22.01.2018 - pn
Mam 67 lat i 50 dni.
WTOREK (16.01)
No i przyszła do Naszego Miasteczka Zima!
Przed ósmą rano, jeszcze w ciemnościach i w bajecznym białym świecie, przyprószany płatkami śniegu, zmierzałem do osiedlowego laboratorium diagnostycznego trzymając w dłoni plastikowy pojemniczek z moimi sikami (jakby powiedziała Nasza Gospodyni, pani doktor weterynarii, naukowiec zresztą - z moczem) uważając przy tym, żeby się nie pośliznąć i nie wylać cennej zawartości, bo by całą eskapadę chwilowo szlag trafił.
A jest to dla mnie ważne, bo muszę mieć tzw. wyniki na coroczną wizytę u lekarza (jakby powiedziała p. doktor weterynarii - specjalisty urologa), u którego jestem zapisany aż w Metropolii, do której za chwile jadę, co powoli zaczyna mnie stresować, żeby kontrolnie zbadać moją prostatę (jakby powiedziała p. doktor weterynarii - gruczoł prostaty).
Ona, tzn. Nasza Gospodyni, teraz wzięła urlop zdrowotny, ale normalnie pracuje na Uniwersytecie Medycznym w Metropolii i ma zajęcia ze studentami, stąd Jej język. Oczywiście stać Ją na to, żeby powiedzieć o swoich trzech psach, że się zesrały, ale, już za chwilę powie, że "wydaliły kał!" Nie powie też, że psie rzygi były jedną breją, tylko że "psy zwróciły treści pokarmowe o dziwnej zawartości".
Jak jesteśmy od czasu do czasu w Naszej Wsi, aby podsumować bieżące sprawy, rozliczyć się lub żeby zostawić na kilka dni naszą Sunię, zawsze nie mogę wyjść z podziwu nad tym językiem, który w końcu opisuje sprawy potoczne. Często pytam w danej chwili Jej męża, Naszego Gospodarza, inżyniera mechanika zresztą, czy słyszy, to co ja?
- Ja to mam na co dzień! - odpowiada spokojnie z lekkim westchnieniem przygotowując kolejną pizzę, którą za chwilę wstawi do pieca opalanego drewnem.
Do laboratorium dotarłem bez problemów. Profesjonalna obsługa - zanim się obejrzałem i poczułem, już w pięciu ampułkach była moja krew (naukowo to na pewno nazywa się inaczej!). Panie miłe, uśmiechnięte, empatyczne. Czysto, jasno, bez kolejek.
Mimo tylu lat od upadku komuny zawsze taka sytuacja mnie szokuje. I zawsze staram się się te pozytywy na bieżąco, bezpośrednio zauważyć, czyli pochwalić lub podziękować. Oczywiście często przesadzam, co jest przedmiotem drwin mojej Żony.
Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, pojechaliśmy kiedyś razem do sąsiedniego miasteczka do DINO. Z siecią tych sklepów w Metropolii mieliśmy nieciekawe skojarzenia, a tu niespodzianka. Żadnego warczenia na klienta, czyli na mnie z podtekstem "po co mi pan zawraca głowę? Nie widać, że jestem zapracowana i zajęta?!", tylko pomoc bez cienia grymasu i zająknięcia. Czyli...normalnie, co podkreślała Żona. A ja napisałem sążniste pismo do szefostwa DINO chwaląc obsługę tego sklepu pod niebiosa.
- A kiedy będą wyniki? - pytam już po wszystkim.
- Jutro. Może je pan odebrać tutaj u mnie od 07.00 do 11.00 lub można je sobie samemu wydrukować z automatu po tym terminie.
- Z automatu? A gdzie on jest?
Tak dałem się zaskoczyć, że nie okazałem krzty zdziwienia i przyjąłem za oczywistość obecność jakiegoś automatu, mimo że spotkałem się z tym po raz pierwszy.
- Na korytarzu przed wejściem. W razie czego mogę pomóc.
Wyszedłem i był, a wcześniej w ogóle go nie widziałem. Wystarczy do czytnika włożyć pokwitowanie zlecenia z kodem paskowym, wklepać datę urodzenia i voila'.
Jak mieszkaliśmy w Naszej Wsi, to takie badania robiliśmy w Naszym Powiatowym Miasteczku, a na niektóre wyniki trzeba było czekać tydzień, bo próbki jechały aż do Metropolii. A tutaj szok!
O tym szoku opowiedziałem Żonie, ale szybko sprowadziła mnie na ziemię pytając, czy zleciłem badanie poziomu różnych witamin, o co mnie prosiła. Oczywiście że tego nie zrobiłem, bo po pierwsze to kosztuje, po drugie do czego mi potrzebna na stare lata wiedza o mojej witaminie D3, jakiejś tam B i innych, a po trzecie wszystkie witaminy dostarcza mi Pilsner Urquell, znacznie częściej, taniej i przyjemniej.
Ledwo mi się udało udobruchać Żonę obietnicą, że pójdę ponownie dać się kłuć, i przypomnieniem, jak mądrze i konsekwentnie przez lata odmawiałem swojej internistce, która co wizytę, z racji mojego wysokiego cholesterolu, namawiała mnie, abym do końca życia brał tabletki zbijające. Żona nie może wyjść z podziwu, że sam na to wpadłem.
Jutro więc zobaczę "cholesterol całkowity - np. 302, wartości referencyjne - 140,00-200,00". I wiem, że jest to klasyczny, osobniczy, mój przypadek i tak ma być, i nie dam się wrzucić do jednego wora, bo "norma mówi...".
A swoją drogą odbieranie wyników z automatu? Zgroza! Kiedyś musi to wszystko walnąć!
Po tak wspaniałym poranku, jak zwykle o tej samej porze, czego Sunia skrupulatnie przestrzega, poszedłem z Nią na spacer. Zawsze robimy tą samą trasę, w parku, ale jej początek i koniec biegnie naszą ulicą, jakieś 300 m. Idziemy więc tym odcinkiem, tam i z powrotem, wśród przenoszącej się, niczym fala meksykańska wśród kibiców na stadionie, ujadań, szczekań, warkotów i bulgotów. Jak jest ciepło na dworze (pootwierane okna) to Żona od razu wie, że wracamy i wita nas wychodząc z poranną kawą na balkon.
Wszyscy okoliczni Bracia Mniejsi, po lewej i po prawej stronie ulicy, niezależnie od swojego wzrostu, płci i umaszczenia, chcą zagryźć Sunię, a przynajmniej tak to wygląda. Razem znosimy to ze stoickim spokojem spokojnie się przemieszczając.
A dzisiaj co? Zima i kompletna cisza. Tylko za jednym ogrodzeniem leżał w śniegu wilczur (wg nauki - owczarek niemiecki), który na widok Suni zaczął wyraźnie odwalać robotę, czyli ledwo parę razy podszczeknął półpaszczą, bardziej pro forma, na pół gwizdka, żeby się nazywało, a tyłka w ogóle nie ruszył, tak mu było dobrze w tym śniegu.
Suni zresztą też. Wyraźnie dostała radosnej szajby i świrancji, bo to coś ciągle padało i stawało się zaraz mokre, a jak się wąchało, to zimne i nie dało się tego pozbyć otrzepywaniem, a nawet nie pomagały szalone ucieczki slalomem między drzewami.
Pełna prowokacja.
CZWARTEK (18.01)
No i odebrałem wczoraj rano wyniki.
Trzeba chyba zacząć pisać testament.
Tak mi wyszło po ich przeanalizowaniu jeszcze na miejscu, w laboratorium, bo nie mogłem z tym czekać, aż przyjdę do domu i musiałem się zmierzyć z bezwzględnymi liczbami najpierw sam. A było ich całe mnóstwo - usytuowane przy jakichś niezrozumiałych skrótach literowych z dopiskiem przy niektórych L lub H, co jak zrozumiałem oznaczało "za mało" lub "niski poziom" i analogicznie odwrotnie.
To "analogicznie odwrotnie" zawsze mi przypomina moją słuchaczkę jeszcze z czasów, gdy prowadziłem w Szkole zajęcia dydaktyczne - ćwiczenia laboratoryjne, gdzie podstawą zaliczenia, oprócz uczestnictwa oczywiście, było sprawozdanie. Wymagałem góra dwóch stron, a od niej, mimo próśb i uwag otrzymywałem zawsze sześć-siedem. W końcu zagroziłem, że następnym razem jej nie zaliczę, więc przyniosła sprawozdanie na dwie strony. Gdy sprawdzałem, było widać, że temat wyczerpała ledwo w połowie i po jego podsumowaniu w ostatnim zdaniu napisała: "Dalej analogicznie odwrotnie!" W sumie stwierdziłem, że to "wyczerpało znamiona sprawozdania" i zaliczyłem. Słuchaczka ta, zresztą moja ulubiona, zrobiła potem zawodową karierę w Stolicy.
Gdy doszedłem do domu, humor miałem już całkiem niezły mimo początkowego lekkiego przygnębienia. Bo jak powiedziała jedna z bohaterek z serialu DOWNTON ABBEY, u której lekarz podejrzewa raka piersi, z właściwą Anglikom godnością i poczuciem humoru: "Bez przesady z tym życiem!"
Więc zaproponowałem Żonie 25.kilometrowy wypad do Sąsiedniego Miasteczka, gdzie jest super klimatyczna kawiarnia, którą lubimy, gdzie przy muzyce, dobrej kawie i lodach, waniliowych oczywiście, można poczytać książkę. W Naszym Miasteczku takiej nie uświadczysz.
I tu niespodzianka! Nasze Inteligentne Auto się znarowiło i nie odpaliło. Stało bez ruchu przez dwa tygodnie na... wietrze, ...mrozie (chwilami było aż...-5 stopni), więc padł akumulator. Taka była opinia lokalnego warsztatu i salonu z Metropolii, gdzie NIA było kupowane raptem niecałe dwa lata temu. Przy czym dowiedzieliśmy się, że ta seria aut, w której mieści się również nasze, ma felerne akumulatory podlegające wymianie w ramach gwarancji. Świetnie!
Centrala Assistance telefonicznie nas zweryfikowała i po godzinie we wskazane przez nas miejsce, czyli pod dom, przyjechał serwis. Facet wyciągnął olbrzymi akumulator, podłączył kable i... nic. No to podłączył je do akumulatora własnego auta i przy pracującym w nim silniku kazał odpalić. NIA zaskoczyło od razu. Diagnoza? - akumulator do wymiany. Poradził nam trochę pojeździć, żeby akumulator się podładował, no i żeby elektronika wróciła do normy, czyli żeby się ogarnęła. Faktycznie zgłupiała do reszty. W czasie jazdy do Sąsiedniego Miasteczka, bo się jednak zdecydowaliśmy pojechać na kawę, ostry, duży, czerwony wykrzyknik informował mnie, że nie mam kluczyka do stacyjki, chociaż wewnątrz były dwa, mój i Żony, albo informowała, że się ciągle zderzam z jakąś przeszkodą, chociaż na drodze było pusto lub że przy 2/3 paliwa w baku przejadę blisko 1000 km, gdzie normalnie, przy pełnym wskazuje góra 750. Po drodze, na wszelki wypadek (dowcip z podstawówki, jak mówi Żona) kupiłem zestaw kabli rozruchowych, takich, że uruchomi się silnik diesla od TIR-a - 900 amper i 6 m długości.
W kawiarni, w ramach relaksu, sobie dyskretnie potelefonowaliśmy. Dowiedzieliśmy się w Metropolii, gdzie jest najbliższy względem Naszego Miasteczka autoryzowany serwis NIA. Tam zaproponowano nam termin kwietniowy(!), ale po gadce-szmatce udało się umówić na dzisiaj na 13.00.
Do domu wróciliśmy bez problemów i nawet elektronika się lekko ogarnęła. Za radą miejscowego warsztatu NIA wstawiłem do garażu (jest pusty, bo Terenowego właśnie w tym warsztacie przygotowują do przeglądu rejestracyjnego) i przez noc akumulator podładowałem delikatnym prądem.
Summa summarum wieczorem mieliśmy dobre humory, zwłaszcza że spokojnie z Żoną obejrzałem wyniki i porównałem je do tych sprzed roku. Okazało się, że są bardzo podobne, więc skoro "na nich" przeżyłem rok, to na obecnych uda się chyba kolejny.
W związku z tym testament na razie odwołuję!
Dzisiaj pojechaliśmy do autoryzowanego serwisu NIA w Dużym Mieście odległym o jakieś 60 km. Po testach akumulator wymieniono na nowy. Obsługa niezwykle miła, uczynna i kompetentna. Wystawiono nam voucher na przejazd taksówką "tam i z powrotem" do galerii handlowej, gdzie chcieliśmy spędzić ten "warsztatowy" czas. Co to się w tej Polsce wyrabia... Za komuny, to Panie...!
W galerii załatwiliśmy "przy okazji" kilka spraw, w tym najważniejszą - zaległy prezent dla Żony z okazji Jej PIĘĆDZIESIĄTKI. Miał to być zegarek, który by jednocześnie pełnił funkcję biżuterii. Znalazłem taki po dwóch minutach od wejścia do galerii o powierzchni kilku hektarów, zdecydowany natychmiast kupić, bo nie dość że byłem do niego od razu przekonany, to jeszcze zostawało nam mnóstwo czasu na kawkę i czytanie. Miał sensowną średnicę cyferblatu proporcjonalną do ręki Żony, jasny jego kolor i cztery, duże, podstawowe cyfry arabskie określające godziny, co przy "ślepocie" Żony jest funkcjonalnie istotne, bardzo subtelną, delikatną i proporcjonalną metalową bransoletkę w kolorze srebrnej biżuterii, którą nosi Żona, delikatne ozdóbki bez kiczu i wsiurstwa (?), czego Żona nie cierpi. Słowem optymalny wybór przy sensownej cenie nie pozostawiającej wrażenia bankructwa, ale jednocześnie podkreślającej rangę i powagę rocznicy.
- Coś ty! - zaprotestowała Żona. - Nie będę kupowała pierwszego lepszego! Wiem, że chciałbyś to mieć już głowy, ale ja muszę dokonać świadomego wyboru, to musi być pewien proces! - weszła na wyższe poziomy tłumaczenia istocie o dosyć nieskomplikowanej konstrukcji psychicznej, czyli mojej.
Proces ten trwał ok. dwóch godzin, gdzie w pierwszym jego etapie Żona nauczona doświadczeniem, żebym nie kwękał chodząc za Nią, dla mnie bez sensu, posadziła mnie przy kawie, tostach i książce, a sama poszła w spokojny obchód. Potem, już ze mną, odwiedziła ze trzy lub cztery punkty jubilerskie i przymierzyła blisko 20 zegarków, żeby po całym PROCESIE wrócić i kupić ten "pierwszy lepszy"! Wygląda świetnie i... optymalnie. A Żona jest zadowolona!
Wracając załapaliśmy się na docierającą właśnie do Polski Fryderykę. W ciągu pół godziny krajobraz zrobił się bajkowy, a warunki jazdy lepiej nie mówić. Wieczorem całe Nasze Miasteczko było zasypane. Podziwialiśmy zimę z okien mieszkania i wzruszyliśmy się widokiem dziecka na sankach, które ciągnęła jego mama.
Kiedy ostatnio coś takiego widzieliśmy?!...
SOBOTA (20.01)
No i wyjechałem dzisiaj do Metropolii.
Z tego powodu wczoraj długo miałem kryzys i mękoliłem Żonie cały wieczór wzdychając przy tym tragicznie, ale jak już się spakowałem i ogarnąłem sytuację przedpodróżną w 80%, zostawiając sobie resztę na dzisiaj, to się uspokoiłem. To, raczej nie zwyczajna Reisefieber, tylko coś więcej, tak mnie wyczerpało, że usnąłem w oka mgnieniu.
Dzisiaj Żona odprowadziła mnie na dworzec, a Sunia przed naszym wyjściem była wyraźnie przygnębiona i pogodzona z losem. Jak to pies - tu i teraz!
Kupiłem bilet na dworcu, bo na ten mój pociąg w Internecie się nie dało. Żona znowu zaczęła patrzeć na mnie ze zgrozą, zmartwieniem i zgryzotą.
- Pamiętaj! - wyrzuciła z siebie dobitnie. - Masz dwie sztuki bagażu! - podstawiła mi pod oczy, tak że musiałem zezować, rękę z uwypuklonymi dwoma palcami w kształcie litery "V". - Nie daj się okraść! - nie wiem, co Ją napadło?! - Tak wyglądasz, że aż się prosisz! - się wyjaśniło.
Ale nie do końca. Bo nie wiem, czy wyglądam na aż tak majętnego, czy też wyglądam aż tak hipstersko, czy wreszcie aż tak debilnie. Na wszelki wypadek nie dopytywałem.
W jedynce, w "moim" przedziale, było sześć miejsc i jedna pani, siedząca akurat na moim.
- Rozumiem, że nie będzie problemu, jak siądę na innym miejscu, ale jak ktoś mnie z niego wyrzuci, to jednak wrócę na swoje. - zagadałem pokojowo.
- Mogę się przesiąść, jak to jest problem, Boooże!
Być może przewróciła oczami, ale tego nie zauważyłem.
- Widocznie jest, skoro musi Pani wzywać Boga!
Nie dodałem humanitarnie " na daremno", chociaż wyglądała na pisówkę.
Milczenie, nadęcie, nabzdyczenie, obraza i zero przepraszam. Jak u 70% (to moje osobiste wyliczenia) Polaków. Skąd to się bierze?! Okropne!
Podobna sytuacja była w kinie. Poszliśmy z Żoną na "Listy do M.3". Na naszych miejscach siedziały dwie gustowne trzydziestolatki. Nie chcąc robić afery (to straszne, że człowiek będąc w zgodzie z normami i prawem ustawia się w pozycji wycofanej) siedliśmy bez słowa rząd niżej, skąd za chwilę zostaliśmy, czując się okropnie, przynajmniej ja, wyproszeni przez kolejnych oglądających.
- Przepraszam (?!), siedzą panie na naszych miejscach! - musiałem jednak zainterweniować.
- Przesiądziemy się, skoro to jest problem! - odparły beztrosko. Ale dominowała wyniosłość i oczywiście brak "przepraszamy". Widocznie w tym przypadku mieliśmy do czynienia z intelektualistkami, ale ciągle mieszczącymi się w tych 70.%.
Więc następnym razem, tak sobie postanawiam, będę w zgodzie sam ze sobą i, jak mówił w jednym z wywiadów prof. Hartman, chamstwo będę nazywał po imieniu i dawał mu odpór. Bo cham grzeczność i kulturę u innego człowieka odbiera jako oznakę słabości.
Podróż zleciała, nie wiem kiedy. To dzięki drugiemu pociągowi, IC, temu, do którego wsiadłem na Stacji Przesiadkowej i jechałem bezpośrednio do Metropolii. Komfort, w wagonie 1. klasy raptem ośmiu pasażerów. A i tak większość trasy spędziłem w WARSIE - można było zjeść, napić się piwka (nie mieli Pilsnera Urquella i to był jedyny minus tej podróży), poczytać i popisać (nie POPISać!).
A jakie konduktorki, Panie! Na każdej ważniejszej stacji co rusz pojawiała się inna i zawsze na jej pytanie, czy był sprawdzany bilet, odpowiadałem miło - Nie!
Gdy wyszedłem z dworca, wszystko wokół mówiło mi, że jestem w Metropolii. Potęga!
NIEDZIELA (21.01)
Po długiej przerwie znowu w Szkole-Pracy. Wszystko ok, miło, sympatycznie, bezstresowo, ale jak wróciłem do Nie Naszego Mieszkania zrobiło mi się cholernie smutno. Zjadłem Moją Potrawę i poszedłem do kina w Wielkiej Galerii na film "Pasażer" z Liamem Neesonem.
Pomogło!
W minionym tygodniu Bocian wysłał do mnie dwa wzruszające listy! Jesteśmy jedną rodziną!