinka serialu The Bear. Po 10. dniach przerwy.
 
NIEDZIELA (20.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Planowo. 
Od razu pisałem, a za jakiś czas udało mi się przeparkować Inteligentne Auto, aby dla Córci zablokować jedno wolne miejsce na bezpłatnym parkingu. Wczorajsze dwie próby spełzły na niczym.
A dzisiaj ujrzałem piękne jedno wolne miejsce "opuszczone przez Kraków". Może jeszcze wczoraj późnym wieczorem, albo dzisiaj raniutko. Akurat na nie nie stawiałem wcale. Raczej liczyłem na dwa pozostałe, które dzisiaj nadal stały niczym przybetonowane na trzech(!) miejscach parkingowych. Takie bezmyślne żłoby.
Od rana pisałem, bo wiadomo, co za chwilę się stanie i jak będę musiał się gimnastykować z  publikacją.
 
Krajowe Grono Szyderców wyjechało do Pucusia o... 07.20, o czym nas informowało smsami.
- Oczywiście w samochodzie słuchamy "Ticket to the moon" i zaraz będzie "one one one" albo Bogusław Mec. - pisała Pasierbica.
Pękaliśmy ze śmiechu, zwłaszcza z tego Meca. A zwłaszcza z rodziców. Ledwo dzieci wróciły do domu, od razu go sobie zażyczyły. Pasierbica i Q-Zięć się załamali I oddaj tu dzieci do dziadków. Od razu je muzycznie zindoktrynują. 
Z dziećmi rano nie trzeba było walczyć, żeby wstały. Wyjazd do Pucusia je na tyle od jakiegoś czasu elektryzował, że zerwały się na trzy cztery. Za ileś godzin Pasierbica judziła nas zdjęciem tablicy drogowej z napisem "Puck", a potem radosnym selfie całej czwórki, gdy trochę po14.00 dotarli na miejsce. Zazdrość nas zżerała.
 
Goście z dołu wyjechali bardzo szybko, jakoś po 09.00, a to nam było bardzo na rękę. Od razu zabrałem się za sprzątanie, bo do 12.00  musiałem się wyrobić z wieloma rzeczami. Zaraz potem skosiłem trawnik, do wora wpakowałem różne ścięte zielska walające się od wielu dni na tarasie i trochę ogarnąłem ścieżki. A po I Posiłku odgruzowałem się na 45% i zaraz potem uciekłem z domu z książką.
W południe mieli przyjechać oglądacze, a ja takie wizyty źle znoszę i mocno jest prawdopodobne, że mogę w trakcie takiej chlapnąć coś niewłaściwego w reakcji na głupoty, jakie potrafią opowiadać. Żona ma więcej taktu, cierpliwości i jest dyplomatką. Z książką ulokowałem się w Parku Zdrojowym, w cieniu, i sobie przyjemnie czytałem cały czas będąc na telefonicznym nasłuchu, bo z wcześniejszego smsa Córci wynikało, że powinna być na miejscu około 13.00. 
Dodatkową atrakcją w trakcie czekania była korespondencja z Synem, który przesłał mi selfie... z Jasnej Góry z prowokującym, aczkolwiek sympatycznym tekstem.
- Tato. Buziaki i uściski z Jasnej Góry. Bóg CIEBIE też KOCHA i nieważne, że w niego nie wierzysz, On wierzy w Ciebie.
- Dziękuję :) - odpisałem. - I dziękuję za taką miłość. Wolałbym bez niej...
Bardzo długo do siebie pisaliśmy, cały czas kulturalnieW sumie raczej nie do cytowania w całości, bo jednak było to kolejne nasze mielenie. Gdy później pokazałem korespondencję Córci, tylko westchnęła, a Żona zareagowała kiwaniem głową Że też wam się chce.
Czy ja zaczynałem?... 
 
Córcia przyjechała punktualnie. Od razu zrobił się dym ze wszystkim - z dziećmi, z przerzucaniem bagażu, z Rhodesianem (z nim najmniej, bo to duży pies, więc mądry i stateczny) i z przeparkowaniem aut. Pod Tajemniczy Dom Inteligentne Auto "prowadził" Wnuk-V, obok siedziała Wnuczka, więc pisku w czasie jazdy było co niemiara. Córcia z Rhodesianem doszli spokojnie piechotą.
W domu zastaliśmy oglądaczy. Trochę się z nimi udzielałem, ale wolałem zaszyć się w Bawialnym z Córcią i Wnukami. Bo pani od razu nie przypadła mi do gustu. Całe szczęście, że Żona wzięła na klatę całe oprowadzanie i główne gadki. Para z odzysku mieszkająca w Metropolii. On zdaje się w wieku 68.lat, spokojny i z poczuciem humoru, ona ewidentnie młodsza, jakieś 58, znerwicowana, neurotyczna, w irytujący sposób skupiająca na sobie uwagę przez fakt niesłuchania odpowiedzi na zadane przez siebie przed chwilą pytanie i konieczność odpowiadania na nie po raz drugi lub trzeci ze świadomością, że i tak pani tego nie zarejestruje.
- Wykończyła mnie fizycznie... - przekazała mi Żona po ich wyjściu. Nawet tego nie musiała mi mówić. Wystarczyło na nią spojrzeć - taka wyżęta i wypluta.
A gdy pani zaczęła pytać o cieki wodne i żyły, starałem się kulturalnie z powrotem wymiksować do Bawialnego. 
- Bo mam migreny.
- Fatalnie! - pomyślałem. - Może pani tylko raczej tak lubi sobie pojeździć i pooglądać i nie będzie ostatecznie naszym kontrahentem?...
Żona po wszystkim całkowicie się ze mną zgodziła sama z siebie wywodząc taką nadzieję. 
Kropkę nad "i" pani postawiła już na zewnątrz, przy bramie, przy żegnaniu się, nomen omen (to coś z mojego stanu). Bo oczywiście Fafik darł ryja.
- A to nie państwa pies tak szczeka?... - zaszczebiotała sympatycznie. 
Noż, kurwa! Czy to był pies szczekający na naszej posesji, czy miał kolor Berty (Fafik jest bielutki) i  czy wreszcie pani nie wyszła przed chwilą z Tajemniczego Domu, w którym był Piesek i którego musiała widzieć, bo tej masy nie da się nie zauważyć. 
Na dodatek obrażała Bertę, która jest przecież mądrym Pieskiem, a nie takim debilem, jak Fafik.
- To musimy się zastanowić i do  zobaczenia. - na koniec się zachowała.
- Oby nie! - pomyślałem. 
 
Gdy oglądacze poszli, wszyscy jak jeden mąż, dosłownie na trzy cztery, prysnęli z domu. Musieliśmy się wyrwać z tej pozostawionej aury. Najpierw Córcia zaprosiła nas do Stylowej, a potem zrobiliśmy spory spacer. I jeszcze zdążyliśmy zjeść II Posiłek/obiad przed przyjazdem gości.
Z Żoną się mocno zdziwiliśmy, gdy o 18.00, wyszedłszy po gongu, zobaczyliśmy w progach posesji młodą parę (25 lat) bez samochodu. Okazało się, że przyjechali pociągiem ze Stolicy z przesiadką w City, skąd jechali autobusem. Śmiali się, gdy widzieli nasze miny. Sympatyczni i kulturalni. 
Na ostatnich oparach poszliśmy jeszcze wszyscy z dwoma pieskami na spacer do Uzdrowiska Wsi, a ja potem dałem radę podlać pomidory. O 20.00 cała góra i dół spała. Ludzie i pieski. Wyraźnie był to wyczerpujący dla wszystkich dzień. 
 
PONIEDZIAŁEK (21.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Planowo.
Bez wody ze szczyptą soli, bez Blogowej, 
W pewnej desperacji pisałem na górze 
W swoim ułomnym, niedyrektorskim "biurze". 
Wczoraj wieczorem przeniosłem laptopa wraz z ładowarką oraz okulary, żeby tam pisać nie budząc domowników. Żona twierdziła, że poranny stukot klawiatury nie będzie jej przeszkadzał. Za bezpośrednie sąsiedztwo miałem Bertę z jej chrapaniem, które na tym wygnaniu nawet dobrze mi robiło. Rhodesian spał na dole, bo do takiego porozumienia pieski doszły już poprzednim razem.
O 07.30 zaczęły mnie dobiegać głosiki z dołu. Teren był otwarty, więc dorośli rzucili się do Blogowych. Córcia, gdy przyjeżdża do nas, zawsze je z przyjemnością pije. 
Fajnie było we troje posiedzieć przy nich na tarasie i, mając oko na słodziaki, wieść naprawdę ciekawe i fajne rozmowy. Jeśli do tego dodać przyjemny chłód słonecznego poranka i ogród...
 
W końcu trzeba było zabrać się za życie. Wybrałem się do Intermarche, żeby uzupełnić zapasy pod kątem śniadania dla dzieci. I gdy Córcia je robiła, miałem sporą wolną chwilę dla siebie, by wrócić na górę i znowu pisać. I gdy w końcu zjadłem swój I Posiłek, mogłem z Córcią i z Wnukami wybrać się na basen. Przy czym "basen" OSIR-u jest, jak pamiętamy, słowem umownym, bo zawiera szereg innych atrakcji. Pisałem o tym w poprzednim roku. Żona mogła zostać w domu, złapać odsapkę i w swoim  rytmie zadbać o różne sprawy.
Myśleliśmy, że w związku z poniedziałkiem będą luzy, a było analogicznie odwrotnie. Tłumy. Ale nic dziwnego, skoro już o 11.00 panował sakramencki upał, a 21. lipca był w pełni wakacyjnym dniem.
Siedzieliśmy bite trzy godziny ku radosze całej czwórki. Dzieci, bo wiadomo, dorośli bo dzieci,  wiadomo, ale i ja miałem swoją dodatkową przyjemność, bo mogłem sobie spokojnie popływać robiąc ileś basenów. Nie wiem, czy nie od tego pływania w poważnym stopniu zelżał mi ból gdzieś na łączeniu kości udowych z miednicą. Czepiła się franca od jakiegoś tygodnia i szczególnie dokuczała boleśnie, gdy siedziałem. Było to nieprzyjemne zwłaszcza w trakcie pisania dość mocno dekoncentrując. Zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu nic, tylko piszę o moich dolegliwościach i bólach niczym stary dziad, ale ostatecznie ciągle nie jest źle. No, a poza tym kiedyś człowiek musi zacząć się sypać.
 
Gdy po 14.00 zaczęliśmy wracać do domu, wszyscy stwierdzili, że są głodni. Baliśmy się, że się okaże, że Żona jeszcze nie.
- Tak się zastanawiałam, kiedy wrócicie, bo ja już zgłodniałam... - z ulgą usłyszeliśmy już w holu.
Więc natychmiast i rączo poszliśmy do Lokalu z Pilsnerem II. Co z tego, że Wnuczka nie ma jeszcze 6. lat, a Wnuk-V ledwo skończył trzy, skoro im to nie przeszkadzało i w każdym momencie pobytu, a zwłaszcza w kontakcie z paniami kelnerkami, czuli się jak ryby w wodzie. Bardziej nawet Wnuk-V.
- Poproszę picie... - wszyscy usłyszeli, gdy pojawiła się pani, aby przyjąć zamówienie.
- Zaraz podam... - pani traktowała go poważnie. Bez żadnych ochów, achów, infantylnych zdrobnień i niuniania oraz ciumciania. 
- A dla mnie pizzę z salami!...  - wyprzedził nas wszystkich. Podziwiałem panią, że nadal zachowała powagę. 
A potem po daniach głównych (dzieci zżarły na spółkę dużą pizzę z salami właśnie oraz kawałek od mamy) przyszedł czas na desery. Ja zrezygnowałem, nadal zachowując ostrożność i rozsądek, chociaż wszystkie desery, bez wyjątku, są w Lokalu z Pilsnerem II pyszne. Wolałem zostawić wolne moce przerobowe dla kuflowego Pilsnera Urquella. Czekaliśmy rzeczywiście dość długo, ale cierpliwie. I znów Wnuk-V przypomniał się tym swoim głosikiem.
- A kiedy będą desery?!... - zareagował, gdy pani przechodziła koło naszego stolika. Nie wiem, czy to coś przyspieszyło, ale desery się pojawiły i były... pyszne. 
 
W domu znowu dostałem czas wolny na pisanie. W jego trakcie rozpętała się niezła burza i nagle zabrakło prądu. Nie było wiadome, czy to chwilowe, czy coś poważniejszego. Więc dół rzucił się do robienia dzieciom czegoś do jedzenia póki było jeszcze szaro, a ja stwierdziłem, że udostępniwszy sobie Internet ze smartfona, natychmiast będę publikował bez dzisiejszego dnia. Takie przekonstruowanie wpisu wymaga jednak pewnego zachodu, więc postanowiłem najpierw się odświeżyć pod prysznicem, a potem kończyć. Prąd jednak za jakieś 15 minut wrócił. To w kuchni zagraliśmy dwa razy w rekiny, a wiadomo, że w tej grze z dziadkiem żartów nie ma (zresztą w żadnej), bo wszystkich pożera. Doskonale wie o tym Wnuczka. Za pierwszym razem wygrała Żona, ale tylko dlatego, że na placu boju zostały jej dwie rybki, których nawet nie zdążyła ruszyć z pozycji startowych, a za drugim ja. Tak się złożyło, że pozostali gracze grali dla mnie.
- Z dziadkiem już grać nie będę... - skomentowała Wnuczka. - Muszę sobie poszukać jakiegoś słabszego przeciwnika. 
To jedna z jej dzisiejszych wypowiedzi, którą udało mi się zapamiętać. A było tego bez liku. Muszę się już pogodzić z faktem, że wszystkiego nie zarejestruję na trwale i że będą to już chwile ulotne. Szkoda. 
Ale jeszcze kilka smaczków dzisiejszych mam.
Żona rano była świadkiem monologu Wnuczki do swojego brata.
- To musimy się rozstać! - Ja się wyprowadzam z domu! - Pa! 
Niewątpliwy wpływ ostatniej sytuacji rodzinnej. 
Żonie zaś relacjonowała jedną z basenowych sytuacji.
- I wiesz,  dostałam wodą centralnie w twarz, zalało mi oczy, nos i usta, ale nie płakałam. 
A gdy na dole krzątaliśmy się (prąd był), aby pójść na górę, podeszła do nas z tekstem. 
- A  wiecie, dlaczego my teraz z bratem tak rozrabiamy?
- Nie wiemy! - Dlaczego?
- Bo musimy zużyć nadmiar energii, żeby potem szybko zasnąć. 
Gdy się żegnałem, musiałem zapytać.
- I co, zużyłaś energię?...
- Tak, zużyłam.
Musiała to być prawda, skoro oboje o 19.30 byli w łóżkach i zapadła cisza. Córcia też musiała zużyć, skoro obok nich padła.
- Tato, zauważyłam, że ostatnio jestem bardzo zmęczona i przeważnie o 20.00 już śpię. W trakcie pobytu na basenie dyskutowaliśmy o tym, że skoro teraz ma taki trudny okres, to trzeba słuchać swojego organizmu.
 
Dalej pisałem, ale profilaktycznie ładowałem laptopa i smartfona. I znowu pojawiła się przerwa w dostawie, chociaż było już dawno po burzy. Tym razem trwała jednak tylko 5 minut.
Nie wiem jakim cudem udało mi się nie doprowadzić do zaległości biorąc pod uwagę nasze z Żoną ostatnie obciążenia. To chyba nazywa się odpowiedzialnością, determinacją i... Pierdolcem.
Po publikacji postanowiłem jeszcze  trochę poczytać, żeby... zużyć energię. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.56.
 
I cytat tygodnia: 
Nie chodzi o to, ile masz, ale o to, jak bardzo cieszysz się z tego, co masz. - Charles Spurgeon (brytyjski kaznodzieja reformowanych baptystów, teolog, autor pieśni religijnych, zwany księciem kaznodziejów;  XIX wiek)

poniedziałek, 14 lipca 2025

14.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 223 dni.
 
WTOREK (08.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Przez Pieska. 
Miał wyraźne problemy z pęcherzem i nad ranem zaczął przychodzić popiskując, żeby go wypuścić na sikanie. Żona schodziła na dół dwukrotnie, ale właśnie o 05.20 zaproponowałem, że wstanę i będę robił, co trzeba - regularnie dawał Pieskowi picie z witaminą C i wypuszczał na ogród. Żona w pierwszej chwili przystała na propozycję, ale i tak zeszła na dół razem ze mną, by już tam pozostać. Tedy wspólnie zaczęliśmy dzień.
W tej sytuacji już o 07.00 byłem po całym porannym rozruchu, po onanie sportowym i mogłem rozpocząć cyzelowanie.
W połowie Żona "wypędziła" mnie z Bertą na spacer do Uzdrowiska Wsi. Wyraźnie chciała wyjść, Berta, nie Żona. W trakcie wielokrotnie kucała roniąc po kropelce, aż w końcu i bardzo szybko nic już  nie wylatywało. Męczyło to ją jednak przez cały czas i starała się dać sobie z problemem radę na swój sposób idąc długo i bez sensu w jakimś kierunku, jakby uciekając przed dręczącą ją dolegliwością.
W domu Żona z powrotem przejęła pałeczkę i starała się Pieskowi pomóc. 
 
Cały czas padało, co w połączeniu z krótką nocą dawało byle jaką aurę. Jedyną rozrywką był I Posiłek, wyjazd po pranie i po cztery paczki oraz informacje od Syna, a potem króciutka rozmowa z Wnukiem-I. Zdał maturę. Synowa obliczyła, że uzyskał 270 pkt (w jaki sposób obliczyła, nie wiem) i że to mu wystarczy spokojnie, aby dostać się do kilku uczelni. Ale na te, szczególnie wypasione, nie ma co liczyć.
- A po co mu wypasione? - myślałem.
Wnuka-I dorwałem na peronie. Tak sprawozdawał. Więc szybciutko z Żoną złożyliśmy mu gratulacje i tyle go widzieli. Durnemu gwar wokół dałby do zrozumienia, co się działo. Z całą paczką gdzieś wyjeżdżali. To taki piękny i niepowtarzalny czas.
Pamiętam, co działo się 57 lat temu. Wyniki z matury były prawie błyskawicznie, bo w zasadzie w czasie rzeczywistym. Zdawało się od razu, albo, rzadko, nie. Wtedy po raz ostatni pojechałem na  wakacje, jak co roku, do rodzinnej wsi Mamy. Po egzaminach na chemię. Upłynęło sporo tygodni, zanim przyszła kartka pocztowa od przyszłego Profesora Belwederskiego. Informował mnie, że i on, i ja dostaliśmy się na I rok studiów. Gratulował. Było to niezwykle surrealistyczne przeżycie. Z jednej strony świat zabity dechami (teraz bym oczywiście na niego patrzył inaczej), a z drugiej świat, który się przede mną otwierał (teraz patrzę na niego inaczej). Tak czy owak, od 1. października moje życie całkowicie się zmieniło. Żałuję tylko, że wówczas nie zadbałem o to, żeby sobie tę kartkę zachować. 
 
W końcu pogoda i ułomna noc mnie zmogły. Musiałem godzinę przespać się w Salonie. A gdy wstałem, ze świeżymi siłami zabrałem się za poszwę. Poszło jak z płatka. Na przyszycie trzech zatrzasków strawiłem tyle samo czasu, co wczoraj na jednym wliczając prace przygotowawcze, rozgryzanie systemu i dwa frycowe. Może i zabrałbym się za drugą, gdyby nie brak... czasu. "Zmuszony" nim zjadłem wczesny I Posiłek i z książką najpierw poszedłem na spacer do Zdroju, a potem z wielką przyjemnością, porządnie ogacony, bo zimno, siadłem w Amfiteatralnej przy Pilsnerze Urquellu.
Żona została w domu "biorąc na klatę" kolejnych oglądaczy. Byłem jej bardzo wdzięczny, bo takie wizyty mocno mnie stresują. Wiem, że w irytacji, gdy słyszę, jakie głupoty potrafią pieprzyć świadomie lub nie, mogę zareagować dość ostro, a to przecież nie byłoby ani dyplomatycznie, ani kulturalnie. Więc z Żoną zawarliśmy taki mądry układ. Ale umowa jest taka, że gdybym z jakichś powodów był potrzebny, to telefon mam na nasłuchu. Poza tym umówiliśmy się, że za godzinę wrócę licząc się z tym, że na oglądaczy jeszcze trafię, ale już nie będę musiał reagować na ich wynurzenia, bo będzie w zasadzie po wszystkim.
Dzisiaj idealnie trafiłem na parę, gdy ta wychodziła z Tajemniczego Domu. Pozostało więc tylko przywitać się, przedstawić i natychmiast pożegnać. Pięknie i komfortowo.
Para z pierwszego wrażenia nie przypadła mi do gustu, ale według Żony zachowywała się ok. 
- Ale jednak było mi trudno ją jednoznacznie rozgryźć... 
Czyli mniej więcej tak samo, jak nas w sytuacjach analogiczno-odwrotnych. Wszyscy się czają. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę przydługiego odcinka serialu The Bear. Przy okazji  Żona zwróciła mi uwagę, że od początku we wpisach robiłem błąd pisząc Bear.
 
Dzisiaj o 22.11 napisał PMP. 
Kiedyś się obawiałem, że jak obetnę liście pomidorów to one po prostu uschną. Okazało się, że jednak nie. Pobudza je to do wydajniejszej pracy i wypuszczania nowych gałęzi na których pojawiają się owoce. Moje pomidory " ostrzygłem" jak owce do gołej skóry, a one za kilka dni wyglądały tak samo .
Zresztą dzieje się tak ze wszystkimi warzywami. Ja im obrywam liście ,a one za chwilę wyglądają jakbym nic przy nich nie robił.
Fascynujące.
Piszesz, że dzwoniłeś do ludzi.....
My też ludzie 😉
No, no... jestem pod wrażeniem znajomości angielskiego 
Pogoda jest również fascynująca... Wieczorem podlewam warzywa, a następnego dnia leje. W niedzielę zamówiłem kolejne elementy systemu nawadniania i.. będzie padało cały tydzień. Cieszę się bardzo z takiej pogody zwłaszcza, że w lesie jest nadal sucho.
No to dobrej 2 drugiej połowy roku.
PMP
PS.
Od kilku dni pomagam Sąsiadowi budować kolejny kawałek farmy dla ślimaków. Ciekawe zajęcie...
Zdjęcia na Messengerze 
(zmiana moja, pis. oryg.)
 
ŚRODA (09.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Piesek dał pospać i nikogo nie zrywał w środku nocy. Ale spał na dole, a to u niego rzadkość nad rzadkości. Widocznie coś mu mówiło, że tak będzie lepiej.
Po kilku tygodniach przerwy rano spróbowałem wrócić do gimnastyki. Od jakiegoś czasu jakaś franca, a raczej dwie, wlazły w mój organizm. Każda na swój sposób była wredna i dokuczliwa.
Jedna w lewą stronę karku, tak od barku, a nawet od lewej łopatki, do podstawy głowy. Ta dawała o sobie znać bólem w zasadzie przez cały czas, czy się siedziało, szło, czy leżało. Nawet delikatny ruch lewej ręki informował, że ciągle tam siedzi, co dawało przy okazji asumpt do ciekawych przemyśleń anatomicznych Ileż to różnych mięśni pracuje przy ruchu ręką, takich, że człowiek by się w ogóle nie domyślał...
Druga ulokowała się w prawym biodrze z umiejętnym "ciągnięciem" bólu aż do prawej pachwiny. Ta franca nigdy się nie odzywała, gdy siedziałem. Na początku zaś potrafiła dokuczać, gdy leżałem i musiałem sobie szukać pozycji, żeby odpuszczała. Za jakiś czas znudziło się jej w tym leżeniu, ale na amen się utrwaliła przy chodzeniu.
- Tato, ale ty jakoś dziwnie chodzisz?!... - zauważył Syn, gdy poszliśmy na krótki spacer w dniu, w którym przyjechał do nas na krótko, aby wymienić Wnuki.
Wtedy ta uwaga, przecież naturalna i spontaniczna, niemożebnie mnie wkurwiła. Nie dlatego, że to powiedział, nie dlatego że mnie bolało, a on mi o bólu "przypomniał", ale dlatego, że to było widać i nie dało się tego ukryć. Przy każdym ruchu natychmiast odzywał się lekki bólek, a to powodowało siłą rzeczy nie pchanie się ruchu w jego naturalny, płynny rytm, tylko wyhamowywanie za każdym krokiem, przez co jego ułomność stawała się widoczna, a wszelkiej ułomności fizycznej u siebie nienawidzę. Pisałem już o tym. Czyżbym zaczął się tak zachowywać, jak te wszystkie stare dziady, które w różnym stopniu powłóczą nogami, że aż się niedobrze robi, a których mam okazję obserwować w nadmiarze, bo Uzdrowisko to przecież uzdrowisko i kurort. Zjeżdżają się tacy, żeby mnie straszyć, gdy, na przykład, w Amfiteatralnej delektuję się Pilsnerem Urquellem, a taki, jeden z drugim, defiluje mi przed oczami.
 
Żona zaordynowała od razu, to znaczy po tygodniu moich mąk, gdy w końcu się przyznałem, codzienne, rano i wieczorem, smarowanie gojnikiem i Płynem Wojskowym. Poddałem się temu z pełnym zaufaniem mając za dowód Pieska, którego dzięki systematycznym zabiegom i staraniom, na które mnie nie byłoby stać, wyciągnęła bez pomocy weterynarza i różnych chemicznych świństw z dwóch opresji. Pierwszą było powłóczenie tylnymi łapami (coś ze stawami), a drugą ostatnie zapalenie pęcherza moczowego.
Dobrze, że mamy lato, bo w tych momentach, przez jakieś 20 minut, musiałem chodzić lub siedzieć na golasa. Panicznie się bałem bezkompromisowego działania Płynu Wojskowego, który mógłby "wciągnąć" do mojego organizmu majtki lub koszulę, gdybym je założył.
Karnie to robiłem przez dwa tygodnie, ale ile można. Sam zdecydowałem, że już dosyć smarowania. Niby w biodrze się wyraźnie poprawiło, ale lewa, nomen omen, franca nadal miała się dobrze.
Ćwiczyłem ostrożnie pokonując przy pewnych sekwencjach ruchu ból, ale przy niektórych szczególnie ostrożnie, żeby to ból nie pokonał mnie. Jakoś poszło i miałem satysfakcję.
 
Rano oddałem się bez skrępowania onanowi sportowemu. A potem pisałem.
Po I Posiłku bez chwili wahania zabrałem się za drugą poszwę. Nie było żadnego psa, ani jeża. W trakcie  przyszywania zatrzasków ukłułem się tylko trzy razy, zupełnie niegroźnie, ale to mi dało do myślenia o zawodzie krawiec/krawcowa. Temat miałem zamknięty i teraz nic, tylko czekać na kolejne popsute zamki.
W końcu, po wielu tygodniach od podjęcia decyzji, i prawie po tygodniu od kupienia benzyny ekstrakcyjnej, zacząłem próbować rozpuszczać i ścierać żywiczne plamy, którymi obsrał Inteligentne Auto świerk stojący vis a vis naszej bramy na płatnym parkingu. W tamtym roku trzymałem tam auto, żeby nasi goście mogli parkować za darmo na podjeździe zupełnie nie wiedząc o tym, że z drzewa kapią krople żywicy. Teraz też tam parkuję, ale każdorazowo między tym świerkiem a kolejnym, który też zapewne szczodrze leje tymi kroplami.
Benzynę doradził mi Nowy Mechanik, jako środek, który na pewno przy okazji rozpuszczania żywicznych plam nie rozpuści lakieru samochodu. Po iluś próbach się poddałem. Zaschnięte żywiczne smugi w ogóle nie reagowały na benzynę, zwłaszcza że ta, jako łatwo lotna ciecz, natychmiast wyparowywała. Ale lakieru auta nie zżerała. Będę musiał do niego pojechać, bo coś wspominał o jakimś innym płynie, którym nawet jedną plamę bez mojej wiedzy usunął, gdy Inteligentne Auto było u niego na wymianę amortyzatorów.
 
Żeby odreagować Waterloo, zamiotłem podjazd, ścieżki i chodnik z igieł naszego świerka, który wcale nie kapie żywicą. I usatysfakcjonowany efektem prostej pracy obejrzałem ćwierćfinał, w którym Iga wygrała z Rosjanką Ludmiłą Samsonową 2:0. W ten sposób zakwalifikowała się do półfinału Wimbledonu, co jest jej największym osiągnięciem na tym wielkoszlemowym turnieju. Ale nadal nie wiedziałem, czy mogę powiedzieć, że jej gra się poprawiła. Bo skuteczność pierwszego serwisu nie jest najlepsza, no i Iga popełnia za dużo błędów własnych. Z kolei wprowadziła do swojego tenisowego asortymentu nowe elementy (emelenty) i one zaczęły jakby dawać pozytywne efekty. Jeśli jej gry wyraźnie nie zweryfikuje półfinał, to na pewno zrobi to finał, którego jej życzę z całego serca. Bo ciągle imponuje odpornością psychiczną.
Potem z rozpędu troszeczkę podglądałem inne mecze, w tym Andriejewej z Bencic, i byłem zadowolony, że wygrała ta druga. Bo w tej sytuacji jutro Iga będzie miała lekką przewagę psychologiczną.
Równolegle coś tam pisałem i robiłem obliczenia chemiczne dla Żony. Od dość dawna "weszła w chemię", co mnie  bawi i... rozczula. "Rozgryza", nomen omen, różne związki chemiczne, które są istotne dla prawidłowego funkcjonowania ludzkiego oraz psiego organizmu i czasami boję się wykazać tym tematem lekkie zainteresowanie, bo wtedy błyskawicznie wchodzi w brak umiaru w tłumaczeniu.
Temat maniakalnie zgłębia i czuje potrzebę wyjaśniania, a ponieważ to często zahacza o horrory związane z naszym dawnym odżywianiem się i z obecną "jakością" tego wszystkiego, co zalega w nadmiarze na sklepowych półkach, to nie chcę za bardzo słuchać, żeby się nie denerwować. Po co mi to?... Wolę prawie bezrefleksyjnie i z dużym zaufaniem łykać to, co Żona podaje w ramach posiłków i co suplementuje i mieć... wolną głowę. Żona kazali i tak ma być!
 
Pod wieczór podlałem pomidory wodą... z jodem. Jedna kropla 12% płynu Lugola na 5 litrów deszczówki. Nigdy nie stosowałem takiego roztworu, więc lekki niepokój był. Ale stosowałem się do zasad, więc cały płyn poszedł bezpośrednio w korzeń.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Bear
 
CZWARTEK (10.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Ranek zacząłem od delikatnego pisania, a potem oddałem się onanowi sportowemu. Na dworze było szaro, siąpiło i, gdyby nie zieleń, można by powiedzieć, że ponuro. Zaraz potem poszedłem do szklarni. Pomidory miały się dobrze.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem na zakupy, aby było co jeść, zwłaszcza w kontekście przyjazdu Q-Wnuków. W międzyczasie się ociepliło, słoneczko zaczęło się pojawiać, więc z przyjemnością zasiadłem w ogrodzie z I Posiłkiem i z książką. A potem z równą przyjemnością zabrałem się do roboty. Najpierw wyciąłem nadmiarowe chabazie na podjeździe, na chodniku i na ścieżce gości. I w tym momencie zdybała mnie młodsza siostra, ta kojarząca się z Q-Gospodynią. Okazało się, że ta starsza ma zapalenie oskrzeli Zachciało jej się moczyć stopy w rzece i właśnie wracam  z zakupami dla niej, żeby coś zjadła.
A potem rozpocząłem planowany na wiele tygodni proces wyrzucania wszelkich zbędnych rzeczy pozostałych po... poprzednich właścicielach i tych, w które przez dwa lata obrośliśmy. Wszedłem w etap odchudzania, wietrzenia i reorganizacji kilku piwnic, czterech dokładnie. Pierwsze różnorakie manele znosiłem koło bramy, żeby było poręczniej pakować je do Inteligentnego Auta. Żaden z nich nie przeszedł pozytywnej żoninej weryfikacji i ich los był smutny. 
Wszystkie miały sczeznąć w naszym PSZOK-u,
W którym pojawiłem się po roku.
Zmiana była jedna. Nie było wrednego kierownika, a tę funkcję pełniła sympatyczna, kompetentna młoda dziewczyna, kobieta już raczej. Pobrałem od niej etykiety na bioodpady, a przy zdawaniu śmieci przypomniałem się brodatemu krasnalowi w bandanie. Śmieci zdałem bez problemów, a na koniec poinformował mnie, że tamtego kierownika już nie ma (rozumieliśmy się bez słów) i Jest nowa kierowniczka, bardzo sympatyczna i jest na czym oko zawiesić!
 
Po powrocie, w trakcie pisania, podglądałem dosyć intensywnie pierwszy półfinał Sabalenki z Anisimową (Amerykanka rosyjskiego pochodzenia, o klasycznej rosyjskiej proweniencji). Kibicowałem Anisimowej dla siebie i dla Igi, zakładając, że Iga dzisiaj wygra, że będzie grała w finale, a wtedy będzie dla niej lepiej, gdy spotka się w nim z Amerykanką. 
Z Belindą Bencić (Szwajcaria) Iga wygrała 2:0, przy czym II seta 6:0. Chyba minął rok, gdy ostatnio widziałem Igę tak świetnie grającą. W dodatku na trawie, jak wieść niosła gminna, jej nieulubionej. Czuło się lekkość gry i pewność siebie. Jako chwilowy malkontent mógłbym się czepić ciągle niskiego procentu pierwszego serwisu, ale gdyby go poprawiła, znowu może nie mieć rywalki, która stanęłaby na jej drodze. Nawet Sabalenki. Jest jeszcze taka prawdopodobna możliwość, że nie znam się na tenisie.
Pod koniec meczu wymieniliśmy się z Konfliktów Unikającym pochwałami. Przy czym on widocznie lepiej się zna, bo 28. czerwca, gdy ja prorokowałem, że musi minąć z rok, zanim... i Zmieniłbym wszystko. To już jest wypalona formuła, napisał dość proroczo: Czyli Fissente albo poleci po Wimbledonie, albo do następnego ma jeszcze robotę. (pis. oryg.) Chyba rzeczywiście będzie miał.
 
Po meczu przeparkowałem Inteligentne Auto na początek Pięknej Uliczki, na darmowy parking. Jak zwykle po to, żeby Krajowe Grono Szyderców miało gdzie zaparkować. Są tam miejsca na cztery auta, ale wiadomo że obowiązuje polska zasada Ja zaparkowałem, reszta niech się martwi, więc parkowały "z dużą swobodą" tylko trzy. Z przodu zostało trochę miejsca, więc dość karkołomnie, przy okazji podziwiając swój kunszt parkowania mimo upływu wieku, zaparkowałem okrakiem. Przód auta mieścił się w zatoczce, tył, po pokonaniu krawężnika i ominięciu drogowego słupka, już na chodniku. W to miejsce za chińskiego mandaryna Q-Zięć nie zaparkuje "swojego nowego i ślicznego autka", więc postanowiłem jutro polować na coś więcej. 
Trud był bez sensu, no może nie do końca, bo utrzymywanie parkingowej wprawy miało swój sens, ale po powrocie do domu jeszcze raz przyjrzałem się kalendarzowi. I wyszło mi jak byk, że z piątku na sobotę Krajowe Grono Szyderców może swobodnie parkować na naszym podjeździe, a dlatego, że stoi na nim tylko jedno auto (panie z góry przyjechały pociągiem), a dwa kolejne pojawią się w sobotę, gdy Pasierbica i Q-Zięć już wyjadą.
 
Po meczu zrobiło się na tyle późno, że odpuściliśmy sobie oglądanie. Więc w bardzo dobrym, poigowskim nastroju, czytałem. 
 
PIĄTEK (11.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Na alarm. Wstawało się ciężko.
Ledwo odblokowałem smartfona, przyszedł sms wysłany wczoraj wieczorem przez Teściową Syna. Totalnie mnie zaskoczył, więc na pełnej nieprzytomności od razu go przeczytałem i się ubawiłem.
Najpierw się cieszyła, że nasz Wnuk-I zdał maturę i zakończył na tym etapie edukację. A potem kontynuowała:
Dzisiaj  radość z wygranej Igi. Pewnie niejedną butelkę Pilznera udało Ci się opróżnić. Ja sięgnęłam po Beherovke. Wierzyć trzeba, że sobota też będzie radosna. Niech moc będzie z Iga. :))) (pis. oryg.)
Odpisałem w podobnym tonie...
 
Zaraz potem zadzwoniła Córcia i męczyła nas, abyśmy jej doradzili w kwestii zakupu wypasionego automatu do koszenia i mulczowania trawy Bo mam już dosyć koszenia "na piechotę", a kosić jest co... Ledwo skończę koniec działki, już trzeba wracać do jej początku. Nie nadawaliśmy się do takich porad, bo się kompletnie nie znamy, a poza tym paraliżowała nas cena - 25 tys. zł.
- Gdyby to kosztowało 10 tys., to bym do was nie dzwoniła, tylko od razu kupowała. - Ale tutaj, u mnie, jak wiecie, teren jest ciężki i muszę mieć porządny sprzęt. 
Doradzaliśmy jej na różne sposoby. A to, na przykład, niech najmie kogoś do koszenia. I wspólnymi siłami wyszło nam, że po dwóch latach koszenia tych "hektarów", licząc raz w tygodniu i przez pół roku, te 25 tysi zniknie bezpowrotnie.
- Poza tym, tato, tu nikt nie chce pracować, bo nikomu się to nie opłaca. 
Taki wkurwiający stan znaliśmy z Naszej Wsi i z Wakacyjnej Wsi.
- To z części terenu zrób kwietną łąkę! - Musi być cały  taki wymuskany?!... - radziliśmy wiedząc, że to się Córci nie spodoba.
- Ale to jest nasz podstawowy teren, dla dzieci, psa. - I jak się dostaniemy do naszych upraw - borówek, porzeczek, winogron... - Dzieci to uwielbiają!
Było widać, że się porządnie zafiksowała na tym zakupie. Na szczęście miała nie robić tego od razu,  tylko temat dogłębnie przenicować. A w międzyczasie przyjedzie do nas, więc może jej przejdzie. 
Przez telefon nie chcieliśmy jej przekazywać jednej podstawowej rady, bo Córcia jest ostatnio mocno drażliwa. A jej realizacja byłaby najtańsza i najefektywniejsza. Gdyby pojawił się nowy chłop, to za miskę zupy i kosiłby, i robił inne rzeczy, o innych nie wspominając. Na dodatek, gdyby dobrze trafiła, byłby szczęśliwy, bo chłop już taki jest.
 
Ponieważ  wyszedłem do ogrodu, a to jest zawsze "niebezpieczne", więc wsiąkłem.Tym razem walczyłem z aerofitem, albo poroślem, albo nie wiadomo z czym, co elegancko oplata inne rośliny i po nich pnie się do góry. Jest w stanie opanować cały ogród. Gdybym miał androida i odpowiednią apkę, to po sfotografowaniu bym wiedział, co to za cholera. Ale ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna, skoro i tak wiedziałem, że chwasta muszę wyrwać. Potem dzięki Żonie, która zastąpiła mi apkę, dowiedziałem się, że jest to taki gnój, czyli powój polny, bardzo uciążliwy żłób.
 
I Posiłek zjadłem w ogrodzie przy pięknej pogodzie. I pozytywnie nastawiony do dzisiejszego dnia bez żadnych zahamowań i oporów znowu zacząłem opróżniać piwnice i całe nagromadzone barachło znosić do Klubowni. Co jakiś czas wołałem Żonę, żeby z nią konsultować "wyrzucić - nie wyrzucić". Zaskoczyła mnie, bo w kilku przypadkach wyrzucanie zablokowała, więc ją ironicznie wyzywałem.
- No kto, jak kto,  ale żebyś ty była w grupie przydasi?... - Rozumiem ja... 
- Ty mylisz pojęcia! - zripostowała zirytowana. - Wyrzucałbyś wszystko jak leci, bezrefleksyjnie. - Jak już czegoś dopadniesz... - To tak, jak z cięciem roślin. -  A tu trzeba się zastanowić, a ja na to potrzebuję czasu i spokoju.
Nie chciałem jej przypominać mojego ulubionego powiedzenia, że w takiej sytuacji ciągłego zastanawiania się inwazji na Normandię by nie było i ciągle żylibyśmy, jeśli w ogóle, pod hitlerowskim butem. Ale obiecałem, że rzeczy przez nią zastrzeżonych nie tknę, dopóki ona...
Zmachałem się przy tym zdrowo.
 
Po II Posiłku odgruzowałem się na 80% - wynik konieczności pozmachaniowej, nieprzyjemnego przyrostu włosów na głowie i brodzie, no i przyjazdu Krajowego Grona Szyderców.
Byli tuż przed 19.00. W trakcie ich jazdy ustaliliśmy, że mam rozpalać grilla. Gdy tylko minął pierwszy rozgardiasz, oboje poszli do Intermarche dokupując co nieco na siedzenie w ogrodzie, a przede wszystkim Pilsnera Urquella, 6 butelek.
- To po jednej butelce na dzień, wyjdzie na cały pobyt dzieci... - śmiał się Q-Zięć.
Byłem wniebowzięty.
Grill się udał, wszyscy mieli coś do jedzenia, nawet Ofelia, ale gdy tylko wróciliśmy do domu, atmosfera zaczęła się kisić. Nie dlatego, że wybuchły jakieś afery, ale dlatego, że u wszystkich zaczęło pojawiać się zmęczenie. Nawet u Robaczków, które jeszcze dzisiaj na półkoloniach dostały nieźle w kość. Stąd od razu pojawiło się marudzenie kamuflujące faktyczny stan, bo nikt do zmęczenia nie chciał się przyznać, a na pewno nie Robaczki. Dlatego wszyscy chcieli grać w coś razem, a problem polegał na tym, że każdy w co innego. Taki pat trwał sporo, a ponieważ ja byłem najbardziej zmęczony (twardo się nie przyznawałem, dopiero Żonie na górze), to pod pozorem, że to jest bez sensu, abym tak stał i czekał, aż  towarzystwo raczy coś ustalić, powiedziałem "dobranoc" i zniknąłem. Według relacji Żony potem poszło lawinowo. Ofelia usnęła przy ojcu nie wiedzieć kiedy, Q-Wnuk nagle niczego nie potrzebował, poszedł do Salonu i czytał, a i to niedługo, a rodzice z ulgą również się położyli.
Chyba wszyscy spali już o 22.00. Ja na pewno. 
 
SOBOTA (12.07)
No i dzisiaj wstałem o 07.50.
 
Gdy zszedłem na dół, Robaczki już nie spały. A skoro one nie spały, to za chwilę rodzice również. I gdy za chwilę włączyłem ekspres, a potem blender, dzień wystartował z kopyta. To ciekawe, bo po chwilowym apogeum rozruchu, nagle wszystko się uspokoiło i każdy, bez wyjątku, zajmował się  swoimi sprawami.
Po I Posiłku zaczęły się u mnie problemy żołądkowe. A u mnie wiele nie potrzeba. Nieprzyjemnie goniło mnie do toalety. Zacząłem się zastanawiać, skąd tak nagle? I doszedłem. Krajowe Grono Szyderców przywiozło czereśnie. My surowych owoców w zasadzie, żeby nie powiedzieć wcale, nie jemy. Co nie oznacza, że pewnych nie lubimy. W tym czereśni. Nie mogłem się oprzeć. Zjadłem tylko cztery, ale to wystarczyło, żeby mieć przesrane, nomen omen. 
Organizm był jednak łaskawy i pozwalał na wiele, w tym na wielokrotne opuszczanie domu. Więc najpierw wybraliśmy się do Stylowej. Ale ponieważ zaszliśmy z drugiej strony, to ostatecznie, po długiej dyskusji, zatrzymaliśmy się w nowej kawiarni, o ładnym wnętrzu, tej, nowo otwartej, którą ostatnio z Żoną odkryliśmy. Raczej tam jednak chodzić nie będziemy, bo menu słabe. "Tylko" sześć rodzajów lodów, w tym wszystkie nie moje (Stylowa nas rozpuściła), a sernik, który ostatecznie zamówiłem do czarnej herbaty przypominał sernik tylko dlatego, że zawierał ser. Oceniłem go na dostateczny. Zresztą organizm od razu na niego zareagował tak prawie, jak po czereśniach.
 
W trakcie siedzenia w kawiarni zadzwonił Syn. Omówiliśmy ostatnie kroki, działania i postanowienia jego siostry, i, muszę powiedzieć, analiza Syna była słuszna. 
- Może, tato, gdy do was przyjedzie, to ten zakup wybijecie jej z głowy.
A potem obgadaliśmy zbliżający się wimbledoński finał pań. Dawałem Idze 70% szans na ostateczne zwycięstwo.
 
Po krótkim spacerze, gdy wróciliśmy do domu, musieliśmy szykować dół. I ledwo go skończyliśmy Krajowe Grono Szyderców oddało ze spokojem swoje dzieci pod naszą opiekę i wyjechało. Była 14.00.
Zaraz po nich przyjechała para, na oko 42-45 lat, z nastolatkiem. Nawet mi się nie chce nad tematem zatrzymywać. Przez bezsensowne pani gadulstwo trudno było się przebić i dobrze, że Żona za chwilę przejęła pałeczkę. Nie na moje nerwy. Nie nasi goście.
I zaraz potem wiozłem na dworzec dwie siostry, panie z góry. Czekała je ponad sześciogodzinna podróż do Stolicy, jeśli nasza kolej po drodze nie wywinie jakiegoś numeru, np. w postaci zastępczej komunikacji autobusowej.
- Odstaw te panie przed dworzec i natychmiast wracaj! - Żona wysłała jednoznaczny werbalny komunikat.
Niepotrzebnie. Rzeczywiście miałbym z paniami czekać... 
Przecież nie mogła mi w głowie zaświtać myśl dzika,
By się mierzyć z rogami kolejowego byka! 
Wystarczały mi/nam dotychczasowe przypadki.
 
Przed meczem Igi Q-Wnuk pospołu z Żoną wymusili na mnie pójście na stadion Orlika, żeby zobaczyć, czy jest czynny. Stadion był zamknięty na głucho a duże kartki w dwóch miejscach informowały, że obiekt jest zamknięty do odwołania, do czasu rozstrzygnięcia przetargu i że przebywanie na nim jest surowo zabronione. Jeden uzdrowiskowy skandal. Pierwszy tak poważny. Stadion ma być remontowany, jak wieść niesie gminna, nomen omen, więc go zamknięto kilka miesięcy temu, nie wiem,  czy nie od razu po ubiegłorocznym sezonie. I od tego czasu trwają procedury przetargowe. A wiadomo, że mogą trwać i trwać. Gdyby to był prywatny biznes, stadion albo ciągle by działał i był niemiłosiernie "żyłowany", albo byłoby już dawno po remoncie. A gmina się nie spieszy i nie czuje problemu, zwłaszcza burmistrz, skądinąd sympatyczny facet, którego sobie cenimy za działania, który jednak dawno nie odwiedzał takich sportowych przybytków, gdyż, mówiąc naprawdę bardzo delikatnie, "cierpi" na sporą nadwagę. Wszystko to jednak nie przeszkadzało urządzić w czerwcu na stadionie przez kilka dni potężnej imprezy sportowej. Potężnej, bo trwającej kilka dni i potężnej, bo muzyka i głos prowadzącego ryczały na pół Uzdrowiska. Wtedy przebywanie na stadionie nie było surowo zabronione. Ale wiadomo, są równi i równiejsi.
 
Ze względu na zawiedzionego Q-Wnuka najbardziej ten fakt oburzył Żonę. Wiadomo. Ale przychylałem się do jej rozumowania, że przecież przetarg mógłby sobie spokojnie trwać ku zadowoleniu urzędników i burmistrza, a stadion na okres wakacji powinien być otwarty, bo to logiczne.
Nie chciałem dolewać oliwy do ognia i pytać Żony, co ma logika do urzędniczych działań i nie wymądrzać się, że jest ona na piątym miejscu po logice wojskowej, policyjnej, kolejowej i pocztowej. Na dodatek jest taką specyficzną hybrydą przenikającą umiejętnie w tamte cztery sfery. I perfidną.
Ostatnio nasz oddział ZUS-u straszy nas komunikatami, że dla wygody(!) petenta wprowadza się system wcześniejszego umawiania wizyt w oddziałach. I straszy się emerytów i rencistów podawaniem "prostych" możliwości takiego rejestrowania się na stronach internetowych a to przez adres mailowy, a to przez osobiste konto z podaniem kwalifikowanego podpisu elektronicznego na ePUAP. Już to widzę.
Wystarczyło mi kilka posiedzeń, oczekiwań z numerkiem na swoją kolej, aby zasiąść przed okienkiem i słuchania dyskusji między takim petentem, idiotą albo półidiotą, który albo z racji wieku, albo z faktu, że Bozia nie dała, nie rozumie, co się do niego mówi, chociaż pani, muszę to przyznać, przy powtarzaniu kolejny raz informacji ograniczała coraz bardziej swoje słownictwo i redukowała je do prostych komunikatów-rozkazów Niech pan napisze! i tu dyktuje cierpliwie co, Tu się podpisać!, Czekać do miesiąca na odpowiedź!, Nie dostanie pan drugi raz, bo w kwietniu (wstawić dowolnie) już pan dostał lub Przecież pan jeszcze nie osiągnął wieku emerytalnego i dopiero osiągnie pan go w październiku przyszłego roku (wstawić dowolnie; ciekawe, dlaczego ograniczyłem się przy wymienianiu do formy męskiej?...
 
Nauczony latami życia, wiem, że jeśli coś się robi dla wygody petentów, klientów, podróżnych, itp., to jest analogicznie odwrotnie. Jest to dla wygody urzędników, żeby petenci nie mogli bezpośrednio,   tete-a-tete, zawracać głowy i żeby urzędnik dzięki temu zyskiwał więcej czasu na obmyślanie Co by tu jeszcze zrobić dla wygody petenta? Uczciwie jednak przyznaję, ale niechętnie, że wprowadzenie numerków we wszelkich urzędach, było strzałem w dziesiątkę. Sam je kiedyś, w czasach komuny, wprowadziłem samowolnie w trzydziestoosobowej kolejce czekających osób na wejście do dyrektora urzędu telekomunikacji, aby kolejny raz, już, na przykład, dziesiąty w ciągu ostatnich dwudziestu lat, żebrać o telefon i żeby usłyszeć Nie ma takich możliwości infrastruktury. To była taka jedna z wielu peerelowskich gier, w której obie strony od początku doskonale wiedziały, co będzie. Dyrektor przybierał postawę pełnego zrozumienia dla wyjaśnień petenta Mam małe chorowite dziecko (starą matkę, bardzo ważną pracę (wstawić dowolnie) i często muszę dzwonić na pogotowie albo do kontrahentów, na twarz przyoblekał troskę, a petent czekał na wyrok, po czym obie strony rozstawały się w pełnym zrozumieniu.
 
Ale dzięki numerkom, takim swoistym progom zwalniającym dla kierowców, nie wybuchają kłótnie w odpowiedzi na niewinne pytanie, takie jak wtedy moje Kto z państwa jest ostatni w kolejce?, bo nikt ostatni nie był. Wtedy podjąłem się podstępu i zacząłem analogicznie odwrotnie. Podszedłszy do "wrót niebios" zapytałem znowu niewinnie Kto z państwa jest pierwszy? Wybuchła jeszcze większa kłótnia, bo do tej pozycji pretendowały aż cztery osoby. Idioci normalnie. Nauczony, w zdecydowanie mniejszych kolejkach, bardziej statecznych, na przykład do lekarzy, kiedy jeszcze do nich chodziłem, a statecznych, bo każdy pacjent musiał w nich demonstrować wszem wobec swój zły stan zdrowia, ból i cierpienie i nie  mógł wrzaskami i kłótniami nagle się demaskować, że z nim wcale tak źle nie jest, co by go nie uprawniało do korzystania z "bezpłatnej" służby zdrowia, przepraszam, służby chorób, od razu "ustalałem" kto jest pierwszy, kto ostatni, a nawet więcej, przepytywałem wszystkich, kto jest za kim, żeby w razie czego, gdyby ktoś nagle cudownie wyzdrowiał, nieważne przede mną czy za mną, i zrezygnował z "leczenia", żebym mógł znać swoje miejsce po kolejkowej roszadzie i żeby nie dopuścić do żadnych zgrzytów, aby wszyscy mogli w spokoju i godnie cierpieć z powodu swojego stanu czekając na wejście.
Teraz, dzięki numerkom sprawa się uprościła, zwłaszcza w sytuacjach gdy, na skutek wysokiego jednak prawdopodobieństwa, spotkają się w tym samym miejscu i czasie dwaj, trzej Polacy, idioci oczywiście. 
Nawet oni nie są w stanie przeforsować swojego miejsca na wyższe w kolejce.
 
Nasz oddział ZUS-u w City okazał się litościwy informując, że na razie te udogodnienia dla petentów jego nie dotyczą. W tej sytuacji z prawdziwą przyjemnością czytałem, gdzie one zostały już wprowadzone i myślałem z dużą dozą fałszu o tych setkach (tysiącach?) nieszczęśników, których te udogodnienia już spotkały. Ale topór wisi. I któregoś pięknego dnia, gdy spontanicznie pojedziemy do City w sprawach I przy okazji(!) złożymy w ZUS-ie pismo (minuta plus numerkowe oczekiwanie, razem minut dziesięć), żeby wykorzystać benzynę (Inteligentne Auto jeździ na oleju napędowym) i czas, odbijemy się od  wirtualnych mailowych lub epuapowskich drzwi. W wyobraźni widziałem już wielokrotne konflikty między naszymi sprawami i całą organizacją. Bo na przykład leje, albo panuje straszny ziąb, takie, że psa by nie wypędził, a my sami w życiu z domu byśmy się nie ruszyli, albo 
Coś nagle istotnego wypada, 
A tam w dali nasz termin przepada.
Jedna frustracja. Ostatecznie doprowadziłoby to do powstania sporego zniechęcenia, a potem z biegiem dni i tygodni do rezygnacji. A o to urzędowi chodziło. Urzędnik zyskiwał więcej czasu, aby...
Co sprytniejszy, mądrzejszy, od razu przyłapie mnie na pewnej niekonsekwencji Przecież możesz wszystko teraz załatwić nie ruszając się z domu! Po pierwsze na mojej kopii dokumentu chcę mieć porządną, normalną  pieczątkę potwierdzającą złożenie (tak wiem, wiem, elektronicznie też dostanę takie potwierdzenie), po drugie chcę mieć kontakt z żywym urzędnikiem, a nie ograniczonym "umysłowo" systemem, bo zawsze można coś na poczekaniu wyjaśnić, uzupełnić lub po ludzku dopisać, a po trzecie właśnie że chcę ruszać się  z domu.
 
Żona przy Orliku nie mogła  ścierpieć zawodu Q-Wnuka. Od razu zadzwoniła do babci kolegi, z którym raz na rok Q-Wnuk się spotyka, a która mieszka w Uzdrowisku, żeby dowiedzieć się, gdzie jest to boisko, na które ona rok temu zawiozła chłopaków. I nie bacząc na zbliżający się wimbledonowski finał pań Żona natychmiast wymyśliła, aby tam pojechać, temat spenetrować i się zorientować na przyszłość. Q-Wnuk, nie w ciemię bity, na wszelki wypadek wziął piłkę.
Akurat i na szczęście równocześnie przyjechał ojciec z synem, równolatkiem Q-Wnuka, więc przez półgodziny chłopaki mogli sobie postrzelać. Ale tylko tyle, bo ojciec też pamiętał o meczu Igi. Przy okazji omówiliśmy sobie typy, kto wygra (obaj stawialiśmy na Igę) i wymieniliśmy się numerami telefonów, żeby pospotykać się na boisku. 
 
Na mecz zdążyliśmy idealnie, tak, jak lubię, czyli, gdy dziewczyny wychodziły na kort. Co chwilę przybijaliśmy z Q-Wnukiem piątki, zwłaszcza bezwzględnie wtedy, gdy Anisimova popełniała błąd, a on albo ja go przewidzieliśmy. Gorzej - życzyliśmy jej tego. Bez krzty współczucia. Ale gdy po 57. minutach i po 6:0, 6:0 dla Igi, był koniec i niewyobrażalne stało się faktem, zrobiło nam się głupio i żal, przynajmniej mnie, biednej Amerykanki. To był nokaut.
Zaraz potem wymieniliśmy się uwagami z Konfliktów Unikającym. Funkcjonowało tylko jedno słowo: genialnie! Po czym natychmiast napisała Teściowa Syna, że wiara czyni cuda i że ona będzie świętować przy Beherovce.
I niespodziewanie zadzwoniła Siostra. Miała to zrobić jutro, ale z emocji nie wytrzymała. Oboje się zgodziliśmy, że sport jest bezwzględny i brutalny i obojgu nam było żal Anisimovej. 
 
Wieczorem przeprowadziłem dość długą ewakuację na górę. Nie mogłem niczego zostawić na dole, żeby rano idąc po coś zapomniane nie budzić Żony. A więc ekspres, czajnik, mikser, kubki, masło, olej kokosowy, deska, garnek i szereg pomocniczych drobiazgów. Poza tym laptop, telefon, ładowarki, kalendarz, pisaki i książka. Musiałem obrócić trzy razy. System mamy już obcykany. Podczas pobytu Robaczków Żona śpi na dole, przed kuchnią, ja na górze. A skoro wstaję grubo wcześniej przed wszystkimi... 
Żeby nie chodzić na dół z pustymi rękami, wynosiłem z górnego mieszkania różne produkty pozostawione przez siostry i zrobiłem wstępne sprzątanie.
Spałem już o 21.00 wykończony żołądkiem. 
 
NIEDZIELA (13.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Organizm w nocy dokuczał mi we wczorajszym stylu. Niestety nie było tak, jak w tej dawnej reklamie, na początku kapitalizmu w Polsce ...czyści z siłą wodospadu nie przerywając snu.
Owszem organizm uprawiał samoczyszczenie, ale na szczęście sen przerywał. I to dwukrotnie. A gdy już wstałem rano powtórzył to trzeci raz, a potem czwarty. Ale tutaj sytuacja była już pod pełną kontrolą.
Oczywiście nie moglem rozpocząć inaczej dnia, jak od onanu sportowego poświęconego przede wszystkim Idze. Musiałem się upewnić, że zdobyła szósty tytuł wielkoszlemowy w karierze, że wygrała Wimbledon, że zrobiła  to w stylu pierwszy raz od 1911 roku (6:0, 6:0), że nadal żal mi Anisimovej, itd., itd. No i że Iga jest po prostu wielka, a ja się nie znam na tenisie, co przyjąłem z pokorą. Mógłbym w takim stanie trwać bez końca, byleby Iga wbrew moim opiniom i utyskiwaniom ciągle wygrywała. 
 
Niespodziewanie rano na górę przyszła duża Ofelia. Ta sama konstrukcja ciała, ta sama wiotkość i gibkość, tylko wielkość nie ta, no i wiek. Chciała od razu Blogową. I gdy schodziła na dół, minęła się z Robaczkami. Nie mogli sobie odpuścić, żeby nowego, fascynującego miejsca ponownie nie odwiedzić. A poza tym wiadomo, że dziadek pomoże w robieniu dymu i zawsze coś głupiego wymyśli. Więc najpierw kombinowaliśmy we troje stojąc na balkonie, jak tu najłatwiej przejść po dachach, bo same się prosiły i były pod ręką, aby dostać się nawet do trzeciej posesji. Potem wymyślaliśmy, że ja Q-Wnuka spuszczę na najbliższy dach, mało stromy, on weźmie tę deskę, po którą nie wolno mi iść, a potem z nią wciągnę go z powrotem na górę.
- Gdy wrócicie na dół, opowiedzcie babci o tych pomysłach i patrzcie uważnie na jej minę.
Wyszedłem z założenia, że dzieci powinny uczyć się różnych rzeczy i się socjalizować w rodzinie i w społeczeństwie. W ramach nauki same dzisiaj robiły Blogowe (nie dopuszczałem ich tylko do wrzątku) i ściągnęły z balkonowej suszarki ręczniki, przy kłótniach i wrzaskach Ale ty to robisz źle! A właśnie, że nie! Ty robisz źle! i je ładnie ułożyły według systemu babciowego. Wykorzystałem kolejny moment, aby znowu Robaczki socjalizować tłumacząc, że dziadek wcześniej składał ręczniki tak samo, no powiedzmy podobnie, dla ręcznika bez różnicy, ale babcia stwierdziła, że robi to źle.
 
Rano na I Posiłek zjadłem trzy jajka na miękko. Nie miałem apetytu i byłem słabiutki niczym niemowlę. Od razu poszedłem na górę, na godzinę spać.  Dobrze nie zdążyłem wyłączyć alarmu, gdy już Robaczki miałem na głowie. Dosłownie. Wpadły na łóżko, przewalały się po nim i tylko czekały, żeby je czymś walnąć, za coś pociągnąć, przycisnąć, zgnieść lub zrzucić. Doczekały się, chociaż przecież byłem chory.
 
Tak rozruszany zabrałem się za sprzątanie góry. I, gdy tylko zacząłem, organizm znów się odezwał. Żona zaordynowała węgiel. Czułem się źle - słabo, sennie, mdło, zgagowo, z kłuciami w żołądku. Ledwo zdążyłem sprzątnąć, a Żona zrobić pic, gdy rozległ się gong. Goście, troje dorosłych, zamiast o zapowiadanej 14.00 przyjechali pół godziny wcześniej. Gdy zacząłem się nimi zajmować, przyszła Żona. Na szczęście skończyła swoją część roboty. Ale goście, bardzo sympatyczni, gotowi byli pójść na spacer i z niczego nie robili problemów. Całkowicie nasi. Para lat 45 i  chyba jej matka. Nie dociekałem.
 
Po węglu częściowo odzyskałem apetyt, więc Żona zaserwowała mi zbawczy zestaw. Trochę mięska z kurczaka i kubek bulionu. Mogłem czuć się rekonwalescentem.
Odzyskałem na tyle siły, że w pięcioro poszliśmy na spacer do Zdroju. Zasiedliśmy w Galaretkowej jako naszej bazie, ale dzieci poszły po tajskie lody tutaj nieserwowane, ja zaś zamówiłem mimo ostrzeżeń Żony dużego jasnego Kozela, ona zaś puchar galaretek.
- Możecie państwo siadać, gdzie chcecie... - usłyszałem, gdy zapytałem, czy można z lodami serwowanymi obok. - I nawet niczego nie zamawiać, bo my państwa lubimy. - dodała jedna z dwóch zaprzyjaźnionych z nami pań. Ta akurat była tą, która od samego początku dała sobie spokój z rozpoznawaniem wnuków widząc, co się dzieje. To domówiliśmy dwie lemoniady dla Robaczków. Za lody i w Galaretkowej dzieci płaciły same dwójkami i piątkami wydobytymi ze świni i wszędzie z takim bilonem były przyjmowane z otwartymi rękami.
 
W domu zrobiliśmy turniej gry w statki. Porobiłem odpowiednie plansze i losowaliśmy pary. Rodzeństwo miał siebie, a małżeństwo siebie za przeciwników. Zwycięzcy mieli grać o I miejsce, przegrani o trzecie. Wygrałem z Żoną, ale to mi nie dało satysfakcji, bo konstruując swoje statki  zastosowała technikę łatwą do przewidzenia. Nie za bardzo wiedziała, że można inaczej. Z kolei Ofelia grająca chyba pierwszy raz myliła dwa kwadraty i dosyć dowolnie zaznaczała swoje strzały i brata. A z tego wyszedł taki galimatias, że najpierw babcia nie potrafiła niczego rozszyfrować, a za chwilę ja także musiałem dać sobie spokój.
Ustaliliśmy, że jutro rozegramy turniej od nowa, ale najpierw Babcia zagra w parze z Ofelią przeciwko Q-Wnukowi, żeby ją nauczyć. 
 
Po wieczór zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. U nich nihil novi. Nowy kot ma  się świetnie. Urósł i przytył. Stał się już domownikiem dla gospodarzy bez oczywistego wstępu do domu, a on sam inaczej ich już traktuje, jak swoich. Nic dziwnego, skoro tak o niego dbają.
Syn Lekarki jest na Tajwanie w ramach jakichś praktyk. Ma trzy godziny zajęć dziennie, a potem luz. Wraca do Polski pod koniec sierpnia. 
A poza tym Nowi pędzą żywot ogrodników. Plewią, podlewają, zbierają różne owoce, nomen omen, swojej pracy i je przerabiają. Ostatnio na dżemy i na bardziej boski sposób, mianowicie na nalewki. 
O spotkaniu rozmawialiśmy na zasadzie Na razie o nim nie rozmawiamy
 
Pod wieczór trochę podglądałem wimbledoński finał panów - Jannik Sinner (Włochy) - Carlos Alcaraz (Hiszpania). Przy stanie 2:1 dla Włocha zrezygnowałem z dalszego podglądania, by po krótkim czytaniu już o 20.00 spać. 
 
O 23.37 napisał Po Morzach Pływający. 
Trafny wybór.
Doskonale pokazane angielskie społeczeństwo,ale można je zamienić na każde inne w każdym małym miasteczku każdego państwa.
I jest to najlepsza książka nie fantasy jaką napisała Rowling. I rzeczywiście jest słodko gorzka.
PMP
PS Wczoraj jedliśmy NASZĄ fasolkę szparagową. Niebo w gębie.... (zmiana moja, pis.oryg.)
 
PONIEDZIAŁEK (14.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Alarm miałem nastawiony na 05.00 ze względu na dzisiejszą publikację. Jak widać wstawało się bardzo ciężko. Nawet się nie zdziwiłem, gdy po jego wyłączeniu drugi raz spojrzałem na ekran. Wiedziałem, że organizm po ostatnich ekscesach wiedział lepiej i pieprzył publikację. W nocy budził mnie raz i z pewną paniką rzuciłem się do łazienki, a gdy ostatecznie wstałem i ledwo wprowadziłem go w ruch, ponownie nie odpuścił. Paranoja. Wiedziałem od Żony, że pozbywam się toksyn, ale żeby mi to sprawiało jakąś, za przeproszeniem, przyjemność lub ulgę, nie powiem.
Robaczki przyszły jakoś po siódmej i dymiły, bo ciągle to dla nich inny teren, dodatkowo w dziwny i ciekawy sposób zmieniony przez dziadka.
- Fajnie się urządziłeś... - usłyszałem wczoraj od Ofelii. - Tylko nie miałbyś gdzie gotować - uzupełniła dzisiaj z typowym dla kobiet pragmatycznym podejściem do życia. Ale szybko zaakceptowała mój pomysł O, tutaj postawiłbym kuchenkę elektryczną...
- No i mógłbyś tutaj swobodnie żyć.
Jest jeszcze za mała, żeby w jej stwierdzeniach doszukiwać się podtekstów i dwuznaczności. Ale... 
Do 08.00 pisałem, a z onanu sportowego sprawdziłem tylko suchy wynik wczorajszego finału. Wygrał Sinner 3:1. 
 
Po I Posiłku wróciłem na górę i dalej pisałem (Q-Wnuk wie już doskonale, co to jest poniedziałek i dzień publikacji), a dół zajmował się sobą. A potem poszliśmy realizować nasze dzisiejsze plany.
Najpierw (bez Pieska, bo żar) dotarliśmy do Panoramicznej. Tam przy drobiazgach zrobiliśmy krótki postój i odsapkę.  Na tarasie obok siedziała ciekawa rodzina. Rodzice lat około 42-45 i troje dzieci, przy czym najstarsza córka miała, jak się okazało lat dwanaście. Oczywiście podsłuchiwałem, a było co. Dzieci między sobą rozmawiały płynnie po niemiecku i w tym języku zwracały się do rodziców. Rodzice, sami rozmawiając ze sobą po polsku, odpowiadali im płynną polszczyzną i było widać i słychać, że młodzi świetnie ich rozumieją. Nie było siły, żebym, gdy wstawali od stolika, ich nie zaczepił.
Jak zwykle okazało się, jaki świat jest mały. Oboje mieszkają w Niemczech niedaleko Kolonii. Jakieś 19 lat. On pochodzi spod Metropolii, a ona Wiecie państwo, to nieduże miasto, z Metropolii w kierunku na Inną Metropolię i dla porządku podała nazwę z wypisaną na twarzy oczywistością, że przecież nie możemy wiedzieć, o czym mówi. Zareagowaliśmy z Żoną  żywiołowo bardzo sobie chwaląc wymieniony przez nią Sąsiedni Powiat. Pani się zszokowała i nie chciała się od nas oderwać. Mąż też uczestniczył w rozmowie, ale co chwilę musiał iść do dzieci, które czekając na rodziców gdzieś obok tarasu zachowywały się klasycznie. Co chwilę wybuchały po niemiecku jakieś afery i wtedy ojciec nie reagował. Ale musiał iść Idź - słyszał od żony - bo zdaje się, że zaczęli się rzucać kamieniami, ona zaś sama zupełnie nieprzejęta nas nie odstępowała. Za jakąś chwilę mąż znowu poszedł do dzieci, tym razem sam z siebie, bo usłyszał trzask czegoś łamanego, a żona widząc jego inicjatywę nadal spokojnie przy nas stała. Opisaliśmy im, gdzie przez 18 lat mieszkaliśmy i skąd oraz dlaczego znamy Sąsiedni Powiat.
- Bo tam są Lidl i Kaufland, których nie było i nie ma w Powiecie, i robiliśmy zakupy. - wyjaśnialiśmy. - I zawsze albo zaglądaliśmy wtedy do Meksykańskiej, albo do Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły.
Pani doskonale wiedziała, o czym mówimy, bo nie dość, że było to jej rodzinne miasto, to jeszcze co roku tam przyjeżdża z mężem i z dziećmi do swojej rodziny. I poczęstowała nas wiadomościami, a zwłaszcza jedną, która nami wstrząsnęła. Otóż Meksykanin rok temu został mocno pobity przez jakiegoś Ukraińca, na tyle, że spory okres spędził w szpitalu. Całe miasto było oburzone i stanęło za nim murem. Otrzymywał od mieszkańców wiele wyrazów wsparcia i sympatii, i nawet dzieci w szkołach szykowały różne laurki i je mu wysyłały. Taka to społeczność. Ale teraz, zdaje się, ma się dobrze, a Meksykańska przez ten cały czas działała.
Obgadaliśmy też fakt, że Q-Wnuk i Ofelia urodzili się w Emden i jak to wpłynęło przede wszystkim na Q-Wnuka. Jego aparat mowy zdołał sobie wyrobić idealne "r" niemieckie, które już mu zostało chyba na zawsze. Zademonstrował je wymawiając polskie zdanie wymyślone przeze mnie z dużą zawartością "r" ku uciesze Polaków- Niemców.
- Dzieci mówią po niemiecku, bo tak im łatwiej. - wyjaśniała pani. - Z lenistwa. - Ale ostatnio córka stwierdziła, że ona teraz będzie się starać mówić wyłącznie po polsku.
Rozstawaliśmy się z sympatią, a pani z ciągłym zdziwieniem, że gdzieś tutaj mogła spotkać ludzi i porozmawiać o jej rodzinnym mieście nie na zasadzie turystycznej, tylko ze znajomością codziennych sytuacji i smaczków. 
 
Z Panoramicznej zeszliśmy na tor saneczkowy. Najpierw Q-Wnuk gonił mnie i Ofelię, i nie dogonił, a potem ja nie dogoniłem ich. Było więc o czym dyskutować. A ponieważ mieliśmy ze sobą dwieście zł w piątkach i dwójkach, to nigdzie nie musieliśmy żebrać o te monety, żeby zagrać w air hockey'a. Rozwaliłem Q-Wnuka dwa razy niczym Iga Anisimovą. Raz 6:2, a raz 7:3. Dziewczyny grały między sobą  dwa razy, i dwa razy padł remis.
- Ale dziadek, zagraj z babcią! - Q-Wnuk zaczął jękolić. 
- Zagrałbym, ale babcia zaraz się obraża, że walę za mocno i że gadam głupoty.
- Mogę z tobą zagrać, jeśli nie będziesz w ogóle mówił i to za każdym uderzeniem "Zabiję!"
Obiecałem. Wygrałem 7:3, ale Żona grała nieźle, no i się nie obraziła.
 
Mieliśmy wracać do domu, ale nagle dzieci stały się głodne. Plan był taki, że dopiero za dwie godziny mieliśmy iść do Lokalu z Pilsnerem.
- A możemy tam pójść od razu? - zaczęły marudzić.
Dość szybko ustąpiliśmy. 
To już drugi raz w naszym przypadku, a ostatnio u Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, kiedy spotykamy się  z faktem, że coś przestało w tym lokalu grać. Być może z faktu, że albo całkowicie, albo w sporej części zmieniła się obsługa kelnerska i w kuchni najprawdopodobniej też. Panie kelnerki i panowie kelnerzy wykazują swoją postawą, mową ciała, a zdarzało się, że też i mową, lekkie, irytujące i nieprzyjemne zniecierpliwienie. Wcześniej takiego wrażenia nie mieliśmy ani razu. Zawsze byliśmy traktowani jak stali goście, jak mieszkańcy Uzdrowiska, którzy przychodzą nawet poza sezonem,  w słoty i mróz. A zupełnie to się nie zmieniło w Lokalu Bez Pilsnera, który w tym przypadku jest wzorcowy, ani w Lokalu z Pilsnerem II.
A już szczytem nie wiem czego, była pierwsza rozmowa z panią. Dla dzieci postanowiliśmy zamówić lemoniadę. 
- A to będzie pół litra? - dopytała Żona.
- Tak, ale my jej nie rozlewamy. - pani dobrze wyczuła intencję pytania i zawartą w niej sugestię, że lemoniada będzie dla dwójki.
- Proszę pani, a macie słomki? - zapytałem.
- Proszę  pana, my lemoniady nie rozlewamy...
- Rozumiem, ale czy macie państwo słomki?
- Proszę pana, my jej nie rozlewamy. 
Postanowiłem pytanie sformułować inaczej.
- Proszę pani, czy do lemoniady podajecie słomkę?
- Tak.
- To poproszę dwie.
- Dobrze. - pani odpowiedziała tonem nieco urażonym widocznie mając do mnie pretensję, że odpowiadała na pytanie przeze mnie niezadane. 
Ostatnio to zjawisko odpowiadania na niezadane pytania się pogłębia i staje się jakąś dziwną plagą. 
Reszta poszła już jednak bez zgrzytów i potrawy wszystkim smakowały.
- Ale wino powinna nalewać przy stoliku, a nie na zapleczu. - Żona miała rację. - Oj, coś czuję, że przestaniemy tutaj przychodzić... - dodała.
Przy płaceniu było małe zamieszanie. Po pierwsze wzięliśmy za mało bilonu, bo plan był inny, a targanie ciężkiej kupy żelastwa nikomu się nie uśmiechało i chcieliśmy ten trud rozdzielić na raty. Po drugie ja swojej karty nie wziąłem, bo po co, skoro nie było na koncie środków (po 52. latach pracy!). Po trzecie wreszcie, Żona stwierdziła, że ona też nie ma karty, bo zmieniła akurat na spacer torbę na lżejszą A poza tym mieliśmy najpierw wrócić do domu, z czym miała rację. Zamówiłem więc u pani, przy bufecie, dla dzieci drugą lemoniadę Z dwiema słomkami!, wyjaśniając jej jednocześnie, że muszę pójść do domu po kartę i że będę za 14 minut. Byłem z powrotem za minutę. Jakieś 20 m od lokalu zatrzymał mnie telefon Żony.
- Gdzie jesteś? - zapytała jak dla mnie irytująco głupio.
- A gdzie mogę być?! - Przed lokalem.
- To wracaj, mam kartę.
Pani już jednak, chyba złośliwie szybko, lemoniadę zrobiła. Robaczkom to nie przeszkadzało, zwłaszcza że były dwie słomki. 
 
Gdy wróciliśmy do domu, pisałem, ale ponieważ ciągle czułem się nieswój i zmęczony, musiałem się na pół godziny położyć. Gdy wstałem, czułem się już tylko nieswój. W żołądku się kotłowało. Ponownie siłą woli zabrałem się za pisanie. Ale już na wieczorny spacer z Pieskiem nie poszedłem.    Q-Wnuk był zawiedziony, bo myślał, że w trakcie trochę pokopiemy sobie piłkę. Ale nie marudził. Dorośleje.
Przed snem Żona zaordynowała mi najpierw wywar z mięty, a potem kolejną porcję węgla. Na górze zniknąłem dopiero po 21.00. Było ciężko.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.01.
 
I cytat tygodnia: 
Prawdziwą miarą naszego bogactwa jest to, ile bylibyśmy warci, gdybyśmy stracili wszystkie swoje pieniądze. - Benjamin Jowett (dziewiętnastowieczny angielski pisarz i uczony, teolog, duchowny anglikański)