poniedziałek, 15 stycznia 2018

15.01.2018 - pn
Mam 67 lat i 43 dni.


SOBOTA (13.01)

No i oto pierwszy, wymęczony wpis w  2018 ROKU!

Żona twierdzi, że muszę wrócić na właściwe tory i potem to już będę pędził, czyli znowu pisał.
Z tych torów w jakimś sensie wyrzuciłem sam siebie, ale sprzyjały temu różne okoliczności, które w perfidny sposób usprawiedliwiały mnie przede mną samym.  Staram się przeanalizować  mechanizm "wyrzucenia z torów",  zrozumieć go i sobie wytłumaczyć.  W trakcie zastanawiania się wpadły mi do głowy dwie analogie,  może szyte grubymi nićmi,  ale być może takie, które dadzą mi ulgę i z powrotem radość pisania.

Analogia pierwsza wynika z partnerstwa dwóch istot ludzkich.
Ci, którzy już przez to  przeszli, niektórzy wielokrotnie, wiedzą, że  pierwszy etap związku, jeśli uczucia są odwzajemnione, jest chorobą dwóch organizmów. I mówię nie tylko o takich oczywistościach jak skoki ciśnienia, przyspieszone bicie serca, bóle brzucha, bielmo na oczach, brak apetytu, bezsenność,  nadmiar energii branej nie wiadomo z czego, a z drugiej strony ogólne przemęczenie, ale również o tych ze sfery psychiki - durnowata radość na widok partnera, stałe myślenie o nim, brak koncentracji,  zaniedbanie wszystkich i wszystkiego wokoło, co oczywiście za chwilę odbije się czkawką, nie przyjmowanie różnych uwag i słów krytyki, bo przecież są kompletnie głupie                i nieuzasadnione, stała gotowość do poświęceń.
Potem  przychodzi drugi etap związku. I jeśli nawet okaże się, że partnerów łączą fundamentalne podstawy, które muszą istnieć jednocześnie, czyli seks, intelekt, poczucie humoru i jeśli do tego dodamy wspólne zainteresowania          i światopogląd, to może to wszystko nie wystarczyć dla trwałości związku. Bo trzeba "dokładać do pieca", starać się        i wkładać weń wysiłek.  Czyli w związku nie można zdziadzieć i skapcanieć!                                                                 Jak to się ma do mnie i do bloga?                                                                                                                                         Na początku nastąpiło klasyczne zauroczenie z wszelkimi konsekwencjami, czyli choroba w pełni. Myślenie o blogu na okrągło, niespanie po nocach, tylko pisanie w głowie. Odkładanie wszystkiego, aby tylko pisać, zaniedbywanie bliskich   i niechęć do rozmów z poczuciem utraty czasu i odsyłanie ze zniecierpliwieniem do bloga, bo przecież tam jest wszystko napisane, itd.  A blog uroczo się odwzajemniał sympatycznymi komentarzami czytających i ich leciutkim podziwem - "wow", "no,no!", "naprawdę?", "to świetnie!", itp.                                                                                                A potem przyszedł drugi etap.  Zaczęło do mnie docierać, że coś jest nie tak.
Najpierw w łatwy sposób tłumaczyłem się, że nie mogę pisać, bo jest tyle innych ważnych spraw, święta, sylwester, itd.  Potem zaczynałem czuć, że nasze drogi się rozchodzą, że się od siebie oddalamy, że wpadam we frustrację. A blog się odwzajemniał - że piszę za dużo i za często, bo kto to przeczyta, że nudnie, że powinienem wstawiać zdjęcia, i w tym duchu.
Co z tego wynika? Trzeba "dołożyć do pieca!" Bo łączy nas zbyt wiele i szkoda byłoby to wszystko zmarnować!
Więc muszę się zmobilizować, postarać, włożyć trochę więcej wysiłku w trudnych momentach, przemyśleć sposób pisania na logistycznie optymalny, a blog się odwdzięczy. Wiem, że jeszcze nie jest za późno. I tak możemy trwać        w tym związku, dopóki...

Analogia druga wynika z faktu, że będąc wewnątrz czegoś, nie mamy, jak mówi moja Żona, do tego Czegoś  dystansu, nie patrzymy z szerszej perspektywy, przez co nie dostrzegamy wielu niuansów i aspektów.
Z Żoną mamy to do siebie, że gdziekolwiek mieszkamy, lubimy poznawać tereny wokół, czyli miotać się po polnych drogach, duktach leśnych, docierać do różnych dziwnych i zapomnianych miejsc, znajdować ruiny domostw, gdzie kiedyś toczyło się życie, podziwiać krajobrazy i chłonąć klimat miejsca.
W trakcie jednej z takich wycieczek w okolicach Naszej Wsi chcieliśmy dotrzeć ponownie do jednej z sąsiednich, bo będąc w niej pierwszy raz nas zauroczyła. Niewiele zabudowań po obu stronach "ślepej" drogi prowadzącej donikąd, czyli do lasu, pola, polne drogi, jakaś kapliczka, świetlica wiejska, cisza, spokój. W jakimś sklepie  chcieliśmy dopytać sprzedawczynię, jak tam trafić, na co klientka przed nami odwróciła się do nas z wyraźnym zainteresowaniem                i chęcią pomocy:
- A do kogo tam państwo jedziecie?
- Do nikogo. - odparłem.
- To po co tam państwo jedziecie?! - w pytaniu nie dało się odczuć opryskliwości lub niegrzeczności, raczej zaintrygowanie i niedowierzanie.
- Po nic. Tam po prostu jest pięknie! - szczerze zareagowałem.
- Pięknie?! Ja tam mieszkam 30 lat i niczego pięknego nie widzę!

Jak to się ma do mnie i do bloga?
Zaczęło do mnie docierać, że nie mam o czym pisać, a to o czym pisałem, to w większości były jakieś bzdety, historyjki, codzienne wydarzonka. Traciłem chęć do opisywania tych wszystkich nieistotnych drobiazgów, ale tylko przez to zaczynałem się czuć gorzej. I żeby się nie zatracić postanowiłem spojrzeć na moje pisanie z dystansu.
Cóż stwierdziłem?
Że te moje historyjki niektórym się podobają, że  mnie jakoś opisują, więc w ten sposób daję się  poznać. Mogę przedstawić swój stosunek do różnych spraw i wydarzeń i odważyć się na coś, czego w innej formie nie byłbym              w stanie zrobić. Ponadto pełnią one rolę kronikarską, świadczą o moich czasach i że patrząc w ten sposób, czyli            z oddalenia, mają swoją wartość. Najlepszym potwierdzeniem tej analizy jest reakcja bloga, czyli czytających, od delikatnych komentarzy "coś dawno nie piszesz!" po bardziej natarczywe, przypominające mi brutalnie datę ostatniego wpisu.

Czyli co?!
Pisać, pisać, pisać! Zwłaszcza, że to mi sprawia przyjemność!


NIEDZIELA (14.01)

No i jakoś poszło! "To dokładajmy do pieca!"

Dzisiaj po raz 26. gra Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy! Chyba przez dwa lata jej nie wspieraliśmy i wcale nie czułem się z tym dobrze! Mogliśmy oczywiście przesłać wsparcie nie ruszając tyłka z domu, ale dla mnie jest to nie do przyjęcia - jakieś takie bezosobowe, zbyt wygodne, dalekie od realnych wydarzeń. Musieliśmy być wtedy w Naszej Wsi, gdzie nie uświadczysz widoku mieszkańca, a co dopiero wolontariusza WOŚP!  Co innego Nasze Miasteczko! Morze możliwości!  Przezornie jednak, bo przecież podstawowy, czyli roczny cykl naszego życia w Naszym Miasteczku ledwo się rozpoczął i chociaż sporo wiemy, to przecież więcej nie wiemy, będąc w aptece napadłem wchodzącą akurat  starszą panią:
- Przepraszam, czy może pani wie, gdzie w Naszym Miasteczku gra Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy?! - Specjalnie, ze względu na jej wiek, nie używałem skrótu.
- Przed kościołem, ale biedne te dzieci!
- Dlaczego? - pomyślałem, że może coś będzie o PIS-ie i o państwowej telewizji.
- Strasznie marzną! - odparła przejęta.
- Ale jest przecież zero stopni!
- Tak, ale jest bardzo zimno!
- Ale to jest szkoła życia! To co mają robić? Oglądać telewizję lub klepać w klawiaturę?
Pani nie wydawała się przekonana, ale dyskusji nie podjęła. Szkoda, bo wietrzyłem drugie dno.

Oczywiście, skoro mieszkamy tutaj od trzech miesięcy, a Nasze Miasteczko znamy od 9. lat, wiedziałem, gdzie jest kościół, a raczej w tym przypadku Kościół.  Jest jedynym w Naszym Miasteczku i to się chwali  bardzo, a  nie chwali się niedokończonego, betonowego, dominującego (a jakże! - na chwałę Pańską) koszmaru stojącego w centrum, który ma być w przyszłości kościołem i który dokończony nadal będzie architektonicznym koszmarem. I nie dziwi mnie, że architekt powiatowy, a może wojewódzki (nie znam się na tym), nie ma na to wpływu, skoro nie tacy zawodnicy nie mają wpływu na państwo w Państwie.

Przed kościołem było kilkunastu ( kilkanaścioro?!) wolontariuszy i wolontariuszek. Same łepki i łepkinie, że serce się raduje. Akurat trafiłem na dwóch.
- Gdzie chodzicie do szkoły?
- Do gimnazjum. - oczywiście odezwał się ten starszy.
- To znaczy teraz to już jest podstawówka. - rezolutnie dodał ten młodszy.
- Ale wy jeszcze załapaliście się do gimnazjum? - potwierdziłem oczywistość.
- Tak, ja chodzę do trzeciej klasy, a on - tu wskazał na młodszego kolegę - do drugiej.
- A co potem?
- Jeszcze nie wiemy! - odparli zgodnym chórem. Wiadomo.
- To macie, chłopaki. - i tu wsunąłem każdemu do jego puszki po sensownym banknocie - Pasuje?!
- Taaaak! - znowu na trzy-cztery zgodny chór. A jakie przy tym miny? Bezcenne, jak mówią w pewnej reklamie.
- To może damy panu cały arkusz serduszek? - odważył się starszy.
- Nie dziękuję. Wystarczą mi dwa.
Błyskawicznie, każdy po swojej stronie, przykleili mi do kurtki po jednym serduszku.
- To powodzenia!
- Dziękujeeeemy!

W tego typu sprawach mam pewne doświadczenie. Kiedyś, też w trakcie grania WOŚP, potraktowałem dwie kilkunastoletnie wolontariuszki, jako jeden zespół i wrzuciłem banknot tylko do jednej puszki. Obie mnie ubłagały, żebym do drugiej też coś wrzucił, bo czują się pokrzywdzone, więc teraz uważam. Żadnego wyróżniania w takich przypadkach.
Zresztą to się ewidentnie sprawdzało z moimi Wnukami. Gdy ich odbierałem z przedszkola i szkoły, całą piątką szliśmy do piekarnio-cukierni. Taki rytuał, zwłaszcza że wiadomo, że chłopaki zjedliby konia z kopytami. Wtedy obowiązywał system kapitalistyczny, wolny wybór lekko korygowany przez Dziadka, zróżnicowanie cenowe, prawo popytu i podaży, czyli kto szybszy w decyzji, ten lepszy, przy głośnych protestach ("bo ja też chciałem to, co...!) natychmiast przeze mnie pacyfikowanych. W sumie wszyscy wychodzili zadowoleni i wspólnie szliśmy na spacer, a klepsydrą odmierzającą  czas jego trwania było najsłabsze ogniwo w postaci jednego z Wnuków, nie zawsze tego samego,  który zbyt długo się guzdrał ze zjedzeniem swojego przydziału. Takie sytuacje zresztą bardzo szybko zniknęły, bo jeden z drugim guzdrała szybko się orientował, że jak będzie na końcu, to pozostali bracia go obsępią i życia mieć nie będzie. Starsi używali wtedy mechanizmów psychologicznych starając się grać na uczuciach ("a pamiętasz, jak ci dałem, gdy..." albo umierającym głosem "taki jestem głodny"),  za to młodsi nadrabiali wrzaskiem dając odpór. Zawsze te interreakcje ukradkiem obserwowałem dusząc się ze śmiechu i połykając przy tym swojego(!)  pączka (zgroza!), bo wiedziałem, że do mnie też mogą się przypiąć.

Ale bywało, że z różnych powodów nie miałem możliwości wspólnego wypadu do cukierni, więc zawczasu kupowałem całej czwórce cztery razy to samo. Mógłbym oczywiście kupić to, co jedli, np. wczoraj, ale w ten sposób kopałbym sobie grób.  Więc wprowadzałem  system socjalistyczny, czyli wszyscy to samo i po równo. Po pierwszych protestach działał efekt bezceremonialnego braku podaży, poczucia fałszywej, złudnej, socjalistycznej sprawiedliwości i instynkt - co zjem, to moje.
Oczywiście to wszystko nadal się odbywało na spacerze, bo z jedzeniem i piciem nie można było wsiąść do Świętego Inteligentnego Auta Dziadka. Obserwowałem wtedy samoistne tworzenie się jeszcze innego systemu ekonomicznego, bardziej prymitywnego niż dwa poprzednie, ale również działającego i zaspokajającego aktualne potrzeby, mianowicie handlu wymiennego. Bo jeden wolał więcej ciasta, drugi nadzienia, więc się dogadywali.
Ale zawsze po słodkościach szliśmy do mięsnego, gdzie kupowałem im po parówce z cielęciny (a jak!), a oni w tym przypadku byli zawsze zgodni. Ciekawe? Należałoby się nad tym zastanowić.

Z powodu tych wszystkich ekscesów nie mam żadnych wyrzutów sumienia, bo Rodzice są od wychowywania,                a Dziadek od wrzucania na głęboką wodę. Oczywiście Wnuki tego wszystkiego pamiętać nie będą, ale gdzieś to w Nich zapadnie.  Czyli klasycznie - szkoła życia!

Z tych historii można wyciągnąć jeszcze jeden wniosek patrząc na ekonomiczne mechanizmy działające wśród Wnuków. Nie ma Ideału! Jest tylko Optymalizacja!



PONIEDZIAŁEK (15.01)

No i chyba WOŚP ustanowi kolejny rekord.

Tutaj najlepiej widać charakter Polaków - NA PRZEKÓR!  Im bardziej WOŚP i Owsiak będą opluwani przez rząd i państwowe media, tym więcej zgromadzą pieniędzy. Może to jest na nas, Polaków, jakaś metoda?!  Sam poleciałem w trymiga, chociaż do darowizn na rzecz WOŚP nie trzeba mnie przekonywać!


Przez te dni Bocian zadzwonił raz i wysłał 6 smsów.