21.07.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 230 dni.
WTOREK (15.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.50.
Wstawało się ciężko, skoro alarm nastawiłem wczoraj na 06.30.
Wszystko więc było porannie opóźnione, ale nie narzekałem, zwłaszcza że organizm dał pospać i nie było nocnych afer. Ale jednak upomniał się o swoje, gdy ledwo wstałem i wprawiłem go w ruch w całości, a przy okazji w pewnych szczegółach skutkujących... Potem się jednak uspokoił na tyle, że mogłem rozpocząć cyzelowanie.
Robaczki przyszły dość wcześnie, to znaczy normalnie, ale przez to moje opóźnienie wydawało się inaczej. Chętnie uczestniczyły we wszystkich procesach przygotowania Blogowych
(Wyjątek
To wrzątek!)
i uczestniczyły w mądrzejszych i głupszych dyskusjach. I oczywiście zaliczyły balkon. Musiało też się stać zadość tradycji i po przeczytaniu imion z Kalendarza Świąt i wybraniu dla siebie wzajemnie się przedstawialiśmy. Dzisiaj czytał je Q-Wnuk, który z racji wieku nie ma żadnych oporów, nawet przy tak dziwnych, wymyślnych czy nietypowych, jak Cyriak, Lubomysł, Niecisław czy Pompiliusz (to tylko z dzisiejszego dnia). Te jednak Ofelię jeszcze trochę paraliżują, ale przymuszona, czyta. Przymuszenie jest proste i tylko jeden sposób skutkuje. Zresztą odnosi się on do różnych pozostałych sytuacji. Wczoraj rano nie chciała czytać.
- Czytaj, teraz twoja kolej, bo wczoraj czytał Q-Wnuk! - A jutro będzie znowu on, na zmianę.
To "na zmianę" jest święte, nawet u Ofelii. Od razu u źródła gasi zarzewie pożaru.
W imionach u Ofelii widzę postępy. Bo do tej pory wybierała imiona typu Anna, Ola, Sara, Julia, itp., a dzisiaj wybrała Roksanę. No, proszę. Odrzuciła figurującą dzisiaj Annę, ale już na Cyriakę nie było jej stać. Q-Wnuk wybrał Niecisława, ja Pompiliusza i się sobie nawzajem przedstawialiśmy przy wzajemnych chichach.
- Pompiliusz jestem, bardzo mi miło... - ściskałem dłoń a to Q-Wnuka, a to Ofelii.
- Niecisław jestem... - słyszałem. - A ja Roksana...
Gdy zaś rodzeństwo przedstawia się sobie, jest najwięcej chichów. Żona wczoraj rano się oburzyła, że robimy to bez niej. Dzisiaj znowu zapomniałem, żeby z tym teatrem zejść na dół. Będę milczał, żeby szydło nie wylazło z worka. Taki ładny dzień i tak ładnie się rozpoczął... Może jutro się uda?...
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. W planach były dwie rzeczy - lody na Rynku i zakupy. Kwestią sporną w czasie jazdy była kolejność. Babcia chciała zrobić najpierw zakupy Bo potem będziemy mieli to z głowy i będziemy mogli się relaksować. Ja optowałem najpierw za lodami tłumacząc wszystkim obrazowo, co może stać się z poszczególnymi zakupami, gdy je zostawimy w takim upale na dłuższy czas w bagażniku. I tak: masło zjełczeje, z jajek zrobią się zbuki, mleko skwaśnieje, mielone się zasmrodzi, a puszki z tuńczykiem nabrzmią dramatycznie grożąc rozsadzeniem. Z listy tylko makaron bio miał szansę na przetrwanie. Dzieci zaś natychmiast chciały lody i inne argumenty nie były potrzebne.
Ofelia przezornie wzięła gałkę mango z zastrzeżeniem, że gdy zje i będzie chciała jeszcze, to sobie domówi. Pani, tak samo młoda, ale inna niż ta przygotowująca się na Halloween, nakładała podobnie, czyli od serca. Ofelia więc de facto dostała dwie gałki takich ze Stylowej. My zaś we troje zamówiliśmy po dwie, czyli otrzymaliśmy po cztery. Wszyscy to docenili, zwłaszcza dzieci. I gdy uporaliśmy się z takimi porcjami, Żona wszystkich zaskoczyła pytając Robaczków Może chcecie jeszcze po "gałce?". Głupich pytała, czy co? Chcieli, każde mango. System nakładania się nie zmienił. Czy dzieci mogły narzekać? Nie. Nawet przez chwilę im to do głowy nie przyszło.
Zakupy specjalnie skoncentrowaliśmy w Carrefour, żeby upałem i innymi sklepami się nie wykończyć.
Po powrocie nad Uzdrowisko nadciągnęła zbawcza burza. Przyjemnie się ochłodziło i orzeźwiło.
Po II Posiłku rozegraliśmy finał statków. Wygrałem z Q-Wnukiem zajmując w turnieju pierwsze miejsce, a Babcia zdobyła trzecie wygrywając z Ofelią. Po czym cała trójka zajęła się sobą (jakieś wyścigi w komputerze; podziwiałem Żonę, że bierze w tym udział i co chwilę dobiegało mnie "Brawo, babcia!" szczerze wykrzykiwane przez któreś z Robaczków), a ja zabrałem się za bardziej użyteczną pracę. Podlałem pomidory resztką gnoju z pokrzyw. Wiedziałem, że będę śmierdział niemożebnie, ale w perspektywie miałem prysznic.
I w takim moim stanie poszedłem z pozostałą czwórką na spacer do Uzdrowiska Wsi. Wszyscy wiedzieli, że w trakcie na pewno złapie nas deszcz, bo się mocno zachmurzyło i zaczęło wiać. Deszcz nas złapał, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadzało i nikt słowem nie zamarudził. Nawet Pieskek, a już na pewno nie Q-Wnuk, który wziął piłkę i mógł po drodze sobie ze mną pokopać.
Wracając ustaliliśmy, że po powrocie od razu bierzemy prysznic. W tym momencie, ale i od samego rana, judziłem dzieci, że je wykąpię licząc na natychmiastowy protest. W żadnym momencie się nie zawiodłem.
- Ale, dziadek, ja w domu kąpię się sam. - informował Q-Wnuk.
- Na pewno? - "nie dowierzałem".
- Tak.
- Ja też się kąpię sama! - musiała uprzedzić Ofelia.
- To niemożliwe! - "nie wierzyłem".
- Już od dawna!...
- Nie ma mowy! - Q-Wnuk wykąpie się sam, a ja ciebie. - podważałem jej wiarygodność.
- Nieee!
- Umyję kolana, bo zawsze masz czarne i dupsko!
- Nieee! - Ja sama!
I pomyśleć, że jeszcze rok temu nie miały nic przeciwko temu, a nawet chętnie na to pozwalały czekając na różne wygłupy w trakcie namydlania, szorowania, spłukiwania i wycierania. Skończyło się bezpowrotnie.
Dzieci się zgodziły, abym prysznic wziął pierwszy. Po czym przyszły na górę z piżamami i z ręcznikami.
- A mogę ja pierwsza? - Ofelia zapytała brata.
- Nie, ja pierwszy!
- Ale dlaczego?! - Zawsze w domu ty jesteś pierwszy!...
- Bo ja to robię szybko...
Ten argument spowodował, że natychmiast ją przytkało, dalej nie próbowała i nawet nie przewróciła oczami.
- Dziadek, a możemy zostać sami?
To się porobiło...
Wytłumaczyłem im więc, przy jakiej nastawie jest gorąca woda i żeby uważali, jak mają się namoczyć, zamknąć kran, namydlić się i spłukać. Protestów nie było.
- To ja będę siedział obok, w sypialni i gdyby coś się działo, to wołajcie. - A swoje drzwi przymknijcie. Taka doza intymności im wystarczyła. Na razie.
Po wszystkim dzień w zasadzie się skończył. Bardzo szybko uciekłem na górę, żeby jeszcze trochę poczytać. A cała trójka znowu w coś grała na komputerze. Podziwiałem Babcię.
Wieczorem Syn przysłał smsa:
- Mamy studenta w domu.
Z drugiego, z zrzutu z ekranu, wynikało, że Wnuk-I rozpocznie studia na Metropolialnej Politechnice, na kierunku Biomechanika inżynierska. Ki diabeł?!... Od razu sobie poczytałem. Bardzo ciekawe. Studia I stopnia, 7 semestrów. Przekazałem gratulacje na ręce Syna i Wnuka-I. Obaj zareagowali podobnie, bo napisali, że w programie jest chemia. Przypomnę, Wnuk-I w ogólniaku ledwo ją zaliczył i to za pomocą poprawki.
- Hmmm... - ponownie napisałem do Wnuka-I. - Siedem semestrów! Nie w kij dmuchał! A z chemii trzeba będzie się deczko podciągnąć :)
ŚRODA (16.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.10.
Od 05.30 wierciłem się w łóżku, by o 05.45 wyłączyć alarm nastawiony na 06.00, i żeby wstać o 06.10. Paranoja.
Jeszcze przed Blogowymi wysłałem do Pasierbicy trzy sążniste smsy w ramach zaległości dwóch poprzednich poranków, kiedy to jadąc do pracy tramwajem i z kawą spodziewała się, że sobie, tradycyjnie, poczyta o Robaczkach, co bardzo lubi. Tedy byłem na bieżąco.
Na górę przyszła sama Ofelia, takie zaspane ciałko. Uczestniczyła w robieniu Babci kawy i ją zaniosła.
Za jakiś czas zszedłem na dół z laptopem, żeby móc we czworo wybrać imiona i się poprzedstawiać.
Q-Wnuk, jak się za chwilę miało okazać, wybrał to samo, co ja - Dzierżysław. Babcia, żeby było jeszcze śmiesznej - Dzirżysława (nie ma literówki), a Ofelia - Carmen, a nie Maria, która jest co drugi dzień.
Przed I Posiłkiem zagraliśmy w statki, bo teraz dzieci mają na nie fazę. Do ścisłego finału weszła Ofelia i ja. Było widać, że się nie może doczekać gry z dziadkiem.
Po I Posiłku wysprzątałem górę i żeby żona miała spokój ze swoją częścią sprzątania, zabrałem Robaczki w sprawach do Uzdrowiska.
Postępowanie z Robaczkami, gdy jestem z nimi sam, jest niezwykle proste z zerową strefą konfliktów na linii one między sobą (90%), one jako jeden front przeciwko dziadkowi (8%) i każde z nich oddzielnie przeciwko dziadkowi (2%, czyli po jednym procencie na łebka). Bo dzieci doskonale wiedzą z kim, kiedy i na co mogą sobie pozwolić. Po pierwsze nie było rodziców, po drugie Babci, co nie było moim żadnym wkładem w mądrości postępowania z Robaczkami. Ale cała reszta już tak.
Więc przy odbieraniu paczki:
- Q-Wnuk wklepie "odbierz paczkę" i numer telefonu Babci, Ofelia zaś numer kodu i "idę dalej"- Q-Wnuk wyciągnie paczkę ze skrytki, Ofelia zamknie klapkę i naciśnie "kończymy na dziś". - Q-Wnuk zaniesie paczkę do Inteligentnego Auta, bo ciężka i zapakuje do bagażnika oraz zamknie klapę bagażnika. Żadnego nawet proteściku. Zwracam uwagę na precyzyjne przewidywanie wszystkich możliwych czynności i ich rozdział oraz na pewne podpuchy. Żadnych niespodzianek.
W Biedronce:
- Oboje pakujecie na zmianę towar do kosza, który prowadzi Q-Wnuk. - Oboje sczytujecie kody i towar odstawiacie przy kasie. - Ofelia przykłada kartę "Moja Biedronka" i słucha głupich komunikatów, Q-Wnuk płaci kartą. - Oboje wkładacie towar z powrotem do wózka. - Po wyjściu oboje pakujecie towar do torby i oboje odstawiacie wózek.
Zero sprzeczki. Żebym mógł tak kiedyś ze swoimi dziećmi...
W pralni nie mogło być konfliktów, bo tylko wziąłem Robaczki ze sobą, żeby się przedstawiły.
Po powrocie rozegraliśmy drugą fazę turnieju w statki. W walce o III miejsce Q-Wnuk pokonał Babcię, a o I miejsce ja Ofelię. Długo prowadziła i była blisko zwycięstwa, ale moje zakończenie było piorunujące, niczym u Igi. W samej końcówce zatopiłem jej czteromasztowca, dwumasztowca i cztery jednomasztowce, a to było najtrudniejsze. Gdy zacząłem swoje niszczycielskie dzieło, Ofelia miała "tylko" do zatopienia mojego dwumasztowca i dwa dwumasztowce. Nie mogła się nadziwić, że tak była bliska zwycięstwa. W ogóle się nie obraziła, jak byłoby to rok temu. Dorośleje, poza tym tak dużo gra, w tym wygrywa i przegrywa, że jej już to nie tyka. Poza tym, wiadomo, z dziadkiem nie ma się szans...
Wczesnym popołudniem najpierw przyszedł mail od Profesora Belwederskiego z jego gratulacjami dla Profesora Noblisty, z kopią dla mnie, a potem podziękowania Profesora Noblisty, również z kopią dla mnie.
Profesorze Noblisto,
Właśnie powziąłem wiadomość, wspaniałą wiadomość, że zostałeś wybrany członkiem rzeczywistym PAN-u. Moje najserdeczniejsze gratulacje!
Właśnie powziąłem wiadomość, wspaniałą wiadomość, że zostałeś wybrany członkiem rzeczywistym PAN-u. Moje najserdeczniejsze gratulacje!
Śledziłem trochę Twoją drogę pracy naukowej, pracy przez wiele lat, głównie za granicą ale i w Polsce, i mając w pamięci Twoją obecność na naszym roku ’73 wraz z zaangażowaniem i osiągnięciami – muszę przyznać, że wszystko mi się zgadza. Kto jak nie Ty powinien zostać członkiem rzeczywistym PAN ! Odpowiedź jest oczywista.
Noblisto, serdeczne gratulacje. Bardzo się cieszę, że od wielu lat znam osobiście Osobę, która w środowisku naukowym uzyskała takie wyróżnienie.
Noblisto, serdeczne gratulacje. Bardzo się cieszę, że od wielu lat znam osobiście Osobę, która w środowisku naukowym uzyskała takie wyróżnienie.
Życzę dalszych sukcesów i - do zobaczenia w Uzdrowisku.
Profesor Belwederski (zmiany moje, pis. oryg.)
Profesor Belwederski (zmiany moje, pis. oryg.)
Też byłem dumny. Gdy tylko wyjadą Q-Wnuki, puszczę wiadomość w świat, do naszych.
Tuż po 15.00 przyjechali goście na górę. Para, lat pod czterdziestkę, ale nie małżeństwo, i nastolatek, zdaje się, jej syn. Oboje bardzo sympatyczni i niezadający głupich pytań. Może też dlatego, że on wielokrotnie przyjeżdżał do Uzdrowiska, bo ma tutaj rodzinę.
Plan był taki, że zaraz potem we czworo idziemy do Lokalu z Pilsnerem II. W nim jednak rzeczywiście "wszystko było inne" niż w Lokalu z Pilsnerem I. Pani sympatyczna, kontaktowa, pamiętająca nas, uśmiechnięta, cierpliwa, i nalewająca wino przy Żonie. Dzieci czuły się nie dość, że jak ryby w wodzie, to jeszcze u siebie.
- To my pójdziemy do pani i poprosimy, żeby przyjęła nasze zamówienie... - zaskoczyły nas. Co za słownictwo?!...
Faktycznie, tłumów specjalnych nie było, a mimo tego sporo czekaliśmy. Po "interwencji" pani pojawiła się natychmiast. Potrawy i desery były o niebo smaczniejsze niż w lokalu z Pilsnerem I.
- Chyba miałaś rację... - zagadałem do Żony, gdy wychodziliśmy. - Minie sporo, zanim pójdziemy ponownie do Lokalu z Pilsnerem I.
- Wyczytałam, że tam zmienił się chyba główny kucharz i obsada kelnerska, co by wiele wyjaśniało.
- Klientów będą mieli nadal wielu, bo ci, którzy przyjdą pierwszy raz, nie będą wiedzieli, jak było przedtem. - zamknąłem dyskusję.
Przed domem czekała już na nas w samochodzie ta pani, mieszkanka Uzdrowiska, do której przyjeżdża co roku na wakacje para wnuków - Janek (teraz 13 lat i Faustyna -10). Poznaliśmy się, gdy ledwo wprowadziliśmy się do Uzdrowiska, na stadionie, na Orliku. Chłopaki od razu przypadli sobie do gustu i taka to dziwna znajomość trwa "trzeci" raz, bo dość trudno powiedzieć, że trzeci rok. Gdy przyjeżdża Q-Wnuk, dopytuje się, czy będzie Janek, ten z kolei dopytuje się babci, czy będzie Q-Wnuk. I gdy po roku się spotykają, bez żadnego kontaktu w międzyczasie, od razu przechodzą do rzeczy. Zachowują się, jakby widzieli się wczoraj. Piłka, piłka, piłka i... wygłupy, sytuacyjne oraz słowne, których wcześniej nie było. Lat przybywa i wyciągają ze spotkań coraz więcej.
My się z panią umawiamy i też z nią raz na rok spotykamy się na boisku. Dzisiaj przyjechała po nas, żebyśmy razem pojechali na boisko szkolne, aż za DINO, bo Orlik nieczynny. Panie się zaraz ulotniły robiąc sobie jakąś wycieczkę, a ja zostałem sam z chłopakami. Nawet mnie oszczędzali, ale tylko dlatego, że było dodatkowe boisko do kosza, a Q-Wnuk przezornie taką piłkę ze sobą przywiózł. Więc sporo w niego grali, a kosz ma tę przyjemną cechę, że nie posiada bramek, na których musiałbym stać.
W końcu stanąć musiałem uatrakcyjniając strzelanie i ich pojedynki jeden na jeden. Nie było tak źle. Przetrwałem. Umówiliśmy się na jutro w tym samym miejscu.
Wieczorem Q-Wnuka naszło w ramach dywersyfikacji wysiłku i koniecznie chciał ze mną grać w warcaby. Wymusił na mnie aż pięć partii. Wszystkie przegrał.
Spać poszedłem o 22.00. Późno, jak na mnie.
CZWARTEK (17.07)
No i dzisiaj wstałem o 6.30.
Planowo, bez wydziwiania.
Znowu wysłałem do Pasierbicy sążniste smsy, tym razem cztery. Ale po raz pierwszy te same do Q-Zięcia, bo on stwierdził, że też chce sobie poczytać i bardzo mu się podobają. Porannie więc zeszło sporo czasu.
Na górę znowu przyszła sama Ofelia i dziarsko zniosła Babci na dół Blogową. Zaraz potem zszedłem i ja, z laptopem, żebyśmy mogli poprzedstawiać się kalendarzowymi imionami.
Dzieci znowu napadła chęć grania w statki, więc jeszcze przed I Posiłkiem rozegraliśmy pierwszą turę.
Ja wygrałem z Żoną, Ofelia z bratem. Q-Wnuk był tym faktem autentycznie załamany i nieszczęśliwy (dawno go takim nie widzieliśmy po przegraniu) i oczekiwał powtórki meczu. Wszystko przez to, że on zgodził się siostrze w którymś momencie na cofnięcie jednego ruchu, a później ona jemu nie. Oczywiście Ofelia miała na ten temat inne zdanie i tłumaczyła po swojemu, ale nie wiemy czy zgodnie z prawdą, czy nie, bo wiemy, że potrafi zachachmęcić.
Stąd Q-Wnuk nie chciał się ruszać z domu i w sprawach pojechałem do Uzdrowiska sam z Ofelią. To była ewidentnie woda na jej młyn, bo bez brata, który dominuje i we wszystko się wpycha, stała się ważna, a nawet ważniejsza. Wszystkiemu podołała, a w niektórych przypadkach musiałem odwracać głowę, żeby nie spostrzegła, że się duszę ze śmiechu. Jak na przykład przy kupowaniu Socjalnej. Wręczyłem jej skrzynkę z pustymi butelkami.
- Ty weź jedną, ja dwie i idziemy po schodkach do sklepiku.
Bez cienia szemrania wzięła i szło takie patykowate i małe przede mną, pełne niezwykłej energii, targając olbrzymią skrzynkę.
Za wodę zapłaciła kartą, oczywiście sama.
Bankomat, żeby wybrać gotówkę do pralni, obsłużyła też sama i sama w pralni płaciła gotówką. I wreszcie sama tankowała Inteligentne Auto otwierając wlew paliwa, zdejmując z dystrybutora pistolet, wlewając paliwo i odwieszając pistolet. To już było wyzwanie. Chyba robiła to pierwszy raz w życiu i nie pękała.
Po I Posiłku rozegraliśmy finały w statki. Q-Wnuk znowu był nieszczęśliwy. Przegrał z Babcią i nie mógł przejść do porządku dziennego nad wynikiem mojej potyczki z Ofelią.
- No nie! - Nie dość, że przegrałem, to ona jeszcze wygrała z dziadkiem! - wylewał frustrację. - Koniec świata! - jękolił.
Ale ten "koniec świata" trochę go rozbawiał.
Pocieszenie, i to grube, miało nadejść niedługo. Rozegraliśmy partię warcabów. Grałem na kiepskim już samopoczuciu i sporo nieprzytomny. W którymś momencie tak podstawiłem debilnie pionka, że straciłem trzy, a on przy okazji zyskał damkę. Z tego już nie mogłem się podnieść. Q-Wnuk wygrał i dostał 5 dych.
- To może zapisz ten fakt na kartce do wszystkich waszych historii, które chcecie opowiedzieć rodzicom?...
- Dziadek, nie muszę! - Ja to będę pamiętał zawsze!
Na boisko mieliśmy planowo iść na 17.00. Tak się wczoraj umówiliśmy z babcią Janka i z nim samym.
A było sporo po 14.00, gdy Q-Wnuk zabrał się za sporządzanie szerokiego planu działań, które zamierzał jeszcze przed boiskiem zrealizować. Był w nim ping pong i... kebab.
Samo dojście do OSiR-u zajęło nam sporo czasu, więc na miejscu musiałem mu tłumaczyć, że na ping ponga mamy tylko 25 minut, jeśli ma być kebab (dojście 15 minut), jedzenie, powrót do domu, przygotowanie się do boiska i stawienie się na nim punktualnie.
Rozegraliśmy dwusetowy turniej. Pierwszego seta wygrałem dość łatwo, drugiego na przewagi i ogólnie mecz 2:0. Byłem dumny, że wygrałem z mistrzem, bo taka gratka będzie mnie teraz spotykać coraz rzadziej, jeśli w ogóle. Zażądał rewanżu.
- Proszę bardzo, ale czy w tej sytuacji chcesz zrezygnować z kebabu czy z boiska?...
Nie chciał z niczego. To pozostałe 5 minut pograł z siostrą, która dosyć ułomnie się uczy, a jej brat wykazuje mnóstwo cierpliwości i podchodzi do jej "zagrań" z dużym humorem. Babcia, ze względu na wnuka, a jakże, była zachwycona, że mimo tak krótkiego czasu, udało się być na ping pongu.
Kebab działa od 9. lipca, bodajże. Ulotki obwieszczały o otwarciu i o Pepsi gratis tego dnia. Dla nas wprost bomba! Został otwarty na tyłach pijalni, w miejscu dość mało ruchliwym, tam, gdzie ja, gdybym wygrał w lotto przynajmniej z 10 baniek, otwierałbym zróżnicowane centrum kulinarne.
Pomijając jadłospis, w pewien sposób prosty i czytelny, lokal uwiarygadniał się tym, że obsługiwał mocno ciemny facet, o urodzie nawet może nie tureckiej, bardziej hinduskiej czy pakistańskiej, mówiący "fajnie" po polsku. Ale dogadywaliśmy się bez problemu. Za jedyne 57 zł mieliśmy posiłek dla wszystkich. Płaciłem żelastwem.
Po 10 minutach czekania otrzymaliśmy zestaw i od razu każdy rzucił się na swoją porcję już w drodze do domu. Wszyscy chwalili. Q-Wnuk, bo od jakiegoś czasu chadza z ojcem na kebaba, nawet Babcia i nawet Ofelia, która do tej pory z kebabem nie chciała mieć nic wspólnego.
- Gdy przyjedziemy w sierpniu, to przyjdziemy tu jeszcze raz... - bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Ale ty przecież nie lubiłaś?!... - przypomniała jej Babcia.
- Ale teraz lubię, jest smaczny.
Mnie też smakowało, ale za parę godzin miałem odpokutować.
Na boisko jechaliśmy we czworo.
- Ja też chcę zobaczyć... - twierdziła Żona mimo siąpiącego deszczu i mimo delikatnego mojego wybijania jej z głowy.
Przy wyjściu Q-Wnuk upierał się, że wcale nie pada Ja nic nie czuję! w opozycji do moich twierdzeń, że pada i że czarno to boisko widzę. Ledwo przyjechaliśmy, a zaraz po nas Janek z Babcią i z siostrą, rozpadało się na dobre, a potem padanie przeszło w rzęsistość. Chłopakom to nie przeszkadzało. Pod sporą wiatą, pod którą siedzieliśmy, podawali sobie piłkę, ale to byłoby za nudne, więc za chwilę zaczęli strzelać tak, ażeby piłka wypadała na zewnątrz i żeby przeciwnik musiał po nią w tym deszczu lecieć. Przy czym jeden drugiemu cały czas zarzucał Zrobiłeś to specjalnie! lub innym tekstem, co zupełnie nie przeszkadzało, aby ten styl gry kontynuować. Obaj byli bardzo szybko mokrzy i w takim stanie wyszli na boisko, gdy faktycznie przestało padać.
Mój los był więc przesądzony. Musiałem stanąć na bramce.
- A dziadek, będę mogła się tobie plątać po nogami?...
Doskonale pamiętała wszystkie mecze rozgrywane w Wakacyjnej Wsi. Więc graliśmy w różnych składach, a ona grała w parze albo ze mną, albo z Jankiem, albo z bratem plącząc się pod nogami każdemu z nas. I rzeczywiście robiła to skutecznie, a grając ze mną w parze strzeliła dwa gole i wygraliśmy. Janek stojący na bramce przy pierwszym strzale zasymulował wolną paradę bramkarską tak, żeby nie zdążyć piłki złapać, co nie omieszkał wyłapać Q-Wnuk.
- Ale tak nie rób następnym razem... - ostrzegł bez irytacji kolegę.
Potem chłopakom kazałem pograć w kosza, a sam pod wiatą mogłem się włączyć do rozmowy Żony z panią, która w Uzdrowisku mieszka już 39 lat. Dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych rzeczy, sporo nieciekawych.
A dzieci same skonstruowały kolejne zawody. Chłopaki dały Ofelii jankowe rękawice bramkarskie i ustawiły ją na bramce.
- Ale oszczędzajcie ją! - zareagowałem widząc co się święci.
- My strzelamy tylko lewą nogą. - uspokoił mnie Q-Wnuk.
Znowu miałem ubaw widząc stojącego takiego patyczaka pośrodku olbrzymiej bramki.
Miały być dwie godziny, były dwie i pół, a i tak Robaczki protestowały, zwłaszcza... Ofelia.
- Mhm, dlaczego?!... - gdy dałem sygnał do zbierania się. - Ja bym jeszcze chciała zostać.
- A dlaczego? - dopytywałem czując pismo nosem.
(Dawniejsze "czuć piżmo nosem", gdzie "piżmo" oznaczało ostrzeżenie lub zapowiedź czegoś. Z czasem, "piżmo" zostało błędnie zamienione na "pismo", prawdopodobnie z powodu podobieństwa brzmieniowego).
- Bo rok temu poznałam Faustynę, ale nie za bardzo, a teraz Janka całkiem dobrze.
No proszę.
Nie dość, że facet starszy o dwa lata
Od bliskiego jednak jej sercu brata,
To jeszcze umyślnie ją emablował
I jej uczuciem świadomie żonglował...
Wieczorne obrządki wykonywałem na ostatnich oparach sił i przy nie najlepszym samopoczuciu.
Na górze padłem.
PIĄTEK (18.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Znowu bez wygibusów.
Rano wysłałem dwa sążniste smsy do Krajowego Grona Szyderców. Ostatnie w tej turze.
Na górę przyszła duża Ofelia, bo Robaczki na dole co prawda już nie spały, ale sobie czytały. Za jakiś czas przyszedł jednak Q-Wnuk, bo pamiętał o wczorajszym wieczornym meczu (ćwierćfinał pań na Mistrzostwach Europy) i chciał obejrzeć skrót.
Mieliśmy dzisiaj wyjechać do Metropolii jak najwcześniej. Cała czwórka była w tym względzie zgodna. Więc na tę okoliczność Q-Wnuk jeszcze przed I Posiłkiem chciał grać w statki, a Ofelia koniecznie musiała poprawić dwie bransoletki przez siebie zrobione, bo były za ciasne. To zaproponowałem im jeszcze wyjście na ping ponga i na boisko, a one dodały ze śmiechem jeszcze Stylową i Lokal z Pilsnerem II.
- I wtedy oczywiście wyjedziemy wcześnie... - podsumowałem.
W trakcie przygotowań do wyjazdu powstała jednak pewna wolna luka czasowa. To z Q-Wnukiem rozegrałem dwie partie warcabów.
- Gramy ciągle o 5 dych. - Jeśli wygrasz, je dostaniesz. - Również za trzecim razem. - Ale już przy kolejnych twoich zwycięstwach będą to 2 dychy, bo będzie to oznaczało, że, po pierwsze, grasz już dobrze, a po drugie, że dziadek może za chwilę pójść z torbami.
Pod koniec pierwszej partii naprawdę zwątpiłem nawet w remis i w myślach żegnałem się z kolejną pięćdziesiątką. Facet był tak skupiony, że żarty się skończyły. Jakimś cudem pod koniec gry Q-Wnuk popełnił błąd, który bezwzględnie wykorzystałem i uratowałem skórę.
Już wczoraj widząc to wszystko Ofelia zadała mi pytanie. W swoim stylu - cicho i nieśmiało.
- A dziadeeek, będę też mogła z tobą grać na pieniądze?...
- Oczywiście, tylko musisz się nauczyć warcabów i szachów.
- Mhm... - kiwnęła głową na zgodę.
Wyjechaliśmy o 11.23. Podróż przebiegła bez problemów. Na początku dzieci śpiewały wielokrotnie razem z Electric Light Orchestra Ticket to the moon, a potem... Bogusława Meca i jego piosenkę Mały biały pies. Pęknąć można było ze śmiechu, ale trzeba było zachować powagę, jeśli chciało się dalej posłuchać tych głosików z tyłu. W końcu Ofelia padła i obudziła się dopiero w Metropolii, a Q-Wnuk, jak nie on, oddał się rozmyślaniom. Dopiero pod koniec podróży zagrał z Babcią w statki. Rozniósł ją w drobny pył.
- A bo nie mogłam się skoncentrować... - Wzrok ciągle mi leciał na drogę i na to, co się na niej działo.
Z Pasierbicą spotkaliśmy się niedaleko jej pracy, na parkingu, na którym można było zaparkować za darmo przez 20 minut. To zupełnie wystarczyło na powitania i pożegnania, i na przepakowanie się łącznie z fotelikami.
Od razu ruszyliśmy w drogę powrotną. Jazda była całkiem znośna, mimo przecież piątku i rozpoczynających się korków. Cała akcja zabrała nam niecałe 4 godziny. Piesek wytrzymał bez problemów, ale i tak przed wyjazdem drugi zestaw kluczy do domu daliśmy Sąsiadowi z Lewej. Tak na wszelki wypadek.
W domu czekała nas przerażająca cisza. I zaraz po skromnym II Posiłku dopadła nas schyłkowość.
Markowaliśmy jeszcze jakieś czynności, żeby się nazywało, jeszcze poszliśmy z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi, ale to było wszystko, na co nas było stać po tygodniu przebywania z Q-Wnukami.
Wcześnie poszliśmy na górę i wcześnie usnęliśmy.
Nawet w głowach nie zaświtała nam myśl dzika,
Żeby patrzeć na nasz telewizor spod byka!
SOBOTA (19.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Mocno nieprzytomny, bo ciągle nie mogłem dojść do siebie.
Stan ten trwa od tygodnia, a do tego doszły nieprzyjemne zawroty głowy. Stąd w nocy się budziłem.
Do mnie dołączyła Berta, która też miała żołądkowe dolegliwości, więc Żona podając nam kilka razy różne medykamenta użyła niczym pies w studni, nomen omen. I zabroniła mi rano pić Blogowe, tylko ciepłą wodę ze szczyptą soli. To zupełnie nie zmniejszyło mojej nieprzytomności i w takim stanie trwałem przed laptopem obejrzawszy skróty meczów pierwszej kolejki ekstraklasy i I ligi właśnie rozpoczętego nowego sezonu. I usiłowałem pisać, ale szło jak po grudzie.
Parę minut po ósmej zaskoczył mnie "wewnętrzny" dzwonek do drzwi. Wyjeżdżali goście z góry.
- A bo chcemy mieć spokojną podróż, być stosunkowo wcześnie w domu i pobyć w nim dzisiaj i jutro, bo w poniedziałek do pracy... - tłumaczyli śmiejąc się.
Gdy Żona wstała trochę po 09.00 (nie dziwota), praktycznie od razu się wymieniliśmy. Dostałem tylko kubek bulionu i polazłem na górę. Spałem twardym snem od 09.30 do 12.30. Bite trzy godziny! Dość powiedzieć, że obudził mnie alarm. Ale trzeba przyznać, że i tak w takim stanie organizmu zegar biologiczny funkcjonował dobrze. Bo może minutę przed alarmem, może dwie, zacząłem się kręcić i powoli przebijała się myśl "która to może być godzina?..."
Wstałem wypoczęty, wyspany, trochę nieprzytomny i z mniejszymi zawrotami głowy. Powolutku i bardzo ostrożnie zabrałem się za sprzątanie górnego apartamentu. Po każdym etapiku robiłem sobie przerwę. Sprawa była o tyle łatwa, że nie musiałem się zupełnie spieszyć, bo goście napisali, że będą o 21.00. Co prawda później napisali, że będą o 19.00, czym nas zupełnie nie zaskoczyli, raczej rozbawili, ale i tak czasu było dużo, tym bardziej, że powoli rozzuchwalałem się i łapałem pierwotny dość szybki rytm pracy.
W trakcie II Posiłku, takiego śmiechu na sali umiejętnie dozowanego przez Żonę (troszkę bulionu i parę skrawków białego mięsa z kurczaka), przyszły smsy i mmsy od Justusa Wspaniałego. A to rzadkość.
Na zdjęciu ujrzeliśmy, naszym zdaniem, dwa identyczne co do umaszczenia i wielkości kotki. W pierwszej chwili pomyślałem, że Justus Wspaniały robi sobie jaja, wpuszcza nas w maliny i może to zdjęcie zrobił w jakimś lustrzanym odbiciu. Ale niczego takiego nie było. Dwa kotki leżały sobie pyszczkami i łapkami do siebie i wyraźnie było im dobrze na małym legowisku ułożonym na gzymsie zewnętrznego tarasowego kominka.
- Widzę dwa?... Czy ja zwariowałem?...
- Nie Ty... Ale chyba my. Przypałetał się. Chyba rodzeństwo.
- Też tak wydedukowaliśmy. - Żona: "Matko, to oni już nigdy do nas nie przyjadą!"
- Chyba że z psami i kotami. Lekarka: i z pierdolcem...
- Z kotami się nie zgadzam! Reszta może być :)
- Powstaje pytanie: Ciekawe ile jest jeszcze tego rodzeństwa?...
- No wiemy jeszcze o jednym, który jest u sąsiadów, a Lekarka twierdzi że jeszcze słyszała milczenie koło domu.Tego drugiego nazwiemy Pierdolec. (zmiany moje, pis. oryg., w tym ciekawa w tym kontekście podpowiedź smsowego systemu).
W zdecydowanie lepszej kondycji przeszedłem do codzienności. Stać mnie było na jazdę samochodem po odbiór dwóch paczek i na zrobienie drobnych zakupów w Intermarche oraz na wysłanie w świat, do naszych, informacji o tym, że Profesor Noblista został członkiem rzeczywistym PAN-u. I wreszcie odpowiedziałem prawie po tygodniu zwłoki Po Morzach Pływającemu na jego dwa maile. Zwłaszcza na jeden, istotny. Nawiązał on sprytnie do mojego któregoś wpisu, w którym namawiałem na przyjazd do nas Nowych w Pięknej Dolinie oraz Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego.
- Piszesz, że dzwoniłeś do ludzi... My też ludzie :)
W mailu podtrzymaliśmy nasze stałe zaproszenie dla nich, a oni odpisali, że biorą bardzo poważnie pod uwagę możliwość przyjazdu do nas. Ustaliliśmy, że będziemy... ustalać potencjalne terminy.
Goście przyjechali o 19.00. Para lat 40 z nastoletnią córką. Nie za bardzo nasi, ale sympatyczni i kulturalni. Z niczego nie robili problemów.
O 20.30 poszliśmy na górę. Dosyć późnawo, jak na nas. Stać nas było jeszcze na obejrzenie kolejnego odcinka serialu The Bear. Po 10. dniach przerwy.
NIEDZIELA (20.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Planowo.
Od razu pisałem, a za jakiś czas udało mi się przeparkować Inteligentne Auto, aby dla Córci zablokować jedno wolne miejsce na bezpłatnym parkingu. Wczorajsze dwie próby spełzły na niczym.
A dzisiaj ujrzałem piękne jedno wolne miejsce "opuszczone przez Kraków". Może jeszcze wczoraj późnym wieczorem, albo dzisiaj raniutko. Akurat na nie nie stawiałem wcale. Raczej liczyłem na dwa pozostałe, które dzisiaj nadal stały niczym przybetonowane na trzech(!) miejscach parkingowych. Takie bezmyślne żłoby.
Od rana pisałem, bo wiadomo, co za chwilę się stanie i jak będę musiał się gimnastykować z publikacją.
Krajowe Grono Szyderców wyjechało do Pucusia o... 07.20, o czym nas informowało smsami.
- Oczywiście w samochodzie słuchamy "Ticket to the moon" i zaraz będzie "one one one" albo Bogusław Mec. - pisała Pasierbica.
Pękaliśmy ze śmiechu, zwłaszcza z tego Meca. A zwłaszcza z rodziców. Ledwo dzieci wróciły do domu, od razu go sobie zażyczyły. Pasierbica i Q-Zięć się załamali I oddaj tu dzieci do dziadków. Od razu je muzycznie zindoktrynują.
Z dziećmi rano nie trzeba było walczyć, żeby wstały. Wyjazd do Pucusia je na tyle od jakiegoś czasu elektryzował, że zerwały się na trzy cztery. Za ileś godzin Pasierbica judziła nas zdjęciem tablicy drogowej z napisem "Puck", a potem radosnym selfie całej czwórki, gdy trochę po14.00 dotarli na miejsce. Zazdrość nas zżerała.
Goście z dołu wyjechali bardzo szybko, jakoś po 09.00, a to nam było bardzo na rękę. Od razu zabrałem się za sprzątanie, bo do 12.00 musiałem się wyrobić z wieloma rzeczami. Zaraz potem skosiłem trawnik, do wora wpakowałem różne ścięte zielska walające się od wielu dni na tarasie i trochę ogarnąłem ścieżki. A po I Posiłku odgruzowałem się na 45% i zaraz potem uciekłem z domu z książką.
W południe mieli przyjechać oglądacze, a ja takie wizyty źle znoszę i mocno jest prawdopodobne, że mogę w trakcie takiej chlapnąć coś niewłaściwego w reakcji na głupoty, jakie potrafią opowiadać. Żona ma więcej taktu, cierpliwości i jest dyplomatką. Z książką ulokowałem się w Parku Zdrojowym, w cieniu, i sobie przyjemnie czytałem cały czas będąc na telefonicznym nasłuchu, bo z wcześniejszego smsa Córci wynikało, że powinna być na miejscu około 13.00.
Dodatkową atrakcją w trakcie czekania była korespondencja z Synem, który przesłał mi selfie... z Jasnej Góry z prowokującym, aczkolwiek sympatycznym tekstem.
- Tato. Buziaki i uściski z Jasnej Góry. Bóg CIEBIE też KOCHA i nieważne, że w niego nie wierzysz, On wierzy w Ciebie.
- Dziękuję :) - odpisałem. - I dziękuję za taką miłość. Wolałbym bez niej...
Bardzo długo do siebie pisaliśmy, cały czas kulturalnie. W sumie raczej nie do cytowania w całości, bo jednak było to kolejne nasze mielenie. Gdy później pokazałem korespondencję Córci, tylko westchnęła, a Żona zareagowała kiwaniem głową Że też wam się chce.
Czy ja zaczynałem?...
Córcia przyjechała punktualnie. Od razu zrobił się dym ze wszystkim - z dziećmi, z przerzucaniem bagażu, z Rhodesianem (z nim najmniej, bo to duży pies, więc mądry i stateczny) i z przeparkowaniem aut. Pod Tajemniczy Dom Inteligentne Auto "prowadził" Wnuk-V, obok siedziała Wnuczka, więc pisku w czasie jazdy było co niemiara. Córcia z Rhodesianem doszli spokojnie piechotą.
W domu zastaliśmy oglądaczy. Trochę się z nimi udzielałem, ale wolałem zaszyć się w Bawialnym z Córcią i Wnukami. Bo pani od razu nie przypadła mi do gustu. Całe szczęście, że Żona wzięła na klatę całe oprowadzanie i główne gadki. Para z odzysku mieszkająca w Metropolii. On zdaje się w wieku 68.lat, spokojny i z poczuciem humoru, ona ewidentnie młodsza, jakieś 58, znerwicowana, neurotyczna, w irytujący sposób skupiająca na sobie uwagę przez fakt niesłuchania odpowiedzi na zadane przez siebie przed chwilą pytanie i konieczność odpowiadania na nie po raz drugi lub trzeci ze świadomością, że i tak pani tego nie zarejestruje.
- Wykończyła mnie fizycznie... - przekazała mi Żona po ich wyjściu. Nawet tego nie musiała mi mówić. Wystarczyło na nią spojrzeć - taka wyżęta i wypluta.
A gdy pani zaczęła pytać o cieki wodne i żyły, starałem się kulturalnie z powrotem wymiksować do Bawialnego.
- Bo mam migreny.
- Fatalnie! - pomyślałem. - Może pani tylko raczej tak lubi sobie pojeździć i pooglądać i nie będzie ostatecznie naszym kontrahentem?...
Żona po wszystkim całkowicie się ze mną zgodziła sama z siebie wywodząc taką nadzieję.
Kropkę nad "i" pani postawiła już na zewnątrz, przy bramie, przy żegnaniu się, nomen omen (to coś z mojego stanu). Bo oczywiście Fafik darł ryja.
- A to nie państwa pies tak szczeka?... - zaszczebiotała sympatycznie.
Noż, kurwa! Czy to był pies szczekający na naszej posesji, czy miał kolor Berty (Fafik jest bielutki) i czy wreszcie pani nie wyszła przed chwilą z Tajemniczego Domu, w którym był Piesek i którego musiała widzieć, bo tej masy nie da się nie zauważyć.
Na dodatek obrażała Bertę, która jest przecież mądrym Pieskiem, a nie takim debilem, jak Fafik.
- To musimy się zastanowić i do zobaczenia. - na koniec się zachowała.
- Oby nie! - pomyślałem.
Gdy oglądacze poszli, wszyscy jak jeden mąż, dosłownie na trzy cztery, prysnęli z domu. Musieliśmy się wyrwać z tej pozostawionej aury. Najpierw Córcia zaprosiła nas do Stylowej, a potem zrobiliśmy spory spacer. I jeszcze zdążyliśmy zjeść II Posiłek/obiad przed przyjazdem gości.
Z Żoną się mocno zdziwiliśmy, gdy o 18.00, wyszedłszy po gongu, zobaczyliśmy w progach posesji młodą parę (25 lat) bez samochodu. Okazało się, że przyjechali pociągiem ze Stolicy z przesiadką w City, skąd jechali autobusem. Śmiali się, gdy widzieli nasze miny. Sympatyczni i kulturalni.
Na ostatnich oparach poszliśmy jeszcze wszyscy z dwoma pieskami na spacer do Uzdrowiska Wsi, a ja potem dałem radę podlać pomidory. O 20.00 cała góra i dół spała. Ludzie i pieski. Wyraźnie był to wyczerpujący dla wszystkich dzień.
PONIEDZIAŁEK (21.07)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Planowo.
Bez wody ze szczyptą soli, bez Blogowej,
W pewnej desperacji pisałem na górze
W swoim ułomnym, niedyrektorskim "biurze".
Wczoraj wieczorem przeniosłem laptopa wraz z ładowarką oraz okulary, żeby tam pisać nie budząc domowników. Żona twierdziła, że poranny stukot klawiatury nie będzie jej przeszkadzał. Za bezpośrednie sąsiedztwo miałem Bertę z jej chrapaniem, które na tym wygnaniu nawet dobrze mi robiło. Rhodesian spał na dole, bo do takiego porozumienia pieski doszły już poprzednim razem.
O 07.30 zaczęły mnie dobiegać głosiki z dołu. Teren był otwarty, więc dorośli rzucili się do Blogowych. Córcia, gdy przyjeżdża do nas, zawsze je z przyjemnością pije.
Fajnie było we troje posiedzieć przy nich na tarasie i, mając oko na słodziaki, wieść naprawdę ciekawe i fajne rozmowy. Jeśli do tego dodać przyjemny chłód słonecznego poranka i ogród...
W końcu trzeba było zabrać się za życie. Wybrałem się do Intermarche, żeby uzupełnić zapasy pod kątem śniadania dla dzieci. I gdy Córcia je robiła, miałem sporą wolną chwilę dla siebie, by wrócić na górę i znowu pisać. I gdy w końcu zjadłem swój I Posiłek, mogłem z Córcią i z Wnukami wybrać się na basen. Przy czym "basen" OSIR-u jest, jak pamiętamy, słowem umownym, bo zawiera szereg innych atrakcji. Pisałem o tym w poprzednim roku. Żona mogła zostać w domu, złapać odsapkę i w swoim rytmie zadbać o różne sprawy.
Myśleliśmy, że w związku z poniedziałkiem będą luzy, a było analogicznie odwrotnie. Tłumy. Ale nic dziwnego, skoro już o 11.00 panował sakramencki upał, a 21. lipca był w pełni wakacyjnym dniem.
Siedzieliśmy bite trzy godziny ku radosze całej czwórki. Dzieci, bo wiadomo, dorośli bo dzieci, wiadomo, ale i ja miałem swoją dodatkową przyjemność, bo mogłem sobie spokojnie popływać robiąc ileś basenów. Nie wiem, czy nie od tego pływania w poważnym stopniu zelżał mi ból gdzieś na łączeniu kości udowych z miednicą. Czepiła się franca od jakiegoś tygodnia i szczególnie dokuczała boleśnie, gdy siedziałem. Było to nieprzyjemne zwłaszcza w trakcie pisania dość mocno dekoncentrując. Zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu nic, tylko piszę o moich dolegliwościach i bólach niczym stary dziad, ale ostatecznie ciągle nie jest źle. No, a poza tym kiedyś człowiek musi zacząć się sypać.
Gdy po 14.00 zaczęliśmy wracać do domu, wszyscy stwierdzili, że są głodni. Baliśmy się, że się okaże, że Żona jeszcze nie.
- Tak się zastanawiałam, kiedy wrócicie, bo ja już zgłodniałam... - z ulgą usłyszeliśmy już w holu.
Więc natychmiast i rączo poszliśmy do Lokalu z Pilsnerem II. Co z tego, że Wnuczka nie ma jeszcze 6. lat, a Wnuk-V ledwo skończył trzy, skoro im to nie przeszkadzało i w każdym momencie pobytu, a zwłaszcza w kontakcie z paniami kelnerkami, czuli się jak ryby w wodzie. Bardziej nawet Wnuk-V.
- Poproszę picie... - wszyscy usłyszeli, gdy pojawiła się pani, aby przyjąć zamówienie.
- Zaraz podam... - pani traktowała go poważnie. Bez żadnych ochów, achów, infantylnych zdrobnień i niuniania oraz ciumciania.
- A dla mnie pizzę z salami!... - wyprzedził nas wszystkich. Podziwiałem panią, że nadal zachowała powagę.
A potem po daniach głównych (dzieci zżarły na spółkę dużą pizzę z salami właśnie oraz kawałek od mamy) przyszedł czas na desery. Ja zrezygnowałem, nadal zachowując ostrożność i rozsądek, chociaż wszystkie desery, bez wyjątku, są w Lokalu z Pilsnerem II pyszne. Wolałem zostawić wolne moce przerobowe dla kuflowego Pilsnera Urquella. Czekaliśmy rzeczywiście dość długo, ale cierpliwie. I znów Wnuk-V przypomniał się tym swoim głosikiem.
- A kiedy będą desery?!... - zareagował, gdy pani przechodziła koło naszego stolika. Nie wiem, czy to coś przyspieszyło, ale desery się pojawiły i były... pyszne.
W domu znowu dostałem czas wolny na pisanie. W jego trakcie rozpętała się niezła burza i nagle zabrakło prądu. Nie było wiadome, czy to chwilowe, czy coś poważniejszego. Więc dół rzucił się do robienia dzieciom czegoś do jedzenia póki było jeszcze szaro, a ja stwierdziłem, że udostępniwszy sobie Internet ze smartfona, natychmiast będę publikował bez dzisiejszego dnia. Takie przekonstruowanie wpisu wymaga jednak pewnego zachodu, więc postanowiłem najpierw się odświeżyć pod prysznicem, a potem kończyć. Prąd jednak za jakieś 15 minut wrócił. To w kuchni zagraliśmy dwa razy w rekiny, a wiadomo, że w tej grze z dziadkiem żartów nie ma (zresztą w żadnej), bo wszystkich pożera. Doskonale wie o tym Wnuczka. Za pierwszym razem wygrała Żona, ale tylko dlatego, że na placu boju zostały jej dwie rybki, których nawet nie zdążyła ruszyć z pozycji startowych, a za drugim ja. Tak się złożyło, że pozostali gracze grali dla mnie.
- Z dziadkiem już grać nie będę... - skomentowała Wnuczka. - Muszę sobie poszukać jakiegoś słabszego przeciwnika.
To jedna z jej dzisiejszych wypowiedzi, którą udało mi się zapamiętać. A było tego bez liku. Muszę się już pogodzić z faktem, że wszystkiego nie zarejestruję na trwale i że będą to już chwile ulotne. Szkoda.
Ale jeszcze kilka smaczków dzisiejszych mam.
Żona rano była świadkiem monologu Wnuczki do swojego brata.
- To musimy się rozstać! - Ja się wyprowadzam z domu! - Pa!
Niewątpliwy wpływ ostatniej sytuacji rodzinnej.
Żonie zaś relacjonowała jedną z basenowych sytuacji.
- I wiesz, dostałam wodą centralnie w twarz, zalało mi oczy, nos i usta, ale nie płakałam.
A gdy na dole krzątaliśmy się (prąd był), aby pójść na górę, podeszła do nas z tekstem.
- A wiecie, dlaczego my teraz z bratem tak rozrabiamy?
- Nie wiemy! - Dlaczego?
- Bo musimy zużyć nadmiar energii, żeby potem szybko zasnąć.
Gdy się żegnałem, musiałem zapytać.
- I co, zużyłaś energię?...
- Tak, zużyłam.
Musiała to być prawda, skoro oboje o 19.30 byli w łóżkach i zapadła cisza. Córcia też musiała zużyć, skoro obok nich padła.
- Tato, zauważyłam, że ostatnio jestem bardzo zmęczona i przeważnie o 20.00 już śpię. W trakcie pobytu na basenie dyskutowaliśmy o tym, że skoro teraz ma taki trudny okres, to trzeba słuchać swojego organizmu.
Dalej pisałem, ale profilaktycznie ładowałem laptopa i smartfona. I znowu pojawiła się przerwa w dostawie, chociaż było już dawno po burzy. Tym razem trwała jednak tylko 5 minut.
Nie wiem jakim cudem udało mi się nie doprowadzić do zaległości biorąc pod uwagę nasze z Żoną ostatnie obciążenia. To chyba nazywa się odpowiedzialnością, determinacją i... Pierdolcem.
Po publikacji postanowiłem jeszcze trochę poczytać, żeby... zużyć energię.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.56.
I cytat tygodnia:
Nie chodzi o to, ile masz, ale o to, jak bardzo cieszysz się z tego, co masz. - Charles Spurgeon (brytyjski kaznodzieja reformowanych baptystów, teolog, autor pieśni religijnych, zwany księciem kaznodziejów; XIX wiek)