poniedziałek, 20 października 2025

20.10.2025 - pn - dzień  publikacji
Mam 74 lata i 321 dni.
 
WTOREK (14.10) - Rocznica powstania Komisji Edukacji Narodowej (1773 rok)/ Dzień Nauczyciela
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Po porannym rozruchu z miejsca zabrałem się za cyzelowanie. A potem wysłałem smsem do Syna życzenia urodzinowe. Dzisiaj kończył 48 lat. Zareagował sympatycznie.
 
Wczoraj skończyliśmy oglądać miniserial (8 odcinków) Nabrzeże. O ile po drodze była rzeźnia, to na końcu ujrzeliśmy jatkę. Potwierdziło się, że nie była to jednak opera mydlana.  
Dzisiaj zaś z samego rana (05.27) krótko napisał Po Morzach Pływający. Nie  chciał wierzyć, że mogła mi chociażby przejść przez głowę myśl o wysłaniu 320 maili. I doradzał...
Po I Posiłku odgruzowałem się na 80%. Było to niezbędne, bo zaczynałem się czuć, jak stary dziad. Jeśli dodać do tego 20%, które zrealizowałem kilka dni temu, czułem się młodszy o 10 lat.
 
Dzisiaj w końcu się zmobilizowałem i przesłałem zdjęcia Koledze Plastykowi. Podjął się trudu wysłania ich do wszystkich koleżanek i kolegów. Trochę mi ulżyło, a ulży całkowicie, gdy będzie po sprawie. 
Potem zadzwoniłem do Siostry i Siostrzeńca. No cóż, z Siostrą się przeprosiliśmy nawzajem i obiecaliśmy, że następnym razem nie doprowadzimy do żadnych scysji. Na pewno obojgu nam to dobrze zrobiło. Z Siostrzeńcem zaś rozmowa była lekka i niepotrzebnie nieprzedłużana.
W końcu w sytuacji autentycznego nicnierobienia długo siedziałem nad onanem sportowym.
 
A potem zdrowo mi odbiło. Ni z tego, ni z owego zabrałem się po raz pierwszy za Zjazd'2027 w Kazimierzu Dolnym.
- Ale ci odbiło! - Żona przyjaźnie co jakiś czas zauważała ten fakt. - Tak się zachowujesz, jakbyśmy mieli jechać już pojutrze! - śmiała się. 
W końcu bardzo szybko jej się udzieliło, a to z tej przyczyny, że w Kazimierzu nie byliśmy dawno, bo 5 lat (może trzy lub cztery, ale nie mogliśmy sobie przypomnieć; trzeba byłoby zajrzeć do bloga) i mamy z nim same dobre wspomnienia. O tym, że się nam bardzo podoba, mówić nie trzeba.
Więc w międzyczasie, żeby ostudzić emocje, wyszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. Żona nie mogła się jednak wyluzować, tylko musiała natychmiast pokazać mi na smartfonie zdjęcie jednego hotelu, który nam  się wówczas bardzo podobał i obok którego wiele razy chodziliśmy, a którego na podstawie jej opisów nie mogłem przywołać w pamięci.Wszyscy, o dziwo ukochany Piesek też, musieli się zatrzymać i czekać, aż Żona znajdzie.
 
W kwestii poszukiwań przyszłej bazy noclegowej działaliśmy równolegle. Ja trochę chaotycznie, Żona metodycznie z racji swoich doświadczeń, ale obie drogi ostatecznie doprowadziły nas do celu. Zostały wytypowane trzy ośrodki, które mogłyby spełniać nasze oczekiwania. Przy czym jeden, "znaleziony" przeze mnie prawie na pewno odpadnie, bo jest niepotrzebnie za drogi, zaś dwa pozostałe, "znalezione" przez Żonę wydają się być w punkt i będą zapewne decydować detale. A je się pozna na wizjach lokalnych, najpierw w trakcie pobytu Rubieżan, a potem jeszcze raz na gwiaździstym zlocie, gdy oni i my spotkamy się z Petrochemikami. Bo wszystko musi być na tipes topes, jak mawiał Prezes Nikodem Dyzma.
-Twój guru! - Żona zawsze wtedy z zimną satysfakcją podkreśla ten fakt.
 
Dzwoniłem do siedmiu czy ośmiu ośrodków. Co z tego, że niby na stronach "wszystko jest", skoro oczywiście było to nieprawdą i co bardzo szybko w rozmowie wychodziło. Bo przecież strony internetowe nie mogły być przygotowane pod nasze oczekiwania, ani żadnych innych gości, bo by się zwyczajnie nie dało. Nasza kwestia musiała być omówiona ustnie, a potem mailowo.
Byliśmy z Żoną niezwykle pozytywnie zaskoczeni rozmowami z poszczególnymi recepcjonistkami (6-7 pań, jeden pan), co nie powinno w ich fachu być dla gościa niespodzianką, ale jednak. Wszyscy, bez wyjątku, byli mili, sympatyczni, profesjonalni, życzliwi, cierpliwi, kulturalni, a przede wszystkim naturalni, bez żadnych sztucznych korporacyjnych naleciałości z irytującym na wstępie tembrem głosu i jego modulacją, niesłuchaniem o co gość de facto pyta i odpowiadaniem na niezadawane pytania oraz zbędnym trajkotaniem, żeby od razu pytającego zagadać ofertą, z podkreślaniem "czego to my nie mamy", co kandydata na gościa może przecież nie obchodzić, chociażby świetnie wyposażony plac zabaw dla dzieci, na przykład. Nam na zjeździe taki mógłby się szczególnie przydać. Już widzę nas a to huśtających się na huśtawkach, a to zjeżdżających z gracją bez szkody dla stawów (skokowy, kolanowy, biodrowy i wyżej) z różnych zjeżdżalni lub co sprawniejszych chodzących po różnych torach przeszkód - liny, chwiejne podesty, skałki wspinaczkowe, itp. 
Z jednym tylko nie dawali sobie rady nie wiedząc, jak zareagować, więc milkli. Wyraźnie młodzi. Zawsze tak było, gdy określałem liczbę uczestników.
- Powinno być 60 osób, ale gdyby dobrze poszło to nawet i 70. - Z drugiej strony w tym wieku mogą wypaść jakieś choroby, sanatoria, więc liczba obecnych może być "tylko" 50, na przykład... - zawieszałem głos.
Zawsze w tym momencie spotykałem się z reakcja słowną No tak, to zrozumiałe albo To oczywiste.
- Trzeba też brać pod uwagę - prowokacyjnie kontynuowałem wsłuchując się uważnie w reakcję - fakt, że już systematycznie wymieramy, więc liczba uczestników może być mniejsza względem obecnie żyjących.
Milkli, jak na zawołanie, jakby to już nie było zrozumiałe i oczywiste.
I jeszcze jedno ważne. Żadna z pań recepcjonistek przedstawiając ofertę nie robiła tego nachalnie, nie namawiała w stylu, że mogłoby się nie dać od niej odczepić. A pan recepcjonista od razu stwierdził, że mają tylko 30 miejsc noclegowych i Nie podołamy, ale  zapraszamy na śniadania. Zrobił to tak lekko, że obaj się uśmialiśmy.
 
Wszyscy też w naturalny sposób się dziwili. Najpierw nie tak terminowi, rok 2027, tylko faktowi, że już się za to zabieramy, a potem po mojej informacji.
- Tradycyjnie pierwszego wieczoru przy grillu, przy gitarze i smyczkach śpiewamy, a drugiego jest bal z szampanem, tortem, strojami wieczorowymi, muzyką i tańcami. - Czy podołacie państwo naszym oczekiwaniom?
Zawsze wybrzmiewało w reakcji zaskoczenie i podziw, bo oczywiście na wstępie informowałem, że obecnie mamy 75 lat, plus minus jeden rok, a za dwa lata odpowiednio więcej i posługiwałem się przykładem ostatniego zjazdu w Uzdrowisku.
- Uuu! - spontanicznie zareagowała jedna z pań, co mnie ubawiło. Ta musiała być szczególnie młoda.
A jedną przy okazji zapytałem:
- Przepraszam, że pytam, a pani tańczy? 
- Ostatnio dość rzadko. - odpowiedziała szczerze i nad podziw poważnie.
Zatrzymaliśmy się trochę nad kondycją współczesnych mężczyzn, takich do sześćdziesiątki, dla których widocznie ujmą jest tańczenie. To takie niemęskie. 
 
Wszystkie trzy wspomniane wyżej ośrodki nasze oczekiwania wstępnie spełniały. Z każdym umówiłem się, że wyślę jutro maila z pytaniami i z określeniem warunków brzegowych i że otrzymam odpowiedź niezwłocznie.
- Ale bardzo bym prosił, żeby odpowiedzieć mi precyzyjnie, czyli na każde pytanie oddzielnie, na zasadzie ad.1, ad.2, itd., a nie opisowo, bo to może tworzyć pole do nieporozumień i rozbieżnych interpretacji.
Wszystkie panie zapewniły, że tak zrobią. 
- No i połowa zjazdu załatwiona! - zadowolony wyrzucałem co jakiś czas z siebie, ciągle jeszcze na haju.
Żona za każdym razem sympatycznie i z uśmiechem pukała się po głowie. 
 
Wieczorem przystąpiliśmy do oglądania dwóch amerykańskich seriali. Oczywiście po kolei.
Najpierw nie podołaliśmy tytułowi z 2025 roku, Black Rabbit, który wybrałem spośród dwóch pozycji, a przeciwko któremu protestowała Żona.
- Bo mam już dosyć tych ponurych scen, tej strzelaniny... 
- Jakie ponure sceny?... - starałem się bagatelizować.
- A co tu jest napisane? - "Kryminał, mroczny"... Czy może "obyczajowy"?...  
Po 15. minutach oglądania byłem pierwszy, który nie mógł znieść tej mroczności i sposobu narracji.
To przeszliśmy zgodnie do drugiej pozycji, obyczajowej, wynalezionej przez Żonę. Tytuł brzmiał Cztery pory roku. To amerykański serial z 2025 roku. Wytrzymałem tylko dlatego, że odcinek trwał 30 minut. Ale muzyka Vivaldiego... 
 
ŚRODA (15.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po porannym rozruchu pisałem.
Przed 11.00 wyjechali goście z dołu. Nasi, co okazało się przy dłuższych, oczywiście, gadkach pożegnalnych. Ale tacy mocno poważni, bo było widać po sposobie bycia, po tym, co mówili i jak, i po tym, że codziennie rano wyjeżdżali, a wracali wieczorem, że przyjechali do Uzdrowiska nie dla zabawy, tylko żeby intensywnie zwiedzać i zobaczyć maksymalnie, ile się da. Taki pewien rodzaj turystycznych stachanowców.
Młodszym i młodym przypomnę genezę słowa "stachanowiec":
... to pierwotnie przodownik pracy w systemach socjalistycznych, który znacząco przekraczał normy. W znaczeniu potocznym, a także nowoczesnym, określa osobę pracującą bardzo wydajnie, często w nadmierny sposób, co może prowadzić do niedokładności lub szybkiego wypalenia.
Termin pochodzi od nazwiska radzieckiego górnika Aleksieja Stachanowa, który w 1935 roku ustanowił rekord w wydobyciu węgla, wykonując 1400% normy. Ruch stachanowski, zainicjowany przez Stachanowa, był elementem "socjalistycznego współzawodnictwa pracy". 
"Stachanowcem" był pracownik, który otrzymywał tytuł za znaczące przekraczanie norm pracy, co często prowadziło do ich podnoszenia dla wszystkich pracowników bez proporcjonalnego wzrostu wynagrodzeń. 
 
Rano niespodziewanie uaktywnił się Syn. Słał smsy, po czym zapewnił, że zadzwoni. Jednak nie dał rady i przerzucił rozmowę na jutro Bo straszny młyn.
 
Dzisiaj zaplanowaliśmy kolejną wycieczkę łącząc ją z drobnymi obowiązkami - zakupy, biblioteka (wypożyczenie czterech książek, odwiezienie prania i odwiedzenie Nowego Mechanika, żeby jeszcze raz nam powiedział, czym i jak czyścić Inteligentne Auto ze świerkowej żywicy. Nie dość, że powiedział, to jeszcze pokazał. Napaćkane miejsce z trudem, bo z trudem, ale dawało się wyczyścić. Muszę się w końcu za to zabrać.
Inspiracją i prowokacją dla wycieczki byli nasi goście ze Stolicy, ci, którzy kupili dom na wsi, tej, do której Żona jako nastolatka często jeździła na kolonie. Mieszkając już w Uzdrowisku raz się tam wybraliśmy i wtedy z całą mocą wróciły wspomnienia, zwłaszcza że oba charakterystyczne budynki kolonijne stały (opuszczone niestety, ale w całkiem dobrym stanie), a i teren zabaw, ognisk był ten sam. 
Dom nas ciekawił, bo cały czas ciągnie wilka do lasu, więc pojechaliśmy wiedząc, bo to nie pierwszy raz, że po opisie i używając trochę mózgu bez problemu go znajdziemy. I tak było. Miejsce i okolica ciekawa, ale to już jednak nie nasza bajka. Po prostu przez ten etap życia przeszliśmy. Spacer był jednak bardzo uroczy, a do Żony znowu wróciły wspomnienia. 
Żeby je powiększyć pojechaliśmy do serca Parku Narodowego. Tam również jeździła na kolonie.
Przez te lata nastąpiły tak duże zmiany, że nie potrafiła rozpoznać miejsca/ośrodka, do którego przyjeżdżała z miejsca pracy Teściowej. Chcieliśmy się zatrzymać w jakiejś kawiarni/restauracji, żeby miło zaakcentować nasz pobyt, ale wszystko było pozamykane na głucho, bo to takie miejsce, które żyje od maja do września. Jedyny otwarty lokal, nawet z kilkoma gośćmi wewnątrz, nie zrobił na nas dobrego wrażenia, więc uciekliśmy do Uzdrowiska II. I spojrzeliśmy na nie innym okiem niż dotychczas. Najpierw w  kontraście do Uzdrowiska IV. Nagle okazało się zadbane z ładnym pomysłem na różne realizacje, w tym wokół Rynku, a i sam zdrój był zdecydowanie ciekawszy i niewiele ustępował temu z Uzdrowiska III. Bo oczywiście żadne nie mogło startować do naszego.
Drugą rzeczą, którą "odkryliśmy" ku sporemu naszemu zaskoczeniu, była kawiarnia w Rynku, bardzo stylowa, klimatyczna, nieduża, z dobrą kawą i deserami. Działała od 2015 roku, więc tym bardziej nie rozumieliśmy, dlaczego zawsze wybieraliśmy się do tych w sercu zdroju przejeżdżając wielokrotnie przez Rynek. Takie miłe odkrycie.
 
Jeszcze przed II Posiłkiem zabrałem się za pisanie maila-elaboratu do trzech podmiotów hotelarskich z Kazimierza wybranych wczoraj przez nas. Zajęło mi to ponad dwie godziny, bo pomijając moją szybkość pisania, czyli wolność (szybki - szybkość, wolny - wolność), rzecz musiałem dogłębnie przemyśleć, żeby nie pominąć na tym etapie przygotowań żadnego istotnego elementu (emelentu) i tak skonstruować treść, żeby odpowiedzi były klarowne i jednoznaczne. Poza tym, co tu dużo ukrywać, pozwoliłem sobie trochę na taki styl blogowy.
Jednocześnie wysłałem tego maila do Rubieżan, bo to oni pierwsi pojadą, jak pisałem, "zwizytować, zlustrować, czyli ocenić pod naszym kątem" te ośrodki. 

Wieczorem zgodziłem się Żonie na drugi odcinek Czterech pór roku.
- Bo zawsze dawaliśmy szansę serialowi drugim odcinkiem!  
Zrobiłem to z ciężkim sercem. Efekt było mocniejszy niż wczoraj - na pewno nie chciałem tego dalej oglądać. O dziwo, Żona się nie upierała. 
 
CZWARTEK (16.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po porannym rozruchu pisałem.  
Po I Posiłku zabrałem się za górny apartament. Zrobiłem cały. Jutro przyjeżdżają goście. Do dolnego też jutro, ale ten dzisiaj sobie odpuściłem w ramach mądrego rozkładania wysiłku.
Wczoraj późnym wieczorem przyszły pierwsze odpowiedzi od dwóch hoteli. Więc nie mogliśmy się oprzeć i od razu z Żoną  zaczęliśmy oferty analizować. Pojawiły się  pierwsze wnioski i porównania, ale wiem i wiedziałem, że będę musiał zrobić tabelę porównawczą w moim exelu (kartka, pisak, linijka, kalkulator - zawsze niezawodne i szybkie wbrew pozorom), żeby móc wysunąć sensowne wnioski. Tu muszę posłużyć się dwoma przykładami na obronę tezy o szybkości mojego exela (chyba już wspominałem). 
W 1994 roku, gdy ruszyła szkoła, założyłem tzw. "kratki", czyli konstrukcję rejestrującą wpłaty czesnego przez słuchaczy. Prostą jak cep (przypomnę młodszym: cep zbudowany jest z dwóch kijów: dzierżaka <dłuższego> i bijaka <krótszego>, zwykle dębowego. Ich cieńsze końce połączone są rzemieniem <czasem wysuszoną skórą z węgorza> - zwanym gązwą lub gackiem, a na Zamojszczyźnie kapicą - lub metalowym przegubem, nazywanym ósemką). Z racji prostoty konstrukcji nazwa ta weszła do języka potocznego i służy do dzisiaj, przynajmniej u mnie, do krótkiego a dosadnego opisu pewnych cech danego mężczyzny. Gdy raz zrobiłem tabelę z miejscem na ręczne wpisywanie nazwisk oraz z miejscem na wpisywanie kolejnego roku szkolnego, ale z na stałe wpisanymi numerami miesięcy, wystarczyło co roku tylko kserować wzorzec i było fertig. Czynność rejestracji, czyli wpisania wpłaty lub sprawdzania, czy takowa wpłynęła, trwała maks 15 sekund. Najlepsza Sekretarka w UE przyznała się dopiero po kilku miesiącach pracy, gdy okrzepła i nabrała odwagi, że gdy w pierwszych dniach ujrzała te prymitywne kratki i gdy dyrektor kazał z nich korzystać, to ogarnął ją pusty śmiech Bo żeby w dobie komputerów?!... Potem była nimi zachwycona widząc, jak są skuteczne, "szybkie" i proste w obsłudze. Kratki te nadal obowiązują (31 lat; wiem), mimo że Szkołę prowadzi Nowy Dyrektor, mocno przecież skomputeryzowany.
 
Przewaga starego systemu nad komputerowym uwidacznia się też przy każdym zakupie Socjalnej (też o tym wzmiankowałem). Poprzednio, od "dzień dobry" do "do widzenia" czas zakupu dwóch skrzynek zajmował minutę. Teraz, z racji komputeryzacji, cztery razy dłużej. Przy założeniu, że tu i tam jestem/byłem jedynym klientem. Jeśli w obecnym systemie jest ktoś przede mną, to czas oczekiwania się odpowiednio wydłuża, bo komputeryzacja "się nakłada, czyli sumuje".
- Trochę trzeba poczekać - "moja" pani, ta z makijażem, odezwała się do mnie wyjaśniająco, sama z siebie - bo komputer mieli problem kaucji w sytuacji, gdy butelki są na wymianę. 
("mieli" od mielenia, nie od mania, jak napisał pewien milicjant na wystawionym przez siebie mandacie w uzasadnieniu braku świateł przy jednym reflektorze - "za nie manie świateł")
 
Jak wiadomo, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wykorzystałem ten martwy czas, gdy bezproduktywnie stałem nad panią, a komputer żmudnie mielił system kaucyjny, i zapytałem:
- A co się stało z nogą, że pani kuleje?
Gdy podjechaliśmy pod kiosk, Żona zauważyła kartkę na drzwiach z nieśmiertelną informacją, którą "kocham", "Zaraz wracam". Ledwo zdążyłem zaparkować, gdy pani wróciła.
Żona ją od razu poznała, chociaż przecież widziała ją może raz, dwa razy. Ja miałem wątpliwości, czy to ona, zwłaszcza że mocno kulała.
Być może to moje pytanie stało się przełomem w naszych kontaktach, bo regularnie blade oblicze pani wyraźnie się zabarwiło będąc dowodem na to, jak ta sprawa była dla niej ważna.
- W nodze mam platynową szynę i śruby... - wyznała i było widać, że to wyznanie ją wiele kosztowało.
Zatkało mnie. Noż, kurwa, ale ze mnie żłób?... - Żeby tyle czasu czepiać się biednej dziewczyny w myślach, na blogu i wobec Żony?!... - Żłób bez empatii, co to tylko się czepia i szuka miejsca zahaczenia, żeby się czepić. 
- Kiedy to się stało, bo przecież wcześniej nie zauważyłem... - odezwałem się, gdy odzyskałem mowę. 
- Dwa lata temu...
- Ale jak?! - jeszcze bardziej to mną wstrząsnęło.
- Przez nogę przejechał mi wózek widłowy... 
Nie wiedziałem już, co dalej mówić. A pani mnie zaskoczyła nagłą swoją słowną rozwiązłością. 
- Dlatego, gdy muszę codziennie pod koniec pracy iść z dokumentami do biura, to skóra mi cierpnie.
Coś musiałem mieć takiego autentycznego wypisanego na twarzy, bo nagle usłyszałem:
- A pan wie, że idę od poniedziałku na tydzień na urlop i kiosk może być zamknięty? - Może będzie kierownik, ale on pracuje na  dwóch etatach, więc nie wiadomo. 
Skąd miałem wiedzieć? Widocznie była to wiedza tajemna, bo nigdzie nie było żadnych informacji wyprzedzających. Tym bardziej to doceniłem i poczułem się ważnym klientem, któremu oszczędzono sytuacji niespodziewanego odbijania się od zamkniętych drzwi i czytania z wkurwem kartki "Dzisiaj kiosk nieczynny".  
W końcu komputer przestał mielić. Podziękowałem za informację, zapewniłem panią, że do czasu jej powrotu zapas wody mi wystarczy i życzyłem jej miłego urlopu.  Dobrze jeszcze nie zamknąłem za sobą drzwi, gdy pani zapadła się w swoje standardowe milczenie i bladość.
 
Od tej pory na panią nie powiem złego słowa. Przecież to taka młoda, ładna dziewczyna, z ładnym przecież makijażem, miła, sympatyczna i cierpiąca. I profesjonalna. Teraz wszystko mi się ułożyło w głowie. Jako kobieta mogła mieć trudne i bolesne okresy menstruacyjne, co w perfidny sposób mogło odbijać się na klientach, w tym na mnie. Tego jednak za bardzo nie mógłbym zrozumieć, bo czy to moja wina, że urodziła się kobietą?... Poza tym miesiączka, jak sama nazwa wskazuje, zdarza się mniej więcej raz w miesiącu, a mnie wydawało się, że trafiam na nią co rusz. Zwykła statystyka i rachunek prawdopodobieństwa temu zaprzeczały. Teraz się wyjaśniło, że musiało być coś innego na rzeczy. A co się działo z biedną dziewczyną, gdy oba bóle się na siebie nakładały? I jak tu obsługiwać z uśmiechem klientów, często idiotów, którym trzeba dodatkowo zwracać uwagę, żeby zamknęli za sobą drzwi, bo zimno...
Ten empatyczny proces myślowy jakoś tak złagodził moje wyrzuty sumienia. Skoro stać mnie było na wykrzesanie z siebie  elementarnych pokładów empatii, i to w stosunku do płci żeńskiej, to może nie jestem aż takim żłobem, który tylko czyha, czego by tu się czepić/zahaczyć. 
 
Wracając do naszych baranów... Oczywiście nikt mi nie musi tłumaczyć z kolei, że system komputerowy ma przewagi w tym, czy owym. Sam to wiem, chociażby przy pisaniu bloga. 
I jeszcze raz wracając do meritum, czyli do ofert hoteli w Kazimierzu. Pojawiło się tyle danych, że bardzo szybko się pogubiliśmy. Jest więc co robić od samego początku. Jednocześnie coś trzeba było ustalić z Rubieżanami, bo oni z jednej strony poczuwając się do sprawy, a z drugiej zajęci innymi problemami, od razu wnosili drobne problemiki. Trzeba będzie, póki czas, ustalić jednowładztwo, ale  w przeze mnie wymyślonym systemie zamordyzmu demokratycznego, bo sprawy będą się komplikowały niepotrzebnie. A ich liczba będzie rosła zgodnie z funkcją silnia. Jednocześnie trzeba pamiętać, że przecież coś swojego wniosą Petrochemicy. Może iskrzyć...
 
Musiałem zregenerować siły i zniknąłem na górze na jakieś 1,5 godziny. Po powrocie na dół byłem w stanie obrobić hotelowe dane, uporządkować je i wypisać pytania do oferty pierwszego hotelu. Jednocześnie napisałem do Rubieżan, żeby na razie się nie wychylali z własnymi inicjatywami, bo mogą powstać sprzeczności i w oczach hoteli wyjdziemy, nie dość, że na oszołomów, to jeszcze na starych oszołomów. 
Wieczorem zadzwonił Syn. Porozmawialiśmy sobie bardzo sympatycznie blisko pół godziny. 
 
Żona na dzisiaj przygotowała serial, amerykański oczywiście, Nikt tego nie chce, z 2024 roku. Wystarczyło, że przeczytała mi krótki wstępny opis, abym się zapalił do oglądania. On rabin, ona sziksza. Czy trzeba więcej biorąc pod uwagę nieuniknione konflikty światopoglądowe, rodzinne i kulturowe? Sam naciskałem, żeby obejrzeć od razu dwa odcinki, zwłaszcza że każdy był mniej więcej trzydziestominutowy. Oglądało się bardzo dobrze. I jak w tym świetle wygląda opinia Żony, że ja tylko strzelaniny, trupy, ucieczki, mroki i wybuchy?...
 
PIĄTEK (17.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.15. 
 
Piętnaście minut walczyłem ze sobą, żeby wstać, bo spało mi się jak rzadko i spałbym jeszcze i spał.
- Widocznie twój organizm tego w tym momencie potrzebował, więc trzeba było go słuchać i spać. - Żona rano nie mogła przejść nad moim komunikatem obojętnie i go zbyć, tylko, mimo 2K+2M, dokonała szybkiej analizy.
Miała rację, tylko jak to zrobić, żeby spać dalej, skoro obowiązkowość wzywa. Taka bardziej wydumana, bo najczęściej rano przecież nic mnie nie goni. To jest być może jedyny przypadek, w którym nie słucham swojego organizmu. 
Rano sporo pisałem i już drugi dzień nie zaglądałem do onanu sportowego. Zaraz potem zabrałem się za dolne mieszkanie, by temat po godzinie zamknąć i otworzyć Żonie front robót.
 
Po I Posiłku wyskoczyłem na drobne zakupy i odebrałem pranie. I, gdy ledwo wróciłem, Żona zaproponowała spacer do Zdroju Bo taka piękna pogoda!
Dzisiaj, muszę uczciwie przyznać i oddać Żonie, co żonine, że przeszedłem samego siebie, a nawet Brata. Najpierw, jeszcze na Pięknej Uliczce, napadłem na wiekową panią, która ciągnęła za sobą walizkę na kółkach i ewidentnie się rozglądała. To zaoferowałem pomoc w poszukiwaniach. Okazało się, że niczego nie szuka, bo jest tu już któryś raz i świetnie się orientuje.
- A bo tak pani się rozglądała, więc pomyślałem, że pomogę... - tłumaczyłem się.
- Rozglądałam się, bo zauważyłam różne zmiany od czasu mojego ostatniego pobytu.
Udało mi się jednak dowiedzieć, że generalnie jest z Metropolii, ale chwilowo mieszka w Zasikanym Mieście, skąd właśnie przyjechała.
Kawałek dalej dwóch panów na dachu sprytnie wymieniało dachówki. Zatrzymałem się i w skupieniu obserwowałem, jak to robią i jak im idzie. Nie odezwałem się słowem, ale Żona z Pieskiem na wszelki wypadek się nie zatrzymywały.
Dogoniłem je koło kapliczki. I w tym momencie zaczęły się zbliżać do nas w pewnym popłochu dwie panie. Bóg mi świadkiem, że zagadały pierwsze.
- Którędy do dworca autobusowego?! - rzuciły rozglądając się dość panicznie. 
Wytłumaczyłem.
- A panie na autobus? - zapytałem, jak debil. - Powinny były mi odpowiedzieć Nie, na zakupy! lub coś w tym rodzaju.
- Tak!
- I spieszą się panie?... - zagadałem przyjaźnie.
- Bardzo! - i natychmiast pognały. Trudno.
- Za to nam się nie spieszy... - usłyszałem za nami pana, który szedł na czele sporej grupy.
Czy ja go zaczepiałem? 
- A dobrze idziemy do pijalni i do zdroju?
- Dobrze! - Proszę pana, ja tu mieszkam, wszystko wiem i chętnie pomogę! - Proszę pytać... 
I nie czekając na pytania, których więcej już nie miał, udzielałem mu różnych odpowiedzi.
- Matko jedyna! - usłyszałem Żonę, gdy się rozstaliśmy z grupą i gdy weszliśmy do Parku Samolotowego. - Normalnie Brat! - A nawet więcej! - Jakieś 150% Brata! 
 
W Zdroju też nikogo nie zaczepiałem. Za to nas zaczepiła para z Winnego Miasta, jak się okazało. Wszystko przez Pieska. Tak Żona ma - jak nie Mąż, to Piesek. A w Winnym Mieście byliśmy kilka razy, często je miło wspominamy i oczywiście co nieco mieliśmy do powiedzenia.
Już prawie wychodziliśmy ze Zdroju, gdy pani, na oko spokojnie powyżej 85 lat, poruszająca się o jednej kuli, poprosiła, żeby jej zrobić zdjęcie przy pewnej charakterystycznej uzdrowiskowej rzeźbie.
- Ale od razu proszę zrobić trzy... - zastrzegła - ... bo gdyby coś nie wyszło...
- Ale  ja nie wiem, czy potrafię?... - zastrzegłem trochę się krygując.
- A co tu jest do potrafienia?... - wyciągnęła smartfon, jakiś wypasiony, że strach było dotknąć. - O, tu pan naciśnie, a potem na tę ikonkę.
Zrobiłem, jak kazała. 
- A sprawdzi pani, czy się zapisały?
- Oczywiście... - nawet nie zdziwiła się moim pytaniem, bo było oczywiste.
Otworzyła zdjęcia i sprawnie palcem po ekranie przesuwała kolejne,
- Widzi pan? - Są.
To zacząłem ją gnębić pytaniami, skąd jest. Na początku trzymała dystans, bo wylewna nie była i chciała się odczepić od natręta, ale gdy sypałem nazwami miast z jej rodzinnych stron, zaczęła mięknąć i nawet uśmiechać. Ale jednak nie poszła w tę stronę. Pożegnaliśmy się miło.
- Chodź, Bracie... - słyszałem za każdym razem od Żony i oboje pękaliśmy ze śmiechu. - Matko! A co byście państwo chcieli wiedzieć?! My tu mieszkamy i mogę państwu wszystko powiedzieć!... - przedrzeźniała mnie. - Jakbym widziała Brata, ale nawet więcej, jakieś jego 150%. - powtarzała z satysfakcją i zapewne ze zgrozą.
Nic na to nie mogę poradzić, że jeśli ja sam nie zaczepiam przygodnych ludzi, to oni zaczepiają mnie. Taka aura.  
Gdy wracaliśmy, zaczęło się chmurzyć i jesień groziła deszczem. Ale wcześniej była piękna, jak tylko ona być potrafi.
 
Goście przyjechali ze wschodu Polski, pół nasi - jeżdżą po Polsce, do Uzdrowiska przyjeżdżają co roku Bo bardzo się nam podoba, pół nie - ta dominacja Wschodu, niesamowite, jak to może wpływać na sposób bycia, światopogląd i kulturę bycia. Przy czym zaznaczam wyraźnie, że nie mam na myśli jej braku. Absolutnie nie. Tylko jakbyśmy w pewnych sprawach poruszali się w różnych sferach. Swoją drogą, bardzo ciekawe, co tak naprawdę kształtuje ludzi. Wcale nie jestem do końca przekonany, że wyłącznie... religia. Jak nie ja?... Ale samochód stojący na podjeździe dobrze mi zrobił, bo znowu byłem gospodarzem.

Pod wieczór przyszła oferta z trzeciego hotelu z Kazimierza. Będzie co robić. I napisał Konfliktów Unikający, że rzeczywiście się ubawił, gdy mu Trzeźwo Na Życie Patrząca przeczytała  fragment z ostatniego wpisu, ten o Polsce i Holandii, w którym "przewidywałem" awans Polski z pierwszego miejsca.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki serialu Nikt tego nie chce. I akurat, w zasadzie bezkonfliktowo, przyjechała o 20.20 do górnego apartamentu para z pieskiem. Lat około 35-37. Bardzo sympatyczna, kulturalna. Zwłaszcza on eksponował te cechy, ale aż w tak przesadny sposób, że humorystyczny. Było to jednak miłe.
 
SOBOTA (18.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Chciałem o 06.00, ale nie dawało rady. Mocno się zdziwiłem będąc przekonanym, że zalegałem po alarmie góra pięć minut. Ale o dziwo, nie wstawało się ciężko.
Ranek był nietypowy o tyle, że żonine 2K+2M i mój nieduży onan sportowy został zakłócony przez dziwne dyskusje, a raczej rozważania. Nie wiadomo, co było ich zaczynem. Chyba prowokacyjne hasło rzucone przez Żonę z idiotyczno-retorycznym pytaniem A dlaczego nie moglibyśmy prowadzić małej knajpki? Jest to temat, który przez blisko 25 lat ciągle do nas wraca i z tego powodu oraz z racji merytorycznych jest nam bliski. Jak zwykle wchodziliśmy w utopię, czyli że mogłyby funkcjonować takie zasady i warunki:
- przy zakładaniu takiego gastronomicznego lokalu obowiązywałaby tylko wstępna i zgrubna kontrola tzw. Sanepidu, żeby jednak odrzucić oszołomów, czyli żeby, na przykład sprawdzić, czy w lokalu jest jednak bieżąca woda i toaleta. I to wszystko, 
- prostota w zakładaniu takiej działalności na zasadzie tylko zgłoszenia/oświadczenia, czyli wolność gospodarcza,
- niskie podatki, dzięki którym "opłacałoby się" je odprowadzać,  bo w przypadku oszustw lub szarej strefy kary groziłyby natychmiastową plajtą,
- dobrowolność ubezpieczeń, co zdecydowanie zmniejszyłoby koszty, stwarzało komfort działania i zwiększało rynek pracy.
Czyli że, czy dany lokal będzie trwał, czy błyskawicznie upadnie, zadecyduje rynek, czyli tu goście. Zadam głupie pytanie - jeśli w lokalu będzie syf, niesmaczne jedzenie, w tym tworzące niebezpieczeństwo chorób czy zatruć, to czy będą klienci?
I dalej - połowa bandy urzędniczej, straszliwie obciążającej gospodarkę i de facto będącej jej hamulcowym, pozostanie bez pracy. Ale przecież wolność gospodarcza otworzy i im perspektywy i wyzwoli inicjatywę, o której w życiu by nie pomyśleli za swoimi biurkami pracując w godzinach od - do i szukając cały czas dziury w całym.
 
A potem nie wiedzieć skąd, ale na pewno jedną z kanw byli nasi goście ze Wschodu, zaczęliśmy rozważać (który to już raz?) podział Polski na wschodnią i zachodnią. O ile tamten temat był bardziej konikiem Żony, to ten zdecydowanie moim. Jestem za ewolucyjnymi zmianami na podstawie ogólnonarodowego referendum typu szwajcarskiego. Każda część by się rządziła swoimi prawami, zwłaszcza gospodarczymi i światopoglądowymi, a, na przykład, wojsko i polityka zagraniczna byłyby wspólne. Poruszanie się pomiędzy dwoma częściami federacji byłoby swobodne, podobnie jak obecnie w Unii, jak również dla każdej ze stron byłby dostępny rynek pracy. To tak bardzo ogólnie. Oczywiście trudno jest to sobie wyobrazić, a już na pewno przeprowadzić, skoro tam, gdzie dwóch Polaków, to trzy zdania.
 
Jak na ironię Rubieżanka przysłała mmsa idealnie wstrzeliwszy się w moment:
Mądrość Dnia:
Gdy  ktoś się śmieje
Śmiej się z nim
Gdy ktoś śpiewa
Zaśpiewaj z nim
Gdy ktoś pije
napij się z nim
Gdy ktoś pracuje
Nie przeszkadzaj mu.  
Trochę przesłodzone, pachnące pewną naiwnością i religijnością, ale ten ostatni akapit...
 
Oczywiście poziom energii przez te rozważania w powietrzu wzrósł na tyle wyczuwalnie, że spokojny w zamiarach poranek szlag jasny trafił. Więc "rozbudzony" od razu poszedłem przestawić Inteligentne Auto, żeby zablokować jedno darmowe miejsce parkingowe. Udało się, ale tak okrakiem, że raczej    Q-Zięć nie skorzysta. W okolicach 14.00 ma przyjechać na jedną noc Krajowe Grono Szyderców. I to skąd? Z Rodzinnego Miasta. Okazało się, że Q-Wnuk będzie brał udział w jakimś turnieju (nie dopytałem piłka czy kosz) A my przez trzy godziny będziemy mieć wolne i zwiedzamy Rodzinne Miasto. Poczuwałem się do tego, aby coś im polecić. I, przebóg, nie za bardzo wiedziałem, co. 
(Przebóg" to staropolskie wykrzyknienie wyrażające zdziwienie, przerażenie lub grozę, nieużywane w dzisiejszym języku. Warto odróżnić je od "przeboju", które oznacza bardzo popularną piosenkę, melodię lub inny przedmiot dużej popularności.) Zwłaszcza ta druga informacja AI była bardzo istotna, trafiona, czyli a propos. Szkoda, że tak mało się wysiliła. Bo przecież mogła jeszcze swobodnie dopisać, że warto odróżnić je od "przeglądu", "przebłysku", "przebiśniegu", "przerzutu", "przerostu", "przedłużki", "przerzedzy" i dziesiątku innych. Oczywiście czepiam się, bo wystarczy porządnie przyjrzeć się słowom Przebó-G i Przebó-J, by nawet dziecko stwierdziło, że... brzmieniowo są sobie bardzo bliskie...
 
Po pierwsze, bo obiektywnie nie wiedziałem, skoro nie mieszkam tam 57 lat, a po drugie dotarło do mnie, że nie za bardzo jest co polecić. Wysiliłem się jednak i zasugerowałem im przejście od Piastowskiego Zamku, poprzez nową galerię handlową pasażem do Rynku z zahaczeniem o Akademię Rycerską. A potem wysiliłem się  dodatkowo i dorzuciłem katedrę obok Rynku z pięknymi barokowymi wnętrzami.
- Może zachęci was tak istotny szczegół, że tam brałem komunię? :) - dopisałem.
-  Oj, tak, bardzo! To tym bardziej zwiedzimy :) - odpisała Pasierbica, a ja nie wiedziałem, czy to na poważnie, czy na jaja. 
Dopisałem więc:
A poważnie, warto :) 
 
Za trzecim razem tak udało mi się zaparkować Inteligentne Auto, że Q-Zięć będzie to mógł zrobić bezproblemowo ze swoim.
Przyjechali o 14.20. Po ogólnej zadymie my zaproponowaliśmy pójście na kartacze, ale Krajowe Grono Szyderców w świetle czekającej ich przeprowadzki nie śmierdzą groszem, wiec skończyło się na kebabie. Robaczki były zadowolone.
Chcieliśmy zrobić dłuższy spacer, bo piękne słoneczko i jesień, ale wyżowa mroźna pogoda (+4, odczuwalna -1) wypędziła nas do  domu.
Krajowe Grono Szyderców przywiozło kolejną nową(!) grę, oczywiście i jak zwykle "bardzo fajną", nie zrażając się moim stałym powtarzaniem, że w nowe gry nie gram. W końcu się złamałem. W pierwszej turze najpierw Q-Zięć, a w drugiej Q-Wnuk pełnili rolę AI i za pomocą pewnych danych planszowych przekazywali reszcie informacje, na podstawie których reszta tak miała ustawiać kosmonautów na planszy (statku kosmicznym?), żeby zdążyć zrobić to prawidłowo "przed czasem", czyli zanim statek kosmiczny rozpieprzy się sam z siebie, czy o coś, cokolwiek miałoby to znaczyć. Za pierwszy razem załodze i AI (gra się w jednej drużynie, a więc ma się wspólny interes) udało się dobrnąć do szczęśliwego końca, za drugim statek się rozpieprzył. Emocje miałem, jak przy zbieraniu grzybów. 
To przeszliśmy do znacznie ciekawszej i emocjonującej gry, czyli Sen, ale z obecnością kruków. Po iluś rundach wygrałem ja, jakimś psim swędem, bo nie czułem, żeby w jakimkolwiek momencie była to moja zasługa, ale łut szczęścia i zbieg okoliczności mi sprzyjał.
(Wyrażenie "psim swędem" wywodzi się od słowa "swąd", które oznacza nieprzyjemny zapach, a nie od słowa "swęd". Jest to starożytny frazeologizm, który pierwotnie opisywał coś, co pozostawia nieprzyjemny, trudny do wyśledzenia lub "niemożliwy do wytrzymania" zapach, co przeniesione zostało na sytuacje, które są niejasne, nie logiczne, lub wręcz "nic", czyli nic konkretnego).
U schyłku wieczoru zagraliśmy w sześcioro w państwa, miasta... Wygrał, można powiedzieć, jak zwykle, Q-Zięć. W ostatniej kolejce Ofelia grę sobie odpuściła, bo nie dość że za każdą literą prawie połowa rubryk, mimo moich i ojca podpowiedzi, świeciła pustkami, co musiało ją w końcu zniechęcić, to na dodatek było już bardzo późno i widać było chociażby po jej bladości, że jest wykończona i czas najwyższy byłby iść spać. 
Stało się to pół godziny przed północą. 
 
NIEDZIELA (19.10)
No i dzisiaj wstałem o 09.00.
 
Żona tak samo. 
Wczoraj wieczorem groziłem Krajowemu Gronu Szyderców, że wstanę o 08.00, ale Pasierbica mnie ubłagała tłumacząc, że wszyscy muszą odespać, bo wczoraj cała czwórka zerwała się raniutko, żeby już o 08.00 wyruszyć do Rodzinnego Miasta na piłkarski turniej. Nawiasem mówiąc drużyna Q-Wnuka wygrała z "moją", tą z Rodzinnego Miasta, 8:1, a Q-Wnuk strzelił najpiękniejszą bramkę meczu.
Od 07.30 do 09.00 trochę się w łóżku męczyłem nie mogąc wstać. 
Gdy schodziliśmy o dziewiątej, dzieci właśnie się budziły, a dorośli usiłowali dospać. Bardzo szybko zasiadłem z Q-Wnukiem przed laptopem i oglądaliśmy wszelkie skróty ostatniej kolejki ekstraklasy i    I ligi. A potem, po sporym zamieszaniu ze śniadaniem, zagraliśmy dwie partie szachów na czas (10 minut). Był remis. W listopadzie Q-Wnuk ma brać udział w jakimś turnieju w Metropolii, stąd jego powrót do tego sportu.
 
Goście z góry, ci młodzi i sympatyczni, pożegnali się z nami w okolicach jedenastej. Zgodziliśmy się, aby zostawili sobie jeszcze samochód, bo przy tak pięknej pogodzie, chcieli pójść z pieskiem na dłuższy spacer. Po powrocie klucze mieli zostawić w skrzynce.
- A gdzie państwu byłoby najlepiej wystawić pozytywną opinię? - zapytał on z tą swoją przesadną grzecznością. - Bo mieszkanie ma wspaniały klimat! 
Zaproponowaliśmy Google. 
 
Dzieci przed wyjazdem chciały pójść na gofry i wcale nie marudziły słowem o Stylowej. Wybraliśmy się wszyscy razem z Pieskiem, bo tym razem odczuwalna temperatura była bardzo przyjemna, wszędzie więc przewijały się tłumy ludzi. Być może odkryliśmy przy okazji ciekawe miejsce kawiarniano-restauracyjne. Znaliśmy je bardzo dobrze, ale tylko ze śniadań, bardzo dobrych zresztą, gdy jeszcze nie mieszkaliśmy w Uzdrowisku. Wszystko dzięki Pasierbicy, której zechciało się gorącej czekolady i to na wynos oraz pomysłowi Żony, żeby tam właśnie wdepnąć. Krótki czas spędzony w oczekiwaniu na deser pozwolił nam zweryfikować nasze podejście do tego lokalu. Poza tym okazało się, że można przychodzić z pieskami.
 
Po powrocie znowu grałem w szachy z Q-Wnukiem. Tym razem dwa razy wygrałem, a raz przegrałem.
Dopiero po partiach zasiedliśmy we dwóch do II Posiłku. Żona zrobiła pysznego kurczaka w piekarniku i dla wszystkich idealnie starczyło. Nawet Piesek załapał się na smaczki. 
Krajowe Grono Szyderców wyjechało w okolicach piętnastej. Po dwóch godzinach było w domu. A my klasycznie wpadliśmy w pułapkę ciszy. Było trochę onanu sportowego, trochę pisania, ale ogólnie schyłkowość.
 
Wczesnym wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Nikt tego nie chce. Nawet się udało, chociaż myślałem, że już w połowie pierwszego padniemy.
 
PONIEDZIAŁEK (20.10)
No i dzisiaj wstałem o 06.50. 
 
Po poprzedniej zarwanej nocy było bardzo ciężko. Najpierw alarm miałem nastawiony na 06.00, tuż po czwartej przestawiłem go na 06.30, by po nim dalej walczyć. Ale, gdy wstałem, czułem się wyspany. 
Żona wstała odpowiednio później. Jej babcine wyeksploatowanie też dało o sobie znać.
Od rana trochę poświęciłem się onanowi sportowemu, a trochę pisaniu. A potem na całego oddałem się onanowi sportowemu.
 
Goście ze Wschodu wyjechali w okolicach 10.00. Nie widziałem się z nimi, bo jeszcze przed I Posiłkiem sprzątałem górę. Żona twierdziła, że zachowywali się w swoim stylu, kulturalnie i grzecznie, ale bez wylewności. Biorąc pod uwagę to, co zostawili po sobie, zawsze wolałbym takich niż przysłowiowych Holendrów lub im podobnych, których zresztą, jak pisałem, jest znikomy procent.
Nie było co sprzątać. Ale po pierwsze, nie mógłbym nie sprzątać, bo profesjonalizm, procedury i chora głowa, a po drugie dzisiaj miały przyjechać dwie Niemki - matka i córka. Na cały tydzień.
- Chcesz powiedzieć, że z tego względu przykładasz się do sprzątania szczególnie? - Żona odezwała się prowokacyjno-zaczepnie. - A gdzie te twoje miliardy, o których zawsze mówisz, że za straty wojenne powinni nam oddać? - To już wolę sprzątać dla Polaków...
Żona zawsze powtarza "miliardy", bo nie jest w stanie przyswoić abstrakcyjnej już dla niej liczby "bilion".
- 80 bilionów marek, czyli na dzisiejsze 40 bilionów euro! - oburzyłem się, jak zwykle na myśl, że Niemcy mogłyby się wywinąć śmiesznymi miliardami.
Sumarycznie też nie było co sprzątać, bo przecież apartament opuścili Polacy.
 
Skończyłem po I Posiłku i od razu zabrałem się za przygotowanie osobistych i adekwatnych do sytuacji rozmówek polsko-niemieckich. Niemki, Niemkami, ale zapewne będzie im miło, kiedy trochę będę usiłował do nich szprechać. 
Jedno niemieckie zdanie  szczególnie mi się spodobało z racji jego szczekliwości tak bliskiej polskiemu sercu i uchu. Brzmiało niewinnie Sie mussen jetzt aussteigen (Musi pani teraz wysiąść), ale to aussztajgen czytane przeze mnie z nadmiernym akcentowaniem i trochę głośniej, spowodowało, że Piesek nie wytrzymał. Do tej pory wyluzowany na swoim legowisku wstał i natychmiast, fakt - bez paniki, udał się na górę, do Pani. A kto zawsze twierdzi, że to mądry piesek?...
Żona wysłała do pań pytanie, o której przyjadą. Cwana, korzystała z tłumacza i to w zaciszu domowym, bez presji czasu i obecności Niemek. I dopisała: Mój mąż mówi trochę po niemieckuTedy zostałem wkopany. Odpisały, że o ok. 16.30.
 
Przyjechały o 16.15. Ani matka, ani córka nie mówiły po polsku. Córka znała dosłownie kilka słów. Pozostał więc niemiecki i moje kartki. Od razu zapanowała wielce luźna atmosfera, bo one były otwarte i skore do żartów, a my również. Zresztą od razu zrobiło się śmiesznie, kiedy po powitaniach zacząłem posługiwać się pierwszą kartką. One bowiem zawierały cały scenariusz, czyli od podjazdu pod bramę, parkowania, itd., aż do omówienia szczegółów w apartamencie. Zanim się zorientowałem, zdążyłem przeczytać z kartki nr 1 to "słynne" zdanie Sie mussen jetzt aussteigen i wszyscy wybuchnęli śmiechem łącznie ze mną. Przy czym ja złorzeczyłem po polsku, co nawet Niemki rozumiały, mimo że przecież nie powiedziałem Scheisse! Bo przecież stały obie obok nas, a auto było zaparkowane tymczasowo, więc już dawno wysiadły. Potem poszło jak z płatka. Córka parkowała, a matka nieprzejęta faktem, że Żona nie rozmawia wcale po niemiecku, a ja ein bisschen, nadawała jak najęta opisując ich drogę z Cottbus (Chociebuż), ile stały na autostradzie w korkach i że musiały jechać objazdem. Według scenariusza najpierw poinformowałem, że ulica jest jednokierunkowa i Czy panie wiecie o tym? Nie wiedziały. Opisałem, jak jechać zur Hauptstrasse, żeby nie płacić Strafzettel. Wzięły to bardzo poważnie, bo sztrafy boją się wszyscy, a Niemcy zwłaszcza.
Potem przeszliśmy do omawiania śmieci i ich segregacji. W trakcie wyjaśniania córka odeszła od nas do kubła, żeby zobaczyć co i jak, więc musiałem przywołać ją do porządku.
- Aber kommen Sie zuruck, bitte. 
Dobrze, że dodałem bitte, i dobrze, że nie dodałem Schnell z ponaglaniem Schneller. Miałem okazję odkuć się za lata okupacji i odreagować oglądane filmy, w których te słowa  dominowały w stosunku do Polaków, ale się powstrzymałem. Niemiec, też gość, nie mówiąc o Niemkach.  
Żona wyczuła delikatne przegięcie, więc od razu zaczęła tłumaczyć, że mąż jest byłym nauczycielem, co przetłumaczyłem, więc panie wybuchnęły śmiechem z pełnym zrozumieniem. Dodatkowo znalazły się, bo córka teatralnie naśladowała uczennicę, która karnie stawiła się przy nauczycielu, a matka tłumaczyła jej Gdybyś tego nie zrobiła, to jeszcze byś dostała karę. Na dodatek córka uzupełniła, że u nich, u Niemców, to zrozumiałe - nauczyciel kazał i nie ma dyskusji. Podobał mi się ten ich dystans do siebie i do niemieckich cech.
 
W apartamencie poszło gładziej. Wszystko było jasne i oczywiste, ale ponieważ nadal posługiwałem się kolejnymi kartkami, to było wesoło. W łazience matka siadła na fotelu i stwierdziła, że ona się stąd nie ruszy. Po czym znowu nie przejmując się Żoną tłumaczyła jej długo i namiętnie, dlaczego tak robi. Otóż, gdy zdecydowały się na nasz apartament, na zdjęciach zauważyła w łazience ten fotel I powiedziałam sobie, że gdy dojedziemy, to od razu będę na nim siedzieć i się nie ruszę. Przy czym miała niezły ubaw.
Pod koniec mieliśmy jednak jedną trudną chwilę. Po naszych Wir wunschen Ihnen einen schonen Feiertag und eine schone Zeit panie podziękowały, córka po polsku, po czym nas zaskoczyła dodatkowo propozycją.
- Może napijemy się razem wina, piwa?... 
Spojrzeliśmy na siebie z Żoną. Gdybyśmy znali lepiej niemiecki, stać nas byłoby na odmowę w sposób kulturalny, asertywny. A przy moim niemieckim, mało powiedziane chropawym, informacja zwrotna groziła katastrofą. A zmierzyć się z tym musiałem. Wyjaśniłem, jak tylko umiałem, że my owszem pijemy alkohol, ale z gośćmi tego nie robimy. Od razu zrozumiały sens wypowiedzi, ale dodałem jeszcze, nie wiem, może niepotrzebnie, że z żadnymi - z Polakami, Czechami, Rosjanami, Amerykanami, Kanadyjczykami...- 
- ... i z Holendrami! - matka weszła mi w słowa i wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem. 
Sytuacja pięknie rozeszła się po kościach. Przed rozstaniem dałem córce ostatnią kartkę. Wypisałem na niej nazwy trzech naszych ulubionych lokali z tłumaczeniem na niemiecki oraz wypisałem imię Żony z jej numerem telefonu oraz moje z prośbą, że jeśli będą miały pytania, problemy, uwagi to Bitte eine SMS senden. Ich werde kommen. Córka na końcu doceniła dobrą organizację.
 
Do domu wróciliśmy z tarczą.
- Ty widziałaś - odezwałem się do Żony - jakie to artystki i zawodniczki? - Żywi byśmy przy tych winach i piwach nie wyszli, a co z całym tygodniem? - autentycznie byłem przerażony.
- Żebyś wiedział. - Muszę przyznać, że wybrnąłeś z sytuacji. 
Mogliśmy spokojnie zjeść II Posiłek i zamykać wieczór. 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta  zaszczekała raz jednoszczekiem. W środę rano, jak zwykle z tego samego powodu. Pani rano zwlekała z wpuszczeniem jej z ogrodu do domu. Ja bym nie zaliczył, bo był to jakiś nieskoordynowany pisk, ale pani się uparła, że był to taki żałosny jednoszczek.
Godzina publikacji 19.00.
 
I cytat tygodnia: 
Jedynym grzechem jest głupota. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny) (ostatni cytat z serii wilde'owskich)