08.09.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 279 dni.
WTOREK (02.09)
No i dzisiaj wstałem o o 06.30.
A chciałem o 07.00.
Rano długo siedziałem nad onanem sportowym, a dopiero później zabrałem się za cyzelację. I powoli zacząłem nadrabiać zaległości.
W sobotę, 30.08, wstałem o 08.00. Żona równolegle ze mną.
Na dzisiaj, na wtorek, 02.09, zaplanowaliśmy bardzo duży zakres prac.
Gdy
zeszliśmy na dół, Q-Wnuk właśnie się rozbudzał, a za chwilę Ofelia.
Pierwszy gwizd blendera dopełnił dzieła. I za chwilę dzieci napadły
rodziców.
W Q-Zięcia wstąpił jakiś dziwny stan, niespotykana o tej porze u niego, przynajmniej, gdy są u nas, energia. Zaparł się, że sam zrobi śniadanie sobie, żonie i dzieciom i odrzucał wszelkie moje deklaracje pomocy. Nawet nie chciał przyjmować uwag na temat, gdzie znajdują się talerze, kubki, garnki, sztućce, itp. Gwoli usprawiedliwienia jego oślego uporu muszę wyjaśnić, że miał spore podstawy, aby tak postępować.
( słowo "gwoli" jest archaicznym przyimkiem pochodzącym od staropolskiego wyrażenia "k woli", co dosłownie znaczyło "ku woli" lub "zgodnie z wolą")
Bo rano u nas jest tak, że zanim ja zabiorę się za przygotowanie śniadania/I Posiłku, to czas płynie i płynie, niespiesznie. A jemu dzisiaj się mocno spieszyło, bo chciał z synem dotrzeć na czas na start I OS-u rozgrywanego gdzieś na rubieżach Uzdrowiska. Kompletnie więc nie dowierzał moim deklaracjom Już się zabieram za śniadanie...
Tedy zrobił się luz i było pięknie. Z książką wyniosłem się do ogrodu, nigdy tak wcześnie, zaraz po Blogowych. Wolałem Q-Zięciowi zejść z oczu. A gdy on wraz z synem zeszli mi z moich, wróciłem do domu i zrobiłem I Posiłek tylko sobie. Znowu na luzie wróciłem do ogrodu. Nadal było pięknie.
Goście z dołu, ci ziemiści i szarzy, wyjechali dość wcześnie. Okazali się takimi nie być.
Uciąłem sobie z nimi na pożegnanie niezwykle sympatyczną i długą pogawędkę o Polsce, że jest piękna i o miejscach, w których oni (jeżdżą tylko po niej) i my byliśmy. Sympatyczni, mili, kulturalni,
inteligentni, elokwentni. Nie wiem, skąd mi się wzięło to pierwsze
nieprzyjemne wrażenie w momencie ich przyjazdu.
- A co mówiłam?... - Żona zareagowała po moim dość entuzjastycznym sprawozdaniu z ich pożegnania.
Uwaga nie była skierowana do mnie, tylko do Pasierbicy. Pod moją nieobecność Żona mnie obgadywała Bo tak jest bardzo często! Najpierw on...., a potem...
W Stylowej spotkaliśmy się na gwiaździstym zlocie. Pasierbica stawiała lody. Chłopaki opowiadali o rajdzie i o różnych smaczkach związanych oczywiście z kibicami debilami, którzy nie
zważali na nic, a zwłaszcza na swoje zdrowie i życie.
Potem nasze drogi się rozeszły. Rodzice z Ofelią poszli gdzieś tam, a my z Q-Wnukiem zawitaliśmy do Parku Szachowego, z którego w poprzednich wersjach (siedzenie na miejscu i granie) korzystaliśmy rok temu, w tamte wakacje.
W jednej partii Q-Wnukowi dałem mata dwa razy. Za pierwszym razem normalnie, ale potem graliśmy dalej, jakby go nie było. Bo zwyczajnie nie dał mi satysfakcji. Q-Wnuk był rozkojarzony i zapewne myślami przy siostrze, która będąc z rodzicami mogła przecież czerpać różne, poważniejsze niż przy dziadkach, profity.
Okazało się, że nic z tego. Na początku Pięknej Uliczki, gdy wracaliśmy do domu, ujrzeliśmy z oddali, na jej początku, Krajowe Grono Szyderców, a za nim, zdecydowanie dalej, ich córkę. Specjalnie się zatrzymałem wiedząc, co się święci. Twarze Pasierbicy i Q-Zięcia były wymęczone i oboje ledwo z siebie wyrzucili wytłumaczenie tego stanu rzeczy. Ofelia
szła dosyć daleko za rodzicami podkreślając w ten sposób oraz miną i "tragicznym" milczeniem, że jest obrażona na cały świat,
bo rodzice nie pozwolili jej kupować jarmarcznego barachła nawet za
jej pieniądze. Gdy mnie ujrzała, jeszcze bardziej się w sobie zacięła. Wewnątrz pękałem ze śmiechu.
Chcąc uniknąć w domu analizy sytuacji, kłucia przez Ofelię wszystkich swoim " nieszczęściem", znowu uciekłem do ogrodu z książką. Ponownie było pięknie.
Na wieczór zaplanowaliśmy Lokal z Pilsnerem II. Ale przed tym zaległe biegi Q-Wnuka.
W lokalu zaczęło się nieciekawie, z różnych względów, powodów i okoliczności, i atmosfera gęstniała z minuty na minutę. Dzieci oraz Pasierbica nie odzywali się praktycznie wcale, za to my we troje dyskutowaliśmy przedstawiając swoje argumenty. Szło o relacje względem Q-Wnuka, a raczej o to, jak je odbierał Q-Zięć. On ma to do siebie, że potrafi się natychmiast okopać na swoich pozycjach i trudno do niego dotrzeć. Ale też trzeba mu oddać, że w miarę dyskusji topnieje i daje radę wysłuchać argumentów drugiej strony, co więcej, nawet je przyjąć i zaakceptować.
Ogólnie można byłoby powiedzieć, że było to co zwykle. Inna interpretacja sytuacji i zachowań stron, brak komunikacji (zmora dzisiejszych czasów) i wyjaśnienia swoich stanowisk, czyli wszystko razem można byłoby nazwać "jednym wielkim nieporozumieniem".
Od momentu, gdy argumenty zaczęły docierać do każdej ze stron, a przede wszystkim, gdy na stół wjechały zamówione potrawy, atmosfera zelżała, by się topić z minuty na minutę i żeby wrócić do fajnej, pierwotnej. Jedynie Ofelia nie zmieniała przez cały pobyt swojego zachowania - nadal była obrażona na cały świat.
Wieczorem zagraliśmy w kierki. Q-Wnuk grał w parze z tatą, Ofelia z mamą. Wynik rozgrywki był następujący: BABA ostatnia, zespół STARYKUBSON (Q-Zięć i Q-Wnuk) wygrał z
DZIADEM STARYM (ja) o minimalną możliwą liczbę punktów, czyli o 5. LASUKARA (Pasierbica; Ofelia szybko zrezygnowała) była trzecia.
Wszystko to miało miejsce jednocześnie z podglądaniem meczu na EuroBaskecie 2025 pomiędzy Polską a Izraelem. Wygraliśmy drugi mecz po sporych emocjach (nawet u mnie) 64:62.
Po wszystkim szykowaliśmy Krajowemu Gronu Szyderców dolne mieszkanie. Akurat zwolniło się na jedną noc. Szykowanie to duże słowo. Wystarczyło tylko przenieść dwa komplety pościeli i już.
Q-Wnuki od razu umościły się na narożniku w saloniku w wyraźnych emocjach, bo to bajer, taka nowość u dziadków, ale nie mniej odstawała Pasierbica. Zaległa w łóżku z książką i było widać, że o to jej chodziło. Za chwilę na narożniku został sam Q-Wnuk, który czytał książkę, a Ofelia przeniosła się z kolorowankami do sypialni, na biurko, bo wiadomo, że w takich nowych i zupełnie innych warunkach koloruje się znacznie lepiej.
Rodzice byli zachwyceni perspektywą braku porannego wizgu.
Zasnąłem niewspółmiernie późno, bo nastąpiła reakcja łańcuchowa. Koniec książki tworzył emocje, te zaś nie pozwalały łatwo usnąć.
O 22.39 przyszła w końcu lakoniczna wiadomość Dojechaliśmy! Syn z całą rodziną wrócił z wakacji. Teraz mogłem zasypiać.
W niedzielę, 31.08, wstałem o 07.50. Od razu mogłem bez skrępowania wizgać blenderem.
Czując oddech porannej godziny przeprowadziłem szybki onan sportowy. Sądząc po skrócie meczu Igi Świątek z Rosjanką Anną Kalinską było ciężko. W I secie
Iga przegrywała 1:5, by seta wygrać w tie-breaku. Drugiego wygrała
6:4 i cały mecz 2:0.
Onan niespodziewanie się powiększył, gdy przyszedł Q-Wnuk. Oglądaliśmy skróty meczów Ekstraklasy i I ligi.
Dzisiaj Q-Zięć nie spieszył się nigdzie, a na pewno nie na jakiś OS. Więc mogłem spokojnie zrobić jemu i Pasierbicy śniadanie, a przy okazji sobie I Posiłek. Robaczki oraz Żona były poza porannym systemem. Zrobiłem nawet śniadanie w dwóch odsłonach. Najpierw twarożek z pomidorami, a potem jajecznicę, w której poważnie partycypowałem.
Najedzeni i wyluzowani poszliśmy w sześcioro do Zdroju. Czy Krajowe Grono Szyderców cokolwiek i gdziekolwiek zamawiało, tego nie wiem. Wiem, że Żona nic, Ofelia lody tajskie, Q-Wnuk kołacze (konsekwentnie otwiera się na nowe smaki). Ja zaś nie otwierałem się na nic, tylko w pobliskiej Galaretkowej zamówiłem jasnego Kozela i zrelaksowany siedziałem z daleka od całej hucpy, bo zdaje się, że się działo i były jakieś problemy.
W momencie, gdy zdążyliśmy wrócić do domu, nadeszli oglądacze. Para rodziców, lat około 65, z córką, która mieszka w Kanadzie, w Toronto, i która chce wrócić do Polski i wraz z rodzicami, i ze swoimi dwoma synkami (3 i 6 lat) zamieszkać w tych citizańskich terenach. Temat niezwykle ciekawy i nośny, bo chociażby Dlaczego chce wrócić do Polski? No i pytanie samo się nasuwające A co z mężem, czy partnerem? Bo jakoś o nim nie ma mowy?...
Nie dociekałem. Wolałem pomóc Krajowemu Gronu Szyderców spakować się i spędzić z nimi ostatnie chwile. Oglądacze się znaleźli i nie stali się zawracaczami. Stąd o 14.00 mogliśmy spokojnie pożegnać Krajowe Grono Szyderców.
Co nastąpiło natychmiast?...
Zabrałem się za pisanie.
Po II Posiłku zadzwoniłem do Córci. Nowy rok szkolny, więc tematów bez liku. I, jak się okazało, sporo niespodzianek. Podstawowa to taka, że dyrektor, wypieprzył, za przeproszeniem, z ogólniaka jedną z anglistek i w to miejsce wstawił Córcię. A to już inna bajka. Oczywisty wyższy poziom Bo ile można mówić <This is a dog> albo <This is a cat>?, co dla ambitnej nauczycielki jest istotne. No i ma się do czynienia z młodzieżą, jakby nie patrzeć, jeśli rozgarniętą, to można partnersko, na argumenty, porozmawiać.
- Poza tym, gdy wracam do domu, nie mam ponownie wrzasku, tu moich dzieci, tylko mam wrzask dopiero...
Z rzeczy niepewnych to nowe środowisko, a z min wychowawstwo klasy maturalnej.
- Tato, nie znam programu, więc muszę go błyskawicznie ogarnąć... - Dyrektor nie kryje się ze swoimi oczekiwaniami względem mnie. - Czeka mnie studniówka, spotkania z rodzicami, próbna matura, jakieś olimpiady, no i matura... - Ogólnie fajnie! - wybuchnęła śmiechem.
Umówiliśmy się, że po pierwszym tygodniu roku szkolnego do mnie zadzwoni.
Wnuczce wypadł pierwszy ząb. Wszystko mi dokładnie opowiedziała z właściwą sobie teatralnością.
- A który ząb ci wypadł? - zapytałem wiedząc, że mi precyzyjnie poda.
- Jedynka, dolna, lewa... - Ruszał mi się już jakiś czas i przez niego nie mogłam jeść kukurydzy... - zawiesiła głos dla podkreślenia dramatyzmu. - To go palcami ruszałam i ruszałam, ale nie chciał wyjść. - W końcu tata przywiązał go nitką i szarpnął! - Wypadł od razu.
- Bolało?
- Zupełnie nic... - I wiesz, co ujrzałam? - Z tyłu nowy ząb. - Już całkiem duży. - I wiesz, co dostałam od Wróżki Zębuszki? - Cały banknot pięćdziesięciozłotowy.
Jeśli ktoś z czytających myśli, że zmyśliłem choć jedno słowo, to jest w błędzie. Wnuczka po prostu tak mówi.
Wnuk-V starał się przebić przez siostrę, wiec wydarł się do telefonu A wiesz, dziadek, że...!
Zrozumiałem coś o burzy, o piorunie i o gałęzi. Dopiero Wnuczka mi wyjaśniła, że była bardzo duża burza i że piorun walnął w drzewo, wyłamał gałąź, która zatarasowała drogę między numerami 66 a 67.
- I teraz musimy jeździć na około. - Ale tata powiedział, że weźmie piłę i gałąź poprzecina i znowu będziemy mogli jeździć tą drogą.
Wieczorem wróciliśmy do oglądania serialu Prawnik z Lincolna. Po 10. dniach dokończyliśmy poprzedni odcinek i obejrzeliśmy cały nowy.
Zaraz po cyzelacji podwiesiłem na tarasowej konstrukcji "nadmiarowo" wyrośnięte gałęzie czarnej winorośli. W kilku miejscach smętnie wisiały dotykając aż podłogi tarasu. I go zamiotłem (oglądacz?).
W międzyczasie Żona poszła do Intermarche po jakiś drobiazg.
Po I Posiłku od razu pojechaliśmy w sprawach i na zakupy umiejętnie wytyczoną trasą, żeby nie zawracać i nie nadkładać drogi.
Najpierw po Socjalną. Przy młodym dziewczęciu zachowuję się już jak cyborg wyrzucając z siebie bez uśmiechu pojedyncze słowa, niejako szczekając nimi: dzień dobry, skrzynka niegaz, dwie skrzynki gaz, gotówka, dziękuję, do widzenia. Nawet już praktycznie na nią nie patrzę. Ona na mnie wcale, bo od początku do końca mojego pobytu ma oczy wlepione w ekran komputera. Drobną skazą na jej wizerunku jest tylko fakt, że gdy kiedyś wchodziłem do środka, usłyszałem jej rzucone do słuchawki Poczekaj chwilę, mamuś... I to "mamuś" ciągle nie daje mi spokoju.
W Intermarche kupiłem Zatecky'ego (3,70 za flaszkę), bo wyszedł. Krzynkę... Bo jaki jest napój na "p"? - piwo. - A na "k"? - krzynka piwa. - A na "e"? - ewentualnie dwie krzynki piwa.
W bibliotece zdałem kolejną książkę. Pan, który zazwyczaj obsługuje "Dział dla dorosłych" jest kolejną osobą, która mnie fascynuje. W sposobie bycia jest mu bardzo blisko do tej pani z Socjalnej, ale bez tej jej młodej arogancji. Po prostu z racji swojego charakteru i zawodu, chyba, mieści się idealnie na drugim werbalnym biegunie względem Kolegi Współpracownika.
- Dzień dobry... - zastałem go za ladą przed komputerem.
- ... - skinął głową.
- Oddaję książkę...
Wziął, sczytał kod i machnął głową, że załatwione.
- A mogę kolejne przedłużyć do końca czerwca?...
Zajrzał do komputera, coś tam pstryknął i kiwnął głową, że załatwione.
- To chyba mam jeszcze cztery do oddania?...
Zajrzał jeszcze raz.
- ... - kiwnął głową na potwierdzenie.
- To do widzenia.
- ... - kiwnął głową.
Naprzeciw biblioteki zajrzeliśmy do sklepu hydraulicznego. Obsługującego pana, którego znamy z racji kilku naszych zakupów, z racji jego psa i jego samego (81 lat), znaleźliśmy nadal w świetnej formie. Polecił nam kupić sam wkład filtra do wody Bo po co cały, skoro już macie zamontowany? Przy okazji w sklepie sporo zabawiliśmy rozmawiając o ciekawych sprawach nas dotyczących, jego i Kotliny Citizańskiej.
W pralni szefostwo mi zaimponowało. On stał przy maglu, jego żona składała i pakowała gotową pościel. Pozwoliłem sobie na zdziwienie i podziw.
- Personel na urlopie... - wyjaśnili. - Kiedyś musi odpocząć.
Wróżę biznesowi długą, trwałą i owocną działalność, skoro szefostwo potrafi, nie boi się pracy i się jej nie "wstydzi". Zresztą musieli tak, wyłącznie we dwoje, rozpoczynać działalność, która się rozrastała. I widać, że potrafią nie rozdmuchiwać kosztów.
W City zakupy w Aldi, w Carrefourze i w Biedronce były proste i nawet nie skomplikował je zjazdowy asortyment, o którym trzeba było już myśleć. Stąd bardzo szybko wracaliśmy do Uzdrowiska, ale trochę nadkładając drogi. Chcieliśmy zobaczyć na jego obrzeżach, tuż przy drodze krajowej, nowe centrum handlowe, bo wieść gminna głosiła, że takowe powstaje. Zaskoczyło nas całkowicie, bo nie dość, że powstaje, to już powstało i działało dokładnie od pięciu dni. To ile czasu mogliśmy tamtędy nie przejeżdżać?
Trzy budynki obok siebie - Pepco, Rossmann i Netto robiły bardzo dobre wrażenie wraz z całą infrastrukturą. A owa wieść niesie, że jeszcze gdzieś obok stanie DINO. Zajrzeliśmy do Netto. Nie jest to "nasza" sieć, przez dziesięciolecia korzystaliśmy z niej sporadycznie, można by policzyć na palcach dwóch rąk, ale po wizycie będziemy musieli zmienić nastawienie. Bo do tej pory trochę kojarzyła się nam z początkami Biedronki. Kto pamięta, ten wie.
Całość wymuskana według najwyższych standardów, a pobieżnie oceniony asortyment robił wrażenie.
Z przyjemnością i z ciekawością wrócimy.
Po drodze do domu było nam po drodze do kolejnego resort & spa. Pani w recepcji potężnego budynku wskazała nam drogę do wód. A tam na drzwiach wejściowych ujrzałem duży napis "Rytuały", który mnie mocno zaniepokoił. Jak się później okazało, Żonę wówczas też. Bo ja osobiście nie chciałbym żadnych rytuałów, zapewne podejrzanych, a na pewno nadętych. W domu codziennie mam swoje i jestem z nich bardzo zadowolony. Chciałbym zwyczajnie popływać w basenie, żeby ulżyć mięśniom, i ewentualnie poddać się działaniu różnych biczów wodnych, od dawna koniecznie i z przejęciem nazywanych jaccuzi.
W recepcji przyjęły nas dwie panie, młode, ale stanowczo już nie siusiumajtki ani podfruwajki. W zasadzie to jedna, która podeszła do nas i uprzejmie, miło oraz stojąc informowała nas o rozległych możliwościach ich przybytku. Ta druga, wyraźnie szefowa w tym gronie, była bardzo zajęta trzymając twarz blisko monitora i się nie wtrącała, ale do czasu. Bo za chwilę się zorientowała, że jej koleżanka "traci" tylko czas na starego dziada, który gwałtownie się odżegnuje od miłych przecież i miło podawanych ofert dotyczących właśnie rytuałów - jakichś saun, oblepiania czymś i innych, których ten stary dziad nawet nie chce wysłuchać i od razu ucina A nie, nie, ja chciałbym zwyczajnie popływać...
Więc dość konkretnie, na granicy szczekliwości, podawała parametry - godziny przyjęć i cenę za 10 sesji.
- A proszę mi powiedzieć, kiedy u państwa jest najmniejsze obłożenie, bo jako mieszkaniec Uzdrowiska przychodziłbym wtedy, żeby unikać tłoku.
- Od rana do obiadu... - rzuciła ta Szczekliwa, oczywiście nieprecyzyjnie, bo jednak kobieta.
- A co to u pani oznacza "do obiadu"? - doprecyzowałem niewinnie. - Do 13.00?
Wyraźnie ta 13.00, jakby to było zwyczajne uzdrowisko albo dom katolicki z obiadem w niedzielę, ją ubodła.
- Do 15.00... - mocno się żachnęła.
Skąd miałem wiedzieć, że to może jest trochę inna, bardziej normalna placówka, niż pozostałe sanatoryjne w Uzdrowisku?
- To rozumiem, że trzeba mieć ze sobą ("jechałem" od dołu) klapki, slipki, czepek i ręcznik?...
Szczekliwa całkowicie przejęła pałeczkę.
- Klapki mogą być, no chyba że woli pan po kaflach chodzić boso?... - specyficznie mi dopiekła. - Ręcznik tak, a czepek jest zbędny. - A slipki?... - spojrzała na mnie zimno i krytycznie - byłyby wskazane.
Cała trójka, bez niej, się uśmiała. Stwierdziłem, że jeszcze chwila, a zaprzyjaźniłbym się z tą Szczekliwą, bo spodobał mi się jej cięty język, a przede wszystkim brak certolenia się z jego używaniem. Czyli krótko: Jak nie, to nie! Spieprzaj, stary dziadu! - że sparafrazuję "naszego męża stanu".
A skąd miałem wiedzieć, że slipki "byłyby wskazane"? W takim przybytku nie byłem wieki całe, czas biegnie tak szybko i następuje tyle zmian, nieustanny postęp, że cholera wie. Jeszcze wyszedłbym na jakiegoś zacofanego.
Gdy wracaliśmy do auta, ubawiony komentowałem zachowanie pań i całą ofertę.
- A co byś chciał?... - Gdy zadajesz takie durnowate pytania, to... - Żona się znalazła.
Mam teraz do wyboru dwa miejsca. W każdym 170 zł za 10 godzinnych sesji z tą samą ofertą - basen plus bicze. Pierwsze, w którym byłem kilka dni temu, usytuowane w największym uzdrowiskowym sanatorium mieści się od nas jakieś 6 minut piechotą. Zimą, po wyjściu z wody, może to mieć znaczenie antyprzeziębieniowe. Tutaj jednak basen jest raptem 14-metrowy, pływać się ostatecznie da, ale jednak... Ten dzisiejszy jest 17-metrowy, zawsze coś, ale piechotą trzeba byłoby iść z co najmniej 15 minut. A jechać autem to jakiś bezsens.
Na szczęście Żona "wymyśliła", że jeszcze zimy nie ma.
- Zacznij od tego bliższego, a gdy nadal będziesz chciał, to spróbujesz w tym drugim. - I potem będziesz wiedział, który ci odpowiada.
W domu przypomnieliśmy sobie, że ci goście z góry, ci bez auta, są u nas długo i nie upominają się o wymianę ręczników. Żona smsem zasugerowała im taką możliwość. Chętnie przystali na propozycję.
Przygotowała ręcznikowy pakiet, wręczyła mi go i wypchała na pierwszą linię frontu wiedząc dokładnie co robi.
- Gdy ci goście przyjechali i gdy ich wprowadzałam, nie mogłam wyjść z dolnego mieszkania, tak ta pani się rozgadała i płynnie przechodziła z tematu na temat. - przypomniała mi.
Nie trzeba było, pamiętałem, więc szedłem pod strachem bożym.
Pani nie dopuściła, abym zapukał w drzwi Mąż śpi! i ujrzawszy mnie przez szybę wyszła na balkon. Niepotrzebnie przyjaźnie zagadałem, zamiast natychmiast robić w tył zwrot. A pani zdawała się tylko czyhać na możliwość słownego zaczepienia.
- Trzeba było smsem wcześniej przypomnieć Żonie o ręcznikach, to byście dostali państwo od razu. - starałem się wytłumaczyć, jako gospodarz.Pani wyjaśniała mi i się krygowała, że się nic nie stało, po czym na jednej i tej samej fali przeszła do następnych kwestii. Nie pamiętam jakich, bo czułem, że tonę, a podzielności uwagi nie mam. Jednak jedno jej pytanie, sugestia mną wstrząsnęła, co pozwoliło organizmowi wstrzyknąć sporą dawkę adrenaliny i otrząsnąć się z beznadziei.
- A może państwo mielibyście ochotę porozmawiać, przyjść do nas?... - Zapraszamy. - Byłoby miło...
Adrenalina spowodowała, że się uaktywniłem. Przybrałem bardzo smutną minę Ach, szkoda, tak byłoby fajnie, ale...!
Pani dokończyła za mnie.
- Nie macie państwo czasu?... - kiwała ze zrozumieniem głową, a na twarzy była wypisana ledwo skrywana niewiara. Bo wiadomo, wymiany gości nie ma, żyjemy w kurorcie, więc cały czas jesteśmy na wakacjach i na pewno się wykręcamy.
Żeby się uwiarygodnić, musiałem zgrubnie opisać jej wrzesień - organizacja zjazdu, spotkanie klasowe, wyjazd do siostry do Hamburga (pilnowałem się, żeby nie podawać przyczyny, która mogłaby, a raczej która stałaby się kolejną pożywką dla pani) No, i bieżąca praca przy zmianie gości... - tu smętnie zwiesiłem głowę. Pani wykazała pełne zrozumienie i... korzystała z pożywek, które jej dostarczyłem.
Powoli, krok po kroku, trzymając podświadomie przed sobą zużyte ręczniki niczym tarczę, cofałem się do schodów kulturalnie starając się nie rozwijać żadnego tematu, a nawet je ucinać ku widocznemu zawodowi pani.
Podsumowując ich piątkowy autobusowy wyjazd "błyskawicznie" i z wielką ulgą znalazłem się na schodach, by w ich połowie usłyszeć z góry:
- A jak tam wnuki, bo, zdaje się, że wyjechały?... - Zadowolone?...
Żeby odreagować i wrócić do jakiej takiej równowagi w domu zdałem Żonie relację. Miała niezły ubaw.
- A co ci mówiłam?...
Wyjaśniłem, że do końca starałem się jednak zachować przytomność umysłu.
- Na przykład nie wspomniałem pani o moim blogu, co dość często przy gościach czynię.
Żona ciężko westchnęła. Nie wiedziałem, czy w tym była ulga, zgroza czy podziw.
- Chyba zadziałał instynkt zachowawczy... - zastanawiałem się głośno nad sobą. - Bo przecież pani tak naprawdę nie mógłbym niczego zarzucić. - A jednak...
Wieczorem poszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. Potencjalny oglądacz zupełnie się nie odezwał, a deklarował telefonicznie we wcześniejszej rozmowie z Żoną, że się pojawi w poniedziałek, a jeśli nie, to we wtorek lub zadzwoni. To taki kolejny przykład polskiej hołoty. Przecież wystarczyłoby zadzwonić i powiedzieć Nie przyjadę, pocałujcie mnie w dupę!, żeby utwierdzić nas bezpośrednio w swoim hołoctwie, a my byśmy to doskonale zrozumieli i wiedzieli, na czym stoimy.
Z tego faktu, że hołot (hołociarz?) się nie pojawił, byłem bardzo zadowolony. Bo musiałbym mieć z nim do czynienia, a to zawsze wzbudza moje zniesmaczenie delikatnie mówiąc, to raz, a dwa z oczywistym zawracaczem, co oprócz zniesmaczenia budzi moją irytację, gdy słyszę głupoty wypowiadane przez hołota-zawracacza. A późna dosyć pora i schyłkowość dnia raczej nie kusiły mnie, aby uciec z domu i pójść na chłód do Amfiteatralnej.
Stąd z dużą przyjemnością ucięliśmy sobie godzinną telefoniczną rozmowę (dokładnie godzina i jedna minuta) z Artystą Fotografikiem. Nie słyszeliśmy się z 5 lat, a nie widzieliśmy może drugie tyle.
Facet trzy lata starszy ode mnie, którego na samym początku mojej działalności zatrudniłem w Szkole, który był promotorem pracy dyplomowej Żony, z którym byliśmy jedyny raz w naszym życiu na jachcie na Mazurach (on - szef, jego córka z koleżanką, my i Pasierbica) i z którym w specyficzny sposób się zaprzyjaźniliśmy. W ostatnim okresie to raczej my do niego dzwoniliśmy, ale potem to jakoś rozeszło się po kościach.
Gdy zadzwonił w niedzielę, doznałem szoku. Nawet nie dlatego, że to zrobił, tylko nie mogłem, patrząc na jego wyświetlone nazwisko i imię, uwierzyć, że to jego głos. Był zupełnie inny. Obiecałem, że oddzwonię w poniedziałek, a z kolei tego dnia, że we wtorek Bo po wnukach musimy dojść do siebie, żeby spokojnie porozmawiać.
No i co się okazało z tym jego głosem, do którego z Żoną nie mogliśmy się od razu przyzwyczaić.
W styczniu tego roku wykryto u niego początkowe stadium raka krtani. W Metropolii poszczególni lekarze nie wiedzieli, co z tym robić, w tzw. placówkach zdrowia traktowano go skandalicznie, niekompetentnie i nieasertywnie, więc "opierdolił" (takiego słowa nie użył) co poszczególnych pracowników służby "zdrowia" i udał się do placówki medycznej w innej części Polski, gdzie się nim od razu zajęto, zapewniono godziwą i profesjonalną opiekę oraz warunki bytowe. Placówka wiedziała, co z tym tematem robić, bo w takich przypadkach się specjalizowała i w zasadzie żadnymi innymi się nie zajmowała.
Artysta Fotografik w szpitalu przeleżał miesiąc będąc przez ten czas poddany licznym naświetleniom. Rak zniknął, ale ten sam głos nie wrócił, co jest oczywiście najmniejszym problemem. Jednak brakowało go nam, ale może się przyzwyczaimy. Teraz raz na kwartał jeździ do tej placówki na kontrole.
W trakcie rozmowy całkiem wstępnie zakopaliśmy dół naszej niewiedzy z ostatnich lat o nas samych i o naszych rodzinach. I trochę powspominaliśmy stare szkolne dzieje w kontekście wspólnych znajomych. Zaprosiliśmy jego z żoną do nas na październik Bo wrzesień jest masakryczny! Wynikało z rozmowy, że przyjadą bardzo chętnie. Nadal, mimo swoich 78 lat, jest mobilny samochodowo-pociągowo-samolotowo (jedna z córek z mężem, Włochem, i dwójką dzieci mieszka w San Diego).
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
Dzisiaj o 11.16 napisał Po Morzach Pływający.
No to muszę zaprotestować przeciwko psim stereotypom. Nie ma tzw" wilczurów". Są albo owczarki mylnie określane wilczurami, albo wilczarze będące oddzielną rasą i nie bardzo podobne do owczarków czy też nawet wilków.
Miłego dnia
Miłego dnia
PMP
Odezwał się z trzech powodów, jak sądzę. Bo się odzywa w ogóle, bo jest akuratny i bo nie mógł strawić zniewagi wobec swoich trzech psów - Bydlaka Starszego, Bydlaczki Młodszej i Bydlaka Najmłodszego, które są przecież "ewidentnymi wilczurami". Wystarczyłoby zapytać kogokolwiek przygodnie napotkanego...
ŚRODA (03.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
Za jakiś czas, gdy byłem już na dole, z góry usłyszałem zaspany głos Żony.
- Wstałeś?
- Tak.
- Bo drzwi zaskrzypiały...
Nie dziwię się Żonie, że pytała, bo chciała wiedzieć, jaki jest jej status spalny zwłaszcza w obliczu panujących jeszcze ciemności i moich wczorajszych deklaracji, że wstanę o 06.00. Przez zasrany sport robię takie nocne numery, że nie wiadomo, czy już wstałem ostatecznie, czy tylko na nocny mecz, by po nim wrócić do łóżka, czy jeszcze co innego. A Żona zakodowała, że jest US Open i że wczoraj kładąc się spać, martwiłem się, o której będzie rozgrywany ćwierćfinał z Igą z zaznaczeniem, że mogę zarwać nockę Bo coś podejrzanie nie ma retransmisji.
A tłumaczenie o drzwiach było u niej normalne. Nieważne, jaki jest stopień zaspania Żony, musi coś powiedzieć - wyjaśnić, zadeklarować, czy zapytać. Z pytań najbardziej lubię te w środku nocy, gdy wracam do łóżka, dajmy na to o drugiej, czy o czwartej nad ranem. Żebym nie wiem, jak cicho się zachowywał, jak skradał, jakiś jej zmysł ją wybudza, by zadać pytanie, sto na sto:
- Kto wygrał?
Odpowiadam wtedy jednym słowem, bo wiem, że na słowotok i moje emocje jeszcze niewygaszone może odpowiedzieć zrozumiałą irytacją, wybudzić się całkowicie i co wtedy?...
A tak słyszę Aha albo Aha, to dobrze lub nawet Aha, szkoda, zależy od wyniku.
To pytanie zadawane ostatecznie w dość surrealistycznych warunkach od 25 lat niezmiennie mnie wówczas rozśmiesza. Bo podziwiam jego celność i reakcję Żony zdając sobie sprawę, że tego samego dnia, ale już po wstaniu, niczego nie będzie pamiętać, a na pewno wyniku. Wówczas jednak nie parskam ze śmiechu, chociaż się duszę, bo mogłaby odpowiedzieć zrozumiałą...
Spełniam jednak jeszcze jej wcześniejszą prośbę zadaną na trzeźwo, przed spaniem.
- Gdy wrócisz, to, mimo że będę spała, normalnie mi powiedz, że wróciłeś i że będziesz jeszcze spał. - Albo że nie...
To rozumiem, bo przecież będzie chciała wiedzieć, na czym będzie stała, chociaż będzie leżeć i spać. Wie, że robię różne numery, chociażby taki, że po powrocie, po chwili leżenia w łóżku, gdy adrenalina nie chce zejść, stwierdzam, że jednak wstanę Bo "nie opłaca" mi się już spać...
Od rana pisałem.
Tuż po 09.00 zrobiłem sobie pieszą wycieczkę do Uzdrowiska w sprawach. Kocham o tak porannej porze miotać się po miasteczku i załatwiać sprawy.
Najpierw w spółdzielni kominiarskiej z miłą panią załatwiłem, że jeszcze dzisiaj, gdzieś za 1,5 godziny miał przyjść kominiarz. Potem dla niego i dla konserwatora kotła gazowego, który miał przyjść o 10.00, konserwator, nie kocioł, z bankomatu wyciągnąłem kasę. Na koniec Żona obarczyła mnie drobnymi zakupami bio w Intermarche. Poszedłem, bo Żona, bo to po drodze, a przede wszystkim, bo wiodła mnie ciekawość. Już wczoraj, gdy była tam po jakiś drobiazg, wysłała mi zdjęcie parkingu. A na nim hulał wiatr. Naliczyłem może z dziewięć aut. A zawsze był tak nabity, że przed zakupami trudno było znaleźć miejsce (jakieś 70 miejsc parkingowych).
Wszystko za sprawą polityki Uzdrowiska i Intermarche. W Uzdrowisku "od zawsze" trudno o wolne bezpłatne miejsce parkingowe, zaś Intermarche cały duży parking zawsze miało bezpłatny. Stąd wszyscy przyjezdni do pracy i turyści parkowali tam, bo to już niedaleko do ścisłego centrum. Ciągle z Żoną się zastanawialiśmy, kiedy to się skończy.
- Widocznie - tłumaczyliśmy sobie - kierownictwo wyszło z założenia, że skoro zaparkują, to i przy okazji zrobią jakieś zakupy.
Ale w Polsce i wśród Polaków system w tę stronę nigdy nie działał. Po dobroci.
Tym razem stało jedenaście, cały zaś parking był obstawiony i oklejony specjalnymi biało-niebieskimi tablicami informacyjnymi. Niezwykle życzliwymi:
Parking Prywatny
Automatyczny pomiar czasu parkowania
Przyjazny parking bez biletomatów
90 min - Bezpłatny czas parkowania
150 zł - Kara za przekroczenie
bezpłatnego czasu parkowania
W domu wszystko zaczęło się dziać od razu. Tak jest zawsze. Więc prawie w jednakowym czasie przyjechał kominiarz i facet do kotła gazowego oraz... listonosz. A takiej kumulacji nie lubię, zwłaszcza że ten ostatni pieniądze przynosił, a pierwsi dwaj zabierali.
- Komin macie państwo w dobrym stanie i był czysty... - poinformował, gdy zszedł z dachu, po czym wypisawszy stosowną notatkę zainkasował 100 zł. I długo opowiadał o swoim wspaniałym urlopie w Turcji.
- Kocioł macie w bardzo dobrym stanie - informował fachowiec w trakcie wybebeszenia bebechów i później, w trakcie ich składania. - Takich już nie ma... - Jest jak Mercedes i jak czołg w jednym.
Trochę źle mi się to kojarzyło w obliczu co dopiero obchodzonej rocznicy wybuchu II Wojny Światowej. Po czym zainkasował 350 zł. "Przy okazji" nie mógł od nas wyjść, bo jak się okazało Jest pasjonatem! (w kącie domu Żona cichutko mnie o tym poinformowała, żeby wyjaśnić jego zbyt długie przesiadywanie w piwnicy).
Radość z obecności listonosza była więc mocno zgaszona.
- Ale jednak pchnęliśmy dwie istotne sprawy przed sezonem grzewczym. - staraliśmy się na sprawę patrzeć racjonalnie.
Od tego wszystkiego, od tego wszystkiego naraz, mocno rozbolała mnie głowa. Od "wieków", gdy wszystko jest naraz i gdy nie mam kontroli nad sprawami, tak mam. Przechodzi mi dopiero Gdy sytuacja jest opanowana. I z tego wszystkiego I Posiłek kończyłem dopiero o 13.00. W ogrodzie i przy pięknej aurze. Zaraz potem odgruzowałem się na 45% i przejrzałem garderobę. Wiem już, dzięki pomocy Żony i jej mądrym, a przede wszystkim konstruktywnym i wyważonym uwagom oraz niewątpliwemu gustowi (wazelina aż cieknie!), w co będę mógł się ubrać na grilla przewidując różne warianty pogodowe oraz na bal. Tu bez wariantów. No, może w ostatniej chwili zadecyduję o krawacie - tak czy nie.
To wszystko do tego momentu tak mnie zmogło plus poranna 05.10, że zaległem na godzinę na łóżku w sypialni, mimo że ledwo co przywędrowałem do niej z laptopem, żeby pisać. Taka zdrada!...
Dalszą część dnia realizowałem według karteczki nr 1. Dzisiaj rano przygotowałem sobie takich pięć, do niedzieli włącznie, żeby żadnych prac oraz spraw do zjazdu nie przegapić i żebym nie musiał się ponadnormatywnie denerwować ciągle czując, że mogę z nimi nie zdążyć. Karteczki dają efekt prostego i jednoczesnego oglądu wszystkich prac i spraw, przez co one nie namnażają się sztucznie w mózgu. Uzyskuję w ten sposób dla siebie zbawienny efekt - sytuacja jest opanowana.
Po spaniu pisałem, potem zjadłem pyszny II posiłek, i zaraz potem zadzwonił Syn. Jechał na zebranie rodziców do szkoły Wnuka-III i II na godzinę 18.00.
- Bo to taka dziwna szkoła... - wyjaśnił, chociaż tego przecież wyjaśnić się nie dawało.
Poskarżyłem się, że na mojego smsa z pytaniem o początek nowego roku szkolnego, odpowiedział mi tylko Wnuk-II.
- Tato, oni też mi nie odpowiadają... - To nie jest żaden ostracyzm w stosunku do ciebie. - To raczej komplement, że traktują cię tak samo, jak wszystkich innych.
Wnuk-II we wczorajszych smsach meldował mi, że nowy rok Słabo, zostałem bez kolegów:(
Okazało się, że miał ich praktycznie wszystkich w klasie starszej, w ówczesnej ósmej, a ta w naturalny sposób zniknęła po tamtym roku szkolnym. W jego obecnej jest tylko jeden kolega i Same dziewczyny u mnie w klasie, a jak to one, sa w ciasnej paczce do ktorej nie da sie wejsc.
Radziłem mu jako mężczyzna i jako dziadek, jak sobie z tym problemem poradzić i jak wejść do takiej paczki, a raczej jak ją nadkruszyć. Wybrałem metodę na podryw i sugerowałem, żeby wykorzystał swój niewątpliwy intelekt i fakt, że jest przystojniakiem.
- To wybranka powinna docenić. - pisałem. - Jeśli nie, to oznacza, że jest głupia i od takiej z daleka. Wtedy startuj do kolejnej i gdy się uda, to wejdziesz w środowisko babskie. Tylko ostrożnie!
Nagle żal mi się zrobiło czternastoletniego wnuka.
- Gdyby to było takie proste... - odpisał.
Wszedłem w dalszy etap doradzania. I temat podsumowałem.
- (...) wyobraź sobie, że któraś z nich myśli tak samo, jak Ty i na dodatek o... Tobie. W ten sposób można długo... Ktoś musi zacząć... To powodzenia i trzymam kciuki. Za nowy rok szkolny również :)
- Dzięki, przyda się :) - znalazł się.
W sprawach normalnej, werbalnej komunikacji przewyższa swoich braci o lata świetlne.
W oczekiwaniu na ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Amerykanką Amandą Anisimovą na US Open (wimbledoński finał 6:0, 6:0 dla Igi) poszliśmy we troje na spacer do Uzdrowiska Wsi. Po powrocie, w dalszym oczekiwaniu, pisałem. Mecz miał się rozpocząć nie wcześniej niż przed 19.00. Organizatorzy nie kłamali. Była 20.00, gdy poprzedni w najlepsze trwał i groził, że potrwa co najmniej do 22.00, jeśli nie dłużej. To swobodnie na górze obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
Gdy z powrotem znalazłem się przed laptopem, mecz groził swoim zakończeniem w okolicach 22.30. A po nim miała być jeszcze organizacyjna przerwa. Co było robić? Pisałem.
Rozpoczął się o 22.18. Iga po słabszym występie przegrała 0:2. To co zwykle - nawet ona nie wygra z klasową zawodniczką, jeśli nie będzie miała pierwszego serwisu. Może to i dobrze z mojego punktu widzenia, bo zakładając jeszcze dwa mecze Igi, miałbym problemy z przygotowaniem się do zjazdu, jak i z przetrwaniem na nim samym.
Spać o północy.
CZWARTEK (04.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Z pewną ulgą po meczu. Jednak będzie trochę więcej luzu, no i bez zarwanych nocy. Sądząc po dzisiejszej i po mojej nieprzytomności byłoby ciężko.
Rano nie zajrzałem nawet do onanu sportowego. Po co mi to? Tylko pisałem. I z duszą na ramieniu zabierałem się za wymianę filtra wody przy głównym zaworze. Wczoraj przezornie zadzwoniłem do Fachowca dopytując się, kiedy w razie czego będzie dzisiaj pod ręką, gdybym układ rozwalił. Był do dyspozycji w godzinach 08.00 - 12.00.
- Jeśli do pana nie zadzwonię, to znaczy że dałem sobie radę... - umówiłem się, a on w odzewie się podśmiechiwał, ale wiedziałem, że nie złośliwie.
W końcu nie było na co czekać, więc wydałem bardzo mądre dyspozycje, na podstawie których Żona poinformowała smsem gości, że nie będzie wody w przedziale 09.30 - 10.00 Bo mąż... Nie robili problemów.
Filtr żadną miarą nie dawał się odkręcić, mimo że stosowałem dwa odpowiednie klucze leżące zawsze w szafce zaworowej. Bałem się, ze w końcu coś urwę.
- Dzwoń do Fachowca! - Żona natychmiast podjęła decyzję. - Zobaczysz pierwszy raz, jak on to robi i będziesz na przyszłość wiedział.
Skwapliwie zadzwoniłem i zacząłem mu opowiadać o dwóch kluczach, że żadną miarą i że się boję...
- Przyjechać?! - przerwał mi.
- Tak! - wyrzuciłem z ulgą.
- Będę do godziny.
Był. Okazało się, że wszystko robiłem według sztuki, ale:
- po zakręceniu dwóch głównych zaworów i zmniejszeniu ciśnienia wody w filtrze przez naciskanie specjalnego guziczka mogłem jeszcze odkręcić jeden z kranów, żeby dodatkowo ciśnienie zmniejszyć,
- do przyłożonego do filtra klucza nie należało stosować jednostajnej siły, tzw. na chama, tylko dozować ją impulsami, szarpnięciami, Jak przy udarze.
Gwint w końcu puścił, a reszta była śmiesznością. Fachowiec wymienił wkład, dokręcił filtr i było po zabawie. Aha, za wszystko wziął 50 zł.
Następnym razem, za 2 - 3 miesiące, z wielką przyjemnością z tematem się zmierzę sam.
Po I Posiłku (oczywiście ogród, bo kolejny wrześniowy dzień był piękny) odsłuchałem całą listę przygotowaną przez Żonę. Początek, środek i koniec każdego utworu. Jeden się nie odtwarzał, więc Żona na poczekaniu ponownie go nagrała, a drugi był zdublowany.
Na zjazd mamy więc gotowe 123 utwory, jakieś 8 godzin muzyki non stop. Teraz tylko nagrać na dwa(!) pendrive'y i je sprawdzić.
- Ale po co, skoro są nagrane? - Żona zapytała prowokacyjnie.
- Po to, żeby sprawdzić, czy chodzą na sprzęcie Serca Zdroju. - chętnie się poddałem prowokacji, nie Żonie.
Po południu wybraliśmy się do Zdroju w charakterze turystów, aby w Lokalu Bez Pilsnera Urquella uczcić wczorajszą obecność listonosza. Aura była taka, jaką najbardziej lubimy. W słońcu gorąco, ale nie upalnie, w cieniu ciepło i przyjemnie. Z pasażu i z restauracji wiało sennością, bo przewijali się nieliczni spacerowicze a przy sąsiednich stolikach siedzieli nieliczni goście, ale było ich na tyle dużo, że nie czuło się schyłkowości i senności. A w takiej sytuacji kelner ma czas porozmawiać, wdać się w jakieś anegdoty, bo nikt mu nie dyszy za plecami. Nice!
Po powrocie chętnie wyszliśmy z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
PIĄTEK (05.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Od rana od razu zająłem się onanem sportowym, ale nieprzesadnie. Impulsem był wczorajszy mecz z cyklu eliminacji do Mistrzostw Świata w piłce nożnej Holandia - Polska. Programowo go nie oglądałem, nie chcąc cierpieć przy blamażu Polaków. Blamażu nie było, zremisowaliśmy 1:1. Stąd będę chyba oglądać kolejny mecz z tego cyklu, w niedzielę, Polska - Finlandia.
Potem pisałem.
Dość szybko sprawiliśmy się z Posiłkiem I (ja znowu w ogrodzie) i pojechaliśmy w Uzdrowisko. Głównym naszym celem był zakup wina na zjazd i wizyta z całym towarem w Sercu Zdroju. Myśleliśmy, że nasze winne (winowe?) gusta zaspokoi Netto, ale zostaliśmy zaskoczeni brakiem tego asortymentu. Były wszelkie alkohole, od słabiutkich do mocnych i wyrafinowanych, a jednej chociażby butelki wina nie dało się uświadczyć.
- Jeszcze nie mamy w ofercie... - poinformowała pani kasjerka.
Temat bez problemu załatwiliśmy w Intermarche.
W Sercu Zdroju Saperski Menadżer kolejny raz się uwiarygodnił i podtrzymał nasze do niego zaufanie.
- Musimy cały alkohol schować... - prowadził nas do piwnic tajnymi przejściami. - W weekend mamy grupę!... - znacząco zawiesił głos.
Rozumieliśmy to doskonale.
Taki z grupy wnet dopadnie,
Co mu w rękę wtedy wpadnie.
I szukaj wiatru w polu.
A gdy dowiedzieliśmy się, że tą grupą są oldboye, koszykarze, którzy w Uzdrowisku mają zjazd, nasze zaufanie do Saperskiego Menadżera jeszcze bardziej wzrosło. Wiadomo, koszykarz, nieważne, że oldboy, powiedziałbym, że w tej kwestii nawet gorzej, chłop wysoki i potężny, swoje musi wypić...
Saperski Menadżer sfotografował nasz alkoholowy zestaw i wysłał zdjęcie do wszystkich służb menadżersko-kucharskich z pensjonatu z dopiskiem "Nie ruszać! To na wtorek!"
Co to znaczy doświadczenie. Wyjeżdżaliśmy z Serca Zdroju całkowicie spokojni, tym bardziej, że oba pendrive'y hulały aż miło, a sprzęt odczytał i wskazał, że są 123 utwory. A ile miało być?...
Zdążyliśmy wrócić przed wyjazdem gości tych z góry, tych, co chcieli się z nami zaprzyjaźnić. Sporo zabawiliśmy przy furtce, przy pożegnaniu. Na szczęście termin odjazdu Flixbusa był nieubłagany. Taka jego niespodziewana przewaga nad "zwykłym" autem. Nawet ja w takich okolicznościach nie mogę przekroczyć granicy dobrego smaku. Dzieje się samo na zasadzie samokontroli gości. Wielki komfort dla gospodarza.
Od razu zabraliśmy się za przygotowanie dla wieczornych gości górnego apartamentu. Zacząłem ja.
Gdy rozpocząłem sprzątanie, miałem poważny dylemat moralny związany z moją sumiennością, odpowiedzialnością i profesjonalnością. To, że goście zdjęli pościel i ułożyli w kostkę, zdarza się dość często, ale to, że przez 5 minut odkurzania nie znalazłem niczego, co by mogło wpaść do wnętrza odkurzacza wytwarzając charakterystyczny dźwięk tłuczenia się o ścianki rury, nie było normalne. Nawet nie potrafiłem sobie wytłumaczyć tego stanu nieobecnością nastolata, który, wiadomo, żre różne chipsy i im podobne, i wszędzie kruszy.
Zacząłem poważnie się zastanawiać, czy jest sens buczeć odkurzaczem, potem ścierać na mokro podłogi i wycierać kurze, skoro wszystkie i różne elementy (emelenty) aż kłuły w oczy swoją czystością. Dopiero bastion trzech okruchów na krawędzi dywanu leżącego pod stołem w kuchni wrócił mi wiarę w sens tego, co robię i w mój profesjonalizm. Dalej poszło gładko. Bo, a nóż na coś trafiłbym jeszcze... Nie trafiłem, ale to już nie było w stanie popsuć mi sprzątalnego humoru. Swoje zrobiłem od A do Z i miałem satysfakcję.
Przy okazji naszły mnie myśli i pytania - Jakich wolałbyś gości? Takich, którzy chcą się "zaprzyjaźnić" i z tym trzeba uważać, ale zostawią apartament w takim stanie, jak dzisiejsi, czy takich, z którymi rozmowa toczy się lekko, wartko I rozumiemy się w lot, ale po sobie zostawią półsyf, albo syf? Szczerze sobie odpowiedziałem, że tych pierwszych.
W związku z przyjazdem kolejnych gości, ale przed tymi obecnymi na dole też trzeba było się popisać Proszę popatrzeć, jak gospodarz dba, zmiotłem z całego podjazdu wszelkie igliwie i liście, to samo z chodnika. Z tyłu głowy miałem też świadomość, że w takcie trwania zjazdu, któraś z koleżanek i kolegów będą chcieli zobaczyć, jak mieszkamy, więc wypadałoby mieszkać przynajmniej schludnie.
Ta czynność wyssała ze mnie siły, jak zwykle, więc sumarycznie w oczekiwaniu na gości byłem już sporo z nich wyżęty.
Trochę energii wróciło, gdy zadzwoniłem do Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Wieść, która dotarła do mnie via Konfliktów Unikający i Żona, donosiła, że Trzeźwo Na Życie Patrząca jest chora, to znaczy mocno przeziębiona. Z rozmowy wyszło, że nie ma temperatury, ale katar i kaszel potrafią (potrafywują?) wymęczyć.
- A co tak strasznie sapiesz? - zauważyłem dyplomatycznie.
- A bo z zakupami właśnie dotarłam na nasze IV piętro. - Normalnie docieram tutaj bez cienia sapania. - śmiała się.
- A gdzie córki? - A gdzie?... - dopytywałem z fałszywym oburzeniem, przy czym przy drugim pytaniu głos uwiązł mi w krtani. Szybko jednak odzyskałem rezon.
- No bo nazywanie Konfliktów Unikającego twoim kolegą byłoby chyba sporym nadużyciem, żeby nie powiedzieć przekłamaniem?...
- Poproszę "partner życiowy"... - A O Swoim Pokoju Marząca prosto ze szkoły pojechała do swojego chłopaka, Konfliktów Unikający jest zaś na wycieczce rowerowej. - Na zakupach byłam z Nieszablonowo Myślącą.
- A w tej sytuacji nie mogła iść sama?..
- Nie, bo musiałam jej pomóc wybrać różne rzeczy na inaugurację roku szkolnego.
- A, właśnie, jak się rozpoczął?...
- Obie narzekają... - Bo plan lekcji nie taki, nauczyciele... - Czyli normalnie, trzeba przeczekać.
Pozwoliłem sobie zatrzymać się chwilę nad skandaliczną nieobecnością Konfliktów Unikającego.
- Ale on wczoraj sam z siebie został w domu i nie poszedł do pracy... - raczej go racjonalnie tłumaczyła niż broniła niczym lwica. Ona nie z takich, chociaż oczywiście można się przypadkiem zdziwić.
Też mi wielkie halo!... Sam z siebie na jego miejscu też bym chętnie został w domu zamiast szedł do durnowatej, korporacyjnej roboty. I nawet zaopiekował się partnerką życiową.
- A dzisiaj mu pozwoliłam, czyli się zgodziłam, żeby pojechał na wycieczkę... - uprzedziła dalszy ciąg mojej tyrady wspartej świętym oburzeniem.
- Co z tego, że się zgodziłaś?!... - Jego psim obowiązkiem było warować, nomen omen, przy tobie. - Powtórz mu, gdy wróci, co powiedziałem... - WA-RO-WAĆ!
Trzeźwo Na Życie Patrząca do roboty nie chodzi, ale pracuje zdalnie. Czyli nie jest tak źle.
Żeby zachować w sobie resztki energii na przyjazd dzisiejszych gości, dość wcześnie obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Dzięki temu, po zejściu na dół, w oczekiwaniu na nich męczyłem się tylko z 15 minut.
Przyjechali o 20.20. Para przed 40-stką z dziewięcioletnią córką. On ewidentnie nie był pracownikiem korporacji (korporantem?, korporacyjnym?), co przez chwilkę, w którymś momencie sugerowała Żona. Ciężko tego później żałowała, bo cały czas "nastawiałem się" się na korporanta.
- Boże! - I po co ja ci o tym mówiłam.?!...
Był normalny. Jego żona również. Przy czym być może z racji swojego charakteru, być może z racji pewnych układów małżeńskich lub przyjazdu z niedużej miejscowości (w obu przypadkach raczej nadinterpretowywałem w myślach, chętnie zresztą), a na pewno z faktu, że była jednak w gościach, na obcym terenie, no i miała przed sobą gospodarza, który swobodnie mógłby być jej ojcem, przyjmowała postawę bliskiej "na baczność" za każdym razem, gdy o czymkolwiek mówiłem. A było tego wyjątkowo dużo, bo oprócz swojej "dolnej", zwyczajowej działki, musiałem pofatygować się na górę i, nie zapominając o niczym, przekazać gościom wszystko to, o czym należało im na górze opowiedzieć, ich wprowadzić, co zawsze robi Żona. A może pani była po prostu zwyczajnie kulturalna?...
Wszystko im się podobało i z niczego nie robili problemów. O dziwo, w różnych momentach to on reagował pozytywnie i zwracał uwagę na pewne fajne aspekty apartamentu i je akcentował. Ona milczała. Ale, gdy przyszło do instruowania, jak obsłużyć ekspres do kawy, była tą, która od razu rzuciła się z latarką, żeby dojrzeć wszystkie szczegóły mechanizmu i żeby już jutro rano na pewno i spokojnie zrobić mężowi kawę taką, jaką lubi Bo my w domu też mamy ekspres na kapsułki, podobny do tego.
To miło unaocznić sobie, że istnieją kobiety na świecie, które nie wychodzą przed orkiestrę. Nie chciałbym być brutalny i używać od razu nieprzyjemnych sformułowań typu "znają swoje miejsce w szeregu".
Po powrocie do sypialni i po opowieściach o nowych gościach ani mi były w głowie jakiekolwiek próby czytania. Tedy spać.
SOBOTA (06.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
Kwadrans męczyłem się po alarmie. Może przez fakt, że przez całą noc lało i że jest pełnia.
Gdy pisałem, zadzwoniła Córcia. Na rozmowie zeszło 35 minut. Po tygodniu pracy w ogólniaku mogła mi przekazać pierwsze wieści i wrażenia.
- Młodzież super. - To inna bajka niż w podstawówce. - Inny kontakt, rozmowy, zajęcia... - Wszystko przez fakt, że mają 18 lat i świadomość wieku, do czego muszę się przyzwyczaić, bo są samodzielni. - Na godzinę wychowawczą przyszły trzy osoby, żeby pokrótce omówić sprawy studniówki. - To my już idziemy... - usłyszałam, gdy wszystko zostało obgadane i ustalone. - Na początku był problem, bo na pierwszych zajęciach uczniowie narzekali, że w ostatnim roku szkoły została im przydzielona nowa nauczycielka, a oni przez trzy lata z poprzednią się poznali, zżyli i dotarli. - To idźcie do dyrektora i przedstawcie mu problem... - zaproponowałam. - Ja to doskonale rozumiem i nie będę czuła się urażona, gdy wrócicie do poprzedniej nauczycielki. - W piątek, po tygodniu zajęć, pytam ich No i co, byliście u dyrektora? - Eee..., nieee..., zostajemy z panią...
I jak tu nie być dumnym z Córci.
- Za to nauczyciele tragedia. - I nie chodzi mi o ich charaktery, czy kompetencje. - Tutaj nie ma aury wspólnoty nauczycielskiej, rozmów między sobą, wymiany zdań i opinii, nie za bardzo można wzajemnie liczyć na siebie. - Jeśli ktoś się odezwie, to tylko z informacją, przechwałką(?), ile to nie ma korków i ile bierze za godzinę. - Pod tym względem w podstawówce było inaczej, czułam zawsze, że jestem we wspólnocie i ze mogę liczyć na wsparcie. - Zresztą koleżanki mam stamtąd.
Oczywiście oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to dopiero przecież tydzień.
- Córcia, a co to są korki?
- No, tato, korepetycje... - nad moim pytaniem przeszła natychmiast do porządku dziennego bez cienia zdziwienia i zniecierpliwienia.
Za to Żona zdziwiła się ciężko przysłuchując się rozmowie.
- To nie wiedziałeś, że korki to korepetycje? - Jak ty się uchowałeś?!...
Nawet specjalnie się nie zdziwiłem i nie przejąłem. Nie wiedziałem, może dlatego, że nigdy korepetycji nie udzielałem, więc może z tej racji nie było impulsu, aby z kimkolwiek na ten temat rozmawiać. Ale swoją drogą Jak ja się uchowałem przez 33 lata pracy w szkolnictwie?!
- A jak Wnuczka i Wnuk-V w nowym roku szkolnym? - dopytywałem Córcię.
- Bez żadnych problemów. - Dla nich nic się nie zmieniło, to samo przedszkole, a chodzą chętnie.
- A mamusiu, ja bym chętnie chodziła jeszcze na jakieś zajęcia oprócz basenu... - usłyszałam od córki. - Oboje chodzą na basen, na którym pracuje Zięć. - przypomniała Córcia.
- Dobrze - mówię do niej - ale tylko jeszcze na jedne, bo ja nie jestem matką, która zabierze dzieciństwo swoim dzieciom i z wywieszonym jęzorem będzie je woziła od zajęć do zajęć!... - Rozumiesz?
- Tak rozumiem, mamusiu, tylko jedne.
- Próbnie poszliśmy na zajęcia z baletu modern. - Jaka masakra! - Nie dość, że dla dzieci w tym wieku trwały godzinę, więc miałam problem z Wnukiem-V, który nudził się jak mops
(wyrażenie to nawiązuje do psów rasy mops, które trafiły do Europy z
Chin jako psy pokojowe. Nieodpowiednie do polowań i nie wymagające dużej
aktywności, mogły spędzać czas w arystokratycznych salonach i sprawiać
wrażenie znudzonych lub po prostu nudziły się w tej spokojnej sytuacji)
i nie wiedziałam, co z nim robić, to jeszcze te wszystkie mamuśki... - Wyfiokowane, wymodelowane, ulizane, jak gdyby same za chwilę miały wystąpić na scenie albo na jakimś wybiegu. - No i ich córeczki, kopia mamuś. - Baletki, sukieneczki, fryzury, makijaż! - Chore! - Wnuczka była w krótkich spodenkach i w koszulce.
- Następnego dnia poszliśmy na zajęcia z taekwondo. - Po pierwsze trwały pół godziny, po drugie były przeznaczone dla dzieci w wieku 3-6 lat, więc ochoczo brał w nich udział Wnuk-V. - Myślałam, że pęknę ze śmiechu na widok tych wszystkich krasnoludków, które, jak to w sportach walki, przed i po stosownie się kłaniały przyjmując z całą powagą adekwatną pozycję - ręce wzdłuż nóg i głęboki skłon.
- No to co wybierzesz? - zapytałam Wnuczkę-V.
- Taekwondo! - odparła bez namysłu.
-Yes, yes, yes! - wyrwało mi się.
Umówiliśmy się, że za tydzień Córcia zadzwoni i przekaże mi kolejną porcję wieści. Zdążyłem jeszcze dopytać, co to jest to "modern". Masakra!
Przed I Posiłkiem i po nim pisałem. I w końcu, bo przymierzałem się już czas jakiś, zabrałem się za sprzątanie dołu naszej części Tajemniczego Domu. Zmachałem się należycie - trzepanie dywaników, odkurzanie, podłogi na mokro i kurze. W tym czasie Pani wyszła na spacer do Zdroju z Pieskiem, bo on źle znosi, gdy Pan jeździ koło niego warczącym odkurzaczem.
Sprężałem się mocno, bo przy wyjściu Pani zadała mi pytanie A co będzie, gdy Piesek nie będzie dalej chciał iść? Więc zmieniłem rutynową organizację pracy, oczywiście jej sobie dokładając, pracy znaczy, bo ani rutyny, ani organizacji. Wszystkie psie ciągi komunikacyjne zrobiłem najpierw, żeby po wyschnięciu na nich podłogi móc położyć dywaniki. Wtedy Piesek, gdyby A co będzie, gdy Piesek nie będzie dalej chciał iść?, czyli gdyby wrócił wcześniej, mógł swobodnie dotrzeć do legowiska nie ślizgając się po drodze na panelach, bo rozjeżdżania się łap bardzo nie lubi i to go deprymuje. Kogo by nie deprymowało?...
Wyrobiłem się na tyle, że takie czynności, jak ścieranie kurzy, mogłem nawet robić w bezpośrednim sąsiedztwie Pieska. Wydawał się uspokojony, ale prawie jestem pewien, że tak do końca to nie, bo Piesek przez 5 lat się nauczył, że gdy Pan coś robi, to do końca nigdy nic nie wiadomo. Coś spadnie, coś stuknie, coś zachrobocze... Nie można kompletnie się wyluzować.
Górę naszej części Tajemniczego Domu zostawiłem sobie na jutro.
Przed II Posiłkiem i po nim pisałem.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu drugiego serialu Prawnik z Lincolna. Przed nami sezon trzeci, ostatni, 10 odcinków.
NIEDZIELA (07.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Na dworze panowała aura listopadowa. Sytuację ratowała zieleń. Od razu zacząłem martwić się o zjazd. Żona już wcześniej, kiedy o niego kolejny raz się martwiłem z "byle powodu", stwierdziła, że jeśli tak ma wyglądać moje zaangażowanie, to ona nie chce, żebym był organizatorem Bo ja bym chciała mieć przyjemność ze zjazdu i się cieszyć, a nie słuchać ciągle twoich wzdychań i narzekań!...
Wzdychanie i narzekanie minie mi już pierwszego dnia zjazdu, a na pewno trzeciego.
Od rana pisałem.
Dzisiaj w końcu postanowiłem pójść na basen do największego sanatorium w Uzdrowisku, bo to 6 minut piechotą. Byłem zaraz po 09.00 i oczywiście odbiłem się od zamkniętych drzwi. W niedzielę otwarty od 10.00, a ja zakodowałem, że od 09.00, jak we wszystkie dni tygodnia.
Tragedii nie było. Natychmiast po powrocie zabrałem się do roboty. Wysprzątałem naszą górę, a po I Posiłku (ogród) dolne mieszkanie gości. Goście wyjechali stosunkowo wcześnie, więc otworzył się bezkolizyjnie front robót. Tam, co prawda, nowi przyjeżdżają "dopiero" we wtorek, ale za to jutro będziemy musieli się sprężać, bo jest wymiana na górze. Biorąc pod uwagę publikacyjny poniedziałek i wtorek, I dzień zjazdu, nie należało niczego odkładać na ostatnią chwilę, bo niespodzianki, jeśli mają się pojawić, pojawią się na pewno.
Ponownie wybrałem się na basen. Tym razem świadomie celowałem na sanatoryjną porę obiadową (13.00 - 14.00) zakładając, że będzie luz. Rzeczywiście, w ciągu mojego godzinnego pobytu, w żadnym momencie liczba taplających się osób nie przekroczyła osiem, dziewięć. Duży komfort.
W takim przybytku nie byłem bodajże ani razu, więc moja opinia może nie być miarodajna, bo nie podlega żadnym porównaniom. Ale wydaje mi się, że wszystko, począwszy od szatni i przebieralni, poprzez toalety i natryski, a skończywszy na samym basenie było na najwyższym poziomie. Poza tym we wszelkich drobiazgach dało się wyczuć "myślenie" oraz bardzo dobrą organizację.
Na basenach odkrytych i zamkniętych byłem oczywiście wielokrotnie, ale nigdy w tych sanatoryjnych, jako że z sanatoriami wszelkiej maści było mi i jest mi nie po drodze. Musiałem się więc go uczyć. Głębokość, 1,5 m oraz długość, 14, okazały się idealne. Można było swobodnie popływać przeplatając to różnym masażami wodnymi. Na początku zupełnie nie wiedziałem, z czym to się je. Moje obserwacje osób stojących przy brzegu albo nieruchomo albo dziwnie się kołyszących lub kolebiących w pewnej ekstazie przywodziły na myśl klasycznych onanistów. Dopiero, gdy sam zakosztowałem pierwszego bicza wodnego masującego mi pośladki, zrozumiałem. Ulga niesamowita i przyjemność na pewno od razu zrobiły ze mnie kolejnego. Dany seans różnych biczowań trwał 2 minuty i można go było powtarzać od razu i to wielokrotnie.
Ale nauka polegała jeszcze na czym innym. Jeden masaż (wchodziło się w wodzie po schodach) był szczególnie mocny. Leżąc na plecach bardzo szybko się zorientowałem, że mogę stracić jaja, bo w krótkim ułamku sekundy zaczęły się strasznie telepać. Instynktownie zwarłem uda i potem już można było się delektować.
Co by się stało, gdyby urwało. Dzieci już mam, ale zawsze szkoda... Nawet obecny ratownik nic by w tym względzie nie pomógł, bo przecież szkolony w innych aspektach. No i stworzyłby się horror i panika wśród pływających, gdyby nagle coś takiego pływało w wodzie.
Drugie poważne doświadczenie zebrałem przy biczu, również mocnym, który atakował moje pośladki, gdy stałem do niego odwrócony. Formę totalnego wyluzowania musiałem świadomie regulować, bo gdy bicz całą mocą wdzierał się między pośladki, mogło być śmiesznie. Ale wystarczyło tylko mocno je zewrzeć, żeby bicz nie miał szans dostać się do środka, wypłukać co trzeba i z zawartością wrócić do basenu.
Brutto na basenie byłem 59 minut. Pilnowałem, żeby nie przekroczyć godziny, co ułatwiał duży basenowy zegar, bo każda przekroczona minuta kosztowałaby 0,36 zł. Nie chodziło o te grosze, ale o zawracanie takimi drobiazgami głowy i o rozliczanie się przy wyjściu. Netto zaś 49 minut (w zupełności wystarczało). Tara, 10 minut była potrzebna na toaletę, prysznic, wytarcie się i przebranie. Podejrzewam, że u pań ta tara może wynosić z 15 minut, a może i 20, gdyby przyszło do suszenia suszarką włosów.
Wracałem do domu wyraźnie wymasowany i zrelaksowany.
Po powrocie zdałem szczegółową relację Żonie, bo była ciekawa. Chyba o jajach nic nie wspominałem. Lepiej niech sobie przeczyta.
A potem uciekłem na górę i na spokojnie oddałem się onanowi sportowemu. Może dlatego, że dzisiaj postanowiłem wieczorem obejrzeć mecz Polska - Finlandia z cyklu eliminacji do Mistrzostw Świata. Bo skoro z Holandią nie było blamażu?... A może dlatego, że przez wiele dni nie było onanu i się stęskniłem.
Po II Posiłku poszliśmy na spacer z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi.
I, gdy wróciliśmy, zaskoczył mnie telefon z Niemiec. Dzwoniła żona kolegi ze studiów. To taka para, która była chyba na wszystkich zjazdach. Na każdy zawsze przywozili pięć, sześć skrzynek różnych win i, co tu dużo mówić, był to jeden z elementów (emelentów) uświetniających nasze spotkanie. Dwa lata temu byli po raz ostatni.
Kolega miał wyraźnie postępującą demencję, ale wtedy jeszcze można było normalnie się kontaktować, a pewne drobne incydenty były nawet humorystyczne. Później jednak z mailowej korespondencji wynikało, że jest coraz gorzej. W którymś momencie przestałem z bólem serca reagować i odpisywać na maile kolegi, takie z czapy, albo ni z gruszki, ni z pietruszki, bo nie miało to już sensu. I, gdy przyszło do pierwszych ustaleń dotyczących tegorocznego zjazdu, żona odpowiedziała, że już nie przyjadą.
Dzisiaj rozkleiła się całkowicie, że żal za serce ściskał. Płacząc prosiła, żeby wszystkich od nich pozdrowić i życzyła nam udanego spotkania i zabawy. A potem szlochała i trudno jej było cokolwiek powiedzieć. Urywanymi słowami przekazała mi, że jest po poważnej operacji A dalej to nie wiem, co ze sobą zrobić!
To już kolejna taka podobna sytuacja, z którą musiałem się zmierzyć. Ponieważ jestem organizatorem, siłą rzeczy spływają do mnie różne informacje, prośby koleżanek i kolegów, ich tłumaczenia, dlaczego akurat teraz nie mogą przyjechać, a to nie jest łatwe do przyjęcia i zaakceptowania. I nic z tym nie mogę zrobić, tylko wysłuchać i obiecać, że będę pamiętał i ich prośby przekażę. Ciężko...
Wieczorem najpierw obejrzeliśmy pierwszy odcinek trzeciego sezonu serialu Prawnik z Lincolna, a potem zszedłem na dół oglądać mecz. Polska wygrała z Finlandią 3:1. Syn się dopytywał, co się stało, że oglądam.
PONIEDZIAŁEK (08.09)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Na dworze szaro i ponuro. I co będzie z tym zjazdem?...
Od rana pisałem.
Goście z góry wyjechali wcześnie, bo w planach mieli jeszcze wiele do zwiedzania. To ułatwiło nam organizację przedpołudnia i wczesnego popołudnia. Natychmiast pojechałem zawieźć pranie i zrobić drobne zakupy, bo normalne to będziemy mogli zrobić dopiero po zjeździe, chyba w piątek.
Po wstępnym sprzątaniu góry, zrobiłem I Posiłek i z przyjemnością zjadłem swój w ogrodzie, przy książce.
- A dlaczego nie korzystasz z tarasu? - Żona dziwiła się kolejny raz zatrzymując się tam ze swoim. Coś podobnie do Brata, który niezmiennie się dziwuje, że jem śniadanie bez pieczywa. Kolejne tłumaczenia, zawsze te same, nic nie dają. Gdyby powiedziała, że byłoby jej miło, gdybym I Posiłek zjadł z nią razem na tarasie, o, to inna bajka. Nie oczekuję przecież na stwierdzenie, że jej zależy.
Zaraz po I Posiłku rzuciłem się ostro do sprzątania góry, bo po pierwsze kolejni goście mieli przyjechać o 15.00, a po drugie w okolicach 13.00 - 14.00 miał się pojawić oglądacz, więc trzeba było uciec. Ten sam, który umawiał się już dwa razy i się nie pojawiał, a wczoraj wieczorem zadzwonił trzeci raz.
Uciekłem z książką do Amfiteatralnej, w której przy Pilsnerze Urquellu spędziłem cudowną, relaksacyjną godzinę, zwłaszcza że w międzyczasie pogoda się ustabilizowała i przybrała oblicze polskiej jesieni, jeszcze, co prawda, nie złotej, ale i tak urokliwej. Miałem wrócić do domu tak, żeby spokojnie gości przyjąć.
Z relaksu wyrwała mnie Żona.
- Możesz przyjść, bo goście już przyjechali, a faceta nie ma i nie dzwonił, chociaż zapewniał, że...
Goście przyjechali o 14.30, chociaż bardzo się starali, żeby wyrobić się na 15.00.
- Jakoś tak wyszło... - zapewniali.
W domu krótko ich obgadaliśmy. To tacy, którzy nie chcą gospodarzom robić problemów, więc trzeba mieć się na baczności.
- Miałbym do ciebie prośbę... - zagadałem po wszystkim do Żony ugodowo. - Czy mogłabyś mi przekazać telefon, gdy ten facet zadzwoni czwarty raz?... - Uprzedzam, będę bardzo kulturalny...
- Poradzę sobie... - usłyszałem. Szkoda, bo już sobie przygotowałem bardzo kulturalną mówkę.
Do II Posiłku pisałem na górze.
Jutro nasz kolejny zjazd - 52 lata po studiach. Z tej okazji pozwolę sobie na drobną prowokację. Dzisiaj, w czasie rzeczywistym, o godzinie 17.33 czasu polskiego, przesyłam Tobie, Texanco, zjazdowe pozdrowienia. Zobaczymy, czy żyjesz, czy czytasz, a jeśli tak, to jak na bieżąco? Masz szansę zareagować nawet jeszcze dzisiaj, jutro i w środę. W czwartek będzie już za późno biorąc pod uwagę przesunięcie czasu w "naszą" stronę.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz, jednoszczekiem. Świadomie ją do tego sprowokowałem. W poniedziałek rano Żona po 2K+2M poszła na górę się dziennie przebrać, z taką uwagą Gdyby Berta się kręciła i chciała wyjść, to ją wypuść na ogród i za nią wyjdź. Wszystko zrobiłem według wytycznych, ale świadomie i perfidnie wychodząc przymknąłem tarasowe drzwi. Piesek wrócił na taras, a ja na dole, niby się krzątając, cierpliwie czekałem. Długo nie trzeba było. Nagle rozległ się pojedynczy lampucerowaty strzał.
- Całkiem donośny! - Żona akurat zdążyła wrócić i usłyszeć. Była z Pieska dumna.
Godzina publikacji 17.33.
I cytat tygodnia:
Powiedzieć komuś prawdę to czasami więcej niż obowiązek, to przyjemność. - Oscar Wilde (irlandzki poeta, prozaik, dramatopisarz i filolog klasyczny)