poniedziałek, 20 października 2025

20.10.2025 - pn - dzień  publikacji
Mam 74 lata i 321 dni.
 
WTOREK (14.10) - Rocznica powstania Komisji Edukacji Narodowej (1773 rok)/ Dzień Nauczyciela
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Po porannym rozruchu z miejsca zabrałem się za cyzelowanie. A potem wysłałem smsem do Syna życzenia urodzinowe. Dzisiaj kończył 48 lat. Zareagował sympatycznie.
 
Wczoraj skończyliśmy oglądać miniserial (8 odcinków) Nabrzeże. O ile po drodze była rzeźnia, to na końcu ujrzeliśmy jatkę. Potwierdziło się, że nie była to jednak opera mydlana.  
Dzisiaj zaś z samego rana (05.27) krótko napisał Po Morzach Pływający. Nie  chciał wierzyć, że mogła mi chociażby przejść przez głowę myśl o wysłaniu 320 maili. I doradzał...
Po I Posiłku odgruzowałem się na 80%. Było to niezbędne, bo zaczynałem się czuć, jak stary dziad. Jeśli dodać do tego 20%, które zrealizowałem kilka dni temu, czułem się młodszy o 10 lat.
 
Dzisiaj w końcu się zmobilizowałem i przesłałem zdjęcia Koledze Plastykowi. Podjął się trudu wysłania ich do wszystkich koleżanek i kolegów. Trochę mi ulżyło, a ulży całkowicie, gdy będzie po sprawie. 
Potem zadzwoniłem do Siostry i Siostrzeńca. No cóż, z Siostrą się przeprosiliśmy nawzajem i obiecaliśmy, że następnym razem nie doprowadzimy do żadnych scysji. Na pewno obojgu nam to dobrze zrobiło. Z Siostrzeńcem zaś rozmowa była lekka i niepotrzebnie nieprzedłużana.
W końcu w sytuacji autentycznego nicnierobienia długo siedziałem nad onanem sportowym.
 
A potem zdrowo mi odbiło. Ni z tego, ni z owego zabrałem się po raz pierwszy za Zjazd'2027 w Kazimierzu Dolnym.
- Ale ci odbiło! - Żona przyjaźnie co jakiś czas zauważała ten fakt. - Tak się zachowujesz, jakbyśmy mieli jechać już pojutrze! - śmiała się. 
W końcu bardzo szybko jej się udzieliło, a to z tej przyczyny, że w Kazimierzu nie byliśmy dawno, bo 5 lat (może trzy lub cztery, ale nie mogliśmy sobie przypomnieć; trzeba byłoby zajrzeć do bloga) i mamy z nim same dobre wspomnienia. O tym, że się nam bardzo podoba, mówić nie trzeba.
Więc w międzyczasie, żeby ostudzić emocje, wyszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. Żona nie mogła się jednak wyluzować, tylko musiała natychmiast pokazać mi na smartfonie zdjęcie jednego hotelu, który nam  się wówczas bardzo podobał i obok którego wiele razy chodziliśmy, a którego na podstawie jej opisów nie mogłem przywołać w pamięci.Wszyscy, o dziwo ukochany Piesek też, musieli się zatrzymać i czekać, aż Żona znajdzie.
 
W kwestii poszukiwań przyszłej bazy noclegowej działaliśmy równolegle. Ja trochę chaotycznie, Żona metodycznie z racji swoich doświadczeń, ale obie drogi ostatecznie doprowadziły nas do celu. Zostały wytypowane trzy ośrodki, które mogłyby spełniać nasze oczekiwania. Przy czym jeden, "znaleziony" przeze mnie prawie na pewno odpadnie, bo jest niepotrzebnie za drogi, zaś dwa pozostałe, "znalezione" przez Żonę wydają się być w punkt i będą zapewne decydować detale. A je się pozna na wizjach lokalnych, najpierw w trakcie pobytu Rubieżan, a potem jeszcze raz na gwiaździstym zlocie, gdy oni i my spotkamy się z Petrochemikami. Bo wszystko musi być na tipes topes, jak mawiał Prezes Nikodem Dyzma.
-Twój guru! - Żona zawsze wtedy z zimną satysfakcją podkreśla ten fakt.
 
Dzwoniłem do siedmiu czy ośmiu ośrodków. Co z tego, że niby na stronach "wszystko jest", skoro oczywiście było to nieprawdą i co bardzo szybko w rozmowie wychodziło. Bo przecież strony internetowe nie mogły być przygotowane pod nasze oczekiwania, ani żadnych innych gości, bo by się zwyczajnie nie dało. Nasza kwestia musiała być omówiona ustnie, a potem mailowo.
Byliśmy z Żoną niezwykle pozytywnie zaskoczeni rozmowami z poszczególnymi recepcjonistkami (6-7 pań, jeden pan), co nie powinno w ich fachu być dla gościa niespodzianką, ale jednak. Wszyscy, bez wyjątku, byli mili, sympatyczni, profesjonalni, życzliwi, cierpliwi, kulturalni, a przede wszystkim naturalni, bez żadnych sztucznych korporacyjnych naleciałości z irytującym na wstępie tembrem głosu i jego modulacją, niesłuchaniem o co gość de facto pyta i odpowiadaniem na niezadawane pytania oraz zbędnym trajkotaniem, żeby od razu pytającego zagadać ofertą, z podkreślaniem "czego to my nie mamy", co kandydata na gościa może przecież nie obchodzić, chociażby świetnie wyposażony plac zabaw dla dzieci, na przykład. Nam na zjeździe taki mógłby się szczególnie przydać. Już widzę nas a to huśtających się na huśtawkach, a to zjeżdżających z gracją bez szkody dla stawów (skokowy, kolanowy, biodrowy i wyżej) z różnych zjeżdżalni lub co sprawniejszych chodzących po różnych torach przeszkód - liny, chwiejne podesty, skałki wspinaczkowe, itp. 
Z jednym tylko nie dawali sobie rady nie wiedząc, jak zareagować, więc milkli. Wyraźnie młodzi. Zawsze tak było, gdy określałem liczbę uczestników.
- Powinno być 60 osób, ale gdyby dobrze poszło to nawet i 70. - Z drugiej strony w tym wieku mogą wypaść jakieś choroby, sanatoria, więc liczba obecnych może być "tylko" 50, na przykład... - zawieszałem głos.
Zawsze w tym momencie spotykałem się z reakcja słowną No tak, to zrozumiałe albo To oczywiste.
- Trzeba też brać pod uwagę - prowokacyjnie kontynuowałem wsłuchując się uważnie w reakcję - fakt, że już systematycznie wymieramy, więc liczba uczestników może być mniejsza względem obecnie żyjących.
Milkli, jak na zawołanie, jakby to już nie było zrozumiałe i oczywiste.
I jeszcze jedno ważne. Żadna z pań recepcjonistek przedstawiając ofertę nie robiła tego nachalnie, nie namawiała w stylu, że mogłoby się nie dać od niej odczepić. A pan recepcjonista od razu stwierdził, że mają tylko 30 miejsc noclegowych i Nie podołamy, ale  zapraszamy na śniadania. Zrobił to tak lekko, że obaj się uśmialiśmy.
 
Wszyscy też w naturalny sposób się dziwili. Najpierw nie tak terminowi, rok 2027, tylko faktowi, że już się za to zabieramy, a potem po mojej informacji.
- Tradycyjnie pierwszego wieczoru przy grillu, przy gitarze i smyczkach śpiewamy, a drugiego jest bal z szampanem, tortem, strojami wieczorowymi, muzyką i tańcami. - Czy podołacie państwo naszym oczekiwaniom?
Zawsze wybrzmiewało w reakcji zaskoczenie i podziw, bo oczywiście na wstępie informowałem, że obecnie mamy 75 lat, plus minus jeden rok, a za dwa lata odpowiednio więcej i posługiwałem się przykładem ostatniego zjazdu w Uzdrowisku.
- Uuu! - spontanicznie zareagowała jedna z pań, co mnie ubawiło. Ta musiała być szczególnie młoda.
A jedną przy okazji zapytałem:
- Przepraszam, że pytam, a pani tańczy? 
- Ostatnio dość rzadko. - odpowiedziała szczerze i nad podziw poważnie.
Zatrzymaliśmy się trochę nad kondycją współczesnych mężczyzn, takich do sześćdziesiątki, dla których widocznie ujmą jest tańczenie. To takie niemęskie. 
 
Wszystkie trzy wspomniane wyżej ośrodki nasze oczekiwania wstępnie spełniały. Z każdym umówiłem się, że wyślę jutro maila z pytaniami i z określeniem warunków brzegowych i że otrzymam odpowiedź niezwłocznie.
- Ale bardzo bym prosił, żeby odpowiedzieć mi precyzyjnie, czyli na każde pytanie oddzielnie, na zasadzie ad.1, ad.2, itd., a nie opisowo, bo to może tworzyć pole do nieporozumień i rozbieżnych interpretacji.
Wszystkie panie zapewniły, że tak zrobią. 
- No i połowa zjazdu załatwiona! - zadowolony wyrzucałem co jakiś czas z siebie, ciągle jeszcze na haju.
Żona za każdym razem sympatycznie i z uśmiechem pukała się po głowie. 
 
Wieczorem przystąpiliśmy do oglądania dwóch amerykańskich seriali. Oczywiście po kolei.
Najpierw nie podołaliśmy tytułowi z 2025 roku, Black Rabbit, który wybrałem spośród dwóch pozycji, a przeciwko któremu protestowała Żona.
- Bo mam już dosyć tych ponurych scen, tej strzelaniny... 
- Jakie ponure sceny?... - starałem się bagatelizować.
- A co tu jest napisane? - "Kryminał, mroczny"... Czy może "obyczajowy"?...  
Po 15. minutach oglądania byłem pierwszy, który nie mógł znieść tej mroczności i sposobu narracji.
To przeszliśmy zgodnie do drugiej pozycji, obyczajowej, wynalezionej przez Żonę. Tytuł brzmiał Cztery pory roku. To amerykański serial z 2025 roku. Wytrzymałem tylko dlatego, że odcinek trwał 30 minut. Ale muzyka Vivaldiego... 
 
ŚRODA (15.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po porannym rozruchu pisałem.
Przed 11.00 wyjechali goście z dołu. Nasi, co okazało się przy dłuższych, oczywiście, gadkach pożegnalnych. Ale tacy mocno poważni, bo było widać po sposobie bycia, po tym, co mówili i jak, i po tym, że codziennie rano wyjeżdżali, a wracali wieczorem, że przyjechali do Uzdrowiska nie dla zabawy, tylko żeby intensywnie zwiedzać i zobaczyć maksymalnie, ile się da. Taki pewien rodzaj turystycznych stachanowców.
Młodszym i młodym przypomnę genezę słowa "stachanowiec":
... to pierwotnie przodownik pracy w systemach socjalistycznych, który znacząco przekraczał normy. W znaczeniu potocznym, a także nowoczesnym, określa osobę pracującą bardzo wydajnie, często w nadmierny sposób, co może prowadzić do niedokładności lub szybkiego wypalenia.
Termin pochodzi od nazwiska radzieckiego górnika Aleksieja Stachanowa, który w 1935 roku ustanowił rekord w wydobyciu węgla, wykonując 1400% normy. Ruch stachanowski, zainicjowany przez Stachanowa, był elementem "socjalistycznego współzawodnictwa pracy". 
"Stachanowcem" był pracownik, który otrzymywał tytuł za znaczące przekraczanie norm pracy, co często prowadziło do ich podnoszenia dla wszystkich pracowników bez proporcjonalnego wzrostu wynagrodzeń. 
 
Rano niespodziewanie uaktywnił się Syn. Słał smsy, po czym zapewnił, że zadzwoni. Jednak nie dał rady i przerzucił rozmowę na jutro Bo straszny młyn.
 
Dzisiaj zaplanowaliśmy kolejną wycieczkę łącząc ją z drobnymi obowiązkami - zakupy, biblioteka (wypożyczenie czterech książek, odwiezienie prania i odwiedzenie Nowego Mechanika, żeby jeszcze raz nam powiedział, czym i jak czyścić Inteligentne Auto ze świerkowej żywicy. Nie dość, że powiedział, to jeszcze pokazał. Napaćkane miejsce z trudem, bo z trudem, ale dawało się wyczyścić. Muszę się w końcu za to zabrać.
Inspiracją i prowokacją dla wycieczki byli nasi goście ze Stolicy, ci, którzy kupili dom na wsi, tej, do której Żona jako nastolatka często jeździła na kolonie. Mieszkając już w Uzdrowisku raz się tam wybraliśmy i wtedy z całą mocą wróciły wspomnienia, zwłaszcza że oba charakterystyczne budynki kolonijne stały (opuszczone niestety, ale w całkiem dobrym stanie), a i teren zabaw, ognisk był ten sam. 
Dom nas ciekawił, bo cały czas ciągnie wilka do lasu, więc pojechaliśmy wiedząc, bo to nie pierwszy raz, że po opisie i używając trochę mózgu bez problemu go znajdziemy. I tak było. Miejsce i okolica ciekawa, ale to już jednak nie nasza bajka. Po prostu przez ten etap życia przeszliśmy. Spacer był jednak bardzo uroczy, a do Żony znowu wróciły wspomnienia. 
Żeby je powiększyć pojechaliśmy do serca Parku Narodowego. Tam również jeździła na kolonie.
Przez te lata nastąpiły tak duże zmiany, że nie potrafiła rozpoznać miejsca/ośrodka, do którego przyjeżdżała z miejsca pracy Teściowej. Chcieliśmy się zatrzymać w jakiejś kawiarni/restauracji, żeby miło zaakcentować nasz pobyt, ale wszystko było pozamykane na głucho, bo to takie miejsce, które żyje od maja do września. Jedyny otwarty lokal, nawet z kilkoma gośćmi wewnątrz, nie zrobił na nas dobrego wrażenia, więc uciekliśmy do Uzdrowiska II. I spojrzeliśmy na nie innym okiem niż dotychczas. Najpierw w  kontraście do Uzdrowiska IV. Nagle okazało się zadbane z ładnym pomysłem na różne realizacje, w tym wokół Rynku, a i sam zdrój był zdecydowanie ciekawszy i niewiele ustępował temu z Uzdrowiska III. Bo oczywiście żadne nie mogło startować do naszego.
Drugą rzeczą, którą "odkryliśmy" ku sporemu naszemu zaskoczeniu, była kawiarnia w Rynku, bardzo stylowa, klimatyczna, nieduża, z dobrą kawą i deserami. Działała od 2015 roku, więc tym bardziej nie rozumieliśmy, dlaczego zawsze wybieraliśmy się do tych w sercu zdroju przejeżdżając wielokrotnie przez Rynek. Takie miłe odkrycie.
 
Jeszcze przed II Posiłkiem zabrałem się za pisanie maila-elaboratu do trzech podmiotów hotelarskich z Kazimierza wybranych wczoraj przez nas. Zajęło mi to ponad dwie godziny, bo pomijając moją szybkość pisania, czyli wolność (szybki - szybkość, wolny - wolność), rzecz musiałem dogłębnie przemyśleć, żeby nie pominąć na tym etapie przygotowań żadnego istotnego elementu (emelentu) i tak skonstruować treść, żeby odpowiedzi były klarowne i jednoznaczne. Poza tym, co tu dużo ukrywać, pozwoliłem sobie trochę na taki styl blogowy.
Jednocześnie wysłałem tego maila do Rubieżan, bo to oni pierwsi pojadą, jak pisałem, "zwizytować, zlustrować, czyli ocenić pod naszym kątem" te ośrodki. 

Wieczorem zgodziłem się Żonie na drugi odcinek Czterech pór roku.
- Bo zawsze dawaliśmy szansę serialowi drugim odcinkiem!  
Zrobiłem to z ciężkim sercem. Efekt było mocniejszy niż wczoraj - na pewno nie chciałem tego dalej oglądać. O dziwo, Żona się nie upierała. 
 
CZWARTEK (16.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po porannym rozruchu pisałem.  
Po I Posiłku zabrałem się za górny apartament. Zrobiłem cały. Jutro przyjeżdżają goście. Do dolnego też jutro, ale ten dzisiaj sobie odpuściłem w ramach mądrego rozkładania wysiłku.
Wczoraj późnym wieczorem przyszły pierwsze odpowiedzi od dwóch hoteli. Więc nie mogliśmy się oprzeć i od razu z Żoną  zaczęliśmy oferty analizować. Pojawiły się  pierwsze wnioski i porównania, ale wiem i wiedziałem, że będę musiał zrobić tabelę porównawczą w moim exelu (kartka, pisak, linijka, kalkulator - zawsze niezawodne i szybkie wbrew pozorom), żeby móc wysunąć sensowne wnioski. Tu muszę posłużyć się dwoma przykładami na obronę tezy o szybkości mojego exela (chyba już wspominałem). 
W 1994 roku, gdy ruszyła szkoła, założyłem tzw. "kratki", czyli konstrukcję rejestrującą wpłaty czesnego przez słuchaczy. Prostą jak cep (przypomnę młodszym: cep zbudowany jest z dwóch kijów: dzierżaka <dłuższego> i bijaka <krótszego>, zwykle dębowego. Ich cieńsze końce połączone są rzemieniem <czasem wysuszoną skórą z węgorza> - zwanym gązwą lub gackiem, a na Zamojszczyźnie kapicą - lub metalowym przegubem, nazywanym ósemką). Z racji prostoty konstrukcji nazwa ta weszła do języka potocznego i służy do dzisiaj, przynajmniej u mnie, do krótkiego a dosadnego opisu pewnych cech danego mężczyzny. Gdy raz zrobiłem tabelę z miejscem na ręczne wpisywanie nazwisk oraz z miejscem na wpisywanie kolejnego roku szkolnego, ale z na stałe wpisanymi numerami miesięcy, wystarczyło co roku tylko kserować wzorzec i było fertig. Czynność rejestracji, czyli wpisania wpłaty lub sprawdzania, czy takowa wpłynęła, trwała maks 15 sekund. Najlepsza Sekretarka w UE przyznała się dopiero po kilku miesiącach pracy, gdy okrzepła i nabrała odwagi, że gdy w pierwszych dniach ujrzała te prymitywne kratki i gdy dyrektor kazał z nich korzystać, to ogarnął ją pusty śmiech Bo żeby w dobie komputerów?!... Potem była nimi zachwycona widząc, jak są skuteczne, "szybkie" i proste w obsłudze. Kratki te nadal obowiązują (31 lat; wiem), mimo że Szkołę prowadzi Nowy Dyrektor, mocno przecież skomputeryzowany.
 
Przewaga starego systemu nad komputerowym uwidacznia się też przy każdym zakupie Socjalnej (też o tym wzmiankowałem). Poprzednio, od "dzień dobry" do "do widzenia" czas zakupu dwóch skrzynek zajmował minutę. Teraz, z racji komputeryzacji, cztery razy dłużej. Przy założeniu, że tu i tam jestem/byłem jedynym klientem. Jeśli w obecnym systemie jest ktoś przede mną, to czas oczekiwania się odpowiednio wydłuża, bo komputeryzacja "się nakłada, czyli sumuje".
- Trochę trzeba poczekać - "moja" pani, ta z makijażem, odezwała się do mnie wyjaśniająco, sama z siebie - bo komputer mieli problem kaucji w sytuacji, gdy butelki są na wymianę. 
("mieli" od mielenia, nie od mania, jak napisał pewien milicjant na wystawionym przez siebie mandacie w uzasadnieniu braku świateł przy jednym reflektorze - "za nie manie świateł")
 
Jak wiadomo, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wykorzystałem ten martwy czas, gdy bezproduktywnie stałem nad panią, a komputer żmudnie mielił system kaucyjny, i zapytałem:
- A co się stało z nogą, że pani kuleje?
Gdy podjechaliśmy pod kiosk, Żona zauważyła kartkę na drzwiach z nieśmiertelną informacją, którą "kocham", "Zaraz wracam". Ledwo zdążyłem zaparkować, gdy pani wróciła.
Żona ją od razu poznała, chociaż przecież widziała ją może raz, dwa razy. Ja miałem wątpliwości, czy to ona, zwłaszcza że mocno kulała.
Być może to moje pytanie stało się przełomem w naszych kontaktach, bo regularnie blade oblicze pani wyraźnie się zabarwiło będąc dowodem na to, jak ta sprawa była dla niej ważna.
- W nodze mam platynową szynę i śruby... - wyznała i było widać, że to wyznanie ją wiele kosztowało.
Zatkało mnie. Noż, kurwa, ale ze mnie żłób?... - Żeby tyle czasu czepiać się biednej dziewczyny w myślach, na blogu i wobec Żony?!... - Żłób bez empatii, co to tylko się czepia i szuka miejsca zahaczenia, żeby się czepić. 
- Kiedy to się stało, bo przecież wcześniej nie zauważyłem... - odezwałem się, gdy odzyskałem mowę. 
- Dwa lata temu...
- Ale jak?! - jeszcze bardziej to mną wstrząsnęło.
- Przez nogę przejechał mi wózek widłowy... 
Nie wiedziałem już, co dalej mówić. A pani mnie zaskoczyła nagłą swoją słowną rozwiązłością. 
- Dlatego, gdy muszę codziennie pod koniec pracy iść z dokumentami do biura, to skóra mi cierpnie.
Coś musiałem mieć takiego autentycznego wypisanego na twarzy, bo nagle usłyszałem:
- A pan wie, że idę od poniedziałku na tydzień na urlop i kiosk może być zamknięty? - Może będzie kierownik, ale on pracuje na  dwóch etatach, więc nie wiadomo. 
Skąd miałem wiedzieć? Widocznie była to wiedza tajemna, bo nigdzie nie było żadnych informacji wyprzedzających. Tym bardziej to doceniłem i poczułem się ważnym klientem, któremu oszczędzono sytuacji niespodziewanego odbijania się od zamkniętych drzwi i czytania z wkurwem kartki "Dzisiaj kiosk nieczynny".  
W końcu komputer przestał mielić. Podziękowałem za informację, zapewniłem panią, że do czasu jej powrotu zapas wody mi wystarczy i życzyłem jej miłego urlopu.  Dobrze jeszcze nie zamknąłem za sobą drzwi, gdy pani zapadła się w swoje standardowe milczenie i bladość.
 
Od tej pory na panią nie powiem złego słowa. Przecież to taka młoda, ładna dziewczyna, z ładnym przecież makijażem, miła, sympatyczna i cierpiąca. I profesjonalna. Teraz wszystko mi się ułożyło w głowie. Jako kobieta mogła mieć trudne i bolesne okresy menstruacyjne, co w perfidny sposób mogło odbijać się na klientach, w tym na mnie. Tego jednak za bardzo nie mógłbym zrozumieć, bo czy to moja wina, że urodziła się kobietą?... Poza tym miesiączka, jak sama nazwa wskazuje, zdarza się mniej więcej raz w miesiącu, a mnie wydawało się, że trafiam na nią co rusz. Zwykła statystyka i rachunek prawdopodobieństwa temu zaprzeczały. Teraz się wyjaśniło, że musiało być coś innego na rzeczy. A co się działo z biedną dziewczyną, gdy oba bóle się na siebie nakładały? I jak tu obsługiwać z uśmiechem klientów, często idiotów, którym trzeba dodatkowo zwracać uwagę, żeby zamknęli za sobą drzwi, bo zimno...
Ten empatyczny proces myślowy jakoś tak złagodził moje wyrzuty sumienia. Skoro stać mnie było na wykrzesanie z siebie  elementarnych pokładów empatii, i to w stosunku do płci żeńskiej, to może nie jestem aż takim żłobem, który tylko czyha, czego by tu się czepić/zahaczyć. 
 
Wracając do naszych baranów... Oczywiście nikt mi nie musi tłumaczyć z kolei, że system komputerowy ma przewagi w tym, czy owym. Sam to wiem, chociażby przy pisaniu bloga. 
I jeszcze raz wracając do meritum, czyli do ofert hoteli w Kazimierzu. Pojawiło się tyle danych, że bardzo szybko się pogubiliśmy. Jest więc co robić od samego początku. Jednocześnie coś trzeba było ustalić z Rubieżanami, bo oni z jednej strony poczuwając się do sprawy, a z drugiej zajęci innymi problemami, od razu wnosili drobne problemiki. Trzeba będzie, póki czas, ustalić jednowładztwo, ale  w przeze mnie wymyślonym systemie zamordyzmu demokratycznego, bo sprawy będą się komplikowały niepotrzebnie. A ich liczba będzie rosła zgodnie z funkcją silnia. Jednocześnie trzeba pamiętać, że przecież coś swojego wniosą Petrochemicy. Może iskrzyć...
 
Musiałem zregenerować siły i zniknąłem na górze na jakieś 1,5 godziny. Po powrocie na dół byłem w stanie obrobić hotelowe dane, uporządkować je i wypisać pytania do oferty pierwszego hotelu. Jednocześnie napisałem do Rubieżan, żeby na razie się nie wychylali z własnymi inicjatywami, bo mogą powstać sprzeczności i w oczach hoteli wyjdziemy, nie dość, że na oszołomów, to jeszcze na starych oszołomów. 
Wieczorem zadzwonił Syn. Porozmawialiśmy sobie bardzo sympatycznie blisko pół godziny. 
 
Żona na dzisiaj przygotowała serial, amerykański oczywiście, Nikt tego nie chce, z 2024 roku. Wystarczyło, że przeczytała mi krótki wstępny opis, abym się zapalił do oglądania. On rabin, ona sziksza. Czy trzeba więcej biorąc pod uwagę nieuniknione konflikty światopoglądowe, rodzinne i kulturowe? Sam naciskałem, żeby obejrzeć od razu dwa odcinki, zwłaszcza że każdy był mniej więcej trzydziestominutowy. Oglądało się bardzo dobrze. I jak w tym świetle wygląda opinia Żony, że ja tylko strzelaniny, trupy, ucieczki, mroki i wybuchy?...
 
PIĄTEK (17.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.15. 
 
Piętnaście minut walczyłem ze sobą, żeby wstać, bo spało mi się jak rzadko i spałbym jeszcze i spał.
- Widocznie twój organizm tego w tym momencie potrzebował, więc trzeba było go słuchać i spać. - Żona rano nie mogła przejść nad moim komunikatem obojętnie i go zbyć, tylko, mimo 2K+2M, dokonała szybkiej analizy.
Miała rację, tylko jak to zrobić, żeby spać dalej, skoro obowiązkowość wzywa. Taka bardziej wydumana, bo najczęściej rano przecież nic mnie nie goni. To jest być może jedyny przypadek, w którym nie słucham swojego organizmu. 
Rano sporo pisałem i już drugi dzień nie zaglądałem do onanu sportowego. Zaraz potem zabrałem się za dolne mieszkanie, by temat po godzinie zamknąć i otworzyć Żonie front robót.
 
Po I Posiłku wyskoczyłem na drobne zakupy i odebrałem pranie. I, gdy ledwo wróciłem, Żona zaproponowała spacer do Zdroju Bo taka piękna pogoda!
Dzisiaj, muszę uczciwie przyznać i oddać Żonie, co żonine, że przeszedłem samego siebie, a nawet Brata. Najpierw, jeszcze na Pięknej Uliczce, napadłem na wiekową panią, która ciągnęła za sobą walizkę na kółkach i ewidentnie się rozglądała. To zaoferowałem pomoc w poszukiwaniach. Okazało się, że niczego nie szuka, bo jest tu już któryś raz i świetnie się orientuje.
- A bo tak pani się rozglądała, więc pomyślałem, że pomogę... - tłumaczyłem się.
- Rozglądałam się, bo zauważyłam różne zmiany od czasu mojego ostatniego pobytu.
Udało mi się jednak dowiedzieć, że generalnie jest z Metropolii, ale chwilowo mieszka w Zasikanym Mieście, skąd właśnie przyjechała.
Kawałek dalej dwóch panów na dachu sprytnie wymieniało dachówki. Zatrzymałem się i w skupieniu obserwowałem, jak to robią i jak im idzie. Nie odezwałem się słowem, ale Żona z Pieskiem na wszelki wypadek się nie zatrzymywały.
Dogoniłem je koło kapliczki. I w tym momencie zaczęły się zbliżać do nas w pewnym popłochu dwie panie. Bóg mi świadkiem, że zagadały pierwsze.
- Którędy do dworca autobusowego?! - rzuciły rozglądając się dość panicznie. 
Wytłumaczyłem.
- A panie na autobus? - zapytałem, jak debil. - Powinny były mi odpowiedzieć Nie, na zakupy! lub coś w tym rodzaju.
- Tak!
- I spieszą się panie?... - zagadałem przyjaźnie.
- Bardzo! - i natychmiast pognały. Trudno.
- Za to nam się nie spieszy... - usłyszałem za nami pana, który szedł na czele sporej grupy.
Czy ja go zaczepiałem? 
- A dobrze idziemy do pijalni i do zdroju?
- Dobrze! - Proszę pana, ja tu mieszkam, wszystko wiem i chętnie pomogę! - Proszę pytać... 
I nie czekając na pytania, których więcej już nie miał, udzielałem mu różnych odpowiedzi.
- Matko jedyna! - usłyszałem Żonę, gdy się rozstaliśmy z grupą i gdy weszliśmy do Parku Samolotowego. - Normalnie Brat! - A nawet więcej! - Jakieś 150% Brata! 
 
W Zdroju też nikogo nie zaczepiałem. Za to nas zaczepiła para z Winnego Miasta, jak się okazało. Wszystko przez Pieska. Tak Żona ma - jak nie Mąż, to Piesek. A w Winnym Mieście byliśmy kilka razy, często je miło wspominamy i oczywiście co nieco mieliśmy do powiedzenia.
Już prawie wychodziliśmy ze Zdroju, gdy pani, na oko spokojnie powyżej 85 lat, poruszająca się o jednej kuli, poprosiła, żeby jej zrobić zdjęcie przy pewnej charakterystycznej uzdrowiskowej rzeźbie.
- Ale od razu proszę zrobić trzy... - zastrzegła - ... bo gdyby coś nie wyszło...
- Ale  ja nie wiem, czy potrafię?... - zastrzegłem trochę się krygując.
- A co tu jest do potrafienia?... - wyciągnęła smartfon, jakiś wypasiony, że strach było dotknąć. - O, tu pan naciśnie, a potem na tę ikonkę.
Zrobiłem, jak kazała. 
- A sprawdzi pani, czy się zapisały?
- Oczywiście... - nawet nie zdziwiła się moim pytaniem, bo było oczywiste.
Otworzyła zdjęcia i sprawnie palcem po ekranie przesuwała kolejne,
- Widzi pan? - Są.
To zacząłem ją gnębić pytaniami, skąd jest. Na początku trzymała dystans, bo wylewna nie była i chciała się odczepić od natręta, ale gdy sypałem nazwami miast z jej rodzinnych stron, zaczęła mięknąć i nawet uśmiechać. Ale jednak nie poszła w tę stronę. Pożegnaliśmy się miło.
- Chodź, Bracie... - słyszałem za każdym razem od Żony i oboje pękaliśmy ze śmiechu. - Matko! A co byście państwo chcieli wiedzieć?! My tu mieszkamy i mogę państwu wszystko powiedzieć!... - przedrzeźniała mnie. - Jakbym widziała Brata, ale nawet więcej, jakieś jego 150%. - powtarzała z satysfakcją i zapewne ze zgrozą.
Nic na to nie mogę poradzić, że jeśli ja sam nie zaczepiam przygodnych ludzi, to oni zaczepiają mnie. Taka aura.  
Gdy wracaliśmy, zaczęło się chmurzyć i jesień groziła deszczem. Ale wcześniej była piękna, jak tylko ona być potrafi.
 
Goście przyjechali ze wschodu Polski, pół nasi - jeżdżą po Polsce, do Uzdrowiska przyjeżdżają co roku Bo bardzo się nam podoba, pół nie - ta dominacja Wschodu, niesamowite, jak to może wpływać na sposób bycia, światopogląd i kulturę bycia. Przy czym zaznaczam wyraźnie, że nie mam na myśli jej braku. Absolutnie nie. Tylko jakbyśmy w pewnych sprawach poruszali się w różnych sferach. Swoją drogą, bardzo ciekawe, co tak naprawdę kształtuje ludzi. Wcale nie jestem do końca przekonany, że wyłącznie... religia. Jak nie ja?... Ale samochód stojący na podjeździe dobrze mi zrobił, bo znowu byłem gospodarzem.

Pod wieczór przyszła oferta z trzeciego hotelu z Kazimierza. Będzie co robić. I napisał Konfliktów Unikający, że rzeczywiście się ubawił, gdy mu Trzeźwo Na Życie Patrząca przeczytała  fragment z ostatniego wpisu, ten o Polsce i Holandii, w którym "przewidywałem" awans Polski z pierwszego miejsca.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki serialu Nikt tego nie chce. I akurat, w zasadzie bezkonfliktowo, przyjechała o 20.20 do górnego apartamentu para z pieskiem. Lat około 35-37. Bardzo sympatyczna, kulturalna. Zwłaszcza on eksponował te cechy, ale aż w tak przesadny sposób, że humorystyczny. Było to jednak miłe.
 
SOBOTA (18.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Chciałem o 06.00, ale nie dawało rady. Mocno się zdziwiłem będąc przekonanym, że zalegałem po alarmie góra pięć minut. Ale o dziwo, nie wstawało się ciężko.
Ranek był nietypowy o tyle, że żonine 2K+2M i mój nieduży onan sportowy został zakłócony przez dziwne dyskusje, a raczej rozważania. Nie wiadomo, co było ich zaczynem. Chyba prowokacyjne hasło rzucone przez Żonę z idiotyczno-retorycznym pytaniem A dlaczego nie moglibyśmy prowadzić małej knajpki? Jest to temat, który przez blisko 25 lat ciągle do nas wraca i z tego powodu oraz z racji merytorycznych jest nam bliski. Jak zwykle wchodziliśmy w utopię, czyli że mogłyby funkcjonować takie zasady i warunki:
- przy zakładaniu takiego gastronomicznego lokalu obowiązywałaby tylko wstępna i zgrubna kontrola tzw. Sanepidu, żeby jednak odrzucić oszołomów, czyli żeby, na przykład sprawdzić, czy w lokalu jest jednak bieżąca woda i toaleta. I to wszystko, 
- prostota w zakładaniu takiej działalności na zasadzie tylko zgłoszenia/oświadczenia, czyli wolność gospodarcza,
- niskie podatki, dzięki którym "opłacałoby się" je odprowadzać,  bo w przypadku oszustw lub szarej strefy kary groziłyby natychmiastową plajtą,
- dobrowolność ubezpieczeń, co zdecydowanie zmniejszyłoby koszty, stwarzało komfort działania i zwiększało rynek pracy.
Czyli że, czy dany lokal będzie trwał, czy błyskawicznie upadnie, zadecyduje rynek, czyli tu goście. Zadam głupie pytanie - jeśli w lokalu będzie syf, niesmaczne jedzenie, w tym tworzące niebezpieczeństwo chorób czy zatruć, to czy będą klienci?
I dalej - połowa bandy urzędniczej, straszliwie obciążającej gospodarkę i de facto będącej jej hamulcowym, pozostanie bez pracy. Ale przecież wolność gospodarcza otworzy i im perspektywy i wyzwoli inicjatywę, o której w życiu by nie pomyśleli za swoimi biurkami pracując w godzinach od - do i szukając cały czas dziury w całym.
 
A potem nie wiedzieć skąd, ale na pewno jedną z kanw byli nasi goście ze Wschodu, zaczęliśmy rozważać (który to już raz?) podział Polski na wschodnią i zachodnią. O ile tamten temat był bardziej konikiem Żony, to ten zdecydowanie moim. Jestem za ewolucyjnymi zmianami na podstawie ogólnonarodowego referendum typu szwajcarskiego. Każda część by się rządziła swoimi prawami, zwłaszcza gospodarczymi i światopoglądowymi, a, na przykład, wojsko i polityka zagraniczna byłyby wspólne. Poruszanie się pomiędzy dwoma częściami federacji byłoby swobodne, podobnie jak obecnie w Unii, jak również dla każdej ze stron byłby dostępny rynek pracy. To tak bardzo ogólnie. Oczywiście trudno jest to sobie wyobrazić, a już na pewno przeprowadzić, skoro tam, gdzie dwóch Polaków, to trzy zdania.
 
Jak na ironię Rubieżanka przysłała mmsa idealnie wstrzeliwszy się w moment:
Mądrość Dnia:
Gdy  ktoś się śmieje
Śmiej się z nim
Gdy ktoś śpiewa
Zaśpiewaj z nim
Gdy ktoś pije
napij się z nim
Gdy ktoś pracuje
Nie przeszkadzaj mu.  
Trochę przesłodzone, pachnące pewną naiwnością i religijnością, ale ten ostatni akapit...
 
Oczywiście poziom energii przez te rozważania w powietrzu wzrósł na tyle wyczuwalnie, że spokojny w zamiarach poranek szlag jasny trafił. Więc "rozbudzony" od razu poszedłem przestawić Inteligentne Auto, żeby zablokować jedno darmowe miejsce parkingowe. Udało się, ale tak okrakiem, że raczej    Q-Zięć nie skorzysta. W okolicach 14.00 ma przyjechać na jedną noc Krajowe Grono Szyderców. I to skąd? Z Rodzinnego Miasta. Okazało się, że Q-Wnuk będzie brał udział w jakimś turnieju (nie dopytałem piłka czy kosz) A my przez trzy godziny będziemy mieć wolne i zwiedzamy Rodzinne Miasto. Poczuwałem się do tego, aby coś im polecić. I, przebóg, nie za bardzo wiedziałem, co. 
(Przebóg" to staropolskie wykrzyknienie wyrażające zdziwienie, przerażenie lub grozę, nieużywane w dzisiejszym języku. Warto odróżnić je od "przeboju", które oznacza bardzo popularną piosenkę, melodię lub inny przedmiot dużej popularności.) Zwłaszcza ta druga informacja AI była bardzo istotna, trafiona, czyli a propos. Szkoda, że tak mało się wysiliła. Bo przecież mogła jeszcze swobodnie dopisać, że warto odróżnić je od "przeglądu", "przebłysku", "przebiśniegu", "przerzutu", "przerostu", "przedłużki", "przerzedzy" i dziesiątku innych. Oczywiście czepiam się, bo wystarczy porządnie przyjrzeć się słowom Przebó-G i Przebó-J, by nawet dziecko stwierdziło, że... brzmieniowo są sobie bardzo bliskie...
 
Po pierwsze, bo obiektywnie nie wiedziałem, skoro nie mieszkam tam 57 lat, a po drugie dotarło do mnie, że nie za bardzo jest co polecić. Wysiliłem się jednak i zasugerowałem im przejście od Piastowskiego Zamku, poprzez nową galerię handlową pasażem do Rynku z zahaczeniem o Akademię Rycerską. A potem wysiliłem się  dodatkowo i dorzuciłem katedrę obok Rynku z pięknymi barokowymi wnętrzami.
- Może zachęci was tak istotny szczegół, że tam brałem komunię? :) - dopisałem.
-  Oj, tak, bardzo! To tym bardziej zwiedzimy :) - odpisała Pasierbica, a ja nie wiedziałem, czy to na poważnie, czy na jaja. 
Dopisałem więc:
A poważnie, warto :) 
 
Za trzecim razem tak udało mi się zaparkować Inteligentne Auto, że Q-Zięć będzie to mógł zrobić bezproblemowo ze swoim.
Przyjechali o 14.20. Po ogólnej zadymie my zaproponowaliśmy pójście na kartacze, ale Krajowe Grono Szyderców w świetle czekającej ich przeprowadzki nie śmierdzą groszem, wiec skończyło się na kebabie. Robaczki były zadowolone.
Chcieliśmy zrobić dłuższy spacer, bo piękne słoneczko i jesień, ale wyżowa mroźna pogoda (+4, odczuwalna -1) wypędziła nas do  domu.
Krajowe Grono Szyderców przywiozło kolejną nową(!) grę, oczywiście i jak zwykle "bardzo fajną", nie zrażając się moim stałym powtarzaniem, że w nowe gry nie gram. W końcu się złamałem. W pierwszej turze najpierw Q-Zięć, a w drugiej Q-Wnuk pełnili rolę AI i za pomocą pewnych danych planszowych przekazywali reszcie informacje, na podstawie których reszta tak miała ustawiać kosmonautów na planszy (statku kosmicznym?), żeby zdążyć zrobić to prawidłowo "przed czasem", czyli zanim statek kosmiczny rozpieprzy się sam z siebie, czy o coś, cokolwiek miałoby to znaczyć. Za pierwszy razem załodze i AI (gra się w jednej drużynie, a więc ma się wspólny interes) udało się dobrnąć do szczęśliwego końca, za drugim statek się rozpieprzył. Emocje miałem, jak przy zbieraniu grzybów. 
To przeszliśmy do znacznie ciekawszej i emocjonującej gry, czyli Sen, ale z obecnością kruków. Po iluś rundach wygrałem ja, jakimś psim swędem, bo nie czułem, żeby w jakimkolwiek momencie była to moja zasługa, ale łut szczęścia i zbieg okoliczności mi sprzyjał.
(Wyrażenie "psim swędem" wywodzi się od słowa "swąd", które oznacza nieprzyjemny zapach, a nie od słowa "swęd". Jest to starożytny frazeologizm, który pierwotnie opisywał coś, co pozostawia nieprzyjemny, trudny do wyśledzenia lub "niemożliwy do wytrzymania" zapach, co przeniesione zostało na sytuacje, które są niejasne, nie logiczne, lub wręcz "nic", czyli nic konkretnego).
U schyłku wieczoru zagraliśmy w sześcioro w państwa, miasta... Wygrał, można powiedzieć, jak zwykle, Q-Zięć. W ostatniej kolejce Ofelia grę sobie odpuściła, bo nie dość że za każdą literą prawie połowa rubryk, mimo moich i ojca podpowiedzi, świeciła pustkami, co musiało ją w końcu zniechęcić, to na dodatek było już bardzo późno i widać było chociażby po jej bladości, że jest wykończona i czas najwyższy byłby iść spać. 
Stało się to pół godziny przed północą. 
 
NIEDZIELA (19.10)
No i dzisiaj wstałem o 09.00.
 
Żona tak samo. 
Wczoraj wieczorem groziłem Krajowemu Gronu Szyderców, że wstanę o 08.00, ale Pasierbica mnie ubłagała tłumacząc, że wszyscy muszą odespać, bo wczoraj cała czwórka zerwała się raniutko, żeby już o 08.00 wyruszyć do Rodzinnego Miasta na piłkarski turniej. Nawiasem mówiąc drużyna Q-Wnuka wygrała z "moją", tą z Rodzinnego Miasta, 8:1, a Q-Wnuk strzelił najpiękniejszą bramkę meczu.
Od 07.30 do 09.00 trochę się w łóżku męczyłem nie mogąc wstać. 
Gdy schodziliśmy o dziewiątej, dzieci właśnie się budziły, a dorośli usiłowali dospać. Bardzo szybko zasiadłem z Q-Wnukiem przed laptopem i oglądaliśmy wszelkie skróty ostatniej kolejki ekstraklasy i    I ligi. A potem, po sporym zamieszaniu ze śniadaniem, zagraliśmy dwie partie szachów na czas (10 minut). Był remis. W listopadzie Q-Wnuk ma brać udział w jakimś turnieju w Metropolii, stąd jego powrót do tego sportu.
 
Goście z góry, ci młodzi i sympatyczni, pożegnali się z nami w okolicach jedenastej. Zgodziliśmy się, aby zostawili sobie jeszcze samochód, bo przy tak pięknej pogodzie, chcieli pójść z pieskiem na dłuższy spacer. Po powrocie klucze mieli zostawić w skrzynce.
- A gdzie państwu byłoby najlepiej wystawić pozytywną opinię? - zapytał on z tą swoją przesadną grzecznością. - Bo mieszkanie ma wspaniały klimat! 
Zaproponowaliśmy Google. 
 
Dzieci przed wyjazdem chciały pójść na gofry i wcale nie marudziły słowem o Stylowej. Wybraliśmy się wszyscy razem z Pieskiem, bo tym razem odczuwalna temperatura była bardzo przyjemna, wszędzie więc przewijały się tłumy ludzi. Być może odkryliśmy przy okazji ciekawe miejsce kawiarniano-restauracyjne. Znaliśmy je bardzo dobrze, ale tylko ze śniadań, bardzo dobrych zresztą, gdy jeszcze nie mieszkaliśmy w Uzdrowisku. Wszystko dzięki Pasierbicy, której zechciało się gorącej czekolady i to na wynos oraz pomysłowi Żony, żeby tam właśnie wdepnąć. Krótki czas spędzony w oczekiwaniu na deser pozwolił nam zweryfikować nasze podejście do tego lokalu. Poza tym okazało się, że można przychodzić z pieskami.
 
Po powrocie znowu grałem w szachy z Q-Wnukiem. Tym razem dwa razy wygrałem, a raz przegrałem.
Dopiero po partiach zasiedliśmy we dwóch do II Posiłku. Żona zrobiła pysznego kurczaka w piekarniku i dla wszystkich idealnie starczyło. Nawet Piesek załapał się na smaczki. 
Krajowe Grono Szyderców wyjechało w okolicach piętnastej. Po dwóch godzinach było w domu. A my klasycznie wpadliśmy w pułapkę ciszy. Było trochę onanu sportowego, trochę pisania, ale ogólnie schyłkowość.
 
Wczesnym wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Nikt tego nie chce. Nawet się udało, chociaż myślałem, że już w połowie pierwszego padniemy.
 
PONIEDZIAŁEK (20.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.50. 
 
Po poprzedniej zarwanej nocy było bardzo ciężko. Najpierw alarm miałem nastawiony na 06.00, tuż po czwartej przestawiłem go na 06.30, by po nim dalej walczyć. Ale, gdy wstałem, czułem się wyspany. 
Żona wstała odpowiednio później. Jej babcine wyeksploatowanie też dało o sobie znać.
Od rana trochę poświęciłem się onanowi sportowemu, a trochę pisaniu. A potem na całego oddałem się onanowi sportowemu.
 
Goście ze Wschodu wyjechali w okolicach 10.00. Nie widziałem się z nimi, bo jeszcze przed I Posiłkiem sprzątałem górę. Żona twierdziła, że zachowywali się w swoim stylu, kulturalnie i grzecznie, ale bez wylewności. Biorąc pod uwagę to, co zostawili po sobie, zawsze wolałbym takich niż przysłowiowych Holendrów lub im podobnych, których zresztą, jak pisałem, jest znikomy procent.
Nie było co sprzątać. Ale po pierwsze, nie mógłbym nie sprzątać, bo profesjonalizm, procedury i chora głowa, a po drugie dzisiaj miały przyjechać dwie Niemki - matka i córka. Na cały tydzień.
- Chcesz powiedzieć, że z tego względu przykładasz się do sprzątania szczególnie? - Żona odezwała się prowokacyjno-zaczepnie. - A gdzie te twoje miliardy, o których zawsze mówisz, że za straty wojenne powinni nam oddać? - To już wolę sprzątać dla Polaków...
Żona zawsze powtarza "miliardy", bo nie jest w stanie przyswoić abstrakcyjnej już dla niej liczby "bilion".
- 80 bilionów marek, czyli na dzisiejsze 40 bilionów euro! - oburzyłem się, jak zwykle na myśl, że Niemcy mogłyby się wywinąć śmiesznymi miliardami.
Sumarycznie też nie było co sprzątać, bo przecież apartament opuścili Polacy.
 
Skończyłem po I Posiłku i od razu zabrałem się za przygotowanie osobistych i adekwatnych do sytuacji rozmówek polsko-niemieckich. Niemki, Niemkami, ale zapewne będzie im miło, kiedy trochę będę usiłował do nich szprechać. 
Jedno niemieckie zdanie  szczególnie mi się spodobało z racji jego szczekliwości tak bliskiej polskiemu sercu i uchu. Brzmiało niewinnie Sie mussen jetzt aussteigen (Musi pani teraz wysiąść), ale to aussztajgen czytane przeze mnie z nadmiernym akcentowaniem i trochę głośniej, spowodowało, że Piesek nie wytrzymał. Do tej pory wyluzowany na swoim legowisku wstał i natychmiast, fakt - bez paniki, udał się na górę, do Pani. A kto zawsze twierdzi, że to mądry piesek?...
Żona wysłała do pań pytanie, o której przyjadą. Cwana, korzystała z tłumacza i to w zaciszu domowym, bez presji czasu i obecności Niemek. I dopisała: Mój mąż mówi trochę po niemieckuTedy zostałem wkopany. Odpisały, że o ok. 16.30.
 
Przyjechały o 16.15. Ani matka, ani córka nie mówiły po polsku. Córka znała dosłownie kilka słów. Pozostał więc niemiecki i moje kartki. Od razu zapanowała wielce luźna atmosfera, bo one były otwarte i skore do żartów, a my również. Zresztą od razu zrobiło się śmiesznie, kiedy po powitaniach zacząłem posługiwać się pierwszą kartką. One bowiem zawierały cały scenariusz, czyli od podjazdu pod bramę, parkowania, itd., aż do omówienia szczegółów w apartamencie. Zanim się zorientowałem, zdążyłem przeczytać z kartki nr 1 to "słynne" zdanie Sie mussen jetzt aussteigen i wszyscy wybuchnęli śmiechem łącznie ze mną. Przy czym ja złorzeczyłem po polsku, co nawet Niemki rozumiały, mimo że przecież nie powiedziałem Scheisse! Bo przecież stały obie obok nas, a auto było zaparkowane tymczasowo, więc już dawno wysiadły. Potem poszło jak z płatka. Córka parkowała, a matka nieprzejęta faktem, że Żona nie rozmawia wcale po niemiecku, a ja ein bisschen, nadawała jak najęta opisując ich drogę z Cottbus (Chociebuż), ile stały na autostradzie w korkach i że musiały jechać objazdem. Według scenariusza najpierw poinformowałem, że ulica jest jednokierunkowa i Czy panie wiecie o tym? Nie wiedziały. Opisałem, jak jechać zur Hauptstrasse, żeby nie płacić Strafzettel. Wzięły to bardzo poważnie, bo sztrafy boją się wszyscy, a Niemcy zwłaszcza.
Potem przeszliśmy do omawiania śmieci i ich segregacji. W trakcie wyjaśniania córka odeszła od nas do kubła, żeby zobaczyć co i jak, więc musiałem przywołać ją do porządku.
- Aber kommen Sie zuruck, bitte. 
Dobrze, że dodałem bitte, i dobrze, że nie dodałem Schnell z ponaglaniem Schneller. Miałem okazję odkuć się za lata okupacji i odreagować oglądane filmy, w których te słowa  dominowały w stosunku do Polaków, ale się powstrzymałem. Niemiec, też gość, nie mówiąc o Niemkach.  
Żona wyczuła delikatne przegięcie, więc od razu zaczęła tłumaczyć, że mąż jest byłym nauczycielem, co przetłumaczyłem, więc panie wybuchnęły śmiechem z pełnym zrozumieniem. Dodatkowo znalazły się, bo córka teatralnie naśladowała uczennicę, która karnie stawiła się przy nauczycielu, a matka tłumaczyła jej Gdybyś tego nie zrobiła, to jeszcze byś dostała karę. Na dodatek córka uzupełniła, że u nich, u Niemców, to zrozumiałe - nauczyciel kazał i nie ma dyskusji. Podobał mi się ten ich dystans do siebie i do niemieckich cech.
 
W apartamencie poszło gładziej. Wszystko było jasne i oczywiste, ale ponieważ nadal posługiwałem się kolejnymi kartkami, to było wesoło. W łazience matka siadła na fotelu i stwierdziła, że ona się stąd nie ruszy. Po czym znowu nie przejmując się Żoną tłumaczyła jej długo i namiętnie, dlaczego tak robi. Otóż, gdy zdecydowały się na nasz apartament, na zdjęciach zauważyła w łazience ten fotel I powiedziałam sobie, że gdy dojedziemy, to od razu będę na nim siedzieć i się nie ruszę. Przy czym miała niezły ubaw.
Pod koniec mieliśmy jednak jedną trudną chwilę. Po naszych Wir wunschen Ihnen einen schonen Feiertag und eine schone Zeit panie podziękowały, córka po polsku, po czym nas zaskoczyła dodatkowo propozycją.
- Może napijemy się razem wina, piwa?... 
Spojrzeliśmy na siebie z Żoną. Gdybyśmy znali lepiej niemiecki, stać nas byłoby na odmowę w sposób kulturalny, asertywny. A przy moim niemieckim, mało powiedziane chropawym, informacja zwrotna groziła katastrofą. A zmierzyć się z tym musiałem. Wyjaśniłem, jak tylko umiałem, że my owszem pijemy alkohol, ale z gośćmi tego nie robimy. Od razu zrozumiały sens wypowiedzi, ale dodałem jeszcze, nie wiem, może niepotrzebnie, że z żadnymi - z Polakami, Czechami, Rosjanami, Amerykanami, Kanadyjczykami...- 
- ... i z Holendrami! - matka weszła mi w słowa i wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem. 
Sytuacja pięknie rozeszła się po kościach. Przed rozstaniem dałem córce ostatnią kartkę. Wypisałem na niej nazwy trzech naszych ulubionych lokali z tłumaczeniem na niemiecki oraz wypisałem imię Żony z jej numerem telefonu oraz moje z prośbą, że jeśli będą miały pytania, problemy, uwagi to Bitte eine SMS senden. Ich werde kommen. Córka na końcu doceniła dobrą organizację.
 
Do domu wróciliśmy z tarczą.
- Ty widziałaś - odezwałem się do Żony - jakie to artystki i zawodniczki? - Żywi byśmy przy tych winach i piwach nie wyszli, a co z całym tygodniem? - autentycznie byłem przerażony.
- Żebyś wiedział. - Muszę przyznać, że wybrnąłeś z sytuacji. 
Mogliśmy spokojnie zjeść II Posiłek i zamykać wieczór. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta  zaszczekała raz jednoszczekiem. W środę rano, jak zwykle z tego samego powodu. Pani rano zwlekała z wpuszczeniem jej z ogrodu do domu. Ja bym nie zaliczył, bo był to jakiś nieskoordynowany pisk, ale pani się uparła, że był to taki żałosny jednoszczek.
Godzina publikacji 19.00.
 
I cytat tygodnia: 
Jedynym grzechem jest głupota. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny) (ostatni cytat z serii wilde'owskich)
 
 

poniedziałek, 13 października 2025

13.10.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 314 dni.
 
WTOREK (07.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Po porannym rozruchu od razu zabrałem się za cyzelację. Potem wreszcie dobrałem się do zdjęć ze zjazdu i ze spotkania klasowego. Przez blisko miesiąc uwierały mnie nieznośnie. Zrobiłem dopiero wstępną selekcję.
Po I Posiłku zabrałem się wreszcie za życie. 
Najpierw zrobiłem miesięczne papiery. W trakcie wyjeżdżali goście z dołu, ci od tej pani "umierającej z głodu", więc sporo czasu zeszło przy pożegnaniu. Mimo południowej pory byli jeszcze raz w Lokalu z Pilsnerem II (otwarty od 12.00). Zdaje się, że tacy sami fani, jak my. W rozmowie zeszło na desery i na naszą "polską" deserową hierarchię, a przy okazji na piękne miejsca w Polsce. W żadnym nie byli.
- Bo mąż, gdy się uprze, to nigdzie nie chce jeździć, tylko w kilka sobie znanych miejsc, które lubi... 
Sympatyczni, nasi.
 
W locie podejrzałem końcówkę meczu w Wuhan pomiędzy Igą Świątek a Czeszką Marie Bouzkovą. Z założenia oglądanie odpuściłem, bo od pewnego czasu nie jestem w stanie emocjonować się meczami Igi. Po pierwsze dlatego, że doskonale wiem, że na początku danego turnieju będzie wygrywać, by w jego trakcie w niezrozumiały sposób odpadać. Oczywiście na początku musi wygrywać, żeby grać dalej, a potem może przegrywać, tylko liczy się styl. Nie mogę przejść do porządku dziennego nad faktem, że nagle Iga gra słabo, że mimo że jest faworytką przegrywa tylko dlatego, że przeciwniczce oferuje niezliczoną ilość błędów własnych. Skąd one się biorą nagle, nie wiem. "Z głowy?" Ale przecież Iga ma mocną psychikę. To mnie frustruje. 
Iga wygrała 2:0 (6:1, 6:1). Przeszedłem nad tym obojętnie ze świadomością A jak byś się czuł, gdyby w swoim pierwszym turniejowym meczu przegrała?...
 
Poważne życie zaczęło się przy układaniu belek. Było ono nieuniknione, a odkładanie na później nie wchodziło w grę. Po pierwsze drewno należało schować pod zadaszeniem, bo pogoda jesienna, po drugie należało zrobić miejsce, aby goście mogli parkować. "Po trzecie" też się pojawiło. Byłem ciekaw, jak u mnie z kondycją. Drewna nie układałem z ponad pół roku, a to w tym wieku, podobnie jak u dzieci, dużo. Nadmienię, że to nie jedyne podobieństwo, bo skądś się musiało wziąć powiedzenie Na starość człowiek dziecinnieje. Było całkiem nieźle, żeby nie powiedzieć dobrze. Bez zimowej rozgrzewki przewiozłem bez żadnego problemu 8 taczek. A mogłem i więcej. Ale "tylko" tyle dlatego, że miałem świadomość langsam, langsam aber sicher, czyli step by step, czyli Nie zarzynajmy się na początku sezonu grzewczego. Żona taką niespotykaną mądrość męża natychmiast pochwaliła.
Byłoby nawet bardzo dobrze, gdyby nie prawa ręka, a raczej prawa dłoń. Od kilku miesięcy mocno mi dokucza. Boli w nadgarstku z promieniowaniem do stawu barkowego. Perfidia polega na tym, że najbardziej boli rano, zaraz po wstaniu, by powoli w ciągu dnia przestawać, nawet całkowicie w momencie kładzenia się spać, kiedy ręka jest mi najmniej potrzebna. Z drugiej strony może to i dobrze, bo co by było, gdybym tyle czasu z powodu bólu nie mógł spać?... 
Z diagnozą Żony musiałem się zgodzić. Jest to klasyczny przypadek współczesnych komputerowych czasów, kiedy za dużo siedzi się przed komputerem i stuka w klawiaturę, a przede wszystkim posługuje się myszką. Nawet nie chce mi się myśleć, że mógłbym z tego powodu przestać prowadzić blog. Mój wzorzec, Samuel Pepys, musiał przerwać pisanie po 9. latach z racji problemów z oczami. A ja miałbym to zrobić w chwili, gdy zaraz skończy się 8. rok pisania?...
 
Nie muszę tłumaczyć, że ból prawej dłoni, zwłaszcza w sytuacji, że jestem praworęczny, utrudnia wiele spraw. A na pewno układanie bierwion.  Dodatkowo tym razem stały dostawca przywiózł nie dość, że beleczki dłuższe, niż wcześniejsze, to mniej rozłupane, a więc o większej średnicy. Każda poważnie ważyła i nie zawsze dawała się unieść jedną ręką z nachwytem dłonią. A już na pewno nie prawą. Wydłużało to czas pracy, ale to akurat zupełnie mnie nie frustrowało. Ta męska czynność i fakt, że ciągle jej "podoływam" (bo chyba nie "podołuję"? :) ) ciągle daje mi psychiczną regenerację poprzez satysfakcję, że w wieku 75. lat...
 
Niestety, jednak pewne zmartwienie się wkradło. Bo zacząłem się zastanawiać A jak ja sobie z tą ręką poradzę przy rąbaniu, które jest przecież nieuniknione? I wymyśliłem rozwiązanie. Gdyby stan bólowy i jego metodyka się utrzymywały, będę rąbał pod wieczór, kiedy ręka prawie wcale nie boli. Kwestię oświetlenia rozwiążę za pomocą czołówki zakładając, że przy takim nie zrobię sobie krzywdy. Bo siekiera ta sama...
Specjalnie tak piszę wiedząc, że we wtorek Żona będzie czytać wpis i natychmiast zareaguje.
W tej sytuacji nie może być Żona
Z takich pomysłów męża zachwycona! 
Więc coś wymyśli.
 
Po II Posiłku od razu w dolnym mieszkaniu zrobiłem swoje w 100%, bo jutro przyjeżdżają nowi goście. I dopiero pod wieczór trochę czasu poświęciłem na onan sportowy.
Na górę wybraliśmy się stosunkowo wcześnie. 
Dokończyliśmy poprzedni odcinek serialu Nabrzeże i oboje zgodnie stwierdziliśmy, że na dzisiaj wystarczy. Woleliśmy jeszcze trochę poczytać i posłuchać. Ale Żona włożyła łyżeczkę dziegciu.
- Nie wydaje ci się, że zaczyna to przypominać operę mydlaną? - Za chwilę okaże się, że para, która się w sobie zakochała okaże się być rodzeństwem... 
Takiej pary jak na razie w serialu nie ma, ale wszystko inne... Postanowiliśmy jednak zobaczyć trzeci odcinek i zdecydować, czy jest to opera mydlana, czy nie. 
 
ŚRODA (08.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Po porannym rozruchu pisałem. Nie pchało mnie do onanu sportowego.
Jeszcze przed I Posiłkiem Żona wysłała mnie w Uzdrowisko. A mnie nie trzeba zachęcać, zwłaszcza o takiej porze. Istotną kwestią było odebranie paczki, w której miała być marchewka dla Pieska.
- Bo, jeśli będzie, a powinna być, to to zorganizuje mi cały poranek. - wyjaśniła Żona. 
Sprawdziłem na poczekaniu. Marchew była, więc w Biedronce tylko dokupiłem dla Pieska drobiazgi. Po zawiezieniu prania od razu wróciłem do domu. Wszystkiego razem pół godziny. Gdzieby tak w Metropolii lub w Hamburgu?... 
(forma "gdzieby" <razem> nie jest poprawna w tym znaczeniu, ale może pojawić się jako partykuła, choć w takiej formie jest rzadko spotykana i niejasna).
 
Zaraz po I Posiłku przyjechały autobusem (nie muszę się spieszyć z układaniem drewna) dwie Ukrainki - matka i córka. Sympatyczne. Matka lat 76 (wypytałem dyskretnie córkę), córka 40-45, ale nie wyglądała na swój wiek. Obie mieszkały w Kijowie, ale od jakiegoś czasu matka w Polsce, córka w... Holandii. To kolejna ciekawostka przywożona nam przez naszych gości. Córka odwiedziła matkę i obie przyjechały do Uzdrowiska. Córka sporo rozumiała po polsku i co nieco mówiła, matka rozumiała trochę, ale posługiwała się rosyjskim (pochodziły z Kijowa), a i to oszczędnie, bo była jakby spłoszona. Mogłem ją pokoleniowo zrozumieć.
Poświęciliśmy im więcej czasu niż normalnie, bo jakoś tak poczuwaliśmy się, żeby nimi się szczególnie zaopiekować. Na końcu młoda mnie wzruszyła, gdy zapytała, czy są grzyby. Na mapie wytłumaczyliśmy jej, którędy iść, żeby w 20 minut dotrzeć do lasów, a Żona zapewniła, że tak, bo na grupach facebookowych, uzdrowiskowych, ludzie się chwalili.
 
Znowu zabrałem się za układanie drewna. Pękło kolejnych 8 taczek przy dozowaniu wysiłku.
Gdy wróciłem do domu, "zacząłem zabierać się" za wysyłkę zdjęć. Polegało to na tym, że Żona je kompresowała, żeby można było wysłać (36 sztuk), a ja nad nią stałem. Atmosfera z mety musiała być napięta. Z racji stania nad nią, z racji tego, że w sprawie nie była biegła i z racji mojej totalnej ignorancji i zadawania głupich pytań. Odpowiedzi Żony niewiele wnosiły, bo i tak niewiele rozumiałem. Do laptopa siadaliśmy kilka razy, bo gdy się już wydawało, że skumałem i że dalej już mogę rzeczywiście wysyłać, natykałem się na problem, który mi to uniemożliwiał. Musiałem zrobić sam i po swojemu, czyli upierdliwie, na 200%, czyli sprawdzić najpierw, czy doszło na moją skrzynkę, więc Żona wracała wielokrotnie, a to nie mogło dobrze robić domowej atmosferze. Mocno hamowała irytację.
- Dochodzę do wniosku, że ty jesteś kompletnym, czystej krwi antytalenciem komputerowym..., z czego zapewne jesteś dumny. - usłyszałem w trakcie męczarń z wysyłaniem. - Ale podejrzewam i pragnę cię uspokoić, że wszystkie twoje koleżanki i koledzy na pewno sobie z tym poradzą i na pewno w sprawach komputerowych są znacznie lepsi od ciebie.
Oburzyłem się i zdziwiłem.
- Ale dlaczego używasz w tej sytuacji słów "dochodzę  do wniosku" i "podejrzewam", zamiast nazywać rzeczy po imieniu?!    - Tak, jestem abnegatem komputerowym i tym się szczycę! - I tak, koleżanki i koledzy w obszarze tych umiejętności prześcigają mnie o lata świetlne.
Dyskusja rozwinęła się w ciekawą stronę.
- Ale to akurat działa na twoją korzyść. - Żona zaczęła podchodzić do sprawy już na spokojnie. - Lepiej twojemu zdrowiu służy ogród, taczka, układanie drewna niż ta cała, nienaturalna przecież komputerowa sfera i system. 
Bardzo mi się to spodobało, zwłaszcza że wiedziałem o tym od dawna. 
Natomiast moje zdziwienie i niezrozumienie Żony wzięło się stąd, że jej podejrzenie "powstało" po 25. latach, a przecież tę moją nieumiejętność było widać gołym okiem ćwierć wieku temu. Ale kto by się starał zrozumieć kobietę. Jak mawiał cytowany przeze mnie w tym tygodniu Oscar Wilde: "Kobiety istnieją po to, aby je kochać, a nie, aby je rozumieć". To daje mężczyznom szczęście w życiu, dodatkowo też dlatego, że wcześniej wymierają. Jak powiedział K.L. Mencken "Mężczyźni mają dużo szczęśliwsze życie niż kobiety; zwykle później się żenią i wcześniej umierają."
 
- To ja, zanim zacznę wysyłać, muszę jeszcze napisać  przewodniego maila do koleżanek i kolegów... - podszedłem do Żony, która już zaczęła coś robić w kuchni. - Ale ty jednak nie mogłabyś być nauczycielką, a na pewno nie moją...
- Żebyś wiedział, a na pewno nie twoją! - Nie wiem, co bym zrobiła... - Chyba bym się powiesiła, albo przerzuciła cię do innej, równoległej klasy, byleby tylko nie mieć z tobą nic wspólnego. - Albo zostawiła, żebyś kiblował, żeby się tylko ciebie pozbyć.
- Ale po kiblowaniu jednak mógłbym dostać promocję i co wtedy?... 
 
Pierwsza wysyłka do wszystkich nie poszła, mimo że Żona podzieliła zdjęcia na cztery transze według wskazań systemu, żeby ciężar zdjęć nie był za duży i nie przekraczał 75 MB. Najlepsze było to, że próbna wysyłka na mój adres dotarła z informacją, że zdjęcia ważą 87 MB. Za 4 minuty, gdy znowu wysłałem cały i dokładnie ten sam pakiet do siebie, system informował, że teraz waży on 75 MB. Pierdolone komputery! Od zawsze je nienawidziłem!
- Lepiej zrób przerwę... - przytomnie zareagowała Żona słysząc moją histerię - ... i idź trochę odpocznij i poukładaj sobie drewno.
Z przyjemnością poszedłem. Jak było pięknie ułożyć kolejnych 5 taczek bierwion przeplatając każdy kurs, tam i z powrotem, solidnym łykiem Zatecky'ego. Tylko pięć, bo przemówił rozsądek, mimo że prawa dłoń zaczęła być sprawna. Przecież w organizmie jest jeszcze wiele innych podzespołów, których nie należałoby przesadnie eksploatować.
 
Gdy wróciłem, widok ekranu na mojej poczcie mną wstrząsnął. Wszystkie wiadomości zostały odrzucone z gównianym tłumaczeniem dlaczego i z tekstem, m.in.,  This is a permanent error.  
Za jakiś czas dwie osoby potwierdziły jednak, że dostały. A to była dopiero 1/4 zdjęć.
- To chyba byłaby jakaś paranoja, gdybym do każdej osoby wysyłał po cztery maile, bo cztery pakiety zdjęć, a adresów jest osiemdziesiąt, co dałoby 320 maili?!... 
- To do ciebie podobne! - Ale czy chcesz się zachowywać tak idiotycznie, jak twoja siostra, która chciała wyjść po nocy do miasta i szukać twojego syna?...
Chociaż tkwiłem w wielkiej frustracji, natychmiast mnie to przekonało. 
- Odeślij pakiet zdjęć Koledze Plastykowi i niech on je roześle, bo się chyba na tym zna, a my dajmy sobie spokój.
Zdjęcia "wysyłałem" bodajże po raz pierwszy w życiu i na pewno po raz ostatni. 
 
Po II Posiłku trochę pisałem i dość wcześnie wybrałem się na górę. Czytałem i czekałem na Żonę. Od jakiegoś czasu moje wcześniejsze udawanie się na górę już Żonę nie irytuje, bo przekonała się, że system działa i nie ma żadnego problemu z oglądaniem i że nie musi wytaczać dział To paranoja, żeby tak wcześnie iść spać! Ja sobie wieczór zaplanowałam inaczej!... Jest nawet lepiej, bo może niespiesznie podomykać swoje sprawy bez naciskającej mojej obecności.
Za każdym razem ją zapewniam: 
- To ja sobie już pójdę na górę i poczytam. - A gdybym usnął, to się obudzę, gdy przyjdziesz i będziemy oglądać. 
Żona od dawna wie, że tak mam. W ciągu doby w każdej chwili mogę pójść spać i w każdej chwili mogę wstać. Ciągle ten świetny system we mnie funkcjonuje i gdy się nad nim zastanowiłem, skąd się wziął, to odpowiedź była prosta - z dzieciństwa. Zasypianie i wstawanie nie zawsze było regularne i normalne, więc organizm nauczył się korzystać z każdej możliwej chwili, żeby pospać i gotowy do natychmiastowego wstawania. To kolejna "zasługa"  Ojca. Ta akurat umiejętność w dalszym moim życiu  zawsze się przydawała i przydaje.
Trzeci odcinek serialu Nabrzeże obejrzeliśmy i stwierdziliśmy po kolejnym trupie, że to jednak nie jest opera mydlana i że będziemy oglądać do końca.

Dzisiaj o 20.01 wreszcie napisał Po Morzach Pływający. Przyczyna jego milczenia była prozaiczna i zrozumiała. 
Czytam regularnie, ale nie zawsze mi się chce wysyłać emaila. I tak co ważniejsze info wysyłam na Messengera. (do Żony - uwaga moja) 
Dzisiaj Kłajpeda,a za 6-7 dni Warrenpoint. Mały port i miasteczko na granicy Irlandii Północnej i Republiki Irlandii.
Wieziemy paszę dla krówek lub jak kto woli dla bydła.
PMP 
 
CZWARTEK (09.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Planowałem o 06.00. Wstawało się ciężko. 
Od rana pisałem. A potem siedziałem nad onanem sportowym. 
Przed I Posiłkiem córka Ukrainka zadzwoniła do drzwi w sprawie... grzybów. Swoją drogą, to ciekawe, wybierać się do Uzdrowiska na grzyby. Jeszcze raz jej wytłumaczyłem, w jaki sposób i którędy ma dotrzeć do lasów. Wpisała sobie charakterystyczne punkty w nawigacji. Okazało się, że idzie sama, bo mama już na takie eskapady nie chadza i zostaje w mieszkaniu. Też ciekawostka w kontekście przyjazdu do Uzdrowiska.
Po I Posiłku pojechałem w Uzdrowisko w drobnych sprawach. A gdy wróciłem, zacząłem oglądać mecz Igi Świątek ze Szwajcarką Belindą Bencic (mistrzyni olimpijska z Tokio) pochodzenia słowackiego. Iga wygrała 2:0, ale nadal nie byłem zachwycony. Może stałem się  typowym polskim malkontentem? Mecz zacząłem oglądać z godzinnym opóźnieniem, więc mogłem sobie pozwolić na tryb przyspieszony. Przeskakiwałem przerwy między gemami, a nawet robiłem to w trakcie akcji. To najlepiej świadczyło o tym, że oglądałem trochę po łebkach, bez emocji.
 
Po II Posiłku... podlałem pomidory wodą z beczki. Krzaki wyraźnie więdną, ale przecież ciągle żyją, więc nie mogłem traktować ich po macoszemu, zwłaszcza że pamiętam, jak je hołubiłem i się cieszyłem, że rosną, mężnieją, mają pierwsze kwiatki i owoce. Jest jeszcze sporo pomidorów, które sukcesywnie, gdy ledwo zaczną się pomarańczowić, zrywam i odkładam na parapet w Bawialnym, żeby dochodziły do siebie, nomen omen. Ale już "pojawiły" się dwa krzaki, które z owoców zostały ogołocone i nadchodzi powoli smutny czas brutalnego wyrywania ich z korzeniami, pocięcia i wrzucenia do worów z odpadami bio. Szklarnia będzie pustoszeć, by na końcu świecić kompletną łysizną i kłuć w oczy nieuchronnym przemijaniem.
 
Po powrocie, z racji schyłkowości dnia, nie było mnie stać już na wiele, więc ten czas pewnego zawieszenia zatkałem onanem sportowym, czyli można powiedzieć, że czas zabiłem. Nie miałem z tego tytułu specjalnej satysfakcji, skoro onan sportowy stał się taką zapchajdziurą. W końcu mnie to zmierziło i z książką poszedłem na górę. Gdy Żona "całkowicie" dotarła, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Nabrzeże. Oj, nie jest ci on operą mydlaną.
Od początku było wiadomo, że po oglądaniu wieczorowo się rozstaniemy. Na dole postanowiłem zasiąść do towarzyskiego meczu Polska - Nowa Zelandia, co nawet u Żony obudziło zainteresowanie.
- A to są fryzjerzy?... - zaskoczyła mnie futbolowym znawstwem i ubawiła.  
Wyprowadziłem ją z błędu informując grubo na wyrost, bo te informacje przeleciały przez jej głowę z szybkością błyskawicy i bezpowrotnie zniknęły, że Nowa Zelandia to aktualny finalista Mistrzostw Świata, do których my usiłujemy się właśnie zakwalifikować i że w trakcie swoich kwalifikacji zdobyli 29 bramek a stracili tylko dwie.
Sam mecz (cały!) oglądałem bez emocji. Raczej byłem ciekaw tych nowozelandczyków. Poziom, który prezentowały obie drużyny sytuował się w obszarze średniego poziomu naszej ekstraklasy. Ale akcja  Piotra Zielińskiego i jego bramka była kapitalna.Wygraliśmy 1:0.
 
PIĄTEK (10.10)
No i dzisiaj wstałem o 07.30.
 
Miałem zamiar po wczorajszym meczu Polski wstać o 07.00. Ale jak widać, nie udało się. Wstawało się bardzo ciężko, spałbym jeszcze, a wybudzona Żona doznała szoku, gdy jej powiedziałem, która godzina. Co z tego, że nic nas nie goniło?... Jakaś przyzwoitość wobec życia musiała być.
Natychmiast po porannym rozruchu rzuciłem się do zasranego sportu (nie mylić z onanem sportowym), bo wyczytałem, że o 05.00 Iga Świątek miała grać z Włoszką Jasmine Paolini. Wiedziałem, że będę oglądał ewentualnie z retransmisji, ale okazało się to, co zwykle - nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie...
Mecz Igi miał być rozegrany o 13.00 czasu polskiego, jako ostatni ćwierćfinał. Opóźniony poranek potoczył się więc leniwie. 

Po I Posiłku zabrałem się za górny apartament, bo dzisiaj miała przyjechać czteroosobowa rodzina.        I potem spokojnie i na bieżąco na górze obejrzałem mecz. Iga przegrała 0:2 (1:6, 2:6). Nasi sprawozdawcy się dziwili i nie mogli zrozumieć, skąd taki wynik, a ja się im dziwiłem i nie mogłem ich zrozumieć, że oni się dziwią i nie mogą zrozumieć.
Goście ze Stolicy, ale sympatycznie deklarowali przyjazd o 16.00 - 17.00. 
- A możemy o 15.30, bo tak by nam pasowało?... - zagadali za jakiś czas. 
- Co chcesz? - Żona  odniosła się do mojej natychmiastowej i alergicznej reakcji. - Dobrze, że zapytali...
Fakt, mieli prawo zapytać, a poza tym doba u nas zaczyna się od 15.00. 
Sprawiedliwy nie jestem z racji mojego wieku, zaszłości jeszcze z czasów PRL-u i skostniałych we mnie pewnych opinii o warszawce. Prawdę powiedziawszy goście stamtąd są mili i sympatyczni, a moje złośliwości raczej mogą dotyczyć specyficznych cech indywidualnych, które przecież występują pod każdą szerokością geograficzną, więc generalizować mi nie wolno. Ostatni przykład dotyczący warszawki, który pamiętam, to chyba sprzed ponad 10. lat, kiedy pewna nadęta pani prokurator ze Stolicy, miała nadęte pretensje w Naszej Wsi, że są pająki.
 
To poszedłem układać drewno, żeby w razie czego mieć gości na oku. Gdy kończyłem (ostatnie 5 taczek) przyjechali. Para lat 40, sympatyczna, z jedenastoletnią córką i jej koleżanką w tym samym wieku. Dziewczynki okazały się rezolutne, śmiałe, kontaktowe i... z poczuciem humoru takim, że daj panie Boże dorosłym. I jeszcze nie wybrzmiało moje pytanie Ile to jest 2+2x2?, gdy obie prawie równocześnie odpowiedziały sześć. Zaimponowały mi. A na górze, według relacji Żony, zareagowały w swoim stylu staro-maleńkim widząc apartament O, jak tu mamy fajnie! i bezdyskusyjnie zaanektowały łóżko w sypialni spychając dorosłych na narożnik do salonu.
Pani miała tendencję do niesłuchania i wszystkowiedzenia.
- Ale my tu nie będziemy parkować - stwierdziła, gdy zabrałem się za tłumaczenie, jak i gdzie ma to zrobić - tylko postawimy auto na tym parkingu bezpłatnym.
- A gdzie on jest? - zapytałem tendencyjno-złośliwie. 
Pani machnęła ręką za siebie.
- Ale on  jest płatny...
- W soboty i niedziele bezpłatny... - powiedziała to z taką pewnością siebie, że nawet ja zwątpiłem Cholera, czyżby miasto coś zmieniło? 
- No jeśli chce pani płacić za dobę 60 zł?...
Nie chciała.
Później jeszcze kilka razy wysforowywała się przed orkiestrę, ale jakoś poszło. W kontekście jej charakteru i postępowania przecież nie na swoim terenie musiałem zapytać ją o profesję. Okazała się doradzać w sprawie zakładania restauracji, co wiele wyjaśniało w obszarze wszystkowiedzenia.
- I robi to pani w stylu tej pani z długimi włosami blond, mocno kręconymi?...
- Nie jestem taką showmanką!... - śmiała się, ale punktów w tym momencie nabiła sporo, bo przecież nie powiedziała showwomanką. 
Mąż okazał się pracować w budowlance i mieć do czynienia przede wszystkim z kamieniem. Siłą rzeczy był więc bardziej wyważony, nomen omen. 
 
Bardzo szybko z rozmowy wyszło, że kupili dom w kotlinie citizańskiej, na oko jakieś 10 km od nas i byli tym faktem mocno  najarani. Trudno było im się dziwić. 
- 110 m2, las, nad strumieniem... - opowiadali z energią. - U państwa musimy przenocować do niedzieli i wtedy rano przenosimy się do siebie, bo poprzedni właściciele właśnie w niedzielę rano opuszczają dom całkowicie.
Zaczęli opowiadać o swoich planach, które trochę nas rozbawiły, ale z zachowaniem autentycznej sympatii dla gości i do ich zamiarów. Niczego jednak nie daliśmy po sobie poznać, a tym bardziej nie odnosiliśmy się do ich pomysłów. Sami się nauczą i życie ich zweryfikuje. Bo chcieli mieć metę, żeby trzy-cztery razy na rok móc przyjeżdżać, bo chcieli wynajmować krótkoterminowo Tak, jak państwo i chcieli szlachetnie udostępniać dom znajomym.
Ile w tym sprzeczności i sytuacji konfliktogennych, które będą musiały być mniej lub bardziej brutalnie weryfikowane. Bo tego wszystkiego nie da się pogodzić. 
 
Po II Posiłku, w trakcie spaceru z Pieskiem po Uzdrowisku, mieliśmy więc używkę i było co wspominać. Na przykład, nasze wynajmowanie Dzikości Serca na odległość. Ile problemów i stresu, aż w końcu trzeba było zrezygnować. Podobnie z przyjeżdżaniem prywatnym - zawsze otwieraliśmy dom z duszą na ramieniu w oczekiwaniu na niespodzianki. A te były. I żyjąc w Naszej Wsi nie mogliśmy mieć wolnej głowy i po burzach, ostrych zimach nie myśleć, co tam się dzieje z Dzikością Serca. Może po wichurze jakaś gałąź przedziurawiła dach i teraz woda wlewa się do środka?... Albo zamarzło w rurach i mimo spuszczenia wody, gdzieś tam rozsadziło?... Albo było włamanie i co prawda do zabrania nie było wiele, ale te szkody?... Mieliśmy co prawda pana mieszkającego w sąsiedniej wsi, który na naszą prośbę jechał i dom oglądał z zewnątrz i któremu wiele zawdzięczaliśmy, ale to nie załatwiało tematu.
Oczywiście nasi goście mogą mieć zupełnie inną sytuację, jakiegoś fajnego sąsiada obok, a to oznaczałoby bardzo wiele. I mogą mieć szereg spraw logistyczno-organizacyjnych zupełnie inaczej rozwiązanych niż u nas. 
 
Przy odstępowaniu domów (Biszkopcik, Nasza Wieś, Dzikość Serca, Dom Dziwo i Tajemniczy Dom) naszym znajomym i rodzinie w zasadzie nigdy nie mieliśmy problemów. Może tylko raz w przypadku Biszkopcika. Na jakieś dwa tygodnie przyjechał Brat z ówczesną Bratową i z małą Bratanicą, a my wyjechaliśmy w Polskę. Brat nie słuchał próśb Żony, jeśli chodzi o rośliny Bo na roślinach znam się najlepiej i w swojej kompulsywnej chęci pomocy i odwdzięczenia się powyrywał jej ukochane roślinki w ramach plewienia chwastów. Żona po powrocie miała też inne uwagi, słuszne niestety.
Za to Jaś z ówczesną swoją rodziną (żona, syn, teściowa) w trakcie trzytygodniowego pobytu w Naszej Wsi spisał się znakomicie. Nie dość, że dbał o cały dobytek i otoczenie, to jeszcze zajmował się  gośćmi, ich wymianą tak dobrze, że jeszcze długo nasi stali goście przy kolejnych przyjazdach dopytywali się o Pana Jasia. Trzytygodniowy urlop mieliśmy spokojny. Podobnie spokojni byliśmy, gdy w Naszej Wsi, czy w Tajemniczym Domu było samo Krajowe Grono Szyderców lub Gołąbeczki w Domu Dziwo czy w Tajemniczym Domu. Więc w tej sferze złych doświadczeń nie mieliśmy. Nawet z Jonaszem. Gdy przyjechał na wakacje na dwa tygodnie do Dzikości Serca z ówczesną żoną i dwójką dzieci oraz z zaprzyjaźnionym małżeństwem, również z dziećmi, wynikały z tego same plusy. Nie dość, że dom był używany, nie  stał pusty, to jeszcze Jonasz z kolegą przywieźli nam od okolicznego sprzedawcy lodówkę, a przede wszystkim wymalowali ściany na poddaszu.
Ale u naszych dzisiejszych gości w tym temacie "życzliwie" wietrzyliśmy problemy.
Przez te dywagacje i wspomnienia spacer niezwykle się uatrakcyjnił. Przewidywaliśmy przyjazno-złośliwo-humorystycznie, co naszych gości w sposób nieunikniony czeka. Jednego w nas nie było. Zdziwienia. Raczej pełne zrozumienie dla ich kroku. Bo w wieku czterdziestu lat, mój Boże?!...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Nabrzeże
 
SOBOTA (11.10)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Dziesięć minut przed czasem.
Po porannym rozruchu od razu zabrałem się za pisanie. 
W trakcie oglądania Kalendarza Świąt doczytałem, że dzisiaj jest Międzynarodowy Dzień Dziewczynek. Więc skoro świt wysłałem dwa smsy - do Córci i do Pasierbicy.
- Z okazji Międzynarodowego Dnia Dziewczynek proszę przekazać Wnuczce/Ofelii najlepsze życzenia od Dziadka Emeryta. Ewentualnie dla Ciebie też mogą być... :))) (zmiany moje)
Pasierbica odpowiedziała pierwsza:
- Cytuję: "(...), a nie Ofelia! I dziękuję bardzo" :) to ja ewentualnie też dziękuję :) 
Małpa, mówię o Ofelii, zaczyna się stawiać. W miejscu kropek zdecydowanie wstawiła swoje prawdziwe imię.
Córcia odpowiedziała znacznie później.
Przekazałam Wnuczce. Spłynęło to po niej jak po kaczce :) kompletna abstrakcja, myślę że musisz poczekać jeszcze parę lat :)
- Ale próbować warto :) - odpowiedziałem.
 
Rano zadzwoniła Ukrainka z dołu z pytaniem, do której mogą zostać Bo o 13.30 mamy  autobus. 
Przekazałem jej, że do 12.00  Bo o 15.00 będą nowi goście i musimy mieć czas na przygotowanie apartamentu. Ale możecie panie zostawić u nas bagaż i jeszcze pójść sobie gdzieś na spacer.
Ucieszyła się
Ukrainka Ukrainką, jednak to kobieta, więc, gdy o 12.00 zadzwoniła do drzwi, okazało się, że one jednak już teraz pójdą na dworzec autobusowy i tam poczekają do 13.30, bo mama tyle nie może chodzić. Powstałoby pytanie: A rano mogłaby? Czepiam się tym bardziej nieładnie, że córka była niezwykle  sympatyczna, ciepła serdeczna i otwarta, a na dodatek to wszystko miała wypisane na twarzy.
Przyznała się, że dzisiaj rano zrobiła sobie spacer w pewną część Uzdrowiska, w której pierwotnie miała rezerwować kwaterę, żeby teraz porównać z naszą ofertą i upewnić się, że dobrze zrobiła, że wybrała nas. Gdy podała nazwę ulicy (niedawno akurat objechaliśmy to osiedle), nie musiała nam niczego tłumaczyć. To takie paskudztwo usytuowane na zboczu ze wszystkim niedorobionym, bo wybudowanym za PRL-u, gdy brakowało materiałów, więc albo jest szare, albo szare i nieotynkowane, asfalt ulic sztukowany i wszędzie trudny dojazd. Dosłownie nie było na czym oka zawiesić, bo przecież obowiązywał ówczesny design i gust, i wszystko było takie "piękne", "zdobione".  Dodatkowo całość położona przy jednej z głównych uzdrowiskowych ulic, a więc hałas pewny. Zaletą tego położenia i tej ulicy było niewątpliwie to, że całość została jakby odgrodzona od reszty Uzdrowiska i żeby to cudo zobaczyć, należało się tam specjalnie pofatygować, czyli zamieszkać, czyli wynająć kwaterę. A na taką, jak i każdą inną ofertę, amatorzy zawsze się znajdą z różnych powodów.
Ukrainka była zachwycona, że wybrała nas. Potrafiła docenić piękno okolicy, ciszę, śmieszną odległość do Zdroju I to mieszkanie jest takie ujutnaje... Musieliśmy posłużyć się tłumaczem, żeby dowiedzieć się, że jest takie przytulne. Matka, w zasadzie milcząca w trakcie naszych rozmów, doceniła fakt, że przy pożegnaniu życzyłem jej po rosyjsku szczęśliwej  podróży i zdrowia.
 
Od razu rzuciliśmy się do sprzątania dołu. W tej kwestii był luz, mogliśmy hałasować do woli, bo góra już o 10.00, jak zapowiadała, rączo pomknęła do swojego nowego domu. Prawie zeszło do przyjazdu nowych gości. Postanowiłem się na nich zaczaić zamiatając cały podjazd i ścieżki, bo nazbierało się już sporo liści i igliwia. Czas był najwyższy.
Ale przed nowymi zdążyli wrócić ci z góry. 
- A proszę przeparkować tak z metr, półtora do przodu... - dopadłem matkę i dwie dziewczyny, gdy już z zakupami wybierały się do apartamentu.
- Taaak?... - pani spojrzała na mnie niedowierzająco-wyzywająco.
- Taaak... - odpowiedziałem tym samym spojrzeniem, ale z lekkim uśmiechem.
- Nooo, dooobra... - odłożyła zakupy i przeparkowała auto do przodu.
Dopiero po tym jej uprzejmym kroku wytłumaczyłem, dlaczego to jest istotne ze względu na nowych gości, którzy za chwilę mieli przyjechać. 
Skorzystałem z okazji, żeby zaczepić dziewczyny.
- A jak znalazłyście mieszkanie?
Na twarzach pojawiło się niezrozumienie, bo przecież mieszkania nie szukały. Ale szelmy błyskawicznie wybrnęły z sytuacji. 
- To znaczy, czy się nam podoba? 
- Tak! - odpowiedziałem zachwycony inteligencją.
- Bardzo! - Jest super! - na twarzach był autentyczny zachwyt.
Co za małpy?! Jedenaście lat.
- A gdzie spałyście?
- W tym pokoju przy toalecie.
- To biedni dorośli spali w salooonieee? - udawałem oburzenie.
- Tak! - były zachwycone.
Matka potwierdziła nic nie robiąc sobie ze sprawy. 
 
Nowi goście przyjechali o 15.30. Para lat 45-48. On taki bardziej serdeczny, prostolinijny, ona trochę nieufna, na zasadzie Co też gospodarz miał na myśli? W tamtym roku w Uzdrowisku byli przejazdem i ich zachwyciło. Nie dziwiliśmy się.
Od razu, za jasnego (tak, tak...) zrobiliśmy sobie długi spacer z Pieskiem pod pretekstem odbioru paczki. I naszło nas, jak już dawno, bo znowu zaczęliśmy rozmawiać o naszym przyszłym życiu. Dyskusja miała wiele wątków. Niektóre wydawały się być już dawno zarzuconymi, więc tym bardziej się zdziwiłem, gdy jeden z nich został przez Żonę przywrócony do życia. W ogóle nie protestowałem.
 
Po II Posiłku praktycznie od razu poszedłem na górę. Czytałem i spokojnie czekałem na Żonę, a Żona na dole spokojnie kończyła dzień. 
Wieczorem (nocą?...) obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Nabrzeże. 
 
NIEDZIELA (12.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Znowu 20 minut walczyłem z oporną materią, jaką był mój organizm. 
Po porannym rozruchu pisałem, a dopiero potem oddałem się onanowi sportowemu. 
O 09.30 wyjechali goście z góry. Cali w emocjach, bo dzisiaj odbierali dom i mieli w nim nocować przez pierwsze dwie noce. Czuliśmy to pionierstwo i oboje się zgodziliśmy, że w jakimś sensie im  zazdrościmy. Jest to najlepszy nieruchomościowo etap, wszystko jest możliwe i nawet trudne doświadczenia nie powodują, że z oczu natychmiast zdejmuje się różowe okulary. Oczywiście prędzej czy później się je zdejmuje, a zależność jest tutaj proporcjonalna - im się jest  starszym, tym szybsze zdejmowanie. Cała sztuka polega na tym, żeby nawet w późnych latach móc jednak chociaż na chwilę założyć je na nos i maksymalnie długo nie zdejmować.
Od razu zrobiłem pierwsze sprzątanie. Było co robić - dwie nastolatki plus wyraźny pospiech i emocje. Rozgrzeszyłem ich. 
 
Po I Posiłku rozłożyłem w Bawialnym na prześcieradle orzechy laskowe. Żeby schły. W  tym roku nasza leszczyna dostała jeszcze większej szajby niż w tamtym i urodziła ze trzy razy więcej owoców. Ku protestom Żony Bo co my z tym zrobimy?!
Ta praca dobrze mi zrobiła, jeśli chodzi o układ trawienny, więc na luzie, nomen omen, mogłem pójść... na basen. Prawie idealnie po miesięcznej przerwie. Celowałem w niepełną godzinę, żeby nie natknąć się na kolejkę co prawda nie do "mojego" basenu, ale przecież można jakoś sobie umilić czas oczekiwania na wejście i się wydrzeć, że w kolejce trzeba stać. Ponadto celowałem w porę obiadową, która zawsze skutecznie spycha na dalszy plan wszelkie inne zamierzenia. Wyszło mi, że idealna będzie 12.30.
Byłem o 12.40. Od razu Żonie wysłałem smsa, że wyjdę z sanatorium o 13.45-13.50. Miała pretekst, żeby zrobić sobie spacer z Pieskiem i po mnie wyjść. W tym samym smsie zaproponowałem Może potem jakaś mała Stylówka?  Musiało to się spotkać z pozytywnym odzewem.
Gdy wychodziłem, Żona siedziała z Pieskiem prawie vis a vis wejścia. Zawołałem do niego. Dopiero za drugim razem, bo tak ma, zorientował się, skąd dobiega głos Pana. Żona zwolniła go ze smyczy, więc na mój widok Piesek puścił się biegiem. Przy czym to określenie, jak i późniejsze dotyczące jego zachowania są eufemizmem. Po prostu "biegł" delikatnym świńskim truchtem, a przy okazji wpadł w tryb "pingwina". Zdarza się to dość często, gdy, chyba przypadkiem, wystartuje do truchtu jedną stroną, czyli łapy idą nienaprzemiennie - równocześnie do przodu posuwają się dwie prawe lub dwie lewe, ewentualnie odwrotnie, co dla trybu "pingwin" nie ma żadnego znaczenia. Piesek wtedy dość hecnie się kolebie, a ja wyzywam go od platfusów, co niezmiennie oburza Żonę. Kto widział, jak na lądzie porusza się  pingwin, ten wie, o czym mówię. Generalnie jednak Piesek porusza się w stylu "lwicy" - powoli, majestatycznie, a sam ruch jest akcentowany płynnym wyginaniem ciała. Robi to wrażenie i się mocno uwidacznia przy tak dużej masie.
Ktoś by mógł pomyśleć, że Piesek wcale się nie cieszył ze spotkania z Panem. Bo ogonem machał bardzo delikatnie i tylko uwalał się swoją masą na jego nogach dając się smyrać i czochrać po paszczy, klacie i dupsku. Ale  my z Żoną wiedzieliśmy, że Piesek się cieszył na 200%, tylko po prostu nie jest wylewny.
Po drodze do Stylowej Piesek dwa razy się zatrzymywał, bo doskonale wiedział, że to nie jest droga do domu. 
A według relacji Żony 
Piesek musiał być zmęczony
więc na rozstajach stawał i masą blokował dalsze posuwanie się. Szarpanie smyczą i próby ciągnięcia nic wtedy nie dają, a raczej dają, bo Piesek zapiera się tym bardziej. Trzeba do niego dotrzeć perswazją słowną. Panu udaje się to lepiej, bo Piesek wie, że za długo nie ma co się opierać. Za chwilę Pan zacznie się irytować, a to nie jest dobrze. Co innego z Panią.
 
W Stylowej zjedliśmy po dwie gałki naszych ulubionych lodów. Przy trzecim stoliku względem naszego siedziały trzy panie w różnym wieku. Jedna z nich zwróciła moją uwagę szczególnie. Na oko 85 lat, zadbana, stosowny fryz i strój, szczupła. Ale przede wszystkim sposób zachowania i energia. Daj ci, Panie Boże, w tym wieku każdemu. Gdy wychodziliśmy, podszedłem do stolika. Spojrzały na mnie skonsternowane, a jednocześnie zaciekawione. Patrzyły na siebie licząc, że któraś z tej trójki tego typa zna. Zacząłem przepraszająco. W tym momencie podeszła Żona z Pieskiem, przybliżyła maksymalnie twarz do mojej i usłyszałem To my już idziemy, Braaacie! W duchu się uśmiałem, ale rozmowę z paniami kontynuowałem. Komplementowałem panią. Lekko się...zarumieniła, co było urocze.
- A wie pan, ile mam lat? - raczej nie zapytała kokieteryjnie, tylko z dumą.
- Nie wypada mi się domyślać...
- 85!
Zrewanżowałem się tym samym i przyznałem się do mojego wieku. Panie, w tym na pewno córka (ten sam sznyt), przyjechały ze Stolicy. 
Tego typu moje prowokacje mogą się kiedyś dla mnie źle skończyć. Raz w Metropolii ujrzałem w jakimś kawiarnianym ogródku znajomą z nieznaną mi jej koleżanką. Znajomej nie widziałem 10 lat, "po drodze" zmieniłem dokumentnie image, więc nie mogła mnie poznać. Bezceremonialnie, bez jednego słowa, dosiadłem się do ich stolika i bezczelnie oraz wyzywająco patrzyłem raz na jedną, raz na drugą. Chwilę to trwało, bo każda z nich była pewna, że ten typ, to jakiś znajomy tej drugiej. Wyczułem ostatni moment, żeby się odezwać i oczywiście znajoma mnie od razu poznała.
- Masz szczęście, bo jeszcze chwila, a miałam zamiar dać ci w mordę!
Dziewczyna zawsze była krewka. 
Innym razem szedłem przez duży plac w Metropolii i z daleka ujrzałem idącego z naprzeciwka mojego byłego pracownika. Chłop był wysoki, o jakieś dwie głowy wyższy ode mnie, a to "ode mnie" mu niczego nie ujmowało, mimo że być wyższym ode mnie, to to przecież żadna sztuka. Był po prostu wysoki w skali bezwzględnej. Na początku odległość miedzy nami była na tyle spora, że nie mogły zachodzić żadne interakcje. W miarę jednak zbliżania się do siebie musiały powstać, na początku nieświadomie. Od razu swoją marszrutę ustawiłem dokładnie naprzeciw jego, więc gdy się zbliżyliśmy, zareagował bezwiednie i lekko zboczył. Zrobiłem to samo. Więc się gibnął w przeciwną stronę, ciągle bezwiednie. Znowu powtórzyłem manewr. Za trzecim razem musiało to już zwrócić jego uwagę. Szedł już naprzeciw mnie świadomie nie zmieniając marszruty. Ja twardo robiłem to samo. W ostatniej chwili, gdy już byliśmy metr od siebie, starał się jednak mnie ominąć, więc mu bezceremonialnie zaszedłem drogę, stanąłem i zmusiłem go do zatrzymania.
Patrzył się na mnie z góry, wiadomo, a na twarzy widziałem pojawiający się powoli mord.
- No i co?! - Nie poznajesz byłego szefa? - zawołałem radośnie. 
- Masz szczęście, bo już miałem ci przypierdolić! - usłyszałem na dzień dobry. Też mnie nie widział długo.
 
Gdy wchodziliśmy na Piękną Uliczkę, akurat z zaparkowanego auta wychodziła para z pieskiem. Czy trzeba więcej? Bardzo ciekawa pod każdym względem. Nie dość, że ona pochodziła rodem z północy Polski, a on z południa, nie dość, że auto mieli zarejestrowane jeszcze w innej części Polski, to na dodatek mieszkali już dwa lata w Zasikanym Mieście.
- Ale zastanawiamy się, czy gdzieś się nie przeprowadzić, bo tamtejszy mental... - pani pozwoliła sobie na refleksję wcale niezłośliwą. 
Szkoda, że nie zapamiętałem, w jaki sposób się poznali, bo to na pewno jest ciekawa oddzielna historia. 
Emanował od nich naturalny luz, inteligencja, swoboda i bezpośredniość. Od razu nadawaliśmy na tych samych falach. Oczywiście zaczęło się od piesków. Ich dziewięciomiesięczna sunia wyglądała na rasową, tak była umaszczona i miała "szlachecką" sierść, ale ponoć była mieszańcem wziętym ze schroniska. 
Potem zeszło na Zasikane Miasto Bo mogłoby być perełką!  A potem na... Czechów. Okazało się, że pani 12 lat pracuje w Pradze i oczywiście zna czeski. Ledwo mogliśmy ten niezwykły temat liznąć. Ostatnio wyczytałem, że w jakiejś ankiecie przeprowadzonej wśród 30. nacji Czesi zajęli pierwsze miejsce pod względem poczucia humoru (Polacy ósme, co mnie pozytywnie zaskoczyło, a Amerykanie 29.). Potrafią się śmiać przede wszystkim z samych siebie, a to wielka sztuka. I kochają wszelkie swoje seriale i filmy.
- Ich sarkazm i cynizm osiągają takie granice, że czasami trudno to wytrzymać. - potwierdziła Prażanka. - Dochodzi do tego, że czasami ich proszę Ale porozmawiajmy poważnie... 
Oczywiście i młodzi, i my twierdziliśmy, że gdyby coś, to trzeba spieprzać do Czech. Do określenia "młodzi" upoważniało mnie wiele rzeczy. Przede wszystkim oczywistość - wygląd. Najpierw ich oceniałem na 35 lat. Ale potem do głosu zaczęły dochodzić inne oczywistości. Skoro Prażanka 12 lat pracowała w Pradze, a raczej tej synekury nie mogła otrzymać od razu po studiach (założyłem, że je ma, bo różne rzeczy na to wskazywały), to mogła mieć równie dobrze 38. A więc jej partner podobnie. Do kwestii partnerstwa przejdę za chwilę.
Tu uczciwie wyjaśnię definicję słowa "synekura". 
Synekura to dobrze płatne stanowisko lub posada, które nie wymagają dużego wysiłku, umiejętności ani zaangażowania. Termin pochodzi z łaciny od słów sine cura, co oznacza „bez troski”. Jest to synonim "ciepłej posadki". 
Oczywiście mogę krzywdzić Prażankę takim moim niefrasobliwym podejściem i oceną, ale przecież życzyłbym jej takiej posadki, bo dlaczego nie? W tym względzie nigdy nie byłem "prawdziwym" Polakiem Jeśli ja nie mam krów, to żeby twoje powyzdychały!
Para nie wyglądała mi na małżeństwo, ale mogę się mylić. Jednak ten luz partnerski możliwy jeszcze tylko w układzie ja - Żona (tu mogą się oburzyć różni tacy w układach formalnie/nieformalnie partnerskich) rzucający się w oczy z pewną dominacją płci żeńskiej, był dla wytrawnego blogera nie do ukrycia. Nawet nie musiałem dopatrywać się różnych akcesoriów typu obrączki, z definicji bzdurnych, żeby to wiedzieć. Przy okazji - gdy braliśmy po ośmiu latach partnerskiego związku ślub z Żoną, wtedy jeszcze  NieŻoną, kupiłem "dla Urzędu Stanu Cywilnego", zresztą naszego ulubionego w Powiecie, dwie obrączki za ówczesne 70 zł, żeby w trakcie sakramentalnych słów (chyba niefortunne określenie) można było spełnić określone procedury. A potem te obrączki dość szybko gdzieś zniknęły. Może kiedyś się odnajdą i w tym momencie na pewno się wzruszę.
Partnera Prażanki na poczekaniu blogowo też nazwałem, ale teraz uznałem, że ta ksywa blogowa nie spełnia założeń bloga, a poza tym była dość prymitywna, taka ad hoc. Więc wolę go nie nazywać, niż nazywać, żeby się nazywało, nomen omen. Taki brak profesjonalizmu. Oczywiście mogę go nie nazwać nigdy, ale to już inna kwestia. Smutna zresztą. Bo może być tak, że nawet ich nie zapiszę w swojej bazie nazw, bo chyba to był jednorazowy incydent. A szkoda bo, mimo że młodzi, moglibyśmy się z nimi zaprzyjaźnić.
Ciekawe, czy ta moja analiza to taka kula w płot? 
- A zauważyłeś, że byli niekonwencjonalnie ubrani?... - Żona zwróciła moją uwagę. Dopiero wtedy, gdy już wracaliśmy do domu, zacząłem przywracać sobie szczegóły ich ubioru. Niby nic, ale rzeczywiście...
- I szkoda... - Żona kontynuowała - ... że uzmysłowiłeś im, że miasto, w którym mieszkają, na blogu nazwałeś Zasikanym Miastem. - Nie pomyślałeś, że mogło stać się im przykro, skoro tam żyją. - Całe szczęście, że o wyprowadzce wspomnieli przed twoim wystąpieniem.
No, nie pomyślałem. 
Rozstaliśmy się przy moim odważnym ahoj!, co Prażankę rozśmieszyło.
Wspomnę jeszcze o jednym. Przez cały czas naszej rozmowy, którą odbywaliśmy na środku Pięknej Uliczki (10 minut? No, niemożliwe, żeby 20?!)  nie jechało żadne auto. Potęga Uzdrowiska i potęga Pięknej Uliczki. 
 
Gdy zamykałem bramę, usłyszałem "dzień dobry". To sąsiad zza Bystrej Rzeki, który z żoną wyraźnie wracał ze Zdroju. To ten, który rok temu na Orliku, gdy się zebrała grupa oldboyów, żeby rozegrać cotygodniowy mecz, podziwiał dziadka i współczuł Q-Wnukowi, gdy ten chciał z nimi grać tłumacząc mu, że może zostać stratowany i doznać krzywdy. To ten, który na swojej posesji za mostkiem nie krył się ze swoimi poglądami i wszem wobec swoimi plakatami głosił, że w wyborach samorządowych głosuje na lewicę. Czyli bardzo sympatyczny.
Oczywiście rozmowa toczyła się wokół naszego "ulubionego" tematu, czyli mostka nad Bystrą Rzeką.
- A wie pan - usłyszałem - że to jest jedyny drewniany mostek w Uzdrowisku?
- Wie pan - odparłem - to taki ani drewniany, ani murowany, taka hybryda, która grozi nieszczęściem - I oczywiście, gdy do niego dojdzie, wtedy włodarze miasta poniewczasie zrobią z tego normalny, porządny most. - Nie na darmo moja wnuczka, Ofelia, gdy tamtędy przechodzimy, zawsze powtarza Nie ufam tym deskom!
- A widział pan te bariery? 
Uśmiałem się.
- Jakżesz inaczej! - Pokazywałem żonie, jak niby metalowe, skorodowane, "wiszą"  praktycznie w powietrzu zaprzeczając całkowicie funkcji barieryzmu.
Uśmialiśmy się we troje.
Ponoć jakieś nadzieje na nowy most są. 
 
No i proszę... Jaka to potęga Uzdrowiska? Wystarczyło pójść na basen, a potem z Żoną i z Pieskiem na spacer. Gdzie tak wiele się nadzieje, w tak krótkim czasie i na tak małej przestrzeni?!... 
 
Gdy weszliśmy do domu, nastąpiła zwykła krzątanina, przede wszystkim u mnie, bo musiałem wszystkie pobasenowe akcesoria rozwiesić, żeby nie zgniły. Ale i Żona nie zasypiała gruszek w popiele. W pewnym momencie przyszła do mnie do Salonu z bardzo poważną miną, taką raczej mało u niej spotykaną, taką ponadnormatywną. Nie powiem, trochę się przestraszyłem i od razu zacząłem się zastanawiać na zasadzie "na złodzieju czapka gore", co ja jeszcze mogłem takiego powiedzieć albo dzisiaj zrobić oprócz wykłucia oczu, a raczej uszu, miłej napotkanej parze tym Zasikanym Miastem. Momentalnie zbudowałem kilka scenariuszy, które mogłyby Żonę doprowadzić do takiego stanu, tylko po to, żeby w drodze do kuchni (zostałem tam poproszony półgrobowym tonem), szybko je przeanalizować i przygotować się na najgorsze. 
Sytuacja okazała się być surrealistyczną. Na desce do krojenia leżały dwa świńskie ogony, jeden z wyraźną i ułomną próbą krojenia nożem, obok leżał tenże, a obok wszystkiego stała Żona z miną "sytuacja mnie przerosła". I gdy usłyszałem proste Możesz to jakoś poprzecinać?, byłem w siódmym niebie, jakem ateista. Po pierwsze spadł mi kamień z serca, a po drugie dostałem takie męskie zadanie, że bez siekiery ani rusz. Jeden z moich żywiołów.
Zszedłem na dół do mojego ukochanego pieńka dębowego (jeszcze z czasów Naszej Wsi), na którym przecież rąbałem i rąbię tyle szczapeczek, szczap i bierwion i spojrzałem na niego innym okiem. Nigdy bym go nie podejrzewał, że za chwilę stanie się pieńkiem rzeźnickim. Omiotłem go dokładnie zmiotką z wszelkich drzazg i pyłu drzewnego (bo chyba nie drewnianego?). Mógłbym oczywiście użyć kompresora, ale to byłoby takie uruchamianie kombajnu do jednego kłosa, a poza tym, czy ktoś widział, żeby mikroelementy, na dodatek organiczne, celulozowe, zaszkodziły potrawie albo ją spożywającemu? Mnie i Pieskowi (też mu zapewne coś skapnie) na pewno nie. 
Tasaka rzeźnickiego co prawda nie miałem, ale ta większa siekiera Fiskarsa spisała się bez zarzutu. Szło idealnie. Jedyna trudność polegała na przecinaniu ostatniego kawałka na pół. Był na tyle krótki, że powstawał problem z mocnym uchwytem lewą ręką i uważaniem, żeby siekiera spadając nie odcięła kciuka. Co prawda swoim wyglądem (też krwista kość) by się idealnie wkomponował w zupę ogonową, ale zawsze szkoda. W takim jednak przypadku korzyść byłaby taka, że przy drugim ogonie (przy następnych?), w podobnej sytuacji, siekiera nie miałaby co odcinać i komfort pracy by się zwiększył.
Żona podziwiała. A czy może być większa nagroda nad podziw Żony, że głupio zapytam? 
 
Pisałem i jednocześnie podglądałem urywki finału (z retransmisji) w Wuhan rozegranego między Coco Gauff a Jessicą Pegulą (Amerykanki). Kibicowałem tej drugiej, ale równie byłem zadowolony z faktu, że 2:0 wygrała Coco. Z tego, co widziałem, mecz stał na bardzo wysokim poziomie. Szkoda, że tak nie gra Iga. Jakby nagle przestała czuć grę, a przede wszystkim używać rozumu. Ale nadal ją lubię i podziwiam!
Po II Posiłku zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Przez ostatni okres u nich nie mogło zmienić się wiele. Może tylko tyle, że mają już dość zbierania grzybów, co jest ewenementem samym w sobie i w życiu bym nie przypuszczał, że coś takiego padnie z ich ust. A poza tym na pewno nie przyjadą do nas w październiku, tak są zarobieni. Wstępnie więc ustaliliśmy, że to raczej my przyjedziemy do nich w listopadzie. Będzie można obejrzeć dwie łazienki po remoncie, no i może na połaciowym oknie w pokoju, w którym śpimy, zawiśnie roleta...
- A po co ci teraz roleta, skoro wieczorem jest wcześnie ciemno, a rano, gdy wstaniecie nadal będzie ciemno... - słusznie zauważyła Lekarka. 
Nowością były ich plany urlopowe. Otóż przymierzają się, aby w listopadzie polecieć do... Kolumbii. A to już praktycznie Ocean Spokojny. Justus Wspaniały sugerował jeszcze wycieczkę do Panamy, ale tutaj napotkał opór Lekarki.  
Przy okazji przyznał się, że w zasadzie to bloga czyta coraz mniej, a i to pobieżnie. Nie ruszyło to mnie specjalnie. 
- Nie wiesz, jaki on jest? - zareagowała Żona. - W życiu się nie przyzna, że czyta, a to, że coś może w blogu go zainteresować, to tym bardziej. - Zapomnij!... 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Nabrzeże. A potem zszedłem na dół i spokojnie dotrwałem, bez żadnych mąk, do końca meczu Litwa - Polska w Kownie. Wygraliśmy 2:0 po pięknych akcjach i bramkach. Zwłaszcza pierwsza, strzelona przez Sebastiana Szymańskiego bezpośrednio z rzutu rożnego była rzadkiej urody. Ale i druga, Lewandowskiego, strzelona głową,  była w jego stylu "9" - timing, agresja i precyzja. 
Od początku kwalifikacji Holandia w naszej grupie jest stawiana przez wszystkich w roli faworyta i "ma" bezpośrednio awansować z pierwszego miejsca. A my od początku jesteśmy "skazani" na drugie miejsce i na baraże. A ja to widzę inaczej: w listopadzie gramy z Holandią u siebie i... wygrywamy.    W ten sposób zrównujemy się z nią liczbą punktów. W ostatniej kolejce jedziemy na Maltę i wygrywamy. Holandia zaś przyjmuje u siebie Litwę i... remisuje. Kto wówczas zajmuje pierwsze miejsce w grupie i z jaką przewagą punktową? I kto awansuje bezpośrednio na mistrzostwa? Powstaje tylko pytanie "Po co?". 
Konfliktów Unikający nieźle się ubawi, jeśli tylko Trzeźwo Na Życie Patrząca przekaże mu moje hurraoptymistyczne przemyślenia.
 
PONIEDZIAŁEK (13.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
W kontekście wczorajszej pory meczu postanowiłem wstać o 07.00, ale się nie dało. 
Rano miałem zamiar od razu pisać, ale nieopatrznie postanowiłem tylko na chwilę zobaczyć wyniki europejskich meczów eliminacji do Mistrzostw Świata, no i onan sportowy mnie wciągnął. Potem jednak się zmobilizowałem i pisałem.
Po I Posiłku pojechaliśmy na wycieczkę do Uzdrowiska IV. Tego zmaltretowanego ubiegłego roku przez powódź. Żona wymyśliła. No cóż, stan miasta i uzdrowiska można tłumaczyć na różne sposoby, zwłaszcza ubiegłoroczną powodzią, ale przecież, gdy byliśmy tam 5 lat temu, czy dziesięć, było podobnie. A taki potencjał... Wiem, że w czasach PRL-u Uzdrowisko IV przechodziło przez różne ciężkie doświadczenia, ale przecież jest już 35 lat od upadku komuny. Nie ma po prostu gospodarza.
Obeszliśmy rynek załamani. Nawet tablice na ratuszu miejskim, kiedyś krwistoczerwone, były dramatycznie wyblakłe i brudne.
- Tutaj to wszystko tak wygląda, jakby nikt nie mieszkał, jakby nie było życia... - Żona aż nie dowierzała.
Przez zdrój przeszliśmy półzałamani. Oko można było zawiesić na kilku ciekawych obiektach architektonicznych, a reszta? I ten brak spójności, jednolitego charakteru. Na każdym kroku widzieliśmy wszelakie niedoróbki, a raczej miejsca, gdzie pod koniec prac, jakby je porzucano z racji braku pieniędzy albo nie wiem czego. Smutne to wszystko.
Humor jednak sobie poprawiliśmy w kawiarni, która na taką całkowicie wyglądała pod każdym względem, ale kudy jej do naszej Stylowej.
- Te stoły to chyba z odpadów po zlikwidowanych FWP. - Żona celnie trafiła, a potrafi jak mało kto. 
Ale kawa i desery nam smakowały, zwłaszcza Żonie tort Sachera.
- Mogłabym dla niego przyjechać ponownie. - zaznaczyła, a to wiele znaczyło.
Ale znowu - dlaczego cztery młode kelnerki, dosyć ponure z wyjątkiem naszej, były ubrane na czarno? Ni przypiął, ni przyłatał. Sam byłbym ponury musząc spędzić tyle czasu w ciągu doby w czerni. Mimo tego, że czerń lubię.
Wcześniej zajrzeliśmy z ciekawości do głównego domu zdrojowego, pięknego zresztą, w którym reklamowała się kawiarnia. Większość gości, żeby nie powiedzieć 100%, spożywała należny kuracjuszom obiad. Na miłość boską, w jaki sposób można oddać się przyjemności spożywania kawy i deseru w obecności zapachu schabowego i kapusty, i w takt brzęków sztućców o talerze przy rozcinaniu co bardziej opornego mięsiwa oraz w towarzystwie ludzi, którzy wyszli ze swoich pobliskich pokoi prawie że w kapciach. Czmychnęliśmy stamtąd prędziutko hamując naturalny ślinotok, bo jednak schabowy i kapusta każdemu Polakowi kojarzą się dobrze.
- To chyba przyjedziemy tutaj ponownie może za jakieś 5 lat. - podsumowała Żona. - Ale teraz obraz Uzdrowiska IV wreszcie sobie ułożyłam w głowie.
Wracaliśmy do Uzdrowiska drogą dwukrotnie dłuższą i piękną. Bo jesień, słońce, a wszelakie kolory układały się na zboczach tarasowo, więc wszystkie były dostępne i nawet kierowca mógł je podziwiać.
Do domu wróciliśmy po 4. godzinach, ku radości Pieska. Najpierw bezinteresownej, jak to potrafi tylko on, a potem już mocno interesownej. Bo była pora żwaczka, a na żwaczach najlepiej zna się Pan. W tym wszystkim Piesek jest do bólu uczciwy i niczego nie udaje. Bo jest pora autentycznej radości i pora żwaczka, kiedy czeka na niego swoją całą masą i w dupie ma wszelkie miłe zagadywania i pieszczoty. Tak prosto ułożone priorytety, że aż zazdrościć.
 
Do II Posiłku (zupa ogonowa bez kciuka) pisałem. Nie byliśmy głodni, bo "trzymały" nas te desery z Uzdrowiska IV.  A po nim też. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.28.
 
I cytat tygodnia:
Kobiety istnieją po to, aby je kochać, a nie, aby je rozumieć. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny)