08.12.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 75 lat i 5 dni.
WTOREK (02.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Dwadzieścia minut po czasie.
Wstawało się ciężko. Do drugiej w nocy kaszlałem.
To mógł być wynik mojego sobotniego (29.11) monologu i siedemdziesięciominutowej, mocno skróconej, relacji i reakcji na pytanie Konfliktów Unikającego "Jak założyłeś Szkołę, bo nigdy tak naprawdę tego faktu nie zarejestrowałem?". Nie mogłem o tym opowiadać, po pierwsze krótko, a po drugie, bez ekspresji. Zawsze w takim przypadku odbija się to na strunach głosowych i na gardle, które samo w sobie jest nadwrażliwe.
Gdy rozpoczynałem karierę nauczyciela, w pierwszych dwóch dniach prowadzenia zajęć tak sobie zrąbałem struny głosowe, że wylądowałem od razu na dwutygodniowym zwolnieniu lekarskim. Szefostwo szkoły, które wreszcie doczekało się stałego nauczyciela z mojej branży, musiało być bardzo zadowolone.
Raz nawet pokusiłem się o badanie gardła. Było to w 2002 lub 2003 roku.
- Przepiszę panu trzy tabletki Valium. - Proszę brać po jednej rano i ponownie się do mnie zgłosić. - Mięśnie w gardle zwiotczeją i dopiero wtedy będę mógł je porządnie obejrzeć. - stwierdził laryngolog.
Ostatecznie pan doktor niczego poważnego nie stwierdził, na przykład chronicznego nieżytu.
- Ma pan po prostu nadwrażliwe gardło... - potwierdził moją diagnozę.
Efekt badania był też taki, że przez trzy dni musiałem siedzieć w domu będąc na niezłym valiumowym haju. Świat był piękny, cały czas byłem w takim świetnym, idiotycznym humorze, że nawet pokazanie mi zginającego się palca powodowało moje wybuchy śmiechu. Jak u dziecka. Nic nie było w stanie mnie ruszyć. Nawet poranny telefon ówczesnej sekretarki z wiadomością przekazaną tragicznym głosem Panie dyrektorze, w nocy wybuchła terma w sekretariacie i całe pomieszczenie jest w węglowym pyle, który przeniknął nawet do szaf z dokumentami. Wszystko jest w pyle!
Zacząłem się śmiać, co sekretarkę niezwykle zaskoczyło, bo mnie znała ze strony ewidentnego braku poczucia humoru w takich sytuacjach i jednocześnie zbulwersowało Bo żeby dyrektor tak sprawę bagatelizował i był tak niepoważny?!...
Na szczęście nie cytowałem Greka Zorby "Jaka piękna katastrofa" , która pochodzi z książki
Nikosa Kazandzakisa "Grek Zorba". Wypowiada go główny bohater, Zorba (grany przez Anthony'ego Quinna w filmie), po zawaleniu się budowli kopalni. Wyraża on swoje zdumienie i zachwyt nad siłą natury, a także pogodzenie się z losem, zamiast rozpaczy.
Nikosa Kazandzakisa "Grek Zorba". Wypowiada go główny bohater, Zorba (grany przez Anthony'ego Quinna w filmie), po zawaleniu się budowli kopalni. Wyraża on swoje zdumienie i zachwyt nad siłą natury, a także pogodzenie się z losem, zamiast rozpaczy.
Nie opowiedziałem jej również mojego ulubionego dowcipu:
Co robi dróżnik, gdy się dowiaduje, że po jednym torze zmierzają do siebie dwa pociągi, które mają szansę spotkać się mniej więcej przy jego dróżniczówce. A ma do dyspozycji tylko dziadka, deskę i dwie beczki. A więc ustawia te beczki koło siebie, kładzie na nich deskę i mówi: - Siadajcie sobie dziadku, boście, kurwa, takiej katastrofy w życiu nie widzieli.
Wszystko to sobie darowałem, mimo świetnego humoru, żeby nie osłabiać jej morale, bo czekał ją niezły zapieprz. Wystarczyło, że się zdrowo i idiotycznie obśmiałem.
Gdy po trzech dniach wróciłem do pracy, w sekretariacie nie było śladu po węglowym pyle. Nieświadomego słuchacza, nauczyciela lub petenta mógł tylko zastanawiać charakterystyczny smród palonego bakelitu (terma pamiętała jeszcze głębokie czasy PRL-u). Smród z biegiem czasu ustąpił, termę wstawiło się nową i o co tyle krzyku?...
Mogło być też tak w nocy z moim gardłem, że ciągle z daleka coś po mnie łaziło. A ponieważ gardło jest nadwrażliwe...
O drugiej się zwlokłem, poszedłem na dół i zażyłem oleju kokosowego, żeby mi omaścił błonę śluzową. I lekki zapas tego środka zabrałem ze sobą na górę.
Wyrwana ze snu Żona
Przez męża wybudzona
dodatkowo nałożyła na moją kołdrę część swojej narzuty, żeby zwiększyć sensoryczność, sprawdziła, czy nie mam temperatury i można było dalej spać.
Do alarmu o 06.00 spałem jak zabity.
Poranek rozpocząłem od pisania, wcale nie tego, które mogło zniwelować zaległości, a potem oddałem się krótkiemu onanowi sportowemu. Za cyzelowanie zabrałem się późno.
Bo najpierw była sympatyczna afera z paczką od Teścia Syna. W okolicach 10.00 podjechał pod bramę nieoznakowany samochód, kierowca wysiadł i zaczął się krzątać. Widzieliśmy go z kuchennego okna, a on oczywiście nas. Myśleliśmy, że przyjechał w ramach akcji PCK. Wczoraj wystawiłem 5 worków z ciuchami, butami, kołdrami i poduszkami, które dzisiaj właśnie od 10.00 miały odbierać specjalne samochody. Ale facet wyciągnął paczkę i machnął na nas.
- Ciekawe, co to może być?... - natychmiast zareagowała Żona.
W takich sytuacjach i przy takim pytaniu nigdy nie zatrzymuję się dłużej przyzwyczajony do tego typu reakcji. Nazamawia i nazamawia, i potem prawie zawsze się dziwi Ciekawe, co to może być?
Nawet się delikatnie zaklinała Ale ja naprawdę niczego nie zamawiałam! Jałowo nie wnikałem, tylko poszedłem do faceta.
Tym razem miała rację, skoro przyszła ciężka paczka od Teścia Syna. Natychmiast wróciła do nas ostatnia z nim rozmowa, w której odmawialiśmy mu i tłumaczyliśmy, że my nie jemy żadnych przetworów - dżemów, powideł, kompotów, itp., a on się niezmiernie dziwił, ale ustąpił, bo taki ma charakter. Ale jak widać nie do końca.
- Tam muszą być jakieś słoiki! - oboje dociekaliśmy, a dociec nie było trudno z racji ciężaru paczki.
- Uparty, skubany!...
I rzeczywiście. Były dwa. Wszystko tak zapakowane, że przeżyłoby każdy transport. Każdy słoik owinięty dokładnie folią bąbelkową, sześć ścian kartonu wyłożone wewnątrz pianką grubości 5. cm, cały karton owinięty również folią bąbelkową, całość oklejona tą amerykańską srebrną taśmą, tą wojskową, uniwersalną, która przydaje się do wzmocnienia różnych konstrukcji, przymocowania w aucie jakiejś telepiącej się części, itp. Dostać się do zawartości było ciężko.
Syn wiedział, o czym mówię, gdy pękając ze śmiechu za chwilę mu wszystko relacjonowałem.
- Tato! - To cały teść! - Taki karton wytrzymałby upadek z 10. tysięcy metrów z samolotu i słoiki byłyby niedraśnięte. - Aha, i przywieź ten jego tekst z życzeniami i miodową instrukcją.
Słoiki zawierały miód - głogowy i akacjowy. Oba pyszne, niehurtowe, maziste. Żona natychmiast zrobiła kogel mogel mając na uwadze smak miodów, jak i moje gardło. Pyszności!
Do miodu był dołączony list z życzeniami, ale również ze szczegółową instrukcją, jak z miodem, jako takim, należy się obchodzić i co będzie, jeśli obchodzić się będziemy źle, czyli potraktujemy go temperaturą powyżej 42. stopni. Wszystko to oddawało charakter Teścia Syna. W podpisie, oprócz imienia, tkwił mały rysuneczek ptaka, chyba gila. Teść Syna jest znany z miłości do ptaków. Lata całe opiekuje się różnymi ptasimi rozbitkami.
Długa rozmowa z Synem, a potem I Posiłek cyzelowanie znowu odsunęły. Bo trzeba było obgadać całą rodzinę, różne niuanse, powiązania - poważne i humorystyczne, siłą rzeczy dotykając filozofii. To wszystko dawało do myślenia i kazało na chwilę zatrzymywać się w różnych rodzinnych momentach czasowych, milknąć i wzdychać Tak, tak...
Biedra, odbiór paczki oraz spacer z Pieskiem znowu przesunęły cyzelowanie.
Jakieś dwadzieścia metrów przed paczkomatem oświeciło mnie, co to może być i od razu wpadłem w stan radości z powodu prezentu. Bo mogła to być wyłącznie kolejna portmonetka, którą co pięć lat dostaję od Krajowego Grona Szyderców. Ta już trzecia. Pierwszą dostałem jeszcze w Emden, gdy Grono Szyderców było jeszcze Zagranicznym. Tak się składa, że każda po 5. latach standardowej eksploatacji, zaczyna flaczeć, przecierać się na krawędziach, puszczać w szwach.
Pierwszą Zagranicznemu Gronu Szyderców było łatwo kupić, bo będąc w Emden sam ją sobie wybrałem, a kolejne miały być takie same.
Oczywiście Żona rżnęła głupa Ja nic nie wiem i skąd ty możesz wiedzieć?, gdy przed wyciągnięciem paczki darłem się, że to musi być to. I dalej rżnęła nawet wtedy, gdy jej przypominałem, że w trakcie ostatniego pobytu u nas Krajowego Grona Szyderców, pokazałem wyświechtaną portmonetkę z tekstem Gdybyście chcieli mi zrobić prezent na 75. urodziny, to macie problem z głowy. Możecie mi kupić taką lub bardzo podobną i żeby miała, o, takie przegródki i tyle samo! (Pasierbica wówczas przewróciła oczami, ale portmonetkę wzięła i sfotografowała).
- Poza tym wielkość paczki się zgadza, no i kto zna adres tego paczkomatu? - Tylko Pasierbica! - udowadniałem Żonie.
W domu od razu dobrałem się do paczki. Wewnątrz w ładnym opakowaniu znajdowała się moja portmonetka. Od razu się przepakowałem i urządziłem w nowej. Ale starej zrobiło mi się żal. No bo trochę tylko przetarć, trochę puściła na niektórych szwach, ale poza tym, to całkiem, całkiem. Tu by się podkleiło, tam podszyło... No i skóra przez lata używania naciągnięta, a przez to łatwość w wyjmowaniu i wkładaniu kart, różnych dowodów tożsamości...
Dobrze jeszcze nie zasugerowałem Żonie A może by..., gdy kategorycznie, natychmiast kazała mi ją wyrzucić. Dobrze wiedziałem, że nie mogę się wahać ani sekundy, bo już za dwie, trzy tego bym nie zrobił, portmonetkę gdzieś zakamuflował, by ją odkryć po paru latach przy kolejnej przeprowadzce wzruszając się przy tym. A przy przeprowadzkach wzruszenia nad każdą rzeczą są mocno niewskazane. Bo nie dość, że chwila wspomnień pomnożona przez ileś tam przedłuża przeprowadzkę, to jeszcze grozi przeprowadzeniem zbędnej rzeczy. I tak można w kółko.
Jeszcze tylko przez chwilę w filozoficznej zadumie popatrzyłem na portmonetkę leżącą na dnie kubła, po czym zatrzasnąłem drzwiczki. I jeszcze przez chwilę brzmiał mi ten dźwięk w uszach jako swoiste memento o przemijaniu.
Zagospodarowaną nową portmonetkę sfotografowałem i zdjęcie z odpowiednim komentarzem oraz podziękowaniami wysłałem Pasierbicy.
Goście z góry wrócili z eskapady o 14.00. Czaiłem się, żeby ich dopaść i ponownie panu wytłumaczyć, że musi wjeżdżać autem jakieś 1,5 m głębiej i tak parkować, żeby drugie, w tym moje, mogło swobodnie przejeżdżać obok. Pan chciał, trzeba przyznać, poprawiać natychmiast, ale mu wytłumaczyłem, że nie ma takiej potrzeby, ale, gdy jutro wrócą z wycieczki, żeby o tym pamiętał.
Pani w dobrej wierze wyszła od razu z taką pomocną inicjatywą, taką kulą w płot, taką, która ma skomplikować proste rzeczy.
- To może my będziemy parkować na zewnątrz na tej niebieskiej kopercie?...
Patrzyłem na nią bez słowa chwilę za długo. Świadomie. Świadomie "bez słowa" i świadomie "chwilę za długo".
- Proszę pani, ja jestem byłym nauczycielem i zapewniam panią, że będzie lepiej, jeśli auto zostanie tutaj. - I zaparkowane tak, jak sugeruję.
Mogłem użyć słowa "wymagam", "każę", "żądam", ale nawet ja, a może przede wszystkim ja, jako biegły w polskim bloger, zdawałem sobie sprawę z gradacji słów i ich mocy.
Spotkałem się z zerową reakcją. Przykro mi się zrobiło, gdy sobie przypomniałem, że na takie samo moje zachowanie nawet Niemki, matka i córka, zareagowały tak, jak chciałbym, żeby to robił każdy - na luzie, z żartami i przy tym z... bezwzględnym posłuszeństwem.
Dalej też nie było w kwestii luzu i filingu lepiej. Bo dopytywałem, gdzie byli i gdzie jedli.
- W Lokalu z Pilsnerem III...
- A to tam jest fajnie! - skłamałem z udawanym entuzjazmem. Bo my tam już raczej nie zajrzymy.
Zapadło milczenie i cholera wiedziała? - może też im się nie podobało, a nie wiedzieli, jak się do tego przyznać.
Atmosfera się trochę rozluźniła, gdy zapytali Co tu jeszcze można pozwiedzać? Poleciłem im kilka miejsc, tak na dwa dni jeżdżenia.
- To my zaraz w mieszkaniu sobie zapiszemy...
Nawet przez to chyba nawiązaliśmy drobny kontakt.
- Matko, jak ty głośno mówisz! - Żona natychmiast zareagowała po moim powrocie, zwłaszcza że natychmiast zacząłem kaszleć i musiałem się posiłkować kokosem. - Musisz wyćwiczyć mówienie ciszej, półgłosem...
- Będę mówił gościom, że, przepraszam, ale muszę mówić ciszej, bo lekarze wykryli raka krtani...
- Nawet tak nie żartuj! - oburzyła się, ale i też nie mogła utrzymać powagi.
Temat ją wciągnął, co tylko o niej dobrze świadczyło. Nie tak, jak o gościach, z którymi przed chwilą się rozstałem.
- Raczej to ja będę gościom zwracała uwagę i przypominała, żeby to oni tobie zwracali uwagę, że mówisz za
głośno Bo wiecie, państwo - tu zniżę głos - mąż ma problemy z gardłem.
A wiadomo, że nieuniknione domysły po takim zachowaniu Żony są znacznie mocniejsze i tragiczniejsze niż moje prostackie "wykryli raka krtani". Żona pozostawiłaby szerokie pole dla wyobraźni porównywalne do tej przy czytania książki, a ja, no cóż, byłbym telewizją, taką łopatologią.
Posłużę się przykładem z grubej rury, czyli stanem wojennym. Rodziny i bliscy mieszkający poza Polską znosili jajo, byli w znacznie większym stresie niż ci żyjący w kraju. Każdą złą wiadomość rozdmuchiwali, bo działała ich wyobraźnia i znosili to fatalnie. A ci, na miejscu? Widzieli, co widzieli, odczuwali, co odczuwali i to stanowiło taką pewną nową normę, w której trzeba było żyć i się odnaleźć.
Czyli wiadomo - domysły są gorsze niż fakty.
Po II Posiłku czytałem, gdy zadzwonił Brat. Od dwóch dni nie mogłem się do niego dodzwonić. Większość rozmowy dotyczyło jego znajomej z tego samego bloku. Mieliśmy z Żoną ubaw, a jednocześnie byliśmy bardzo zadowoleni, że Brat spotkał taką osobę.
- Teraz Maria zaprasza mnie przed pójściem do pracy na obiady... - Nie wolno mi pójść bez zjedzenia czegoś ciepłego... - wyrzucał z siebie jednym tchem. - Muszę przy jedzeniu założyć sobie serwetkę, żeby nie pobrudzić sobie swetra lub spodni! - pękał ze śmiechu. - A gdy mi się przekrzywi, to mi ją poprawia... - tu już pękaliśmy wszyscy. - Normalnie chce mnie zagłaskać...
Ale było widać, że jest zadowolony.
- I wyobraźcie sobie, że mówi trzy razy więcej niż ja!...
Czego, jak czego, ale tego nie mogliśmy sobie wyobrazić, a przecież wyobraźnię mamy sporą.
Przy okazji uporządkowałem sobie dane. Otóż w Niemczech Maria ma córkę, a nie syna. Na dniach jedzie do niej na dwa miesiące, bodajże. A syn, owszem, jest wojskowym, ale stacjonuje bodajże w Metropolii, nie zapamiętałem.
- Da mi swoje auto, porządne, żebym za dwa miesiące pojechał po jego matkę i ją przywiózł.
No, no...
Dalszą część rozmowy musiał zająć zasrany sport, a potem sprawy rodzinne, których zaczynem była śmierć ciotki Olgi.
Wieczorem niespodziewanie zadzwoniła Pasierbica. Nawet się zdziwiłem, bo oczekiwałem wstrzemięźliwej smsowej reakcji na zdjęcie nowej zagospodarowanej portmonetki i na cały mój komentarz.
- A bo stwierdziłam, że muszę porozmawiać... - A poza tym rozmawiając mogę równocześnie coś robić, a przy pisaniu...
Więc z nowych faktów:
- mieszkanie widzieli Policjantka i Przewodnik, czyli teściowie. Pasierbica była zaskoczona, bo bardzo im się spodobało. Odwrotnie niż poprzednie, zwłaszcza teściowi i zwłaszcza dlatego, że było po drugiej stronie Metropolii względem miejsca zamieszkania teściów,
- Ofelia dostała szajby z urządzaniem się w nowym miejscu i wszystkich zamęcza. Rodziców, bo co chwilę chce im pokazywać, co zrobiła i ciągle pyta, czy tak może zrobić, więc wykończona Pasierbica odpowiada, że może, czyli "na wszystko się zgadza". Bratu też zawraca głowę, ale ten, nie dość, że starszy, to jeszcze facet, było nie było. Więc ją spławia,
- Q-Wnuk urządza się po swojemu, w swoim rytmie, czyli powoli i wyraźnie na tym tle nie ma szajby. Chyba marzy, aby to wreszcie się skończyło,
- w piątek Ojciec Pasierbicy przyjedzie busem i wtedy będzie kulminacja przeprowadzki,
- Przyjaciółka Pasierbicy (ta od Nie Naszego Mieszkania) pcha się do wszelkiej pomocy, a najlepiej do malowania,
- świnki nadal mieszkają w starym mieszkaniu i "są na wakacjach",
- oboje są tak zmęczeni, że wieczorem padają i materac, zdaje się, że trochę za miękki, na razie im zupełnie nie przeszkadza,
- sypialnię mają na górze, na antresoli, pod skosem. Q-Zięć ścieląc łóżko walnął ręką w ten skos i to bardzo mu się nie podobało,
- dzisiaj dojazd do szkoły i do pracy zajął Pasierbicy 10 minut. Było, co prawda, w okolicach 07.00, ale przecież to niebo a ziemia względem poprzedniego miejsca zamieszkania.
Cyzelowanie przerzuciłem na jutro.
Już drugi wieczór z rzędu odpuściliśmy sobie oglądanie drugiej połowy filmu Obdarowani. W poniedziałek, bo musieliśmy dojść do siebie po gościach, a dzisiaj nic dziwnego, skoro w sypialni pojawiliśmy się dopiero o 20.40. Nawet nie zarejestrowałem, co było przyczyną takiego niekonwencjonalnego opóźnienia. W tej sytuacji z przyjemnością poczytaliśmy.
ŚRODA (03.12)
No i dzisiaj obudziłem się rano kolejnego dnia swojego życia. Po raz 27 394. (słownie: dwadzieścia siedem tysięcy trzysta dziewięćdziesiąty czwarty).
Samodzielnie wstawałem niewiele mniej i mam nadzieję, że jeszcze sobie samodzielnie trochę rano powstaję, a raczej popowstawam.
Dzisiaj wstałem o 06.00. JUŻ JAKO PEŁNĄ GĘBĄ SIEDEMDZIESIĘCIOPIĘCIOLATEK (cyfrowo/liczbowo - 75).
Myślałem, że wstrząsną mną jakieś niezwykłe uczucia a tu nic. Ranek jak co ranek. Zupełnie standardowo. Ale, jakby na to nie patrzeć, to poważny wiek w każdym sensie. Bo i 3/4 wieku, i daj ci Boże każdemu i Przecież nigdy bym nie pomyślał... Żona się ze mną zgadzała i doceniała.
Mimo wszystko dzień się zaczął inaczej, a to za sprawą życzeń.
Już o 06.29 Q-Zięć przysłał smsa.
Drogi Q-Teściu, życzę dużo zdrowia, spokoju ducha, dużo radości z wnukami, spokojnej oraz wspierającej relacji z żoną, a przede wszystkim Pilsnerow, zwycięstw w kierki, rekiny, państwa-miasta i energii na nowe planszówki! Pozdrawiam 😎 (pis. oryg.)
Ubawiliśmy się z Żoną.
O 07.20 zadzwoniła Córcia. Czekałem na ten telefon. Jechała do szkoły. Złożyła życzenia i porozmawialiśmy sobie lekko, bo ani mój wiek, ani jej obecny stan rodzinny w żaden sposób nie przytłaczały. Relacje z byłym Zięciem ma sensowne o tyle, że wzajemnie nie stwarzają sobie problemów organizacyjnych w kwestii zajmowania się dziećmi, a, co równie ważne, z byłymi teściami ma bardzo dobre układy i nie ma żadnych zgrzytów.
Córcia opowiedziała ciekawą historię. Gdy rano jedzie do szkoły, na pewnym odcinku drogi, mniej więcej w tym samym miejscu, zawsze mija gościa, który jedzie na rowerze.
- Po pewnym czasie zaczęłam mu mrugać światłami na powitanie, bo mi zaimponował. - Bez względu na pogodę jechał, chyba do pracy. - Nie reagował, ale co sobie myślał, to jego Jakiś idiota go oślepia i w ogóle. - W końcu się zorientował, zaczął poznawać auto i teraz jest tak, że gdy się mijamy, ja mrugam światłami, a on pozdrawia mnie uniesioną ręką.
- A ile facet ma lat? - zapytałem
- No, jakieś z czterdzieści...
Od razu zadźwięczały mi w uszach sympatyczne dźwięki.
- Wiesz... - mówiłem później do Żony - ... Córcia mogłaby się zatrzymać i do niego zagadać. - Najlepiej, żeby wtedy była sama, bez dzieci. - Cholera wie, co by z tego mogło wyniknąć?...
Żona patrzyła się na mnie wzrokiem a la pukanie się po głowie.
- A co by się okazało, gdyby był żonaty? - zacząłem się od razu martwić.
- A bo to jakiś problem? - zareagowała. - Dzisiaj zajęty, jutro wolny...
To mi dodało ducha.
Z Córcią i z Wnukami mamy się zobaczyć w niedzielę w Sypialni Dzieci.
O 08.05 zadzwoniła Pasierbica, Q-Wnuk i Ofelia. Jechali do szkoły i do pracy. Od razu odśpiewali bardzo ładnie 100 lat.
- A ty też śpiewałaś? - zapytałem Ofelię.
- Trochę... - usłyszałem.
Zapytałem nie bez kozery.
(etymologia zwrotu „nie bez kozery” pochodzi z dawnych gier karcianych, gdzie "kozyra" oznaczała kartę atutową, która dawała przewagę w grze. Z tego znaczenia wykształciło się przenośne określenie na ważną przyczynę, powód lub argument, który decyduje o jakimś działaniu, stąd znaczenie "nie bez powodu" lub "nie bez przyczyny")
Od dawna źle się czuje przy takiej okazji, a zwłaszcza swoich urodzin, kiedy to musi(!) wysłuchiwać 100 lat i musi(!) zdmuchnąć świeczki. I w tej jej niechęci nie jest kluczowe w trakcie śpiewu fałszowanie uczestników uroczystości lub też podjęcie wysiłku przy dmuchaniu, tylko "musi". Bo ma tak, jak Babcia, czyli Żona. Reaguje alergicznie na to słowo. Chcąc w przypadku tych pań uzyskać odwrotny efekt od proponowanego, wystarczy zastosować słowo "musisz".
- A jedziecie autem, czy autobusem? - zapytałem głupio.
- Autem... - W autobusie raczej byśmy nie śpiewali. - trzeźwo zareagowała Pasierbica. - Właśnie stoję w korku na światłach... - Ale co to teraz za korek?! - Chyba na trzecim cyklu przejadę...
Robaczki wykazywały się elokwencją. Na każde pytanie zadane w formie retorycznej chórem odpowiadały Taaak!
- A chciałybyście, żebyśmy was odwiedzili w nowym mieszkaniu? - zapytała Żona.
- Taaak! - Z Beeercią! - zwiększyły elokwencję.
Jakoś tak planujemy wybrać się do Metropolii, chyba w przyszłym tygodniu, bo oczywiście ciekawość nas zżera. Poza tym nowe mieszkanie widzieli już Policjantka i Przewodnik oraz Ojciec Pasierbicy i to normalne, ale my przecież sroce spod ogona też nie wyskoczyliśmy.
O 08.44 przyszedł sms od Pasierbicy. Nawet się zdziwiłem, skoro przed chwilą... Ale to były życzenia od jej Koleżanki z Pracy. Tej, z którą (i z Ofelią) przyjechały we trzy do nas rok temu i nocowały w górnym apartamencie.
- Najlepsze życzenia urodzinowe od Koleżanki z Pracy 😁 mówi że w obecnych czasach jest już coś takiego jak "kaczka" i nie trzeba korzystać ze słoika 😂
Odpisałem:
- Dziękuję😁 Dobre! Z matką wybuchnęliśmy śmiechem. Może przy okazji opowiedz Koleżance z Pracy, jak to było z Teściową - nasze wspólne pobyty, rąbany, potem Twoja ucieczka i ja sam ze słoikiem. Jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś 😁...
- O Babci i słoiku przecież sam opowiedziałeś Koleżance z Pracy w Uzdrowisku😁
- O, w mordę! Byłem taki odważny?!...
Nie wiem, skąd się wziął słoik przy okazji tak pięknych moich urodzin. Czyżby Koleżance z Pracy moja opowieść tak zapadła w pamięci? I czyżby to połączyła z moim wiekiem?
Bo przecież nie z Q-Zięciem. Nie podejrzewam, aby Pasierbica posunęła się aż tak daleko i opowiedziała o rozterkach męża. Chociaż z babami to nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio, po pierwszym albo drugim noclegu w nowym miejscu, Q-Zięć przejął się faktem A co będzie, gdy w nocy zechce mi się siku?... Będę schodził po ciemku na dół do łazienki?...
Od razu podsunęliśmy mu proste i sprawdzone rozwiązanie.
O 09.08 przyszedł sms od Jasia.
- Wszystkiego najlepszego Panie Emerycie zdrowia szczęścia pomyślności w te nowe piękne urodziny :)
(zmiana moja, pis. oryg.)
Przypomnę, to mój były pracownik, ten po udarze. Nie chciał przejść "na ty", chociaż wiele lat temu mu proponowałem.
- Jasiu, bardzo dziękuję :) Cholera, 75 to jednak piękny wiek, jakby na to nie patrzeć. No i powstaje pytanie: Kiedy to się stało? :)
- A to już, :) to chwila. - odpisał.
Sprawdziłem konotacje. (AI)
"A to już to chwila" to nie jest znany fragment tekstu piosenki, ale może być błędnym wspomnieniem znanego cytatu, który brzmi
"A Ty Bogu je zanieś, połączone w różaniec, Święta Panno, Maryjo pełna łaski". To pierwsze wersy refrenu piosenki "Różaniec" (utwór o tej samej nazwie co zwrotka) wykonywanej przez m.in. zespół "Familia" i "Andrzeja Mikołajewskiego"
"A Ty Bogu je zanieś, połączone w różaniec, Święta Panno, Maryjo pełna łaski". To pierwsze wersy refrenu piosenki "Różaniec" (utwór o tej samej nazwie co zwrotka) wykonywanej przez m.in. zespół "Familia" i "Andrzeja Mikołajewskiego"
Drążyłem dalej i doszedłem do tego refrenu.
Jak paciorki różańca, przesuwają się chwile,
Nasze smutki, radości i blaski,
A Ty Bogu je zanieś, połączone w różaniec,
Święta Panno, Maryjo pełna łaski.
Ładne i wzruszające w swojej naiwności.
Rano znowu pojawiły sikorki. Niby tę słoninę jadły, ale jakoś marnie. Tyle dni, a praktycznie nic nie ubyło i do słoninowego sita daleko. Stwierdziliśmy, że musi być jakaś felerna i sikorki o tym wiedzą. Postanowiliśmy kupić u innego źródła i powiesić obok obecnych połci. I patrzeć, co będzie. Przy okazji dopiero dzisiaj, mimo że śniegowe czapy stopniały dwa-trzy dni temu, zarejestrowałem, że cis się pięknie podniósł.
Przed I posiłkiem przyszedł sms od Brata. Złożył krótkie życzenia, bo ile można, skoro wczoraj rozmawialiśmy.
Po nim zadzwoniła Siostra. O dziwo, rozmowa też trwała stosunkowo krótko i treściwie. Przekazała mi
życzenia od swojej przyjaciółki z Australii, Alinki. Chyba dwa lata temu widziałem się z nią i z jej mężem u Brata, w Rodzinnym Mieście. Wtedy specjalnie z Hamburga przyjechała Siostra.
Alinka mieszkała z mamą i przyrodnim bratem (dwóch różnych ojców) w Rodzinnym Mieście przy tej samej ulicy, naprzeciwko naszego domu. Już wtedy, jako dziecko i nastolatek, mogłem dostrzec różnice w dobrobycie. Jeśli my biedowaliśmy, to nie potrafiłem znaleźć określenia na ich warunki życiowe.
My mieszkaliśmy na II piętrze z toaletą na korytarzu (piętro niżej). Oni w dosyć obskurnym przyziemiu z toaletą na podwórzu. My rano jedliśmy śniadanie - zawsze bułkę z masłem (margaryny nie było nigdy - to trzeba oddać rodzicom) i mleko, oni chleb z ohydną, najgorszą z możliwych, margaryną i lurowatą herbatą.
A znajomość rozpoczęła się stosunkowo późno i mocno nietypowo. Kiedyś, jako wyrostek, tkwiłem w swojej bramie i jadłem jabłko. Po drugiej stronie stał chłopak, trochę wyższy ode mnie, taki pucułowaty, i mnie obserwował. W pewnym momencie jabłko, już nadgryzione, wypadło mi na chodnik. Jeszcze dobrze się po nie nie schyliłem, gdy ten z naprzeciwka błyskawicznie rzucił się w moją stronę, porwał je i uciekł.
Gdy jego matka pracowała, mieszkanie było taką naszą meliną, nawet chyba nieodkrytą przez Ojca. I działo się w niej. To wtedy o mało nie wyleciałem z ogólniaka, a wszyscy moi koledzy z tej meliny i z tamtych czasów jak jeden mąż wpadli w alkoholizm, siedzieli w więzieniach i dawno poumierali, niektórzy już w wieku 40. lat, a mało który z nich dożył sześćdziesiątki. Jakimś cudem udało mi się z tego zaklętego kręgu wyrwać. Zasługę w tym miało trzech kolegów z klasy, o których już pisałem.
Alinka zaś wyszła na ludzi, nie stoczyła się, a z charakteru zawsze przypomina mi swoją mamę - poczciwą, łagodną, dobrotliwą, która, mimo biedy, nigdy mi nie odmówiła kawałka chleba.
W czasie I Posiłku zadzwoniła z życzeniami Kobieta Pracująca i Janko Walski. Rozmawialiśmy 32 minuty, ale nic dziwnego, skoro dawno się nie słyszeliśmy i musieliśmy obgadać wszystkie zaległości.
Można powiedzieć, że u nich nic nowego. To samo babciowanie i dziadkowanie co zwykle, i uwikłanie w rodzinne sprawy, co zawsze, skoro jest sześcioro wnucząt i córkom trzeba pomóc.
Zdecydowanie ponowiliśmy zaproszenie do nas do Uzdrowiska. Mają się zastanowić.
Tematów politycznych od dawna nie poruszamy i jest dobrze.
W przerwach w rozmowach starałem się pisać. Było tego sporo, a wychodziło różnie.
I dla odsapki godzinę poświęciłem drewnu w różnych jego postaciach, które wymagało zróżnicowanych czynności. Wszystkie, jak zwykle, zrobiły mi dobrze.
Podtrzymując dobry nastrój poszliśmy we troje na spacer do Zdroju.
Po powrocie na skrzynce odkryłem mail z życzeniami od Kolegi Kapitana. Zawsze pamięta i zawsze przesadza. Jego wiadomości nigdy nie schodzą poniżej 1 mega, najczęściej są to 3-5 megowe zmierzające do zatkania skrzynki. Wszystkie po przeczytaniu muszę usunąć z "przychodzących" i z "kosza".
Od razu też zadzwoniłem za pamięci do Teścia Syna, aby mu podziękować za pamięć i za paczkę z miodem. Pękał ze śmiechu, gdy mu opowiadałem, jak zdziwiliśmy się na widok kuriera Bo przecież ja niczego nie zamawiałam. I pękał, gdy odpowiadał na moje pytanie A jak się czujesz i jaka jest sytuacja?
Już wcześniej Syn mi mówił, że teścia czeka operacja. Jeden szpital zaproponował jej przeprowadzenie za pół roku, drugi za trzy lata. Teść Syna opowiadał o tym na luzie ciągle się śmiejąc.
- No, wiesz, mój szef, ma jakieś znajomości w jednym ze szpitali i może uda się wcześniej. - Teraz na stałe do uda mam przywiązany specjalny worek wymieniany co trzy dni. I przez cewnik, wymieniany co miesiąc, mówię ci, cholernie bolesna sprawa, spływa do niego mocz. - Czyli można powiedzieć, że jestem przywiązany do swojego moczu!... - pękał ze śmiechu.
Przypomnę - Teść Syna ma 77 lat i ciągle pracuje. O ogródku działkowym swoim i sąsiadki, którym również się zajmuje, nie ma co nawet wspominać.W sesji popołudniowej, w trakcie II Posiłku i po nim, był dalszy ciąg życzeń.
Zaczęła Zaprzyjaźniona Szkoła. Okazało się, że od ostatniej naszej rozmowy niewiele się u nich zmieniło. Ale pojawił się jakiś deweloper zainteresowany ich szkolnym budynkiem, który wystawili na sprzedaż. A jego sprzedanie jest kluczowe dla dalszych ich planów.
Potem zadzwonił Syn, który właśnie odebrał z jakichś zajęć Wnuka-IV. Łepek wykorzystał moment, aby mi złożyć całkiem zgrabne życzenia.
- A wiesz, że przyjeżdżam do was w sobotę?...
- Wiem.
- A wiesz, że w niedzielę funduję pizzę?
- Wiem.
- A jaką lubisz?
- Hawajską.
- Tato, oni nie mogą się doczekać tych pizz i tylko o tym gadają. - uzupełnij Syn.
Ledwo skończyłem, zadzwoniła Bratanica. Zawsze tak miała, że z niczego nie robiła i nie robi problemu.
- A mogę oddzwonić za pół godziny, bo teraz jem obiad?...
W takiej informacji zawsze używam standardu, czyli słowa "obiad" lub adekwatnie "śniadanie" ("kolacji" nie, bo jej nie ma), które każdy zrozumie, a nie "II czy I Posiłek".
- Wujciu, ja krótko... - i złożyła mi życzenia. - Zadzwoń jutro, to pogadamy.
No i ledwo skończyłem, przyszły dwie wiadomości informujące, że usiłuje się do mnie dobić Synowa.
- To ty teraz wyłączasz telefon już od 17.00? - zapytała zanim złożyła życzenia - Bo ciągle miałam informację "abonent jest niedostępny"... - uśmiała się.
Wyjaśniłem dlaczego i powiedziałem jej z miejsca zirytowany, żeby nie przejmowała się tymi odmóżdżającymi komunikatami i chwilę się zatrzymaliśmy nad tymi kretyństwami.
- Dostaję szewskiej pasji, gdy po "abonent aktualnie prowadzi rozmowę", albo "abonent chwilowo nie odpowiada" lub "abonent jest niedostępny", słyszę "spróbuj za chwilę ponownie". - musiałem wyrzucić z siebie jad.
I potwierdziłem, że w niedzielę będą same pizze i żeby niczym się nie przejmowała.
Zaraz potem zadzwonił Wnuk-II. A to mnie nieźle zaskoczyło. Musiał sam z siebie, bo przecież nikomu nie pozwoliłby sobie cokolwiek powiedzieć, zasugerować.
- A wiesz, że w niedzielę funduję pizzę. - odezwałem się standardowo.
- Wiem i dlatego będę...
Musiałem zaniemówić, bo natychmiast zareagował.
- To taki mój żart...
Skąd miałem wiedzieć, że jest już tak dojrzały i stać go na takie wyrafinowanie.
- To zadam ci podchwytliwe pytanie... - Ile dzisiaj skończyłem lat?
- 75... - odpowiedział po prostu, wcale niezdziwiony, ani oburzony, ani zniesmaczony.
- Zdałeś! - poinformowałem go.
O 18.09 napisał Po Morzach Pływający.
Emerycie.
Bądź sobą i wytrwaj do....końca jakikolwiek by on nie był. Oby umysł i ciało zachowało zdrowie i rozsądek. Oby blog obfitował w zagadki i rebusy, aby wszyscy albo nikt nie rozpoznał siebie.
Oby Piesek szczekał jedno szczekiem, a Ty " pełną gębą" literata. Oby Urquel lał się strumieniem, a woda cienką strużką bo nic tak nie wzmacnia jak kufel jasnego pełnego.
PMP
No to wyprzedzasz mnie o 15 lat i 31 dni.
I nie ważne co bym zrobił nigdy Ciebie nie dogonię. 😁
I nie ważne co bym zrobił nigdy Ciebie nie dogonię. 😁
(pis. oryg.)
Nie powiem, wzruszyłem się.
Wnuk-III wysłał smsa chwilę przed pójściem na górę.
- Wszystkiego najlepszego! Dziadku, zycze ci duzej ilosci gosci (ale nie za duzej :) ) pilznera za trzy piedziesiat i żebys nam dlugo zyl! 100 lat! (pis. oryg.)
Ubawił mnie setnie.
Przy okazji mogłem zobaczyć różnice w charakterach trzech Wnuków, a to ciekawe. U Wnuka-I niczego nie mogłem dostrzec, bo do końca dnia w żaden sposób się nie odezwał. On już wyraźnie jest w innych sferach swojego życia.
Wieczorem, gdy już byliśmy w łóżku, zadzwonił z życzeniami Kolega Inżynier(!). I dziwił się dwukrotnie. Raz, że mimo tej "późnej" pory (przed 21.00), ciągle miałem telefon na chodzie. Więc mu wytłumaczyłem, że w takim dniu wypada dać szansę różnym ludziom, którzy uważają godzinę 19.00 za początek dnia. Drugi raz, że w poprzednim wpisie, ku jego zawodowi, nie było choćby najdrobniejszej wzmianki o pobycie całej trójki u nas w Uzdrowisku. Znowu mu tłumaczyłem dlaczego. Bo oczywiście wzmianka mogła być, ale przecież ich pobyt zasługiwał na coś więcej. A na to "więcej" nie było mnie stać z racji braku czasu i zmęczenia pisaniem właśnie. A odwalić byle jak, żeby się nazywało, to nie moja bajka. Muszę przy pisaniu czuć luz i brak presji czasu, bo ma mi ono sprawiać choćby minimum przyjemności. Męczenie się odpada. Nie tłumaczyłem mu, że dodatkowo opis ich pobytu wymaga ode mnie szczególnej uwagi, ostrożności i autocenzury. Czyli swobody być nie może i skrzydeł rozwinąć się nie da.
Zaraz po tym przyszedł sms od Lekarki i Justusa Wspaniałego. Pisała Lekarka, co chociażby wynikało z numeru telefonu, z którego sms nadszedł, ale przede wszystkim z cytowanej poniżej treści.
(...) Przepraszam za pore ale tyle się dzieje. Zadzwonimy jutro. (pis. oryg.)
Odpisałem rano, dnia następnego:
Dziękuję bardzo 😀 I rozumiem.😀 Już "dawno" postanowiliśmy, że to my dzisiaj zadzwonimy z racji tak pięknej górniczej i pacjentowej patronki😀 To do wieczoru. Przepraszam za tak wczesną porę, ale u nas nic się nie dzieje...😁
Wieczorem w końcu obejrzeliśmy cały film Obdarowani. Z dużą przyjemnością. Przy czym już bez takich emocji, jak przy oglądaniu za pierwszym razem, bo fabułę dość dobrze pamiętaliśmy.
CZWARTEK (04.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Za godzinę przyszedł sms od Trzy Siostry Mającej:
- Wszystkieguskiego naj w dniu pourodzinowym drogi Emerycie :-) (zmiany tu i później moje, pis.oryg.)
- Dziękuję bardzo za pamięć😀 Droga Trzy Siostry Mająca😀 Zmierzasz powoli do tyrki, rozumiem 😀
- Ano, panie. Cala w skowronkach, gdyz dzis nie obcuje z 7a.
- Jako były belfer uśmiałem się. Każdy i wszędzie ma swój krzyż! 😁
Trzy Siostry Mająca kilka lat temu porzuciła szkołę, do której musiała jeździć metropolialną obwodnicą godzinę w jedną stronę i teraz dojeżdża maksymalnie 10 minut. Uczy w szkole na naszym dawnym osiedlu, na którym mieszkali razem z Konfliktów Unikającym i na którym myśmy mieszkali w Biszkopciku. No i do tej szkoły chodzili Teatralna i Misiek, ich dzieci.
Tak się plotą losy, ale to nie dziwota.
Od rana pisałem, a to też nie dziwota, bo już czuję, że w tym wpisie może być powtórka z rozrywki, czyli zaległości.
Po I Posiłku zadzwoniłem do Bratanicy. Gdzie te czasy, gdy w rozmowie dukała i trzeba było wkładać dużo wysiłku, żeby jako tako się toczyła. Bawi mnie ta jej dojrzałość - jest w poważnym związku, ma sześcioletniego syna, pracuje, studiuje, trenuje i gra w siatkówkę w drugoligowym zespole. Przybyło jej elokwencji i fajnie się z nią rozmawiało, bo dodatkowo przybyło jej poczucia humoru.
Bratanica, już jako dziecko, znała tę nową znajomą Brata, Marysię, a teraz, jako dorosła, ją poznała. I bardzo się jej podoba. I oczywiście jest zadowolona, że ojciec ją poznał.
- Bo ta poprzednia, Partnerka Brata... - zawiesiła głos - ... szykowałam się, żeby jej przywalić!
Tu się zgadzaliśmy. Też chętnie spuściłbym jej łomot. Co za perfidne babsko. A Brat? - głupek i naiwniak.
Po rozmowie nadal pisałem, by w końcu wziąć w tym dniu z pisaniem poważny rozbrat.
("rozbrat" etymologicznie pochodzi od czasownika "rozbierać" i pierwotnie oznaczało rozdzielenie, rozejście się, rozłam, a w znaczeniu przenośnym "brać rozbrat z czymś/kimś" oznacza porzucenie czegoś, zerwanie więzi, zaprzestanie interesowania się czymś <np. rozbrat z nałogiem> (...) )
Pomogła Żona, która wymyśliła, że moje urodziny trzeba też uczcić we dwoje, a najlepiej kartaczami w Lokalu bez Pilsnera.
- A bo jednak tak też trzeba uczcić twoje urodziny... - Żona wynalazła uzasadnienie, które mi się natychmiast spodobało. - Poza tym na dzisiaj nie mam za bardzo niczego na obiad, dopiero rozmrażam... - podparła się kolejnym argumentem.
Nie było wyjścia...
W Lokalu zastaliśmy niewiele osób, co bardzo odpowiadało Żonie. Ja wolę tak bardziej turystycznie, czyli żeby lokal może nie pękał w szwach, ale żeby było słychać ten gwar, żeby była ta aura, no i żeby można było podsłuchać sąsiednie stoliki i snuć ciekawe domysły.
Za to była nasza pani kelnerka i czas spędziliśmy bardzo sympatycznie. Gdy wychodziliśmy, lokal był puściuteńki. Żywego ducha.
Po powrocie wróciłem jednak do pisania, ale nie na długo. Dzwoniliśmy do Lekarki, bo to jej dzień.
Czwartek, więc zwlekaliśmy do oporu, bo kiedyś w czwartek zrobiliśmy to zbyt wcześnie i dostaliśmy zjebkę od Justusa Wspaniałego.
- To wy nie wiecie, że w czwartki Lekarka pracuje do 18.00?! - Zanim dojedzie, ogarnie się w domu, to później chyba może w spokoju zjeść obiad?!...
Okazało się, że dzisiaj mogliśmy dzwonić dowolnie, bo Lekarkę dopadło przeziębienie i jest na L-4.
- Kolega z przychodni mi wystawił...
Co oczywiście nie przeszkadzało jej w maniakalnym podejściu do sprzątania, mimo że przecież fachowcy wciąż są i pracują.
- Ale już tak nie kurzą... - odpowiedziała na moją uwagę, że może by posprzątać raz a dobrze, ale gdy fachowcy już znikną.
Justus Wspaniały był tego samego zdania i wypowiedział się dosyć rygorystycznie na temat postępowania Lekarki.
Wszyscy mieliśmy sporo ubawu, gdy Lekarka cytowała nieustające smsy kierowane do niej od Chinki.
- Mamo, jesteś najwspanialsza na świecie! - to jeden z ostatnich. - Na pewno musi tak być, skoro wychowałaś tak wspaniałego syna.
- Nie powiem, naprawdę zaczęło mi być miło... - komentowała. - Nikt tak do mnie w życiu nie pisał, a na pewno nie moje dzieci! - A ostatnio Chinka przysłała mi smsa po angielsku i potem długo przepraszała za swoje faux pas. - I dalej: - Kochana mamo, chciałam cię poinformować, że zaczęłam uczyć się polskiego, żebym mogła z tobą rozmawiać...
Śmialiśmy się zdrowo jednocześnie podkreślając różnice kulturowe. Tam starszych ludzi po prostu się szanuje.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać amerykański serial (2010-2013) Słowo na R. Na razie będziemy kontynuować.
PIĄTEK (05.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
Chyba nie mogłem spać przez blogowe zaległości, no i przez wyjazd do Wnuków.
Po porannym rozruchu twardo pisałem, aż do I Posiłku. A po nim dalej twardo. Zaczęła wstępować jakaś nadzieja...
W południe wybraliśmy się z Żoną w sprawach do Uzdrowiska. Trzeba było ją zabezpieczyć na czas mojej nieobecności.
Po powrocie... twardo pisałem. W miniony wtorek nie dość, że nie pisałem na bieżąco, to jeszcze w ogóle nie zabrałem
się za zaległości. To znaczy pisałem na bieżąco, ale nie to, co miałem
zaplanowane. To samo w środę i w czwartek. Taki blogowy paradoks. Więc wyjątkowo ostatnie zaległości uzupełniam w dzisiejszy piątek, a
nie jak dotychczas we wtorki.
W piątek, 28.11, goście przyjechali o 17.40. Przypomnę - Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i Kolega Inżynier(!). Gołąbeczki ulokowaliśmy w górnym apartamencie oddając im do dyspozycji sypialnię i łazienkę. Mogli też korzystać z salonu i kuchni, gdyby się uparli, ale logistycznie rzecz biorąc nie było takiej potrzeby. Poza tym panowała tam temperatura rzędu +12 stopni, a w sypialni i w łazience mieli 22-23. Kolega Inżynier(!) zajął zaś Bawialny.
Goście znający się na rzeczy od razu wręczyli prezent. To znaczy wiedzieli, że wypada wręczyć i wiedzieli, jaki. Dostałem 12 czteropaków Pilsnera Urquella, czyli 48 puszek. Od razu najbliższe tygodnie ujrzałem w miłych, pastelowych barwach.
Na ich cześć jakiś czas przed przyjazdem po raz pierwszy w tym sezonie rozpaliłem w kominku po to, żeby się siedziało z wielką przyjemnością. A siedziało się do oporu przy Pilsnerach Urquellach - Konfliktów Unikający i ja, jakiś piwnych wynalazkach i jednej mojej nalewce - Trzeźwo Na Życie Patrząca, cydrze - Żona i przy piwnych wynalazkach w postaci zerowej zawartości alkoholu oraz moich dwóch nalewkach - Kolega Inżynier(!). Siedziało się też przy potrawach zaserwowanych przez Żonę - gęsich pipkach i pieczeni rzymskiej upieczonej w kuchennym piekarniku.
Jednak wszystko to
Stanowiło tło
dla tego wieczoru.
Bo jego treścią, gęstą, jak smog w miastach chińskich, była opowieść Konfliktów Unikającego, uzupełniana przez celne, często bardzo ważne wtrącenia Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Istotą opowieści był ich wspólny wyjazd do Krakowa z Tańczącą z Kulami i z Dzidkiem, jej mężem, na koncert Disturbed, gdzie supportem miał być Megadeth (nie moje klimaty).
No cóż, dużo by mówić... Dość powiedzieć, że sam dojazd na ten koncert wiązał się z wielkim stresem i frustracją, a potem do wszystkiego dołożył się Kraków. Ze swoją złą organizacją przy koncercie, przy zerowej informacji o dojazdach i dojściach na jego miejsce, przy wielkich kłopotach z parkowaniem auta (Dzidka i Tańczącej z Kulami) oraz z wszechobecną, centusiową (Kraków i dawna Galicja) pazernością na pieniądze. Za wszystko, za każdy drobiazg trzeba było płacić. Nie do pomyślenia w Metropolii. W żadnym wymiarze.
Siedzieliśmy w Salonie przy tych szczegółowych opowieściach, a co jedna to jeszcze bardziej mnie wkurwiała, do 23.30. A i później, już w łóżku, rozdrapywaliśmy wszystko to, o czym się dowiedzieliśmy. Nie do pomyślenia, że tak mogło być!
W sobotę, 29.11, wstałem o 07.00.
Kolega Inżynier(!) twierdził, że nie będzie mu przeszkadzać, gdy będę się tłukł w kuchni, więc się tłukłem. Rozpaliłem, zrobiłem sobie Blogową, a tego wizgu blendera nikt nie jest w stanie wytrzymać, więc Kolega Inżynier(!) wstał. Z przyjemnością zrobiłem mu kawę. Za chwilę przyszła Żona, więc jej zrobiłem z równą przyjemnością Blogową. A, gdy przyszły Gołąbeczki, im też posługiwałem. Konfliktów Unikającemu zaserwowałem kawę, a Trzeźwo Na Życie Patrzącej... Blogową, czym nas zaskoczyła. Okazało się, że coś musi zmienić w swoim życiu, chociażby zacząć pić Blogową. Dobre i tyle, a z drugiej strony dobrze, że tylko tyle.
Nie ma nic fajniejszego nad porannym niespiesznym siedzeniem przy kawach i rozmowach. Może tylko wieczorne siedzenie i rozmowy przy kominku ze wsparciem, jak wczorajsze. Bo później zaczyna się pewnego rodzaju proza - śniadanie lub I posiłek. Całej trójce (bez Żony) zrobiłem twaróg, a potem wszystkim jajecznicę.
W oczekiwaniu na gości do dolnego apartamentu ciągle rozprawialiśmy i ciągle jednak wracaliśmy do wczorajszych opowieści. Bo zostawiły one w nas trwały ślad i nie dało się, ot tak, przejść nad pewnymi sprawami do porządku dziennego.
Przywitanie bibliotekarki i informatyka zajęło o tyle czas, że, co prawda, skoro byli u nas raptem dwa tygodnie temu, nie trzeba było im niczego tłumaczyć, ale porozmawiać należało, zwłaszcza że to bibliotekarka. A nawet wypadało, skoro Bertuś dostała trzy paczki żwaczy a my książkę autorstwa Marcela Woźniaka pod tytułem Pospieszalscy RODZINA z dedykacją autora.
Po przyjęciu gości mogliśmy pójść na długi spacer, żeby w sensownej głodowej formie odwiedzić Lokal z Pilsnerem II.
Lokal ten ma to do siebie, że świetnie spędza się w nim czas, zwłaszcza w takim towarzystwie. Nie muszę przypominać o panującej tam aurze (akurat było turystycznie, bo z mnóstwem gości i charakterystycznym gwarem), o jakości potraw i ich ciekawym zestawieniu oraz o obsłudze. Pełnia satysfakcji.
Wieczór spędziliśmy tym razem spokojnie, bez żadnych krakowskich odniesień, w kuchni i przy kuchni. Dominowały wspomnienia o Waligórskim. Jakoś tak poszło przez skojarzenia, a potem to już nie dało się powstrzymać fali wspomnień, cytowań i wybuchów śmiechu.
I gdy w końcu wydawało się, że będziemy się zbierać do spania, Konfliktów Unikający zadał to niefortunne pytanie (patrz ten wpis - początek wtorku 05.12). Żona od razu zareagowała, wiedząc co
będzie.
- Nie, nie, odłóżmy to na jutro rano, przy kawach będzie fajnie porozmawiać i wtedy opowiesz.
Wiedziałem, że rano już nie będzie takiej atmosfery i czasu, więc uparłem się opowiedzieć dzisiaj, ale obiecałem, że zrobię to w skrócie i że zajmie to tylko 5 minut.
Kolega Inżynier(!) siedział na wprost dużego kuchennego zegara (nabytek z Naszego Miasteczka) i złośliwie, w jakichś momentach, wymieniał interwały czasowe w miarę, gdy opowiadałem. Wyglądało na to, że jakby się na nie czaił.
- Piętnaście minut... - usłyszeliśmy. - Pół godziny... - Godzina... - Siedemdziesiąt minut! - podsumował z zimną satysfakcją, gdy skończyłem.
Nie chciałem jemu, ani nikomu tłumaczyć, że i tak zrobiłem to skrótowo, bo przecież umiar znam, no i miałem świadomość, że przecież jest późno.
Spać poszliśmy o 23.30.
W niedzielę, 30.11, wstałem o 07.00.
Znowu wszystkim zrobiłem kawy i Blogowe i ranek toczył się przy niezobowiązujących rozmowach. Jak miałbym w nie wcisnąć te 70 minut?...
Na śniadanie zrobiłem gościom twarożek i sadzone, tym razem. I dalej rozmawialiśmy niezobowiązująco.
O 12.40 cała trójka wyjechała. Kolega Inżynier(!) trochę naciskał na wcześniejszy wyjazd, bo w domu chciał być za jasnego.
Tak więc I etap urodzinowych obchodów się zakończył.
Dzisiaj, w piątek, 05.12, po II Posiłku zadzwoniła Pasierbica. Jechała z nowego mieszkania do starego, żeby spotkać się z Przyjaciółką Pasierbicy. Ta zadeklarowała pomoc przy sprzątaniu.
Pasierbica musiała się wygadać, bo dzisiaj była kulminacja przeprowadzki i różne jej elementy (emelenty) ciężko przeżywała. Na przykład taki fakt, że jej ojciec, Q-Zięć i jakiś kolega przerzucili dzisiaj busem wszystkie meble.
- Jest ich nadmiar, bo przecież poprzedni właściciele sporo zostawili. - Nie ma gdzie się poruszać, jakaś masakra. - A Q-Zięć uważał, że należy przewieźć wszystkie, a potem się zobaczy. - Ciekawe, jak się pozbędziemy nadmiaru?...
- Wystawicie na sprzedaż, ale z odbiorem własnym. - Żona od razu znalazła rozwiązanie.
Dodatkowo cała dzisiejsza główna przeprowadzka wpadła w piątkowe popołudniowe metropolialne korki. A inaczej się nie dało, bo Ojciec Pasierbicy mógł przyjechać busem tylko dzisiaj.
- Jadę jakąś karkołomną trasą, przez osiedla, które się oczywiście zakorkowały, bo takich mądrych... - Masakra. - Ale za to, gdy dzisiaj jechałam do szkoły i do pracy na 08.30 stałam w korkach, a dojazd zajął mi aż 15 minut! - śmiała się.
- A stare mieszkanie stało ci się już obce? - zapytałem.
- Nie, codziennie tam jeżdżę, pakuję, sprzątam...
- A w nowym jak się czujesz?
- Jak u siebie. - znowu się uśmiała. - Już tam śpimy, kąpiemy się, ranne kawy... - W niedzielę oddajemy o 10.00 klucze do starego i to już będzie koniec.
Przed pójściem na górę jeszcze trochę pisałem, ale miałem już serdecznie dosyć.
Z przyjemnością obejrzeliśmy dwa odcinki serialu Słowo na R. I będziemy oglądać dalej, bo realizacja jest w naszym guście.
Dzisiaj o 09.23 napisał Po Morzach Pływający.
Pozdrawiam z Głuszy Leśnej. Wczoraj rzuciłem kotwicę w Lesie.(zmiana moja)
Fajnie mu się ułożyło. Święta w domu, a to u marynarza nie takie oczywiste.
A o 18.23 napisała Texanka. Złożyła mi życzenia urodzinowe. Miło.
SOBOTA (06.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Przy delikatnym stresie, mimo że robiłem to już dziesiątki razy, od razu zabrałem się za czyszczenie kuchennych rur i kolanka odprowadzających spaliny. Od wielu dni rano rozpalało się coraz trudniej i zawsze na początku dym cofał się i wpadał do kuchni. Przestawał po sporym czasie, gdy chyba wszystkie bebechy się rozgrzały. Nie było to przyjemne z wielu względów.
Składaliśmy to na karb pogody, błędów w rozpalaniu oraz nie najsuchszego drewna.
("złożyć na karb" pochodzi od dawnych metod liczenia i zapisywania ilości za pomocą karbów, czyli nacięć na kiju lub drewnie. "Złożyć na karb" oznaczało dosłownie dodać kolejne nacięcie, a przenośnie przypisać coś do rachunku, czyli uznać za przyczynę, zasługę lub winę <np. "policzyć na karb zmęczenia">).
Odkładałem czyszczenie, ile się tylko dało, bo co z tego, że wiedziałem, że zajmie mi to maksymalnie pół godziny, skoro robota upierdliwa, brudna i wymagająca przy demontażu i montażu sporej gimnastyki na drabinie.
Na pionowej metrowej rurze sadzy osadziło się niewiele, na tyle, że nie miało to dla cugu znaczenia, ale kolanko i pozioma rura wchodząca do komina dały mi pełnię satysfakcji. Były zabite tak, że prześwit stanowił 20-25% maksymalnego. Od początku, mając wieloletnie doświadczenie, o to je podejrzewałem, bo wszelkie poziomy w kominach są niewskazane. Sadza tam przede wszystkim lubi się osadzać.
Tu wtręt: w pierwszej chwili wydawało mi się, że słowo "osadzać" wzięło się właśnie od sadzy, która się osadza. Ale nie.
("osadzać" pochodzi od prasłowiańskiego rdzenia oznaczającego "sadzić, umieszczać, osadzać się", łącząc się etymologicznie ze słowami "sadzić" i "sądzić", gdzie wszystkie wywodzą się z idei "osadzania" czegoś <np. w ziemi, w jakimś miejscu)>, a przenośnie "osadzania" wyroku lub opinii. Pierwotne znaczenie dotyczyło umieszczania czegoś lub kogoś w danym miejscu, często pod przymusem, a rozwój semantyczny doprowadził do znaczeń "orzekać, wydawać wyrok" ).
Z przyjemnością rury, zwłaszcza te osadzone, czyściłem po ciemku (czołówka) w ogrodzie.
Po montażu i odkurzeniu (rejwach w domu przed siódmą) trzasnąłem zapałką. Satysfakcja była ogromna. Rozpaliło się od "dotknięcia", pięknie szumiało i dudniło świadcząc o poważnym ciągu.
A co, kurwa, miało nie ciągnąć?!... - że znowu zacytuję klasyka.
A najważniejsze, do kuchni nie wpadł najmniejszy dymek. Nawet nie potrzeba było wietrzyć, co ostatnio było konieczne przy stosowaniu coraz wymyślniejszych i brutalniejszych metod wietrzenia (drzwi tarasowe otwarte na oścież, okna w kuchni i w Bawialnym uchylone).
("na oścież" pochodzi od staropolskiego słowa "ścież", oznaczającego dawniej zawiasy lub oś obrotu, więc "otwierać na oścież" znaczyło otwierać aż do zawiasów, na pełną szerokość, co utrwaliło się w znaczeniu otwierania okien czy drzwi na całą przestrzeń, a pierwotnie mogło też brzmieć jako "na rozścież" lub "na roścież")
Z wielką przyjemnością mogłem wszystko opowiedzieć Żonie, a potem przy Blogowych zasiąść do drobnego onanu sportowego i do pisania.
W końcu trzeba było zabrać się za wyjazd. Spakowałem się, odgruzowałem na 55% i po I Posiłku mogliśmy wyruszyć w drogę. Mogliśmy, bo Żona odprowadziła mnie na dworzec. Tym razem opóźnienie pociągu wynosiło 18 minut.
- Czy może mi pan wytłumaczyć, dlaczego pociąg był opóźniony aż tyle na tak krótkim odcinku? - zapytałem konduktora przy sprawdzaniu biletów.
- Bo jest jeden tor i musieliśmy czekać na spóźniony pociąg z Rodzinnego Miasta. - poinformował mnie niezwykle logicznie bardzo sympatyczny konduktor.
Czy mogłem dyskutować, skoro nawet dziecko wie, że na jednym torze pociągi się nie wyminą?... Czy już cytowałem historyjkę o jednym torze, dwóch pociągach jadących naprzeciw siebie, dróżniku, dziadku, dwóch beczkach i desce?...
- To proszę mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego skład się zatrzymuje jakieś 50 m przed wiatami i oczekującymi podróżnymi, którzy potem galopem i w panice z bagażami do niego pędzą, żeby wsiąść?... - Przecież można byłoby ten kawałek podjechać...
- Nie, bo dworzec i tory są ciągle w przebudowie. - Gdy skończy się remont, pociąg będzie podjeżdżał normalnie.
Niczego z tego nie rozumiałem, bo w odległości około 100. metrów, wzdłuż torów, po których za chwilę pociąg miał jechać, nie widziałem żadnych przeciwwskazań, żeby podjechać kawałeczek dalej. Ale od dziecka wiem, że logiki kolejowej (policyjnej, wojskowej) nie sposób zrozumieć. Czyli dałem za wygraną, zwłaszcza że pan konduktor naprawdę był sympatyczny w sposób naturalny i wykazywał empatię.
PONIEDZIAŁEK (08.12)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Do Uzdrowiska przyjechałem z 10. minutowym opóźnieniem. Chciałem tylko wyjaśnić, że na całej długiej trasie aż do samego City były dwa tory, a dopiero od niego zrobił się jeden. Byłem świadkiem ciekawego paradoksu. Bo do City pociąg miał już opóźnienie wynoszące 16 minut, by właśnie na jednym torze zmniejszyć je do dziesięciu. Czy wspominałem o kolejowej logice?
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.39.
I cytat tygodnia:
Wspomnienia mogą być rajem, z którego nie możemy zostać wygnani, ale również piekłem, z którego nie możemy uciec. - John Lancaster Spalding (amerykański pisarz katolicki, poeta, orędownik szkolnictwa wyższego)