poniedziałek, 8 grudnia 2025

08.12.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 75 lat i 5 dni.
 
WTOREK (02.12) 
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Dwadzieścia minut po czasie. 
Wstawało się ciężko. Do drugiej w nocy kaszlałem. 
To mógł być wynik mojego sobotniego (29.11) monologu i siedemdziesięciominutowej, mocno skróconej, relacji i reakcji na pytanie Konfliktów Unikającego "Jak założyłeś Szkołę, bo nigdy tak naprawdę tego faktu nie zarejestrowałem?". Nie mogłem o tym opowiadać, po pierwsze krótko, a po drugie, bez ekspresji. Zawsze w takim przypadku odbija się to na strunach głosowych i na gardle, które samo w sobie jest nadwrażliwe. 
Gdy rozpoczynałem karierę nauczyciela, w pierwszych dwóch dniach prowadzenia zajęć tak sobie zrąbałem struny głosowe, że wylądowałem od razu na dwutygodniowym zwolnieniu lekarskim. Szefostwo szkoły, które wreszcie doczekało się stałego nauczyciela z mojej branży, musiało być bardzo zadowolone.
Raz nawet pokusiłem się o badanie gardła. Było to w 2002 lub 2003 roku. 
- Przepiszę panu trzy tabletki Valium. - Proszę brać po jednej rano i ponownie się do mnie zgłosić. - Mięśnie w gardle zwiotczeją i dopiero wtedy będę mógł je porządnie obejrzeć. - stwierdził laryngolog.
Ostatecznie pan doktor niczego poważnego nie stwierdził, na przykład chronicznego nieżytu.
- Ma pan po prostu nadwrażliwe gardło... - potwierdził moją diagnozę. 
Efekt badania był też taki, że przez trzy dni musiałem siedzieć w domu będąc na niezłym valiumowym haju. Świat był piękny, cały czas byłem w takim świetnym, idiotycznym humorze, że nawet pokazanie mi zginającego się palca powodowało moje wybuchy śmiechu. Jak u dziecka. Nic nie było w stanie mnie ruszyć. Nawet poranny telefon ówczesnej sekretarki z wiadomością przekazaną tragicznym głosem Panie dyrektorze, w nocy wybuchła terma w sekretariacie i całe pomieszczenie jest w węglowym pyle, który przeniknął nawet do szaf z dokumentami. Wszystko jest w pyle!
Zacząłem się śmiać, co sekretarkę niezwykle zaskoczyło, bo mnie znała ze strony ewidentnego braku poczucia humoru w takich sytuacjach i jednocześnie zbulwersowało Bo żeby dyrektor tak sprawę bagatelizował i był tak niepoważny?!...
Na szczęście nie cytowałem Greka Zorby "Jaka piękna katastrofa" , która pochodzi z książki
Nikosa Kazandzakisa "Grek Zorba". Wypowiada go główny bohater, Zorba (grany przez Anthony'ego Quinna w filmie), po zawaleniu się budowli kopalni. Wyraża on swoje zdumienie i zachwyt nad siłą natury, a także pogodzenie się z losem, zamiast rozpaczy
.
Nie opowiedziałem jej również mojego ulubionego dowcipu:
Co robi dróżnik, gdy się dowiaduje, że po jednym torze zmierzają do siebie dwa pociągi, które mają szansę spotkać się mniej więcej przy jego dróżniczówce. A ma do dyspozycji tylko dziadka, deskę i dwie beczki. A więc ustawia te beczki koło siebie, kładzie na nich deskę i mówi: - Siadajcie sobie dziadku, boście, kurwa, takiej katastrofy w życiu nie widzieli.
Wszystko to sobie darowałem, mimo świetnego humoru, żeby nie osłabiać jej morale, bo czekał ją niezły zapieprz. Wystarczyło, że się zdrowo i idiotycznie obśmiałem. 
Gdy po trzech dniach wróciłem do pracy, w sekretariacie nie było śladu po węglowym pyle. Nieświadomego słuchacza, nauczyciela lub petenta mógł tylko zastanawiać charakterystyczny smród palonego bakelitu (terma pamiętała jeszcze głębokie czasy PRL-u). Smród z biegiem czasu ustąpił, termę wstawiło się nową i o co tyle krzyku?...
 
Mogło być też tak w nocy z moim gardłem, że ciągle z daleka coś po mnie łaziło. A ponieważ gardło jest nadwrażliwe...
O drugiej się zwlokłem, poszedłem na dół i zażyłem oleju kokosowego, żeby mi omaścił błonę śluzową. I lekki zapas tego środka zabrałem ze sobą na górę. 
Wyrwana ze snu Żona
Przez męża wybudzona
dodatkowo nałożyła na moją kołdrę część swojej narzuty, żeby zwiększyć sensoryczność, sprawdziła, czy nie mam temperatury i można było dalej spać.  
Do alarmu o 06.00 spałem jak zabity.
 
Poranek rozpocząłem od pisania, wcale nie tego, które mogło zniwelować zaległości, a potem oddałem się krótkiemu onanowi sportowemu. Za cyzelowanie zabrałem się późno. 
Bo najpierw była sympatyczna afera z paczką od Teścia Syna. W okolicach 10.00 podjechał pod bramę nieoznakowany samochód, kierowca wysiadł i zaczął się krzątać. Widzieliśmy go z kuchennego okna, a on oczywiście nas. Myśleliśmy, że przyjechał w ramach akcji PCK. Wczoraj wystawiłem 5 worków z ciuchami, butami, kołdrami i poduszkami, które dzisiaj właśnie od 10.00 miały odbierać specjalne samochody. Ale facet wyciągnął paczkę i machnął na nas.
- Ciekawe, co to może być?... - natychmiast zareagowała Żona. 
W takich sytuacjach i przy takim pytaniu nigdy nie zatrzymuję się dłużej przyzwyczajony do tego typu  reakcji. Nazamawia i nazamawia, i potem prawie zawsze się dziwi Ciekawe, co to może być? 
Nawet się delikatnie zaklinała Ale ja naprawdę niczego nie zamawiałam!  Jałowo nie wnikałem, tylko poszedłem do faceta.
Tym razem miała rację, skoro przyszła ciężka paczka od Teścia Syna. Natychmiast wróciła do nas ostatnia z nim rozmowa, w której odmawialiśmy mu i tłumaczyliśmy, że my nie jemy żadnych przetworów - dżemów, powideł, kompotów, itp., a on się niezmiernie dziwił, ale ustąpił, bo taki ma charakter. Ale jak widać nie do końca.
- Tam muszą być jakieś słoiki! - oboje dociekaliśmy, a dociec nie było trudno z racji ciężaru paczki.
- Uparty, skubany!...
I rzeczywiście. Były dwa. Wszystko tak zapakowane, że przeżyłoby każdy transport. Każdy słoik owinięty dokładnie folią bąbelkową, sześć ścian kartonu wyłożone wewnątrz pianką grubości 5. cm, cały karton owinięty również folią bąbelkową, całość oklejona tą amerykańską srebrną taśmą, tą wojskową, uniwersalną, która przydaje się do wzmocnienia różnych konstrukcji, przymocowania w aucie jakiejś telepiącej się części, itp. Dostać się do zawartości było ciężko. 
Syn wiedział, o czym mówię, gdy pękając ze śmiechu za chwilę mu wszystko relacjonowałem.
- Tato! - To cały teść! - Taki karton wytrzymałby upadek z 10. tysięcy metrów z samolotu i słoiki byłyby niedraśnięte. - Aha, i przywieź ten jego tekst z życzeniami i miodową instrukcją.
Słoiki zawierały miód - głogowy i akacjowy. Oba pyszne, niehurtowe, maziste. Żona natychmiast zrobiła kogel mogel mając na uwadze smak miodów, jak i moje gardło. Pyszności!
Do miodu był dołączony list z życzeniami, ale również ze szczegółową instrukcją, jak z miodem, jako takim, należy się obchodzić i co będzie, jeśli obchodzić się będziemy źle, czyli potraktujemy go temperaturą powyżej 42. stopni. Wszystko to oddawało charakter Teścia Syna. W podpisie, oprócz imienia, tkwił mały rysuneczek ptaka, chyba gila. Teść Syna jest znany z miłości do ptaków. Lata całe opiekuje się różnymi ptasimi rozbitkami.
 
Długa rozmowa z Synem, a potem I Posiłek cyzelowanie znowu odsunęły. Bo trzeba było obgadać całą rodzinę, różne niuanse, powiązania - poważne i humorystyczne, siłą rzeczy dotykając filozofii. To wszystko dawało do myślenia i kazało na chwilę zatrzymywać się w różnych rodzinnych momentach czasowych, milknąć i wzdychać Tak, tak...
 
Biedra, odbiór paczki oraz spacer z Pieskiem znowu przesunęły cyzelowanie.
Jakieś dwadzieścia metrów przed paczkomatem oświeciło mnie, co to może być i od razu wpadłem w stan radości z powodu prezentu. Bo mogła to być wyłącznie kolejna portmonetka, którą co pięć lat dostaję od Krajowego Grona Szyderców. Ta już trzecia. Pierwszą dostałem jeszcze w Emden, gdy Grono Szyderców było jeszcze Zagranicznym. Tak się składa, że każda po 5. latach standardowej eksploatacji, zaczyna flaczeć, przecierać się na krawędziach, puszczać w szwach.
Pierwszą Zagranicznemu Gronu Szyderców było łatwo kupić, bo będąc w Emden sam ją sobie wybrałem, a kolejne miały być takie same. 
Oczywiście Żona rżnęła głupa Ja nic nie wiem i skąd ty możesz wiedzieć?, gdy przed wyciągnięciem paczki darłem się, że to musi być to. I dalej rżnęła nawet wtedy, gdy jej przypominałem, że w trakcie ostatniego pobytu u nas Krajowego Grona Szyderców, pokazałem wyświechtaną portmonetkę z tekstem Gdybyście chcieli mi zrobić prezent na 75. urodziny, to macie problem z głowy. Możecie mi kupić taką lub bardzo podobną i żeby miała, o, takie przegródki i tyle samo! (Pasierbica wówczas przewróciła oczami, ale portmonetkę wzięła i sfotografowała).
- Poza tym wielkość paczki się zgadza, no i kto zna adres tego paczkomatu? - Tylko Pasierbica! - udowadniałem Żonie.
W domu od razu dobrałem się do paczki. Wewnątrz w ładnym opakowaniu znajdowała się moja portmonetka. Od razu się przepakowałem i urządziłem w nowej. Ale starej zrobiło mi się żal. No bo trochę tylko przetarć, trochę puściła na niektórych szwach, ale poza tym, to całkiem, całkiem. Tu by się podkleiło, tam podszyło... No i skóra przez lata używania naciągnięta, a przez to łatwość w wyjmowaniu i wkładaniu kart, różnych dowodów tożsamości... 
Dobrze jeszcze nie zasugerowałem Żonie A może by..., gdy kategorycznie, natychmiast kazała mi ją wyrzucić. Dobrze wiedziałem, że nie mogę się wahać ani sekundy, bo już za dwie, trzy tego bym nie zrobił, portmonetkę gdzieś zakamuflował, by ją odkryć po paru latach przy kolejnej przeprowadzce wzruszając się przy tym. A przy przeprowadzkach wzruszenia nad każdą rzeczą są mocno niewskazane. Bo nie dość, że chwila wspomnień pomnożona przez ileś tam przedłuża przeprowadzkę, to jeszcze grozi przeprowadzeniem zbędnej rzeczy. I tak można w kółko. 
Jeszcze tylko przez chwilę w filozoficznej zadumie popatrzyłem na portmonetkę leżącą na dnie kubła, po czym zatrzasnąłem drzwiczki. I jeszcze przez chwilę brzmiał mi ten dźwięk w uszach jako swoiste memento o przemijaniu.
Zagospodarowaną nową portmonetkę sfotografowałem i zdjęcie z odpowiednim komentarzem oraz podziękowaniami wysłałem Pasierbicy. 
 
Goście z góry wrócili z eskapady o 14.00. Czaiłem się, żeby ich dopaść i ponownie panu wytłumaczyć, że musi wjeżdżać autem jakieś 1,5 m głębiej i tak parkować, żeby drugie, w tym moje, mogło swobodnie przejeżdżać obok. Pan chciał, trzeba przyznać, poprawiać natychmiast, ale mu wytłumaczyłem, że nie ma takiej potrzeby, ale, gdy jutro wrócą z wycieczki, żeby o tym pamiętał.
Pani w dobrej wierze wyszła od razu z taką pomocną inicjatywą, taką kulą w płot, taką, która ma skomplikować proste rzeczy. 
- To może my będziemy parkować na zewnątrz na tej niebieskiej kopercie?...
Patrzyłem na nią bez słowa chwilę za długo. Świadomie. Świadomie "bez słowa" i świadomie "chwilę za długo".
- Proszę pani, ja jestem byłym nauczycielem i zapewniam panią, że będzie lepiej, jeśli auto zostanie tutaj. - I zaparkowane tak, jak sugeruję.
Mogłem użyć słowa "wymagam", "każę", "żądam", ale nawet ja, a może przede wszystkim ja, jako biegły w polskim bloger, zdawałem sobie sprawę z gradacji słów i ich mocy. 
Spotkałem się z zerową reakcją. Przykro mi się zrobiło, gdy sobie przypomniałem, że na takie samo moje zachowanie nawet Niemki, matka i córka, zareagowały tak, jak chciałbym, żeby to robił każdy - na luzie, z żartami i przy tym z... bezwzględnym posłuszeństwem.
Dalej też nie było w kwestii luzu i filingu lepiej. Bo dopytywałem, gdzie byli i gdzie jedli.
- W Lokalu z Pilsnerem III...
- A to tam jest fajnie! - skłamałem z udawanym entuzjazmem. Bo my tam już raczej nie zajrzymy. 
Zapadło milczenie i cholera wiedziała? - może też im się nie podobało, a nie wiedzieli, jak się do tego przyznać.
Atmosfera się trochę rozluźniła, gdy zapytali Co tu jeszcze można pozwiedzać?  Poleciłem im kilka miejsc, tak na dwa dni jeżdżenia. 
- To my zaraz w mieszkaniu sobie zapiszemy... 
Nawet przez to chyba nawiązaliśmy drobny kontakt. 
 
- Matko, jak ty głośno mówisz! - Żona natychmiast zareagowała po moim powrocie, zwłaszcza że natychmiast zacząłem kaszleć i musiałem się posiłkować kokosem. - Musisz wyćwiczyć mówienie ciszej, półgłosem...
- Będę mówił gościom, że, przepraszam, ale muszę mówić ciszej, bo lekarze wykryli raka krtani...
- Nawet tak nie żartuj! - oburzyła się, ale i też nie mogła utrzymać powagi.
Temat ją wciągnął, co tylko o niej dobrze świadczyło. Nie tak, jak o gościach, z którymi przed chwilą się rozstałem. 
- Raczej to ja będę gościom zwracała uwagę i przypominała, żeby to oni tobie zwracali uwagę, że mówisz za głośno Bo wiecie, państwo - tu zniżę głos - mąż ma problemy z gardłem.
A wiadomo, że nieuniknione domysły po takim zachowaniu Żony są znacznie mocniejsze i tragiczniejsze niż moje prostackie "wykryli raka krtani". Żona pozostawiłaby szerokie pole dla wyobraźni porównywalne do tej przy czytania książki, a ja, no cóż, byłbym telewizją, taką łopatologią.  
Posłużę się przykładem z grubej rury, czyli stanem wojennym. Rodziny i bliscy mieszkający poza Polską znosili jajo, byli w znacznie większym stresie niż ci żyjący w kraju. Każdą złą wiadomość rozdmuchiwali, bo działała ich wyobraźnia i znosili to fatalnie. A ci, na miejscu? Widzieli, co widzieli, odczuwali, co odczuwali i to stanowiło taką pewną nową normę, w której trzeba było żyć i się odnaleźć.
Czyli wiadomo - domysły są gorsze niż fakty.
 
Po II Posiłku czytałem, gdy zadzwonił Brat. Od dwóch dni nie mogłem się do niego dodzwonić. Większość rozmowy dotyczyło jego znajomej z tego samego bloku. Mieliśmy z Żoną ubaw, a jednocześnie byliśmy bardzo zadowoleni, że Brat spotkał taką osobę.
- Teraz Maria zaprasza mnie przed pójściem do pracy na obiady... - Nie wolno mi pójść bez zjedzenia czegoś ciepłego... - wyrzucał z siebie jednym tchem. - Muszę przy jedzeniu założyć sobie serwetkę, żeby nie pobrudzić sobie swetra lub spodni! - pękał ze śmiechu. - A gdy mi się przekrzywi, to mi ją poprawia... - tu już pękaliśmy wszyscy. - Normalnie chce mnie zagłaskać...
Ale było widać, że jest zadowolony. 
- I wyobraźcie sobie, że mówi trzy razy więcej niż ja!...
Czego, jak czego, ale tego nie mogliśmy sobie wyobrazić, a przecież wyobraźnię mamy sporą. 
Przy okazji uporządkowałem sobie dane. Otóż w Niemczech Maria ma córkę, a nie syna. Na dniach jedzie do niej na dwa miesiące, bodajże. A syn, owszem, jest wojskowym, ale stacjonuje bodajże w Metropolii, nie zapamiętałem. 
- Da mi swoje auto, porządne, żebym za dwa miesiące pojechał po jego matkę i ją przywiózł.
No, no...
Dalszą część rozmowy musiał zająć zasrany sport, a potem sprawy rodzinne, których zaczynem była śmierć ciotki Olgi.
 
Wieczorem niespodziewanie zadzwoniła Pasierbica. Nawet się zdziwiłem, bo oczekiwałem wstrzemięźliwej smsowej reakcji na zdjęcie nowej zagospodarowanej portmonetki i na cały mój komentarz. 
- A bo stwierdziłam, że muszę porozmawiać... - A poza tym rozmawiając mogę równocześnie coś robić, a przy pisaniu... 
Więc z nowych faktów:
- mieszkanie widzieli Policjantka i Przewodnik, czyli teściowie. Pasierbica była zaskoczona, bo bardzo im się spodobało. Odwrotnie niż poprzednie, zwłaszcza teściowi i zwłaszcza dlatego, że było po drugiej stronie Metropolii względem miejsca zamieszkania teściów,
- Ofelia dostała szajby z urządzaniem się w nowym miejscu i wszystkich zamęcza. Rodziców, bo co chwilę chce im pokazywać, co zrobiła i ciągle pyta, czy tak może zrobić, więc wykończona Pasierbica odpowiada, że może, czyli "na wszystko się zgadza". Bratu też zawraca głowę, ale ten, nie dość, że starszy, to jeszcze facet, było nie było. Więc ją spławia,
- Q-Wnuk urządza się po swojemu, w swoim rytmie, czyli powoli i wyraźnie na tym tle nie ma szajby. Chyba marzy, aby to wreszcie się skończyło, 
- w piątek Ojciec Pasierbicy przyjedzie busem i wtedy będzie kulminacja przeprowadzki,
- Przyjaciółka Pasierbicy (ta od Nie Naszego Mieszkania) pcha się do wszelkiej pomocy, a najlepiej do malowania, 
- świnki nadal mieszkają w starym mieszkaniu i "są na wakacjach", 
- oboje są tak zmęczeni, że wieczorem padają i materac, zdaje się, że trochę za miękki, na razie im zupełnie nie przeszkadza, 
- sypialnię mają na górze, na antresoli, pod skosem. Q-Zięć ścieląc łóżko walnął ręką w ten skos i to bardzo mu się nie podobało, 
- dzisiaj dojazd do szkoły i do pracy zajął Pasierbicy 10 minut. Było, co prawda, w okolicach 07.00, ale przecież to niebo a ziemia względem poprzedniego miejsca zamieszkania.
 
Cyzelowanie przerzuciłem na jutro. 
 
Już drugi wieczór z rzędu odpuściliśmy sobie oglądanie drugiej połowy filmu Obdarowani. W poniedziałek, bo musieliśmy dojść do siebie po gościach, a dzisiaj nic dziwnego, skoro w sypialni pojawiliśmy się dopiero o 20.40. Nawet nie zarejestrowałem, co było przyczyną takiego niekonwencjonalnego opóźnienia. W tej sytuacji z przyjemnością poczytaliśmy.
 
ŚRODA (03.12)
No i dzisiaj obudziłem się rano kolejnego dnia swojego życia. Po raz 27 394. (słownie: dwadzieścia siedem tysięcy trzysta dziewięćdziesiąty czwarty). 
 
Samodzielnie wstawałem niewiele mniej i mam nadzieję, że jeszcze sobie samodzielnie trochę rano powstaję, a raczej popowstawam.
Dzisiaj wstałem o 06.00. JUŻ JAKO PEŁNĄ GĘBĄ SIEDEMDZIESIĘCIOPIĘCIOLATEK (cyfrowo/liczbowo - 75).
Myślałem, że wstrząsną mną jakieś niezwykłe uczucia a tu nic. Ranek jak co ranek. Zupełnie standardowo. Ale, jakby na to nie patrzeć, to poważny wiek w każdym sensie. Bo i 3/4 wieku, i daj ci Boże każdemu i Przecież nigdy bym nie pomyślał... Żona się ze mną zgadzała i doceniała.
 
Mimo wszystko dzień się zaczął inaczej, a to za sprawą życzeń. 
Już o 06.29 Q-Zięć przysłał smsa.
Drogi Q-Teściu, życzę dużo zdrowia, spokoju ducha, dużo radości z wnukami, spokojnej oraz wspierającej relacji z żoną, a przede wszystkim Pilsnerow, zwycięstw w kierki, rekiny, państwa-miasta i energii na nowe planszówki! Pozdrawiam 😎 (pis. oryg.)
Ubawiliśmy się z Żoną. 
 
O 07.20 zadzwoniła Córcia. Czekałem na ten telefon. Jechała do szkoły. Złożyła życzenia i porozmawialiśmy sobie lekko, bo ani mój wiek, ani jej obecny stan rodzinny w żaden sposób nie przytłaczały. Relacje z byłym Zięciem ma sensowne o tyle, że wzajemnie nie stwarzają sobie problemów organizacyjnych w kwestii zajmowania się dziećmi, a, co równie ważne, z byłymi teściami ma bardzo dobre układy i nie ma żadnych zgrzytów.
Córcia opowiedziała ciekawą historię. Gdy rano jedzie do szkoły, na pewnym odcinku drogi, mniej więcej w tym samym miejscu, zawsze mija gościa, który jedzie na rowerze.
- Po pewnym czasie zaczęłam mu mrugać światłami na powitanie, bo mi zaimponował. - Bez względu na pogodę jechał, chyba do pracy. - Nie reagował, ale co sobie myślał, to jego Jakiś idiota go oślepia i w ogóle. - W końcu się zorientował, zaczął poznawać auto i teraz jest tak, że gdy się mijamy, ja mrugam światłami, a on pozdrawia mnie uniesioną ręką.
- A ile facet ma lat? - zapytałem
- No, jakieś z czterdzieści...
Od razu zadźwięczały mi w uszach sympatyczne dźwięki. 
- Wiesz... - mówiłem później do Żony - ... Córcia mogłaby się zatrzymać i do  niego zagadać. - Najlepiej, żeby wtedy była sama, bez dzieci. - Cholera wie, co by z tego mogło wyniknąć?...
Żona patrzyła się na mnie wzrokiem a la pukanie się po głowie. 
- A co by się okazało, gdyby był żonaty? - zacząłem się od razu martwić.
- A bo to jakiś problem? - zareagowała. - Dzisiaj zajęty, jutro wolny...  
To mi dodało ducha. 
Z Córcią i z Wnukami mamy się zobaczyć w niedzielę w Sypialni Dzieci. 
 
O 08.05 zadzwoniła Pasierbica, Q-Wnuk i Ofelia. Jechali do szkoły i do pracy. Od razu odśpiewali bardzo ładnie 100 lat.
- A ty też śpiewałaś? - zapytałem Ofelię.
- Trochę... - usłyszałem. 
Zapytałem nie bez kozery. 
(etymologia zwrotu „nie bez kozery” pochodzi z dawnych gier karcianych, gdzie "kozyra" oznaczała kartę atutową, która dawała przewagę w grze. Z tego znaczenia wykształciło się przenośne określenie na ważną przyczynę, powód lub argument, który decyduje o jakimś działaniu, stąd znaczenie "nie bez powodu" lub "nie bez przyczyny")
Od dawna źle się czuje przy takiej okazji, a zwłaszcza swoich urodzin, kiedy to musi(!) wysłuchiwać 100 lat i musi(!) zdmuchnąć świeczki. I w tej jej niechęci nie jest kluczowe w trakcie śpiewu fałszowanie uczestników uroczystości lub też podjęcie wysiłku przy dmuchaniu, tylko "musi". Bo ma tak, jak Babcia, czyli Żona. Reaguje alergicznie na to słowo. Chcąc w przypadku tych pań uzyskać odwrotny efekt od proponowanego, wystarczy zastosować słowo "musisz".
- A jedziecie autem, czy autobusem? - zapytałem głupio.
-  Autem... - W autobusie raczej byśmy nie śpiewali. - trzeźwo zareagowała Pasierbica. - Właśnie stoję w korku na światłach... - Ale co to teraz za korek?! - Chyba na trzecim cyklu przejadę...
Robaczki wykazywały się elokwencją. Na każde pytanie zadane w formie retorycznej chórem odpowiadały Taaak! 
- A chciałybyście, żebyśmy was odwiedzili w nowym mieszkaniu? - zapytała Żona.
- Taaak! - Z Beeercią! - zwiększyły elokwencję.
Jakoś tak planujemy wybrać się do Metropolii, chyba w przyszłym tygodniu, bo oczywiście ciekawość nas zżera. Poza tym nowe mieszkanie widzieli już Policjantka i Przewodnik oraz Ojciec Pasierbicy i to normalne, ale my przecież sroce spod ogona też nie wyskoczyliśmy.  
 
O 08.44 przyszedł sms od Pasierbicy. Nawet się zdziwiłem, skoro przed chwilą... Ale to były życzenia od jej Koleżanki z Pracy. Tej, z którą (i z Ofelią) przyjechały we trzy do nas rok temu i nocowały w górnym apartamencie.
Najlepsze życzenia urodzinowe od Koleżanki z Pracy 😁 mówi że w obecnych czasach jest już coś takiego jak "kaczka" i nie trzeba korzystać ze słoika 😂 
Odpisałem:
- Dziękuję😁 Dobre! Z matką wybuchnęliśmy śmiechem. Może przy okazji opowiedz Koleżance z Pracy, jak to było z Teściową - nasze wspólne pobyty, rąbany, potem Twoja ucieczka i ja sam ze słoikiem. Jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś 😁...
- O Babci i słoiku przecież sam opowiedziałeś Koleżance z Pracy w Uzdrowisku😁
- O, w mordę! Byłem taki odważny?!...
Nie wiem, skąd się wziął słoik przy okazji tak pięknych moich urodzin. Czyżby Koleżance z Pracy moja opowieść tak zapadła w pamięci? I czyżby to połączyła z moim wiekiem?
Bo przecież nie z Q-Zięciem. Nie podejrzewam, aby Pasierbica posunęła się aż tak daleko i opowiedziała o rozterkach męża. Chociaż z babami to nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio, po pierwszym albo drugim noclegu w nowym miejscu, Q-Zięć przejął się faktem A co będzie, gdy w nocy zechce mi się siku?... Będę schodził po ciemku na dół do łazienki?...
Od razu podsunęliśmy mu proste i sprawdzone rozwiązanie. 
 
O 09.08 przyszedł sms od Jasia. 
Wszystkiego najlepszego Panie Emerycie zdrowia szczęścia pomyślności w te nowe piękne urodziny :) 
(zmiana moja, pis. oryg.) 
Przypomnę, to  mój były pracownik, ten po udarze. Nie chciał przejść "na ty", chociaż wiele lat temu mu proponowałem.
Jasiu, bardzo dziękuję :) Cholera, 75 to jednak piękny wiek, jakby na to  nie patrzeć. No i powstaje pytanie: Kiedy to się stało? :) 
A to już, :) to chwila. - odpisał. 
Sprawdziłem konotacje. (AI)
"A to już to chwila" to nie jest znany fragment tekstu piosenki, ale może być błędnym wspomnieniem znanego cytatu, który brzmi
"A Ty Bogu je zanieś, połączone w różaniec, Święta Panno, Maryjo pełna łaski". To pierwsze wersy refrenu piosenki "Różaniec" (utwór o tej samej nazwie co zwrotka) wykonywanej przez m.in. zespół "Familia" i "Andrzeja Mikołajewskiego" 
Drążyłem dalej i doszedłem do tego refrenu.
Jak paciorki różańca, przesuwają się chwile,
Nasze smutki, radości i blaski,
A Ty Bogu je zanieś, połączone w różaniec,
Święta Panno, Maryjo pełna łaski.
Ładne i wzruszające w swojej naiwności. 
 
Rano znowu pojawiły sikorki. Niby tę słoninę jadły, ale jakoś marnie. Tyle dni, a praktycznie nic nie ubyło i do słoninowego sita daleko. Stwierdziliśmy, że musi być jakaś felerna i sikorki o tym wiedzą. Postanowiliśmy kupić u innego źródła i powiesić obok obecnych połci. I patrzeć, co będzie. Przy okazji dopiero dzisiaj, mimo że śniegowe czapy stopniały dwa-trzy dni temu, zarejestrowałem, że cis się pięknie podniósł.
 
Przed I posiłkiem przyszedł sms od Brata. Złożył krótkie życzenia, bo ile można, skoro wczoraj rozmawialiśmy.
Po nim zadzwoniła Siostra. O dziwo, rozmowa też trwała stosunkowo krótko i treściwie. Przekazała mi 
życzenia od swojej przyjaciółki z Australii, Alinki. Chyba dwa lata temu widziałem się z nią i z jej mężem u Brata, w Rodzinnym Mieście. Wtedy specjalnie z Hamburga przyjechała Siostra. 
Alinka mieszkała z mamą i przyrodnim bratem (dwóch różnych ojców) w Rodzinnym Mieście przy tej samej ulicy, naprzeciwko naszego domu. Już wtedy, jako dziecko i nastolatek, mogłem dostrzec różnice w dobrobycie. Jeśli my biedowaliśmy, to nie potrafiłem znaleźć określenia na ich warunki życiowe.
My mieszkaliśmy na II piętrze z toaletą na korytarzu (piętro niżej). Oni w dosyć obskurnym przyziemiu z toaletą na podwórzu. My rano jedliśmy śniadanie - zawsze bułkę z masłem (margaryny nie było nigdy - to trzeba oddać rodzicom) i mleko, oni chleb z ohydną, najgorszą z możliwych, margaryną i lurowatą herbatą.
A znajomość rozpoczęła się stosunkowo późno i mocno nietypowo. Kiedyś, jako wyrostek, tkwiłem w swojej bramie i jadłem jabłko. Po drugiej stronie stał chłopak, trochę wyższy ode mnie, taki pucułowaty, i mnie obserwował. W pewnym momencie jabłko, już nadgryzione, wypadło mi na chodnik. Jeszcze dobrze się po nie nie schyliłem, gdy ten z naprzeciwka błyskawicznie rzucił się w moją stronę, porwał je i uciekł.
Gdy jego matka pracowała, mieszkanie było taką naszą meliną, nawet chyba nieodkrytą przez Ojca. I działo się w niej. To wtedy o mało nie wyleciałem z ogólniaka, a wszyscy moi koledzy z tej meliny i z tamtych czasów jak jeden mąż wpadli w alkoholizm, siedzieli w więzieniach i dawno poumierali, niektórzy już w wieku 40. lat, a mało który z nich dożył sześćdziesiątki. Jakimś cudem udało mi się z tego zaklętego kręgu wyrwać. Zasługę w tym miało trzech kolegów z klasy, o których już pisałem.
Alinka zaś wyszła na ludzi, nie stoczyła się, a z charakteru zawsze przypomina mi swoją mamę - poczciwą, łagodną, dobrotliwą, która, mimo biedy, nigdy mi nie odmówiła kawałka chleba.
 
W czasie I Posiłku zadzwoniła z życzeniami Kobieta Pracująca i Janko Walski. Rozmawialiśmy 32 minuty, ale nic dziwnego, skoro dawno się nie słyszeliśmy i musieliśmy obgadać wszystkie zaległości.
Można powiedzieć,  że u nich nic nowego. To samo babciowanie i dziadkowanie co zwykle, i uwikłanie w rodzinne sprawy, co zawsze, skoro jest sześcioro wnucząt i córkom trzeba pomóc.
Zdecydowanie ponowiliśmy zaproszenie do nas do Uzdrowiska. Mają się zastanowić. 
Tematów politycznych od dawna nie poruszamy i jest dobrze. 
 
W przerwach w rozmowach starałem się pisać. Było tego sporo, a wychodziło różnie. 
I dla odsapki godzinę poświęciłem drewnu w różnych jego postaciach, które wymagało zróżnicowanych czynności. Wszystkie, jak zwykle, zrobiły mi dobrze. 
Podtrzymując dobry nastrój poszliśmy we troje na spacer  do Zdroju. 
 
Po powrocie na skrzynce odkryłem mail z życzeniami od Kolegi Kapitana. Zawsze pamięta i zawsze przesadza. Jego wiadomości nigdy nie schodzą poniżej 1 mega, najczęściej są to 3-5 megowe zmierzające do zatkania skrzynki. Wszystkie po przeczytaniu muszę usunąć z "przychodzących" i z "kosza".
 
Od razu też zadzwoniłem za pamięci do Teścia Syna, aby mu podziękować za pamięć i za paczkę z miodem. Pękał ze śmiechu, gdy mu opowiadałem, jak zdziwiliśmy się na widok kuriera Bo przecież ja niczego nie zamawiałam. I pękał, gdy odpowiadał na moje pytanie A jak się czujesz i jaka jest sytuacja?
Już wcześniej Syn mi mówił, że teścia czeka operacja. Jeden szpital zaproponował jej przeprowadzenie za pół roku, drugi za trzy lata. Teść Syna opowiadał o tym na luzie ciągle się śmiejąc. 
- No, wiesz, mój szef,  ma jakieś znajomości w jednym ze szpitali i może uda się wcześniej. - Teraz na stałe do uda mam przywiązany specjalny worek wymieniany co trzy dni. I przez cewnik, wymieniany co miesiąc, mówię ci, cholernie bolesna sprawa, spływa do niego mocz. - Czyli można powiedzieć, że jestem przywiązany do swojego moczu!... - pękał ze śmiechu.
Przypomnę - Teść Syna ma 77 lat i ciągle pracuje. O ogródku działkowym swoim i sąsiadki, którym również się zajmuje, nie ma co nawet wspominać.
 
W sesji  popołudniowej, w trakcie II Posiłku i po nim, był dalszy ciąg życzeń. 
Zaczęła Zaprzyjaźniona Szkoła. Okazało się, że od ostatniej naszej rozmowy niewiele się u nich zmieniło. Ale pojawił się jakiś deweloper zainteresowany ich szkolnym budynkiem, który wystawili na sprzedaż. A jego sprzedanie jest kluczowe dla dalszych ich planów.
 
Potem zadzwonił Syn, który właśnie odebrał z jakichś zajęć Wnuka-IV. Łepek wykorzystał moment, aby mi złożyć całkiem zgrabne życzenia. 
- A wiesz, że przyjeżdżam do was w sobotę?...
- Wiem.
- A wiesz, że w niedzielę funduję pizzę?
- Wiem.
- A jaką lubisz?
- Hawajską. 
- Tato, oni nie mogą się doczekać tych pizz i tylko o tym gadają. - uzupełnij Syn.
 
Ledwo skończyłem, zadzwoniła Bratanica. Zawsze tak miała, że z niczego nie robiła i nie robi problemu.
- A mogę oddzwonić za pół godziny, bo teraz jem obiad?...
W takiej informacji zawsze używam standardu, czyli słowa "obiad" lub adekwatnie "śniadanie" ("kolacji" nie, bo jej nie ma), które każdy zrozumie, a nie "II czy I Posiłek".
- Wujciu, ja krótko... - i złożyła mi życzenia. - Zadzwoń jutro, to pogadamy. 
 
No i ledwo skończyłem, przyszły dwie wiadomości informujące, że usiłuje się do mnie dobić Synowa.
- To ty teraz wyłączasz telefon już od 17.00? - zapytała zanim złożyła życzenia - Bo ciągle miałam informację "abonent jest niedostępny"... - uśmiała się. 
Wyjaśniłem dlaczego i powiedziałem jej z miejsca zirytowany, żeby nie przejmowała się tymi odmóżdżającymi komunikatami i chwilę się zatrzymaliśmy nad tymi kretyństwami.
- Dostaję szewskiej pasji, gdy po "abonent aktualnie prowadzi rozmowę", albo "abonent chwilowo nie odpowiada" lub "abonent jest niedostępny", słyszę "spróbuj za chwilę ponownie". - musiałem wyrzucić z siebie jad.
I potwierdziłem, że w niedzielę będą same pizze i żeby niczym się nie przejmowała. 
 
Zaraz potem zadzwonił Wnuk-II. A to mnie nieźle zaskoczyło. Musiał sam z siebie, bo przecież nikomu nie pozwoliłby sobie cokolwiek powiedzieć, zasugerować. 
- A wiesz, że w niedzielę funduję pizzę. - odezwałem się standardowo.
- Wiem i dlatego będę...
Musiałem zaniemówić, bo natychmiast zareagował.
- To taki mój żart...
Skąd  miałem wiedzieć, że jest już tak dojrzały i stać go na takie wyrafinowanie. 
- To zadam ci podchwytliwe pytanie... - Ile dzisiaj skończyłem lat?
- 75... - odpowiedział po prostu, wcale niezdziwiony, ani oburzony, ani zniesmaczony.
- Zdałeś! - poinformowałem go. 
 
O 18.09 napisał Po Morzach Pływający.
Emerycie.
Bądź sobą i wytrwaj do....końca jakikolwiek by on nie był. Oby umysł  i ciało zachowało zdrowie i rozsądek. Oby blog obfitował w zagadki i rebusy, aby wszyscy albo nikt nie rozpoznał siebie.
Oby Piesek szczekał jedno szczekiem, a Ty " pełną gębą" literata. Oby Urquel lał się strumieniem, a woda cienką strużką bo nic tak nie wzmacnia jak kufel  jasnego pełnego.
PMP
No to wyprzedzasz mnie o 15 lat i  31 dni.
I nie ważne co bym zrobił nigdy Ciebie nie dogonię. 😁
(pis. oryg.) 
Nie powiem, wzruszyłem się. 
 
Wnuk-III wysłał smsa chwilę przed pójściem na górę.
- Wszystkiego najlepszego! Dziadku, zycze ci duzej ilosci gosci (ale nie za duzej :) ) pilznera za trzy piedziesiat i żebys nam dlugo zyl! 100 lat! (pis. oryg.)
Ubawił mnie setnie. 
Przy okazji mogłem zobaczyć różnice w charakterach trzech Wnuków, a to ciekawe. U Wnuka-I niczego nie mogłem dostrzec, bo do końca dnia w żaden sposób się nie odezwał. On już wyraźnie jest w innych sferach swojego życia. 
 
Wieczorem, gdy już byliśmy w łóżku, zadzwonił z życzeniami Kolega Inżynier(!). I dziwił się dwukrotnie. Raz, że mimo tej "późnej" pory (przed 21.00), ciągle miałem telefon na chodzie. Więc mu wytłumaczyłem, że w takim dniu wypada dać szansę różnym ludziom, którzy uważają godzinę 19.00 za początek dnia. Drugi raz, że w poprzednim wpisie, ku jego zawodowi, nie było choćby najdrobniejszej wzmianki o pobycie całej trójki u nas w Uzdrowisku. Znowu mu tłumaczyłem dlaczego. Bo oczywiście wzmianka mogła być, ale przecież ich pobyt zasługiwał na coś więcej. A na to "więcej" nie było  mnie stać z racji braku czasu i zmęczenia pisaniem właśnie. A odwalić byle jak, żeby się nazywało, to nie moja bajka. Muszę przy pisaniu czuć luz i brak presji czasu, bo ma mi ono sprawiać choćby minimum przyjemności. Męczenie się odpada. Nie tłumaczyłem mu, że dodatkowo opis ich pobytu wymaga ode mnie szczególnej uwagi, ostrożności i autocenzury. Czyli swobody być nie może i skrzydeł rozwinąć się nie da. 
 
Zaraz po tym przyszedł sms od Lekarki i Justusa Wspaniałego. Pisała Lekarka, co chociażby wynikało z numeru telefonu, z którego sms nadszedł, ale przede wszystkim z cytowanej poniżej treści.
(...) Przepraszam za pore ale  tyle się dzieje. Zadzwonimy jutro. (pis. oryg.) 
Odpisałem rano, dnia następnego:
Dziękuję bardzo 😀 I rozumiem.😀 Już "dawno" postanowiliśmy, że to my dzisiaj zadzwonimy z racji tak pięknej górniczej i pacjentowej patronki😀 To do wieczoru. Przepraszam za tak wczesną porę, ale u nas nic się nie dzieje...😁
 
Wieczorem w końcu obejrzeliśmy cały film Obdarowani. Z dużą przyjemnością. Przy czym już bez takich emocji, jak przy oglądaniu za pierwszym razem, bo fabułę dość dobrze pamiętaliśmy.
 
CZWARTEK (04.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Za godzinę  przyszedł  sms od Trzy Siostry Mającej:
- Wszystkieguskiego naj w dniu pourodzinowym drogi Emerycie :-)  (zmiany tu i później moje, pis.oryg.)
- Dziękuję bardzo za pamięć😀 Droga Trzy Siostry Mająca😀 Zmierzasz powoli do tyrki, rozumiem 😀
- Ano, panie. Cala w skowronkach, gdyz dzis nie obcuje z 7a. 
- Jako były belfer uśmiałem się. Każdy i wszędzie ma swój krzyż! 😁 
Trzy Siostry Mająca kilka lat temu porzuciła szkołę, do której musiała jeździć metropolialną obwodnicą godzinę w jedną stronę i teraz dojeżdża maksymalnie 10 minut. Uczy w szkole na naszym dawnym osiedlu, na którym mieszkali razem z Konfliktów Unikającym i na którym myśmy mieszkali w Biszkopciku. No i do tej szkoły chodzili Teatralna i Misiek, ich dzieci.
Tak się plotą losy, ale to nie dziwota. 
 
Od rana pisałem, a to też nie dziwota, bo już czuję, że w tym wpisie może być powtórka z rozrywki, czyli zaległości. 
Po I Posiłku zadzwoniłem do Bratanicy. Gdzie te czasy, gdy w rozmowie dukała i trzeba było wkładać dużo wysiłku, żeby jako tako się toczyła. Bawi mnie ta jej dojrzałość - jest w poważnym związku, ma sześcioletniego syna, pracuje, studiuje, trenuje i gra w siatkówkę w drugoligowym zespole. Przybyło jej elokwencji i fajnie się z nią rozmawiało, bo dodatkowo przybyło jej poczucia humoru.
Bratanica, już jako dziecko, znała tę nową znajomą Brata, Marysię, a teraz, jako dorosła, ją poznała. I bardzo się jej podoba. I oczywiście jest zadowolona, że ojciec ją poznał.
- Bo ta poprzednia, Partnerka Brata... - zawiesiła głos - ... szykowałam się, żeby jej przywalić!
Tu się zgadzaliśmy. Też chętnie spuściłbym jej łomot. Co za perfidne babsko. A Brat? - głupek i naiwniak. 
 
Po rozmowie nadal pisałem, by w końcu wziąć w tym dniu z pisaniem poważny rozbrat. 
("rozbrat" etymologicznie pochodzi od czasownika "rozbierać" i pierwotnie oznaczało rozdzielenie, rozejście się, rozłam, a w znaczeniu przenośnym "brać rozbrat z czymś/kimś" oznacza porzucenie czegoś, zerwanie więzi, zaprzestanie interesowania się czymś <np. rozbrat z nałogiem> (...) )
Pomogła Żona, która wymyśliła, że moje urodziny trzeba też uczcić we dwoje, a najlepiej kartaczami w Lokalu bez Pilsnera. 
- A bo jednak tak też trzeba uczcić twoje urodziny... - Żona wynalazła uzasadnienie, które mi się natychmiast spodobało. - Poza tym na dzisiaj nie mam za bardzo niczego na obiad, dopiero rozmrażam... - podparła się kolejnym argumentem.
Nie było wyjścia... 
W Lokalu zastaliśmy niewiele osób, co bardzo odpowiadało Żonie. Ja wolę tak bardziej turystycznie, czyli żeby lokal może nie pękał w szwach, ale żeby było słychać ten gwar, żeby była ta aura, no i żeby można było podsłuchać sąsiednie stoliki i snuć ciekawe domysły. 
Za to była nasza pani kelnerka i czas spędziliśmy bardzo sympatycznie. Gdy wychodziliśmy, lokal był puściuteńki. Żywego ducha.
 
Po powrocie wróciłem jednak do pisania, ale nie na długo. Dzwoniliśmy do Lekarki, bo to jej dzień. 
Czwartek, więc zwlekaliśmy do oporu, bo kiedyś w czwartek zrobiliśmy to zbyt wcześnie i dostaliśmy zjebkę od Justusa Wspaniałego. 
- To wy nie wiecie, że w czwartki Lekarka pracuje do 18.00?! - Zanim dojedzie, ogarnie się w domu, to później chyba może w spokoju zjeść obiad?!...
Okazało się, że dzisiaj mogliśmy dzwonić dowolnie, bo Lekarkę dopadło przeziębienie i jest na L-4.
- Kolega z przychodni mi wystawił... 
Co oczywiście nie przeszkadzało jej w maniakalnym podejściu do sprzątania, mimo że przecież fachowcy wciąż są i pracują.
- Ale już tak nie kurzą... - odpowiedziała na moją uwagę, że może by posprzątać raz a dobrze, ale gdy fachowcy już znikną.
Justus Wspaniały był tego samego zdania i wypowiedział się dosyć rygorystycznie na temat postępowania Lekarki.
Wszyscy mieliśmy sporo ubawu, gdy Lekarka cytowała nieustające smsy kierowane do niej od Chinki. 
- Mamo, jesteś najwspanialsza na świecie! - to jeden z ostatnich. - Na pewno musi tak być, skoro wychowałaś tak wspaniałego syna. 
- Nie powiem, naprawdę zaczęło mi być miło... - komentowała. - Nikt tak do mnie w życiu nie pisał, a na pewno nie moje dzieci! - A ostatnio Chinka przysłała mi smsa po angielsku i potem długo przepraszała za swoje faux pas. - I dalej: - Kochana mamo, chciałam cię poinformować, że zaczęłam uczyć się polskiego, żebym mogła z tobą rozmawiać...
Śmialiśmy się zdrowo jednocześnie podkreślając różnice kulturowe. Tam starszych ludzi po prostu się  szanuje. 
 
Wieczorem zaczęliśmy oglądać amerykański serial (2010-2013) Słowo na R. Na razie będziemy kontynuować.
 
PIĄTEK (05.12)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
 
Chyba nie mogłem spać przez blogowe zaległości, no i przez wyjazd do Wnuków. 
Po porannym rozruchu twardo pisałem, aż do I  Posiłku. A po nim dalej twardo. Zaczęła wstępować jakaś nadzieja...
W południe wybraliśmy się z Żoną w sprawach do Uzdrowiska. Trzeba było ją zabezpieczyć na czas mojej nieobecności.
Po powrocie... twardo pisałem. W miniony wtorek nie dość, że nie pisałem na bieżąco, to jeszcze w ogóle nie zabrałem się za zaległości. To znaczy pisałem na bieżąco, ale nie to, co miałem zaplanowane. To samo w środę i w czwartek. Taki blogowy paradoks. Więc wyjątkowo ostatnie zaległości uzupełniam w dzisiejszy piątek, a nie jak dotychczas we wtorki.
 
piątek, 28.11, goście przyjechali o 17.40. Przypomnę - Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i Kolega Inżynier(!). Gołąbeczki ulokowaliśmy w górnym apartamencie oddając im do dyspozycji sypialnię i łazienkę. Mogli też korzystać z salonu i kuchni, gdyby się uparli, ale logistycznie rzecz biorąc nie było takiej potrzeby. Poza tym panowała tam temperatura rzędu +12 stopni, a w sypialni i w łazience mieli 22-23. Kolega Inżynier(!) zajął zaś Bawialny.
Goście znający się na rzeczy od razu wręczyli prezent. To znaczy wiedzieli, że wypada wręczyć i wiedzieli, jaki. Dostałem 12 czteropaków Pilsnera Urquella, czyli 48 puszek. Od razu najbliższe tygodnie ujrzałem w miłych, pastelowych barwach.
Na ich cześć jakiś czas przed przyjazdem po raz pierwszy w tym sezonie rozpaliłem w kominku po to, żeby się siedziało z wielką przyjemnością. A siedziało się do oporu przy Pilsnerach Urquellach -  Konfliktów Unikający i ja, jakiś piwnych wynalazkach i jednej mojej nalewce - Trzeźwo  Na Życie Patrząca, cydrze - Żona i przy piwnych wynalazkach w postaci zerowej zawartości alkoholu oraz moich dwóch nalewkach - Kolega Inżynier(!). Siedziało się też przy potrawach zaserwowanych przez Żonę - gęsich pipkach i pieczeni rzymskiej upieczonej w kuchennym piekarniku. 
 
Jednak wszystko to 
Stanowiło tło
dla tego wieczoru.
Bo jego treścią, gęstą, jak smog w miastach chińskich, była opowieść Konfliktów Unikającego, uzupełniana przez celne, często bardzo ważne wtrącenia Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Istotą opowieści był ich wspólny wyjazd do Krakowa z Tańczącą z Kulami i z Dzidkiem, jej mężem, na koncert Disturbed, gdzie supportem miał być Megadeth (nie moje klimaty).
No cóż, dużo by mówić... Dość powiedzieć, że sam dojazd na ten koncert wiązał się z wielkim stresem i frustracją, a potem do wszystkiego dołożył się Kraków. Ze swoją złą organizacją przy koncercie, przy zerowej informacji o dojazdach i dojściach na jego miejsce, przy wielkich kłopotach z parkowaniem auta (Dzidka i Tańczącej z Kulami) oraz z wszechobecną, centusiową (Kraków i dawna Galicja) pazernością na pieniądze. Za wszystko, za każdy drobiazg trzeba było płacić. Nie do pomyślenia w Metropolii. W żadnym wymiarze.
Siedzieliśmy w Salonie przy tych szczegółowych opowieściach, a co jedna to jeszcze bardziej mnie wkurwiała, do 23.30. A i później, już w łóżku, rozdrapywaliśmy wszystko to, o czym się dowiedzieliśmy. Nie do pomyślenia, że tak mogło być!
 
W sobotę, 29.11, wstałem o 07.00.
Kolega Inżynier(!) twierdził, że nie będzie mu przeszkadzać, gdy będę się tłukł w kuchni, więc się tłukłem. Rozpaliłem, zrobiłem sobie Blogową, a tego wizgu blendera nikt nie jest w stanie wytrzymać, więc Kolega Inżynier(!) wstał. Z przyjemnością zrobiłem mu kawę. Za chwilę przyszła Żona, więc jej zrobiłem z równą przyjemnością Blogową. A, gdy przyszły Gołąbeczki, im też posługiwałem. Konfliktów Unikającemu zaserwowałem kawę, a Trzeźwo Na Życie Patrzącej... Blogową, czym nas zaskoczyła. Okazało się, że coś musi zmienić w swoim życiu, chociażby zacząć pić Blogową. Dobre i tyle, a z drugiej strony dobrze, że tylko tyle.
Nie ma nic fajniejszego nad porannym niespiesznym siedzeniem przy kawach i rozmowach. Może tylko wieczorne siedzenie i rozmowy przy kominku ze wsparciem, jak wczorajsze. Bo później zaczyna się pewnego rodzaju proza - śniadanie lub I posiłek. Całej trójce (bez Żony) zrobiłem twaróg, a potem wszystkim jajecznicę.
W oczekiwaniu na gości do dolnego apartamentu ciągle rozprawialiśmy i ciągle jednak wracaliśmy do wczorajszych opowieści. Bo zostawiły one w nas trwały ślad i nie dało się, ot tak, przejść nad pewnymi sprawami do porządku dziennego. 
 
Przywitanie bibliotekarki i informatyka zajęło o tyle czas, że, co prawda, skoro byli u nas raptem dwa tygodnie temu, nie trzeba było im niczego tłumaczyć, ale porozmawiać należało, zwłaszcza że to bibliotekarka. A nawet wypadało, skoro Bertuś dostała trzy paczki żwaczy a my książkę autorstwa Marcela Woźniaka pod tytułem Pospieszalscy RODZINA z dedykacją autora.
Po przyjęciu gości mogliśmy pójść na długi spacer, żeby w sensownej głodowej formie odwiedzić Lokal z Pilsnerem II. 
Lokal ten ma to do siebie, że świetnie spędza się w nim czas, zwłaszcza w takim towarzystwie. Nie muszę przypominać o panującej tam aurze (akurat było turystycznie, bo z mnóstwem gości i charakterystycznym gwarem), o jakości potraw i ich ciekawym zestawieniu oraz o obsłudze. Pełnia satysfakcji.
 
Wieczór spędziliśmy tym razem spokojnie, bez żadnych krakowskich odniesień, w kuchni i przy kuchni. Dominowały wspomnienia o Waligórskim. Jakoś tak poszło przez skojarzenia, a potem to już nie dało się powstrzymać fali wspomnień, cytowań i wybuchów śmiechu.
I gdy w końcu wydawało się, że będziemy się zbierać do spania, Konfliktów Unikający zadał to niefortunne pytanie (patrz ten wpis - początek wtorku 05.12). Żona od razu zareagowała, wiedząc co 
będzie.
- Nie, nie, odłóżmy to na jutro rano, przy kawach będzie fajnie porozmawiać i wtedy opowiesz.
Wiedziałem, że rano już nie będzie takiej atmosfery i czasu, więc uparłem się opowiedzieć dzisiaj, ale obiecałem, że zrobię to w skrócie i że zajmie to tylko 5 minut.
Kolega Inżynier(!) siedział na wprost dużego kuchennego zegara (nabytek z Naszego Miasteczka) i złośliwie, w jakichś momentach, wymieniał interwały czasowe w miarę, gdy opowiadałem. Wyglądało na to, że jakby się na nie czaił.
- Piętnaście minut... - usłyszeliśmy. - Pół godziny... - Godzina... - Siedemdziesiąt minut! - podsumował z zimną satysfakcją, gdy skończyłem.
Nie chciałem jemu, ani nikomu tłumaczyć, że i tak zrobiłem to skrótowo, bo przecież umiar znam, no i miałem świadomość, że przecież jest późno.
Spać poszliśmy o 23.30. 
 
W niedzielę, 30.11, wstałem o 07.00.
Znowu wszystkim zrobiłem kawy i Blogowe i ranek toczył się przy niezobowiązujących rozmowach. Jak miałbym w nie wcisnąć te 70 minut?... 
Na śniadanie zrobiłem gościom twarożek i sadzone, tym razem. I dalej rozmawialiśmy niezobowiązująco. 
O 12.40 cała trójka wyjechała. Kolega Inżynier(!) trochę naciskał na wcześniejszy wyjazd, bo w domu chciał być za jasnego.
Tak więc I etap urodzinowych obchodów się zakończył. 
 
Dzisiaj, w piątek, 05.12, po II Posiłku zadzwoniła Pasierbica. Jechała z nowego mieszkania do starego, żeby spotkać się z Przyjaciółką Pasierbicy. Ta zadeklarowała pomoc przy sprzątaniu.
Pasierbica musiała się wygadać, bo dzisiaj była kulminacja przeprowadzki i różne jej elementy (emelenty) ciężko przeżywała. Na przykład taki fakt, że jej ojciec, Q-Zięć i jakiś kolega przerzucili dzisiaj busem wszystkie meble.
- Jest ich nadmiar, bo przecież poprzedni właściciele sporo zostawili. - Nie ma gdzie się poruszać, jakaś masakra. - A Q-Zięć uważał, że należy przewieźć wszystkie, a potem się zobaczy. - Ciekawe, jak się pozbędziemy nadmiaru?... 
- Wystawicie na sprzedaż, ale z odbiorem własnym. - Żona od razu znalazła rozwiązanie.
Dodatkowo cała dzisiejsza główna przeprowadzka wpadła w piątkowe popołudniowe metropolialne korki. A inaczej się nie dało, bo Ojciec Pasierbicy mógł przyjechać busem tylko dzisiaj.
- Jadę jakąś karkołomną trasą, przez osiedla, które się oczywiście zakorkowały, bo takich mądrych...     - Masakra. - Ale za to, gdy dzisiaj jechałam do szkoły i do pracy na 08.30 stałam w korkach, a dojazd zajął mi aż 15 minut! - śmiała się.
- A stare mieszkanie stało ci się już obce? - zapytałem. 
- Nie, codziennie tam jeżdżę, pakuję, sprzątam... 
- A w nowym jak się czujesz?
- Jak u siebie. - znowu się uśmiała. - Już tam śpimy, kąpiemy się, ranne kawy... - W niedzielę oddajemy o 10.00 klucze do starego i to już będzie koniec. 
 
Przed pójściem na górę jeszcze trochę pisałem, ale miałem już serdecznie dosyć. 
Z przyjemnością obejrzeliśmy dwa odcinki serialu Słowo na R. I będziemy oglądać dalej, bo realizacja jest w naszym guście.
 
Dzisiaj o 09.23 napisał Po Morzach Pływający. 
Pozdrawiam z Głuszy Leśnej. Wczoraj rzuciłem kotwicę w Lesie.(zmiana moja)
Fajnie mu się ułożyło. Święta w domu, a to u marynarza nie takie oczywiste. 
A o 18.23 napisała Texanka. Złożyła mi życzenia urodzinowe. Miło.
 
SOBOTA (06.12)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Przy delikatnym stresie, mimo że robiłem to już dziesiątki razy, od razu zabrałem się za czyszczenie kuchennych rur i kolanka odprowadzających spaliny. Od wielu dni rano rozpalało się coraz trudniej i zawsze na początku dym cofał się i wpadał do kuchni. Przestawał po sporym czasie, gdy chyba wszystkie bebechy się rozgrzały. Nie było to przyjemne z wielu względów.
Składaliśmy to na karb pogody, błędów w rozpalaniu oraz nie najsuchszego drewna.
("złożyć na karb" pochodzi od dawnych metod liczenia i zapisywania ilości za pomocą karbów, czyli nacięć na kiju lub drewnie. "Złożyć na karb" oznaczało dosłownie dodać kolejne nacięcie, a przenośnie przypisać coś do rachunku, czyli uznać za przyczynę, zasługę lub winę <np. "policzyć na karb zmęczenia">). 
Odkładałem czyszczenie, ile się tylko dało, bo co z tego, że wiedziałem, że zajmie mi to maksymalnie pół godziny, skoro robota upierdliwa, brudna i wymagająca przy demontażu i montażu sporej gimnastyki na drabinie. 
Na pionowej metrowej rurze sadzy osadziło się niewiele, na tyle, że nie miało to dla cugu znaczenia, ale kolanko i pozioma rura wchodząca do komina dały mi pełnię satysfakcji. Były zabite tak, że prześwit stanowił 20-25% maksymalnego. Od początku, mając wieloletnie doświadczenie, o to je podejrzewałem, bo wszelkie poziomy w kominach są niewskazane. Sadza tam przede wszystkim lubi się osadzać.
Tu wtręt: w pierwszej chwili wydawało mi się, że słowo "osadzać" wzięło się właśnie od sadzy, która się osadza. Ale nie. 
("osadzać" pochodzi od prasłowiańskiego rdzenia oznaczającego "sadzić, umieszczać, osadzać się", łącząc się etymologicznie ze słowami "sadzić" i "sądzić", gdzie wszystkie wywodzą się z idei "osadzania" czegoś <np. w ziemi, w jakimś miejscu)>, a przenośnie "osadzania" wyroku lub opinii. Pierwotne znaczenie dotyczyło umieszczania czegoś lub kogoś w danym miejscu, często pod przymusem, a rozwój semantyczny doprowadził do znaczeń "orzekać, wydawać wyrok" ).
Z przyjemnością rury, zwłaszcza te osadzone, czyściłem po ciemku (czołówka) w ogrodzie. 
Po montażu i odkurzeniu (rejwach w domu przed siódmą) trzasnąłem zapałką. Satysfakcja była ogromna. Rozpaliło się od "dotknięcia", pięknie szumiało i dudniło świadcząc o poważnym ciągu. 
A co, kurwa, miało nie ciągnąć?!... - że znowu zacytuję klasyka.  
A najważniejsze, do kuchni nie wpadł najmniejszy dymek. Nawet nie potrzeba było wietrzyć, co ostatnio było konieczne przy stosowaniu coraz wymyślniejszych i brutalniejszych metod wietrzenia (drzwi tarasowe otwarte na oścież, okna w kuchni i w Bawialnym uchylone).
("na oścież" pochodzi od staropolskiego słowa "ścież", oznaczającego dawniej zawiasy lub oś obrotu, więc "otwierać na oścież" znaczyło otwierać aż do zawiasów, na pełną szerokość, co utrwaliło się w znaczeniu otwierania okien czy drzwi na całą przestrzeń, a pierwotnie mogło też brzmieć jako "na rozścież" lub "na roścież")
Z wielką przyjemnością mogłem wszystko opowiedzieć Żonie, a potem przy Blogowych zasiąść do drobnego onanu sportowego i do pisania. 
 
W końcu trzeba było zabrać się za wyjazd. Spakowałem się, odgruzowałem na 55% i po I Posiłku mogliśmy wyruszyć w drogę. Mogliśmy, bo Żona odprowadziła mnie na dworzec. Tym razem opóźnienie pociągu wynosiło 18 minut.
- Czy może mi pan wytłumaczyć, dlaczego pociąg był opóźniony aż tyle na tak krótkim odcinku? - zapytałem konduktora przy sprawdzaniu biletów. 
- Bo jest jeden tor i musieliśmy czekać na spóźniony pociąg z Rodzinnego Miasta. - poinformował mnie niezwykle logicznie bardzo sympatyczny konduktor.
Czy mogłem dyskutować, skoro nawet dziecko wie, że na jednym torze pociągi się nie wyminą?... Czy już cytowałem historyjkę o jednym torze, dwóch pociągach jadących naprzeciw siebie, dróżniku, dziadku, dwóch beczkach i desce?...
- To proszę mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego skład się zatrzymuje jakieś 50 m przed wiatami i oczekującymi podróżnymi, którzy potem galopem i w panice z bagażami do niego pędzą, żeby wsiąść?... - Przecież można byłoby ten kawałek podjechać...
- Nie, bo dworzec i tory są ciągle w przebudowie. - Gdy skończy się remont, pociąg będzie podjeżdżał normalnie.
Niczego z tego nie rozumiałem, bo w odległości około 100. metrów, wzdłuż torów, po których za chwilę pociąg miał jechać, nie widziałem żadnych przeciwwskazań, żeby podjechać kawałeczek dalej. Ale od dziecka wiem, że logiki kolejowej (policyjnej, wojskowej) nie sposób zrozumieć. Czyli dałem za wygraną, zwłaszcza że pan konduktor naprawdę był sympatyczny w sposób naturalny i wykazywał empatię. 
 
PONIEDZIAŁEK (08.12)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Do Uzdrowiska przyjechałem z 10. minutowym opóźnieniem. Chciałem tylko wyjaśnić, że na całej długiej trasie aż do samego City były dwa tory, a dopiero od niego zrobił się jeden. Byłem świadkiem ciekawego paradoksu. Bo do City pociąg miał już opóźnienie wynoszące 16 minut, by właśnie na jednym torze zmniejszyć je do dziesięciu. Czy wspominałem o kolejowej logice?
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.39.
 
I cytat tygodnia: 
Wspomnienia mogą być rajem, z którego nie możemy zostać wygnani, ale również piekłem, z którego nie możemy uciec. -  John Lancaster Spalding (amerykański pisarz katolicki, poeta, orędownik szkolnictwa wyższego)

poniedziałek, 1 grudnia 2025

01.12.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 363dni.
 
WTOREK (25.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Planowo.
Wczoraj poszliśmy późno spać, jak na nas, bo "dopiero" o 21.30. Swoje trzeba było odespać. Bo nie dość, że obejrzeliśmy pierwszy odcinek serialu Absentia, to potem było nas jeszcze stać na czytanie.
- A zauważyłeś, że wszystkie sceny też były mroczne? - To teraz taka moda, czy co? ... - A taki Zwierz..., ani jednej mrocznej sceny... - Żona śmiała się.
Postanowiliśmy oglądać odcinek drugi. 
Katharsis Siembiedy od razu mnie wkręciło (ciekawe, bo w greckim jest "ta katharsis"). Od samego początku był konkret, opisany, jak u niego, dobrym językiem i natychmiast powstały emocje.
 
Rano trochę siedziałem nad onanem sportowym, a potem cyzelowałem.
Po I Posiłku poszliśmy odebrać trzy paczki, a przy okazji z Pieskiem zrobiliśmy spacer. Było przy + 1 niżowo, ale na szczęście nie padało. Wychodząc z domu zobaczyliśmy, jak Sąsiadka z Lewej zamiata z liści chodnik przed swoją posesją. Pomijając jej dobry motywujący przykład zrobiło mi się głupio, bo nasz chodnik przed Tajemniczym Domem był cały w liściach, a w Polsce przeważają wiatry zachodnie. Piękna Uliczna jest idealnie w osi ich działania, więc "nasze" liście są nawiewane do nich. Głupio trochę. To po powrocie sprzątnąłem chodnik, a z rozpędu całą posesję, ścieżki i podjazd. To już ostatni raz w tym roku, bo na gałęziach pustki.
Ciekawe, że zawsze po tej pracy czuję się zmęczony. Czyżby to przez machanie miotłą? Może i tak, skoro na takim terenie, jak nasz, trzeba machnąć chyba z 500 razy. A przy każdym machnięciu jednak pewną siłę należy włożyć.
 
Pchałem się jak zwykle do otwierania paczek, tym razem mocno bezrefleksyjnie, co spotkało się z kategorycznym zakazem Żony. Dopiero za jakiś czas zaskoczyłem, że to przecież okres moich urodzin, a potem Świąt. 
Telepałem więc tylko nimi, żeby dać upust różnym domysłom, co zawsze Żonę bawi. A gdy wróciłem z dworu, czekał na mnie prezent.
- A bo pomyślałam, że nie ma sensu czekać do twoich urodzin, skoro będziesz go potrzebował od razu... - zaczęła się podśmiechiwać wiedząc co będzie.
Zacząłem snuć domysły, co to może być. Zawsze tak robię, nawet gdy otworzę już zewnętrzne opakowanie i pod wewnętrznym widzę kształt i wielkość, czuję twardość, fakturę i inne parametry, które oceniam wzrokiem, dotykiem i... węchem. Ja mam frajdę z przedłużania domysłów, Żona ma ubaw, bo wiedząc co jest w środku siłą rzeczy konfrontuje zawartość z moimi wymysłami i najczęściej ta konfrontacja jest komiczna.
Tym razem nie byłem w stanie zgadnąć nawet w przybliżeniu, a za chwilę, gdy wyciągnąłem jakąś dziwną deseczkę, już zupełnie nie wiedziałem, co to jest. Zwłaszcza, że do jej płaszczyzny wielkości mniej więcej A4, były domontowane jakieś dziwne elementy (emelenty) deseczkowe i dwie sprężynki kształtem przypominające czułki jakiegoś owada. Usiłowałem coś z tym robić, nadać temu jakąś użyteczną formę, ale Żona widząc, że te moje działania zmierzają do destrukcji prezentu, delikatnie wyjęła mi go z rąk, główną płaszczyznę ustawiła pod odpowiednim kątem opierając ją o tylną podpórkę (dokładnie tak, jak ustawia się jakieś zdjęcie w ramce, na przykład, na stole czy biurku), wzięła Katharsis, otworzyła byle gdzie, oparła ją o główną płaszczyznę i o dolną półeczkę (podobnie jak w sztalugach) i obie części książki przyszpiliła tymi sprężynującymi czułkami.
Oczom nie wierzyłem i natychmiast mnie to zachwyciło. Czytanie miałem podane na tacy.
 
Ileż to ja się "męczyłem" już od dziecka i "męczę" przy czytaniu, gdy to robię w trakcie jedzenia posiłków. Pomijam fakt, że najpierw było mi to wybijane z głowy przez rodziców (względy towarzysko-rodzinno-religijne) przy nieartykułowaniu Tak nie wypada!, następnie przez rodzinę i bliskich Tak nie wypada!, by w końcu spotykać się z ciężkimi działami Czytanie przy jedzeniu jest absolutnie niewskazane, bo organizm powinien koncentrować się na posiłku, jego smakowaniu i dobrym trawieniu, a nie być od niego odciąganym, często przy dużych i przecież niewskazanych emocjach.
Dopiero przy Żonie i razem z nią utarł się nasz domowy, książkowo-posiłkowy rytuał. Siadamy razem przy stole, delektujemy się wbrew różnym opiniom posiłkiem, wiemy, co jemy, doceniamy go i każde z nas równolegle zatapia się w świat książek. Żona audiobookowych, ja standardowych. 
 
Żona ma łatwiej, ja trudniej i z tego wynikały moje "męki". 
Klasyczna książka ma to do siebie, że nie trzymana i nieblokowana lubi się sama zamykać. Jest to naturalny proces fizyczny (chyba mechanika ciał). Trzeba więc mieć jedną rękę wyłącznie przeznaczoną do zapobiegania temu procesowi, czyli do trzymania książki. U mnie lewą. Prawa pozostaje do jedzenia. Przy posiłkach wymagających tylko jednego sztućca nie ma problemów. Gorzej zaczyna się, gdy potrzeba dwóch. W takim przypadku, i w dziesiątkach innych, niejako przy okazji powtarzam, że człowiek powinien posiadać trzy ręce i że Pan Bóg trochę odstawił fuszerkę. Wszyscy ludzie, jak jeden mąż, bez względu na wiek, płeć i wszelkie orientacje się ze mną zgodzą. Oczywiście, nie wszyscy z tym, że Pan Bóg odstawił fuszerkę, ale że trzecia ręka by się przydała, to już tak. 
No, ale  jej nie mam. Używam wtedy mózgu (po to mi go Pan Bóg dał) i stosuję przy jedzeniu-czytaniu różne zmyślne sposoby. Pierwszy dotyczy podstawki pod książkę, żeby trochę zmniejszyć jej kąt nachylenia względem oczu, z 90 st. do chociaż 75-80. Łatwiej się czyta początki stron, bo stają się bliższe. W tym celu najczęściej stosuję okularowe etui, bo grube i twarde, a poza tym zawsze jest pod ręką. 
Drugi dotyczy zapobieganiu niekontrolowanemu zamykaniu się książki. Przeważnie jej prawą część wciskam pod krawędź talerza, a lewą najczęściej przyciskam komórką. Przy tak prymitywnej metodzie, i dosyć bezmyślnej, nie ma siły, żeby coś się nie wydarzyło. Pal diabli, gdy książka, zwłaszcza gruba, sama sprężyście się zamyka. Przeważnie jej prawa część gwałtownie wyskakuje spod talerza i staje się ona zamkniętą całością zanim zdążę zareagować. Wtedy tylko lekko złorzeczę pod nosem mając na uwadze spokój i relaks Żony, a robię to tylko dlatego, bo potem muszę szukać miejsca, w którym ostatnio czytałem. Bo przecież zakładki nie zdążyłem wsadzić.
Gorzej, gdy na skutek tej sprężystości, komórka jest mocno wybita i gdzieś leci. Trzeba ją wtedy umiejętnie wyłapać. Ale oczywiście jest najgorzej wtedy, gdy się tego nie zdąży zrobić, a ona spada złośliwie, na przykład, na podłogę. O relaksie nie może być mowy przy sporym i głośnym uderzeniu, złośliwym rozbiciu się komórki na trzy części - tylna pokrywka, bateria i część z ekranem, któremu kolejny raz przybyło pęknięć i ekranowych uszczerbków na narożach, no i przy moim kurwowaniu.      I w takim  momencie czytanie rzeczywiście nie sprzyja dobremu trawieniu. Pomijam w tym momencie Pieska, który w takich przypadkach majestatycznie podnosi się z legowiska, majestatycznie idzie w kierunku schodów, po których majestatycznie zmierza do górnego legowiska. Doświadczenie go nauczyło, że w takich przypadkach lepiej Panu zejść z oczu, co jest o tyle dziwne i klnę się na Boga, czyli Jak mi Bóg miły!, że Pan w tym momencie, ani żadnym innym nie wrzeszczy na Pieska, a tym bardziej mu nie przykłada.
 
Oczywiście mogłoby paść pytanie, zwłaszcza z ust Justusa Wspaniałego, A musisz wiedząc to wszystko używać do tego celu komórki? W domyśle Głupku! To co mam zrobić, skoro ona zawsze jest pod ręką i najbardziej się nadaje. Jej jedyną wagą jest śliskość, która pomaga jej z impetem opuścić książkę. Ale za to jest estetyczna. 
Sam wiem, że po przewróceniu danej strony mógłbym używać takich dwóch grubaśnych spinaczy, ale ile z tym byłoby irytującego zachodu, no i czy na początku czytania grubej książki taki jeden z drugim podołałby jej grubości z prawej strony?...
Sam też wiem, że przy dwuręcznym jedzeniu można byłoby zastosować inny, bezpieczny system. Przed każdym kęsem książkę należałoby odłożyć, miejsce czytania zaznaczyć zakładką, po czym nabrać kęs i wrócić do czytania. Ale jaka to efektywność? Żadna! I przy czytaniu i przy jedzeniu, w obu przypadkach szkodliwa.  
 
A od dzisiaj?
Od razu książkę sobie ustawiłem na pulpicie, dobrałem optymalny kąt jej ustawienia i przyszpiliłem czułkami. Nawet mogłem czytać oparłszy wygodnie dwa łokcie o stół. Natychmiast podkładeczkę polubiłem.
Niestety przy II Posiłku nie mogłem z niej skorzystać, bo dzisiaj go nie jadłem. Coś mi siedziało na żołądku i mnie mdliło. "Mgliło", jak mówiła Mama. Katharsis czytałem więc w innej pozycji trzymając z przyjemnością książkę obiema rękami. Swobodnie mogłem sobie regulować kąt nachylenia, odległość od oczu i ani przez moment nie byłem straszony niespodziewanym jej zamknięciem.

O 16.47 napisał Po Morzach Pływający. 
Co zrobiliście z pomidorami? Możliwe, że pisałeś coś na ten temat u Emeryta...  Przeciery, soki czy marynaty? U nas tylko marynaty ponieważ pomidory nie zdążyły dojrzeć.
Pozycja 51 20.2N 002 35.4E... 
 
Wczoraj pisałem, że Syn mi przysłał zdjęcie całej szóstki z okazji 11.11. Gdy pod wieczór sprawdziłem, okazało się, że przysłał, to znaczy napisał, że przysłał, bo na mailu nadal go nie miałem. 
- Czy dostanę zdjęcie na maila? - upomniałem się.
- Dawno wysłałem. - odpisał o 20.32. 
Budującą wiadomość odczytałem dopiero dzisiaj rano, gdy włączyłem telefon. Zdjęcia nadal nie było, ale czekałem spokojnie, co będzie.
Jeszcze później wczoraj wieczorem dopisał:
- Ten debil - znaczy się mój telefon - nie chce mi wysłać zdjęcia ani mailem, ani na komputer i nie wiem, o co chodzi. Także pamietam ale mam problemy techniczne. Przysyłam substytut - wczorajsza inicjacja goleniowa. (pis. oryg.)
Na zdjęciu widniał Syn i Wnuk-III. Obaj z kremem na twarzach i z maszynkami w rękach. Wnuk-III niby się uśmiechał, ale minę miał nietęgą.
 
Uśmiałem się, ale nie dałem sobie tym zdjęciem zamydlić, przepraszam, zakremować oczu. Więc dzisiaj odpisałem:
- Może udałoby Ci się przysłać to zdjęcie na maila?... Zależałoby mi. Czy dobrze myślę, czy tylko tak mi się wydaje, że i w smartfonie, i w komputerze jest ta sama forma cyfrowa?...
To Syna kopnęło. 
 - Tak Ci się wydaje. - rozpoczął. Po czym przeprowadził długi wyjaśniający wywód, z którego zrozumiałem początek W iPhonie, którego mam..., więc dalej nie będę się wysilał na cytowanie (jakieś HEIC, konwerter jpg/dng) oraz koniec Sprawdź skrzynkę, czy doszło tym razem. I w następnym smsie dalej sadystycznie kontynuował tłumaczenie, nie wiem, po co, bo i tak niczego nie rozumiałem. Miałem za swoje, bo po co go zaczepiałem?
- Jest! - odpisałem. - A już miałem napisać: "A może akurat znalazłeś się na początku etapu związanego z wiekiem, kiedy to człowiek powoli nie radzi sobie z nową technologią?... To może dałbyś problem do rozwiązania Wnukowi-IV?" Ale widzę, że ciągle wymiatasz :) Wielkie dzięki:)
Odpisał:
- Bo to nie jest dla mnie nowa technologia, tylko stara. Jak wejdzie nowa, to pewnie będzie tak jak mówisz.
- To jeśli dla Ciebie to jest stara, to jaka będzie dla mnie? - zauważyłem.
- Liczydło.
Podziękowałem. Fajnie, że Syn wiedział, co to było liczydło. Bo jego dzieci już nie. Co najwyżej będą z konstrukcji słowa domyślać się, że coś wspólnego z liczeniem.
W każdym bądź razie - zdjęcie mam i mam zamiar zrobić z niego użytek - niespodziankę.
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Absentia. Na razie będziemy oglądać dalej.
 
ŚRODA (26.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Na dworze było bajkowo. 
Wczoraj wczesną nocą zaczął padać śnieg i dzisiaj z tarasu, jeszcze w ciemnościach, ale w specyficzny sposób rozjaśnionych wszechobecną bielą, ujrzałem wszystko pokryte pięciocentymetrową warstwą śniegu, który miał szansę się utrzymać, bo było -1. Mimo że to tylko 5 cm, gałęzie cisu poddały się ciężarowi tak, że teraz tylko dla Pieska nie będzie różnicy przy schodzeniu po schodach z tarasu do ogrodu. My będziemy musieli porządnie się schylać, no chyba że strząsnę z gałęzi śnieg. Ale byłoby szkoda.
("strząsnąć", więc "strząsnę", bo przecież nie "strząsę", a już na pewno nie "strzonsę"; "strząsnąć", więc dlaczego nie "strząsnam" tylko "strząsam"?)
Gdy zaś o siódmej odsłoniłem okienną kuchenną czeluść, w pełnej krasie ukazał się nasz "uliczny" świerk. Miał dodatkowo "obwisłe" gałęzie, jakby przystrojone, wyglądał majestatycznie i w tym mroku... groźnie. 
Miałem rano problem z rozpaleniem, ale w końcu pokonałem opór materii. Może śnieg zakleił wylot komina, a może "tylko" wychłodził jego wnętrze... Tak czy owak musiałem się imać różnych sposobów, przez lata palenia naturalnie wyuczonych, przy nieuniknionym dymieniu się, bo co tylko otworzyłem drzwiczki paleniska dym cofał się do kuchni i dalej, gdzie tylko mógł, i dłuższego wietrzenia nie sposób było uniknąć. 
Ale, gdy Żona przyszła o siódmej, kuchnia buchała gorącem, a po dymie nie było śladu. Tedy każde z nas mogło "udać się w swoją stronę". 
 
Od rana pisałem, ale kontrolowałem czas, żeby Pieska nie narazić na stres. I w odpowiednim momencie, zanim jeszcze Pieskowi przyszło do głowy, aby zbierać się na poranne siku, wyszedłem do ogrodu. Zgarnąłem śnieg z tarasu i odśnieżyłem schody. Po czym na tarasowy pasek wysypałem popiół.
I, gdy w końcu się zebrał i wyszedł, oboje w drzwiach patrzyliśmy z przyjemnością, jak nie rozjeżdżają mu się łapska.
Na sikaniu nie zabawił długo, za to w okolicach wiszącej słoniny zdecydowanie dłużej. Ale pamiętając chyba zeszłoroczną akcję stwierdził, że jednak jest ona poza jego zasięgiem i pobyt tam zdecydowanie względem ubiegłego roku skrócił. 
Przy okazji odśnieżania ogrodowych ścieżek "odkryłem", że wszystkie gałęzie bez wyjątku, czy grube, czy cienkie, mocno obwisły. Śnieg był ciężki, bo bardzo mokry. Z niczego go nie strzepywałem Bo tak pięknie. To, że trzeba było pod cisem chodzić prawie na czworakach, żeby dostać się na schody, nic nie szkodziło, zwłaszcza Żonie, bo nie zapuszczała się w te rewiry. Piękno podziwiała z daleka, ja zaś z bliska, zwłaszcza gdy jakaś zimna i mokra, "śnieżna" gałąź "smyrała" mnie po twarzy.
Śnieg odciął ptaszkom drogę do różnych nasionek, więc wreszcie dzisiaj ponownie pojawiły się sikorki. I odkryły słoninę. Teraz już nie odpuszczą, dopóki nie zostanie z niej charakterystyczne sito. 
 
I Posiłek zjadłem w obecności książki. Czy muszę przypominać, w jakim komforcie ją czytałem?... 
A potem zabrałem się za odśnieżanie podjazdu, ścieżek z tej strony domu, schodów prowadzących do górnego apartamentu i balkonu. Schody i balkon mógłbym sobie odpuścić, bo goście według rezerwacji na górę przyjadą dopiero na Święta. Ale obwisłych, zaśnieżonych gałęzi już nie. Na dół, po dwutygodniowej nieobecności, ponownie przyjeżdżają ci goście z kotem bengalskim, bibliotekarka i informatyk. Tym razem będą parkować przy Klubowni, na płaskim, a tam teraz zajechać samochodem by się nie dało, a i pieszo dojść też nie. Tak nisko zwisały gałęzie. Pozbyłem się z nich śniegu, trochę się wyprostowały, ale gdyby tak miały zostać, niektóre z nich będę musiał wyciąć.
Po tym odkryłem, że brama otwiera się tylko na jakiś metr, co w kontekście czekającego nas ruchu aut, w tym konieczności wyjazdu z garażu Inteligentnego Auta, nie było najśmieszniejsze. Przyczyna musiała być tylko jedna. Obie prowadnice, zwłaszcza ta istotniejsza, dolna, były zabite mokrym, twardym śniegiem. Wystarczyło odkuć, wyskrobać i zamieść, i pełne funkcje bramy wróciły.
 
Znowu zrobiliśmy sobie taki sam spacer we troje, jak wczoraj. Paczki i naokoło Bystrej Rzeczki.  
Gdy ja poszedłem do paczkomatu, Żona wysforowała się spacerowo z Pieskiem do przodu (to chyba nie pleonazm), więc za chwilę doszlusowywałem. I tu Piesek ewidentnie udowodnił, że potrafi być bezinteresowny. Z daleka obserwował, czy ta postać zbliżająca się to na pewno Pan, a gdy się upewnił po jego durnowatych wrzaskach "Bestia!", że to on, spuszczony ze smyczy rzucił się pędem i przy panu się cieszył z jego obecności. Przy czym, żeby jego zachowanie oddać we właściwej skali względem normalnych piesków, jak to u niego, wszystko było wyważone - i pęd, trochę przyspieszony świński trucht i radość - zatrzymanie się przy Panu i nastawienie do głaskania i wyklepywania oraz delikatne machanie ogonkiem. Ale Pan wiedział, że Piesek bardzo się cieszy i się wzruszył.
 
Po powrocie oddałem się onanowi sportowemu i czytaniu na narożniku w Salonie. Zakładałem, że prędzej czy później zapadnę w drzemkę, albo nawet w poważniejszy sen, a tu nic z tego. To najlepiej świadczyło o Katharsis, którą czytałem.
I gdy szykowaliśmy się do II Posiłku, zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. Rozmowę i posiłek dało się pogodzić, bo wystarczyło zadać pytanie, żeby ich "naprowadzić" i można było jeść spokojnie. A mieli co przez 54 minuty opowiadać. Mogliby i dłużej, ale ciągle w trakcie rozmowy pojawiały się jakieś jaja z prądem, zaniki, czy coś takiego.
- A my wszystko mamy na prąd! - nawet nie informował Justus Wspaniały, bo wiedział, że my wiemy, ale frustrację musiał z siebie wyrzucić. - To chyba przez te opady ciężkiego i mokrego śniegu! - Pompa ciepła świruje!
Zresztą wczoraj w trakcie jego padania, w sumie przy syfiastej pogodzie, wracali ze stolicy po przylocie. W Pięknym Miasteczku byli dopiero o 22.00. Wykończeni.
- Dziesięciogodzinny lot z Madagaskaru tak nas nie zmęczył, jak ta jazda samochodem. - Korki, fatalne warunki drogowe... - A najlepsze było to, że ciepłe kurtki mieliśmy w bagażu głównym, więc zanim go odebraliśmy, tkwiliśmy w tych ciuchach idealnych na Madagaskar. 
 
Relacja miała trzy bloki. Każdy kompletnie inny, ale każdy ciekawy. Nawet nie wiem, czy ten drugi dla nas nie najciekawszy z racji naszych remontowych zboczeń.
Pierwszy to oczywiście Madagaskar. Opowiadali o pobycie, warunkach hotelowych, atrakcjach oraz o kraju jako takim z taką energią, że się czuło, że to chyba była ich najlepsza zagraniczna wycieczka z dotychczasowych.
- Chyba wybierzemy się tam kiedyś z wielką przyjemnością po raz drugi... - potwierdzili nasze domysły. 
Żona w trakcie opowieści Justusa Wspaniałego co jakiś czas dorzucała O, to całkiem jak w Uzdrowisku!, co oczywiście powodowało u niego wybuchy pustego śmiechu.
 
Drugi to oczywiście stan remontów. W kwestii wszechobecnego kurzu oczywiście nic nie mogło się zmienić, skoro remont trwa nadal. 
Ale postępy są. Dolna łazienka będąca od początku "pod zarządem" Lekarki jest praktycznie gotowa. Pozostały jakieś drobiazgi - montaż uchwytu na papier toaletowy, itp. Na przysłanych zdjęciach trudno było odnaleźć ślady poprzedniej. Bo w zasadzie zostało tylko to samo okno. Obaj z Justusem Wspaniałym "tęskniliśmy" za poprzednią deską klozetową, taką cholernie ciężką, przy opuszczaniu której trzeba było uważać, żeby się nie wyśliznęła z rąk, bo groziło to uszkodzeniem sedesu, za jej pięknym, modernym designem z zatopionymi w deskowej żywicznej(?) masie jakimiś wściekle kolorowymi, surrealistycznymi kształtami roślin czy zwierzątek, cholera wiedziała co oraz za spłuczką, która wymagała dwukrotnego naciskania dinksu. Raz żeby spłukać, drugi raz, żeby zatrzymać dalszy, stały i zbędny, oczywiście, wypływ z niej wody. 
(uwaga! - nie szukać wyjaśnienia w Internecie słowa dinks! AI powstała grubo po okresie używania tego słowa, które określa w sposób uniwersalny wszelkie przyciski, włączniki i inne mechaniczne elementy <emelenty> różnych urządzeń. Słowem, AI podaje głupoty.)
Górna, będąca "pod zarządem" Justusa Wspaniałego (chyba, skoro wymógł tam wannę i nic tutaj nie mają do rzeczy skośne ściany uniemożliwiające ustawienie kabiny brodzikowej), według fachowców ma być gotowa w przyszłym tygodniu, co przy opowieści tego tematycznego bloku znowu w Justusie Wspaniałym budziło pusty śmiech. Okazało się, że tamtejsza deska klozetowa, analogiczna w sznycie do tej dolnej, też zniknie bezpowrotnie.
- Ale możemy je tobie przekazać! - Justus Wspaniały od razu zareagował, gdy wyraziłem kolejny już raz swój "żal". 
Pozostaje jeszcze trzecia łazienka, ta w budynku gospodarczym. Ponoć remont jej też jest mocno zaawansowany. 
 
Trzeci to zwierzaki. Lekarka, oczywiście według relacji Justusa Wspaniałego, już po pięciu dniach pobytu na Madagaskarze, chciała wracać Bo biedne te zwierzątka! Pieski w obcym miejscu, a koty, co prawda w domu, ale nie wiadomo, czy fachowcy pod naszą nieobecność w ogóle dają im jeść i pić?!... Na szczęście termin odlotu czarteru był sztywny.
Wszystko dobrze się skończyło, bo Lekarka nie mogła wymóc wcześniejszego wylotu, Pieski w psim hotelu miały bardzo dobrze, a na widok Państwa, zwłaszcza Ziutek, tak się cieszyły, że wynagrodziły Lekarce to "długie" rozstanie. Koty zaś też miały przy fachowcach dobrze.
- Oni w soboty i niedziele nie pracują... - wyjaśniała. - Ale jeden z nich specjalnie przyjechał w sobotę, żeby koty nakarmić. - Też ma kota...
Nie chciałem się zatrzymywać nad dwuznacznością sformułowania. 
Czy coś mogło lepiej uspokoić Lekarkę? 
 
Ale i tak gwóźdź wszystkich opowieści leżał gdzie indziej. Krótki, ale mocny, jak to gwóźdź.
- Wyobraźcie sobie - zaczęła Lekarka - że dostałam smsa, który zaczynał się tak:
- Kochana M(!)amo...
- W pierwszej chwili zgłupiałam i zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi. - Syn tak nigdy do mnie nie pisze, a córka tym bardziej. - Nawet pomyślałam, że to nie do mnie. - Dalej było tak:
- Pragnę C(!)ię z przyjemnością poinformować, że dostałam się na studia... i tu była nazwa uczelni.
Głupiałam coraz bardziej, dopóki nie ujrzałam na końcu podpisu tej Chinki z Tajwanu, a przed nim Kocham C(!)ię i serduszko. 
- A Lekarka rozmawiała ze swoją "córką"-"synową" dwa razy i to krótko. - Justus Wspaniały pękał ze śmiechu.
My też. Ale równolegle powiało grozą.
- A może to są jakieś uwarunkowania kulturowe, których my nie znamy i nie rozumiemy?... - starałem się znaleźć wyważone wytłumaczenie.
- A tam kulturowe! - Justus Wspaniały wszedł na wyższe obroty. - Ciekawe, co by było, gdyby Syn Lekarki napisał do ojca tej Chinki Kochany T(!)ato i Kocham C(!)ię?! - nie mógł powstrzymać pękania ze śmiechu.
(wykrzykniki-podkreślniki moje wyjaśniające szacunek piszącej/piszącego) 
Pomyślałem, że w razie czego lepiej by było, gdyby Syna Lekarki naszło na takie pisanie, żeby napisał raczej do matki Kochana M(!)amo i Kocham C(!)ię. Chinka, bo Chinka, ale jednak kobieta. A Chińczyk bo Chińczyk, ale jednak mężczyzna. 
Wydawało mi się, że jednak Lekarce jakoś tak było przyjemnie. 
Będzie więc ciekawie, gdy młoda Chinka w styczniu, czyli tuż, tuż, zląduje na polskiej ziemi. Wiele bym dał, żeby zobaczyć powitanie "matki" i "synowej", i ich dalsze relacje. W tym względzie muszę liczyć na Justusa Wspaniałego, któremu na pewno nie umkną te różne smaczki i którymi chętnie się podzieli.
Spointowaliśmy całą rozmowę, gdy się rozłączyliśmy.
- Najważniejsze, że wrócili i że są już w domu. 
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Absentia. I na tym, trzecim, postanowiliśmy poprzestać. Żona mi z wielką ulgą dziękowała, bo inicjatywa wyszła ode mnie.
- Bo ja myślałam, że ci się podoba i nie chciałam nic mówić... - A widziałeś, że też był tak mroczny i ciemny, jak te skandynawskie, mimo że to amerykański?... 
Powoli "skandynawski" staje się poważną obelgą. 
- Nie chcę oglądać, bo w ogóle nie trzyma mnie w napięciu... - uzupełniłem.
- A są, zdaje się, trzy sezony... - dopowiedziała Żona.
Powiało grozą. 
 
CZWARTEK (27.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Na dworze nadal było bajkowo przy -1 stopniu. Martwił mnie tylko cis. Był dwa razy bardziej rozłożysty niż normalnie i o połowę niższy. Poza tym nie było go wcale widać spod ciężkiej czapy śniegu.
Żona dość szybko rano przekazała mi istotną wieść. Wczoraj Pasierbica napisała, że może być tak, że w przyszłym tygodniu będą się przeprowadzać, chyba z określeniem "gwałtem".  Ponoć natychmiast przyspieszyli proces pakowania się. 
Od rana pisałem, przed i po I Posiłku. A potem znowu we troje poszliśmy na spacer. Zewsząd, z drzew i z dachów, lotem ślizgowym spadały spore grudy mokrego śniegu. Topniał w oczach. 
Przed Galaretkową się rozdzieliliśmy.  Żona poszła bezpośrednio do niej z Pieskiem, a ja zahaczyłem o Biedronkę, po czym dołączyłem. A w niej, jak w niej - aura i relaks. Sama przyjemność. Na końcu, przy płaceniu, pani udzieliła nam rabatu, nawet nie wiem, czy nie dwudziestoprocentowego Bo państwo to nasi stali klienci.
 
Po powrocie do domu uzupełniłem zapasy drewna i z prawdziwą przyjemnością położyłem się na narożniku w Salonie. Z książką oczywiście. Żona już drugi dzień mnie chwaliła, że taki jestem mądry. 
Długo tym razem nie poleżałem. Zadzwoniła Pasierbica, żeby przekazać aktualne wieści o ich przeprowadzce. No i żeby przy okazji pozbyć się trochę frustracji i stresu. 
- Nie rozumiem, na przykład, jak to możliwe, że 6 lat temu przeprowadziliśmy się do Polski z Emden, a to przecież blisko 9 godzin samej jazdy non stop. - I to w jedną stronę!... - Nie było żadnych problemów, nawet za bardzo tej przeprowadzki nie poczuliśmy. - A teraz? - Z obecnego, jeszcze naszego mieszkania, mamy do nowego pół godziny jazdy, jesteśmy na miejscu, w sensie w Metropolii, a ja tego nie widzę. - Na dodatek klucze do nowego dostaniemy już w ten weekend, a nasze oddamy za tydzień, więc mamy cały ten tydzień, żeby spokojnie się przeprowadzać. - A ja tego nie widzę... - powtórzyła.
O takim klasycznym syndromie przeprowadzkowym Pakujemy i pakujemy, a jak się popatrzy po mieszkaniu, to nic nie ubyło! ledwo wspomniała.
 
Staraliśmy się rozładować sytuację. Żona z wyczuciem, poważnie, ze zrozumieniem i z empatią, ja zaś dolewając zdaje się oliwy do ognia, bo żonglowałem wiekiem Pasierbicy, jak mi było wygodnie. A więc uzmysławiałem jej, że gdy wracali z Emden na stałe, to była bardzo młoda, więc wszystko było proste. A teraz jest stara i stąd to wyolbrzymianie trudności. Z drugiej strony tłumaczyłem jej, że co to teraz taka przeprowadzka, w jej wieku, skoro jest młoda.
Chyba robiłem jej wodę z mózgu, ale zdaje się niczego nie rejestrowała, albo puszczała mimo uszu, bo tak chciała z siebie wyrzucić różne fakty i opowieści. 
Wśród nich była również sprawa Robaczków. Bo jako dzieci nie czują wagi przeprowadzki, że należy już teraz i systematycznie pakować swoje rzeczy. Dodatkowo jest problem z Q-Wnukiem, który ewidentnie jest przemęczony, bo szkoła i różne treningi, a z niczego nie chce zrezygnować, mimo że rodzice podsuwają mu różne rozwiązania. A na pewno nie z piłki nożnej Bo ja chcę zostać piłkarzem!
To "w niczym nie przeszkadza", więc z koszykówki też nie chce zrezygnować. A gdyby nawet chciał, to nie może, bo wybrał klasę o takim sportowym profilu. A jest jeszcze basen. Te dwa zajęcie co prawda są "tylko" w szkole, zdaje się, bo się pogubiłem, ale obciążenia zostają.
A emocje z tym związane? W ostatnim meczu piłkarskim jego klub był faworytem. Wystarczył im remis, żeby zdobyć mistrzostwo rozgrywek. Ale piłka nożna jest perfidna i co z tego, że nawet już takie łepki o tym wiedzą. Przegrali 1:2 i zostali "tylko" wicemistrzami. Na parkiecie, a może na boisku, nie wyłapałem, rozegrała się "tragedia". Wszyscy leżeli i szlochali. "Normalne", skoro robią tak dorosłe chłopy, zawodowi, najlepsi piłkarze po jakimś istotnym meczu, zwłaszcza gdy otarli się o milimetry od jakiegoś ważnego tytułu. Emocje i ambicje...
Q-Wnuk później trzaskał drzwiami, nie można było z nim porozmawiać, chodził, jak struty, wszystko było do dupy, a na pewno życie. Co powtarza Żona? Zasrany sport!!! 
 
Utwierdzaliśmy się nawzajem w słuszności decyzji i przypominaliśmy sobie, żeby dodać ducha Pasierbicy, po co ta cała przeprowadzka. Ano po to, żeby mieć trochę więcej przestrzeni w mieszkaniu w kontekście dorastających Robaczków, ale przede wszystkim po to, żeby wszystko było po jednej stronie Metropolii, żeby ułatwić sobie życie przy skomplikowanej logistyce dnia codziennego - dom, szkoła, praca, wszystkie dodatkowe zajęcia Robaczków, bliskość dziadków i teściów (tu z plusami i minusami), to tak w największym uproszczeniu.
- Gdy wracamy z Q-Wnukiem do domu po jakimś treningu o 21.00, to kiedy ma on jeszcze odrabiać lekcje?! - Pasierbica wyrzucała z siebie oczywistości. - A dzisiaj jechałam godzinę do domu... - Ja tego nie rozumiem...
Wiadomo, że gdy już będzie po kulminacji przeprowadzki, zostanie tylko sama przyjemność. Urządzanie się w nowym miejscu i odkrywanie jego wszelkich uroków. Nawet głupie szukanie w kartonach sztućców czy ciuchów stanie się w przyszłości miłym wspomnieniem. 
Tylko co z tym Q-Wnukiem, sportowym oszołomem?... 
 
Wieczorem krótko rozmawialiśmy z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i z Konfliktów Unikającym. Ustalaliśmy parametry ich jutrzejszego przyjazdu razem z Kolegą Inżynierem(!). Konfliktów Unikający na początku robił sobie jaja i odpowiadał na moje pytania właściwie, czyli jednoznacznie, bardzo skrótowo, żeby nie powiedzieć lakonicznie, pojedynczymi słowami prowokując mnie, co mu się udało. Stosował specyficzną formę strajku włoskiego, czyli odpowiadał, ale tyle, ile trzeba i nic więcej. Wymuszał więc na mnie konieczność zadawania kolejnych pytań, żeby dowiedzieć się cokolwiek więcej. Opamiętał się dopiero wtedy, gdy mu zagroziłem, że z nim rozmawiać nie będę, bo jest niepoważny, tylko z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, która wszystkiego słuchała, ale się nie wtrącała do popisów partnera(!).
 
Zrobiło się, jak na nas, późno, więc nawet nie podjęliśmy próby, żeby cokolwiek oglądać. Dzień zamknęliśmy czytaniem.
 
PIĄTEK (28.11) 
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Na dworze było -5 stopni. 
Od rana pisałem, a potem siedziałem nad onanem sportowym. Wczoraj zupełnie go pominąłem.
Jeszcze przed I Posiłkiem zrobiłem dolny apartament. A po nim kontynuowałem serię prac fizycznych - rąbanie szczap II i III frakcji, przygotowanie zapasu bierwion i trzepanie dywaników. Wszystko w związku z dzisiejszym przyjazdem gości.
A po powrocie z drobnych zakupów i odbioru paczki też w związku z nimi odgruzowałem się na... 100%. Taka kumulacja na sto, to rzadkość. Dobrze się złożyło, bo ile razy w życiu człowiek obchodzi trójćwierćwiecze? Jeśli w ogóle obchodzi.
Idąc przez Zdrój tam i z powrotem podziwiałem prężne uzdrowiskowe służby. Panowie wieszali na latarniach świąteczne gwiazdy. 
Odgruzowanie nastąpiło w górnej gościnnej łazience, bo ta została włączona w tryb ogrzewania ze względu na przyjazd gości do dolnego apartamentu i ze względu na Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Nie żebym jej, broń Boże, wymawiał, bo przecież, jeśli zaprasza się gości, godzi się im zapewnić w miarę komfortowe warunki. A Trzeźwo Na Życie Patrząca co, jak co, ale w łazience musi mieć ciepło. Więc skorzystałem i ja. No i Konfliktów Unikający. Bo Kolega Inżynier(!) to trochę inna para kaloszy.
 
Gołąbeczki i Kolega Inżynier(!) przyjechali o 17.40.
 
NIEDZIELA (30.11)
No i dzisiaj w stałem o 07.00.
 
Gołąbeczki i Kolega Inżynier(!) wyjechali o 12.40, bo ten ostatni chciał dojechać do domu za jasnego. Bardzo dobrze go rozumiałem. 
Trochę ogarnęliśmy dom i poza tym nie było nas stać na nic więcej. Żona zanurzyła się w laptopie, a ja oddałem się onanowi sportowemu.
Ledwo skończyliśmy II Posiłek, zadzwoniła Pasierbica. Właśnie jechali w dwa auta do nowego mieszkania. Z paczkami i z dziećmi. Dzisiaj mieli obrócić jeszcze raz, ale postanowili już nocować w nowym miejscu, zwłaszcza że dzieci były absolutnie za. Świnki jednak jeszcze zostawały w starym.  
Emocje do kwadratu, ale zdaje się, że przeprowadzka przebiegnie sprawnie wbrew słowom Pasierbicy "A ja tego nie widzę!". 

O 19.00 poszliśmy na górę.
Przymierzyliśmy się do amerykańskiego filmu Obdarowani (Gifted) z 2017 roku. Stosunkowo niedawno go oglądaliśmy, ale minęło wystarczająco sporo czasu, żebym się za nim stęsknił. Żona nie protestowała, bo za pierwszym razem film się jej również bardzo podobał.
Obejrzeliśmy połowę. Żadne z nas nie zasypiało, ale Żona po dwóch nietypowych, czyli zarwanych nocach wolała dmuchać na zimne i uczciwie uprzedziła, że za chwilę może być różnie. 
 
Zanim zaczęliśmy, rozmawiałem z Synem. A tylko dlatego, że ponownie włączyłem swój telefon. Ostatnio jest tak, że Internet z orange'owskich  ruterów jest słabiutki, bo musieli go zużyć nasi goście, i na "świeżą" porcję musimy poczekać do nowego miesięcznego okresu rozliczeniowego. W związku z tym " nie ciągnie" żadnego obrazu ruchomego, a jeśli nawet, to przez chwilkę, po czym się muli obrazując to kręcącym się, irytującym kółeczkiem. Przy oglądaniu filmu lub onanu sportowego trzeba się posługiwać moim telefonem pracującym w sieci Plusa.
Więc, gdy włączyłem telefon, przyszedł sms od Syna Tato, odbierz maila i drugi z informacją, że usiłował się do mnie dodzwonić. Wszystko kulą w płot, bo przecież Syn wie, że w okolicach 19.00 telefon wyłączam. Było to na tyle nietypowe, że wolałem od razu do niego zadzwonić.
Na Facebooka dostał taką wiadomość:
(...) Chciałem Ciebie i Twojego Tatę poinformować, że wczoraj zmarła nasza Ciocia Olga, pogrzeb jest we wtorek 2.12.25. w Jej Rodzinnej Wsi o godz.13:00. Oddzwoń, albo przekaż tą przykrą informację Twojemu Tacie. Ciocia chciała się z Twoim Tatą zobaczyć przed śmiercią, ale nie zdążyła. (...)
(zmiana moja, pis. oryg.) 
Syn był kompletnie zdezorientowany, pogubiony w rodzinnych koligacjach, nawet myślał, że to jakaś pomyłka. Ale skoro taką informację dostał od faceta o tym samym nazwisku i z którym utrzymywał, rzadki, bo rzadki kontakt facebookowy, to się mocno przejął Bo pomyślałem, tato, że to jest dla ciebie ważna informacja.
Oczywiście była. 
 
Musiałem mu wszystko wytłumaczyć i przypomnieć od Chaosu. 
Ciotka Olga była najmłodszą z sześciorga dzieci (dwóch synów i cztery córki), wśród których Ojciec był drugi w kolejności. Cała piątka począwszy od Ojca "w dół" była przesiąknięta kompleksami, nieuzasadnioną kompletnie manią wyższości, przy czym poziom intelektualny nie pozwalał im tego definiować i uświadamiać sobie, że takie cechy posiadają. A jeśli nawet, to nie przyjmowali tego do wiadomości, wyśmiewali, wypierali, obrażali się, kłócili się lub awanturowali (Ojciec i Stryj). Smutne w tym wszystkim było to, że nie szanowali Mamy, ustawiali ją, nie wiadomo dlaczego, przynajmniej o poziom niżej względem siebie, pozwalali sobie na jej ośmieszanie przy Ojcu lub poza jej plecami, buntowali Ojca przeciw swojej żonie, z czego on chętnie korzystał podpierając się przy kolejnych aferach opinią rodzeństwa. A wszystko to dotyczyło drobiazgów - gotowania, ubierania się, sposobu wysławiania się, itd. Okropne i nigdy nie było końca.
Najstarsza, ciotka Mańka, była ich zaprzeczeniem. Niekonfliktowa, ciepła, serdeczna, naturalna, niesiląca się być kimś innym niż była. Może dlatego odeszła pierwsza i to bardzo dawno, gdy mogłem mieć 16-17 lat. Znam osobiście wiele takich przypadków, które w dziwny sposób potwierdzają tę zależność.
 
Ciotka Mańka nie miała dzieci, reszta tak. Żadne z nich nie mogło być normalne i nie było. Cechy rodziców, genetyczne, jak i pobrane na drodze obserwacji zachowań, czyli wychowania w rodzinie, idealnie przeszły na kolejne pokolenie. Bez wyjątku. Ja jedyny spośród nich zacząłem zdawać sobie sprawę ze swoich ułomności (eufemizm) i to dopiero sporo po pięćdziesiątce, gdy już byłem z Żoną. Poza tym jako jedyny skończyłem studia, a to tworzyło w moich kontaktach z rodzeństwem (dwoje) poważne trudności ciągnące się do dzisiaj. Jeszcze najłatwiej jest z Bratem, bo nie jest jednak konfliktowy i wspólne zainteresowanie piłką nożną wiele załatwia. Ale te moje studia ciągle wyłażą. Więc musi mi po raz setny przypominać o różnych swoich dokonaniach, a ja w ostatnich latach po prostu już słucham, a nie wściekam się Mówiłeś to już dziesiątki razy! A bo mi to przeszkadza? Co jakiś czas rzucam tylko pomocnicze pytanie lub jakiś krótki pozytywny komentarz, często pod naciskiem Brata, i jest dobrze.
Z Siostrą jest o tyle trudno, że przy moim odmiennym zdaniu na jakikolwiek temat albo zwróceniu uwagi, nawet najdelikatniejszym, że rozmija się z prawdą, faktami, bo przecież nie mówię, że plecie androny lub bezrefleksyjnie powtarza mainstreamowa papkę, od razu o kilka stopni podnosi głos Nie wywyższaj się!  A gdy jednak uprę się i "wywyższam" nie mogąc pogodzić się z głupotami, to kłótnia pewna.
Z kuzynostwem (ośmioro - trzech kuzynów i pięć kuzynek) było o tyle łatwiej, że jednak łączyło mnie z nimi zdecydowanie mniej, a to powodowało, że kontaktowaliśmy się przy okazji rodzinnych uroczystości, świąt, później przy różnych, coraz rzadszych okazjach, by jeszcze później sporadycznie lub wcale. Ale, gdy w wieku, powiedzmy do moich 30 lat, dochodziło do spotkań, były one trudne i ciężkie. Bo albo druga strona nie odzywała się wcale, albo odpowiadała półsłówkami coraz bardziej onieśmielona moją swobodą w rozmowie i słownictwem. Stanowiło to dla mnie katorgę.
Wolałem już, gdy jeden z kuzynów i kuzynka jawnie wyśmiewali moje poglądy, opinie, podważali oczywiste fakty, którymi się podpierałem, czyli ogólnie deprecjonowali Bo nie będzie nam tu się kuzyn, z Metropolii, wymądrzał! 
 
Dwoje z tych kuzynów dawało się "przeżyć", a zwłaszcza najmłodszą z naszej jedenastki (14 lat młodsza ode mnie), która została na wsi, na gospodarstwie ojca (mój stryj) i matki. Ta była i jest naturalna, niekłótliwa, niegłupia i z poczuciem humoru, zwłaszcza jeśli chodzi o własną osobę, a takich w naszej rodzinie to ze świecą szukać. 
Kuzyn zaś, syn ciotki Olgi i wujka Olka, w zasadzie od samego początku "nie istniał". Był pod przemożnym (znowu eufemizm) wpływem matki, nieodrodnej siostry Ojca, i temu wpływowi się poddał. Zdążył skończyć technikum, trochę popracować i na tym jego życie się "skończyło". Ciotka każdą jego dziewczynę, potencjalną narzeczoną, mówiąc delikatnie, płoszyła (znając ją i Ojca straszyła i wyzywała od kurew), bo żadna jej się nie podobała. Znam to z autopsji - za niska, za wysoka, za gruba, za chuda, za długie włosy, za krótkie, za jasne, za ciemne, zbyt zadarty nos, za duży nos, nie ma piersi, ma za duże piersi, krzywe nogi, źle się ubiera, dziwnie się ubiera, ma za cienki głos, za gruby, itd., itd.), w końcu za mądra lub za głupia. Metodologii oceny dwóch ostatnich cech zacząłem się dziwić, też delikatnie mówiąc, gdy zaczynałem mieć swój rozum. 
W końcu kuzyn jeszcze przed trzydziestką popadł w depresję, nie wychodził z wiejskiej chaty, a matka dbała o niego oczywiście piorąc mu, karmiąc i pilnując totalnego zaciemnienia okien w izbie, w której non stop przesiadywał, bo mu światło szkodziło. To wszystko przy dziesiątkach obrazów i obrazków Maryj Boskich, Jezusów Chrystusów, papieży, krzyży i krzyżyków, itp. oraz Radia Maryja.
Obecności z nim w takim stanie w życiu dorosłym (wcześniej tylko na wakacjach) doświadczyłem dwa razy i to było mocne przeżycie.
Wujek Olek nic tu nie miał do gadania, jak wszystkie żony i mężowie "przyszyte" do " naszej krwi". 
 
Jednak z ciotką Olgą mam miłe wspomnienia.
Gdy mogłem mieć 7-10 lat (może tak było wcześniej, ale tego nie pamiętam) ciotka, jeszcze jako panna, przyjeżdżała na dłuższy okres do Rodzinnego Miasta do brata i bratowej przynajmniej raz w roku i się nami opiekowała i zajmowała, gdy rodzice byli w pracy, na przykład. A to zapadło mi w pamięci przez pryzmat kąpieli. W sobotę, a jakże, ciotka w małej kuchence ustawiała balię, grzała wodę i nas kąpała. Jako najstarszy miałem prawo być pierwszy, po mnie z tej samej wody korzystała Siostra, a na końcu Brat. Kąpiele zapamiętałem dlatego, że po niej wcale nie wycierała mnie ręcznikiem, tylko czekała aż trochę ocieknę i od razu zawijała mnie w kołdrę, po czym niosła taki pakunek do łóżka. Było to fascynujące i magiczne. Wcale mi nie było mokro ani zimno. Nigdy przed ani po nie miałem takich doświadczeń.
Z kolei wakacje u niej były nudne do bólu. Ciotka z wujkiem mieszkali w wiosce odległej od wioski Stryja o jakąś godzinę piechotą. Wolałem być u Stryja, bo tam czas leciał szybciej. Przede wszystkim codziennie zapieprzałem ze Stryjem na polu, a jak nie tam, to w gospodarstwie. Praca z jednej strony była monotonna i powtarzalna, z drugiej jednak dla mieszczucha wcale nie nudna. No i miałem towarzystwo. A u ciotki nie działo się nic. Wieś była wsią spółdzielczą, takim sztucznym tworem. Wujek pracował w spółdzielni jako traktorzysta, a takim nie wolno było mieć własnego gospodarstwa.
Za to dostali do mieszkania mały murowany domek (cała wieś wyglądała sztucznie, bo dziesiątki takich samych domków stało po jednej i drugiej stronie nawet nie brukowanej drogi), przy nim był mały ogródek i chlewik, w którym spółdzielca mógł hodować tylko jedną świnkę na własny użytek oraz kurnik. Ciotka nigdy nie pracowała w obecnym rozumieniu.
Rówieśniczego towarzystwa ani żadnej poważnej pracy nie miałem. Nie było nawet radia. Czas zabijałem czytaniem, karmieniem świnki, włóczeniem się. Atrakcjami stawało się wspólne z Ciotką wypędzanie brzozowymi gałązkami setek much z kuchni, by od nich odetchnąć przez dzień, dwa, by proces rozpoczynać od nowa oraz hodowla kurczaków, które z fascynacją mieszczucha obserwowałem. W klatce, nad którą świeciła się żarówka ogrzewająca, było z trzydzieści żółciutkich popiskujących kuleczek, takich jeszcze puchatych, żółciutkich, bez śladu pierza, które zachowywały się jak żółtodzioby, bez nomen omen. Najbardziej lubiłem "podziwiać", jak jeden z drugim, idiota, próbował dzióbkiem celować w czarniutkie oczko kolegi, koleżanki (braciszka, siostrzyczki?), żeby je chyba wydłubać.
Ale największym hitem był ogródek warzywny. Tak wypicowany i plenny, że w życiu nigdy takich nie widziałem, a wszelkie moje mogą do ciocinego (ciotkowego?) się schować. Było tam wszystko, bo spółdzielca przy śmiesznej pensji musiał jakoś żyć. Potrafiłem zaszywać się godzinami przy braku protestu Ciotki. I zażerałem się kalarepą, ogórkami, które na poczekaniu obierałem, pomidorami, porzeczkami, groszkiem cudownie słodkim, rzodkiewką, truskawkami, malinami, a nawet sałatą. Nigdy nie jadłem pyszniejszych warzyw i owoców.
Nuda jednak przeważała i po tygodniu takiego pobytu z ulgą wracałem do wsi Stryja. 
Teraz na tę nudę patrzę oczywiście inaczej i chętnie tak bym się trochę ponudził.
Tak więc Ciociu, z tej racji, że do Ciebie nie mam żadnych rodzinnych pretensji, niczego złego nie zrobiłaś mi ani mojemu rodzeństwu oraz mamie, za wszystko Ci dziękuję. a przede wszystkim za kąpiele i za ogród. Cześć Twojej pamięci!
 
- Teraz, Synuś, - kończyłem wieczorną rozmowę - musisz wiedzieć, że jestem najstarszym z rodu twojego dziadka. - Biorąc pod uwagę całe jego rodzeństwo oraz jego kuzynów tego pokolenia już nie ma w całej Polsce. - Najstarszym jest teraz moje, a ja w nim jestem najstarszy. 
Nie chciałem dodawać "seniorem rodu", bo tak się nie czuję, chociaż może i na to kiedyś przyjdzie taki czas. Ale na Synu zrobiło to wrażenie. 
 
PONIEDZIAŁEK (01.12)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Od razu wszedłem w standardowy tryb. Po porannym rozruchu siadłem przed onanem sportowym.
Dopiero po I Posiłku zabrałem się za górę. Dzisiaj na tydzień mieli przyjechać goście.
W trakcie sprzątania zadzwoniłem do tej najmłodszej kuzynki. Bardzo sympatycznie sobie porozmawialiśmy wcale nie czując tego długiego czasu, w którym się nie widzieliśmy. Ostatni raz z 8-9 lat temu, kiedy z Żoną zajechaliśmy do nich nowiutkim Inteligentnym Autem tylko na kilka godzin, bez zapowiedzi, żeby było to lekkie i nikogo nieobciążające.
Od kuzynki dowiedziałem się szczegółów o śmierci Ciotki i o pogrzebie. Od czterech miesięcy przebywała w Domu Opieki Społecznej we wsi Stryja. Zmarła mając 88 lat.
- Do końca miała z nami pełen kontakt, rozum funkcjonował cały czas...
Zapytałem o syna Ciotki, co z nim, bo wuj zmarł wiele lat temu. 
- A jest w tym samym domu opieki.
- A jak sobie radzi? 
- Słuchaj, on od wielu lat jest niewidomy! - Najpierw sama leczyła go Ciotka, a potem dołożyli się lekarze. - Umysł ma jednak sprawny. - A warunki są bardzo dobre. 
- A pogrzeb?
- Wszystkim zajmuje się wnuczka twojej Chrzestnej, która przyjechała z Rodzinnego Miasta. - Ciotka zostanie pochowana w grobie, w którym leży wujek i jego ojciec. - No i ma być tam pochowany w przyszłości nasz kuzyn.
- A jak się czuje mama? - Ile ma lat?
- 88. - Jest po wielu pobytach w szpitalach, a teraz opiekujemy się nią w domu. - Ale jest w pełnym kontakcie.
Z grubsza nakreśliłem naszą sytuację. Podobało mi się, że nie dociekała, nie drążyła, nie doradzała. Po prostu wszystko rozumiała i przyjmowała na zasadzie Tak jest i już! Tak samo opowiadała o śmierci Ciotki, o kuzynie i o swojej mamie. Tak jest i już! Zazdrościłem jej takiego pierwotnego podejścia do tych spraw. Bo co można z tym zrobić, skoro taka kolej rzeczy?
 
Do przyjazdu gości pisałem. Para, lat około 55, przyjechała o 15.40. Nie nasi goście. Dziwili się różnym rzeczom, nawet w sposób nienegatywny i zadawali pytania, mimo że Żona wcześniej o wszystkim pisała. Wyglądało to tak, jakby ktoś zarezerwował im ten pobyt, a oni przyjechali tacy zrzuceni z kosmosu nie wiedząc gdzie się znajdują. Potem pani zabrała się za sterowanie parkowaniem auta (duży, długi, czarny mercedes), więc zaprotestowałem, zwłaszcza że, nie wiedzieć czemu, wskazywała gorsze miejsce do parkowania.
- Ale proszę nie pokazywać mężowi, gdzie ma parkować, bo robi pani to źle. - Powiedziałem mężowi, że go popilotuję.
- Robię źle?... - zapytała w sposób raczej potwierdzający ten fakt, niż z pretensją w głosie.
Zresztą później też jej nie miała, gdy chociażby dosyć upierdliwie Bo skoro macie państwo balkon, to dlaczego na nim nie można palić?, i gdy ja kategorycznie zabraniałem.
Z tym paleniem od razu mi podpadli, bo ledwo się przywitaliśmy, było widać, że oboje palą. Charakterystyczne ostre rysy, wysuszona i zażółcona skora, a u pani charakterystyczny głos podobny do bertowego, gdy wydaje z siebie jednoszczeki. Wskazałem miejsce do palenia za ogrodzeniem, na chodniku.
- Macie tam państwo kubeł na śmieci z popielniczką.
Pani się strasznie skrzywiła. 
- A zresztą my bardzo mało palimy... - pan starał się w niewłaściwy sposób załagodzić sytuację. Miałem go pytać A co to u pana znaczy w tym przypadku mało?...
- Proszę państwa, mało, czy dużo, nieważne! - Proszę palić za ogrodzeniem, mimo że w państwa apartamencie są nawet dwa balkony.
- A my już się przymierzamy do rzucenia palenia... - teraz pani starała się niewłaściwie załagodzić.
- Byleby nie było za późno! - rzuciłem jednym tchem razem z To miłego pobytu i uciekłem.
Nie mogłem zostać dłużej, nie na moje siły.
Żona, gdy wróciła, potwierdziła, że to nie nasi goście I nic na to nie poradzisz.
- Poza tym pozwoliłam im palić na tym balkonie przy sypialni, żeby nie palili nad bibliotekarką z dołu. - Wiesz, to tacy ludzie, że robiliby to po kryjomu, więc lepiej... - A pani się oczywiście zdziwiła, że nie ma telewizora i wpierała mi, że była informacja o telewizorze z takim płaskim ekranem.
Musiałem Żonie przyznać rację. Nie nasi goście. Nie mieliśmy już na wstępie żadnej przyjemności z przyjmowania ich. 
 
Po II Posiłku pisałem zdając sobie sprawę, że się nie wyrobię. Postanowiłem się nie przejmować i braki uzupełnić w następnym wpisie, na luzie i z przyjemnością. Żona mnie wsparła.
- O to będzie nawet fajnie później powspominać pobyt Trzeźwo Na Życie Patrzącej, Konfliktów Unikającego i Kolegi Inżyniera (!). 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Jednoszczekiem. W niedzielę rano Pani wypuściła ją na ogród i o Piesku zapomniała, więc Piesek się upomniał. Akurat byłem na górze, więc niczego nie słyszałem, ale gdy zszedłem, Żona z rozanieloną miną mnie o tym poinformowała. Oczywiście nie zapomniała o Piesku specjalnie, bo by ją natychmiast zżarły wyrzuty sumienia, no ale skoro przypadkowo się zdarzyło...
Godzina publikacji 19.48.
 
I cytat tygodnia:
Każdy, kto przestaje się uczyć jest stary, bez względu na to, czy ma 20 czy 80 lat. Kto kontynuuje naukę pozostaje młody (…). - Henry Ford (amerykański przemysłowiec, inżynier oraz założyciel Ford Motor Company). (ostatni cytat z serii fordowskich)