poniedziałek, 29 stycznia 2018

29.01.2018 - pn 
Mam 67 lat i 57 dni.



ŚRODA (24.01)
No i pędzę trudny żywot w Metropolii.

Styczeń i czerwiec z racji zamykania określonych cyklów nauki są dla mnie szczególnie trudne.
W poniedziałek i wtorek odbyły się przeglądy dwóch lat - grup tygodniowych. Słuchacze prezentowali swój dorobek        z całego semestru z obszaru fotografii, rysunku i malarstwa oraz podstaw projektowania.  W sumie przed moimi oczami przewinęło się ponad tysiąc prac.
W czasie tych dwóch dni zadyma była niezła, ale ta atmosfera, ten ferment twórczy, emocje, świetne realizacje - nie do przecenienia. A przede mną jeszcze najbliższy weekend, gdzie słuchaczy jest ponad dwukrotnie więcej, więc i prac do oglądania, komentowania i analizy będzie...
I pomyśleć, że na początku drogi, kiedy ruszyłem z pierwszą Szkołą w 1994 roku i kiedy nie miałem zbytniego pojęcia, jak ją prowadzić, czegoś takiego jak przeglądy nie było. Nie mogłem się doprosić wykładowców, aby przedstawili dorobek swojej i słuchaczy działalności w trakcie semestru, więc wszystko się rozłaziło. Musiałem zastosować administracyjne środki perswazji i zadziałało. I działa do dzisiaj, już bez żadnych środków. Nikt nie wyobraża sobie bez przeglądów podsumowania pracy w semestrze i jej oceny.

Do tego zamieszania dokłada się cała sfera związana z zakończeniem nauki i obroną dyplomów.
Więc wczoraj odbył się, też uświęcony tradycją, wernisaż prac dyplomowych, a za chwilę będą obrony. Nie muszę mówić, że to wszystko wymaga wielkiej pracy wykładowców, często wykraczającej poza sferę merytoryczną oraz sensownej organizacji i ogromnej papierologii. Więc nawet niewłaściwe jest powiedzieć, że bez Najlepszej Sekretarki     w UE i Kolegi-Współpracownika, bym zginął. Nie miałbym szans, bo wszystko to po prostu by się nie odbyło.
Ponadto semestr się kończy, jest czas na ewaluację, którą trzeba najpierw merytorycznie i fizycznie przygotować,          a potem, po anonimowych wpisach słuchaczy, opracować. Wyniki zaś są omawiane w indywidualnych rozmowach         z poszczególnymi wykładowcami i poszczególnymi rocznikami słuchaczy.
A skoro  mamy koniec miesiąca, no i minął rok, to na dobicie dochodzi cały obszar finansowo-księgowy - podsumowania, rozliczenia, sprawozdania, analizy i ...srizy.
A kto przygotuje następny semestr, który przecież jest tuż, tuż?! - plany zajęć, egzaminy poprawkowe i przygotowania do nowego naboru. O zwykłych codziennościach nie warto nawet wspominać.

Nic więc dziwnego, że do Nie Naszego Mieszkania wracam lekko skonany. Jeszcze mam jakie takie siły, żeby sobie upichcić obiad, zwłaszcza że Żona w czasie naszego ostatniego wspólnego pobytu w Metropolii w grudniu dwa dni przygotowywała różne wartościowe strawy, które potem ładnie popakowała w pojemniczki i schowała do zamrażarki. Ale mimo tego zawsze coś trzeba dorobić, oczywiście każdorazowo przy konsultacji telefonicznej z Żoną, a potem myć te cholerne gary. Skąd się tego zawsze tyle nazbiera?!
Plan Obiadowy udaje mi się realizować, bo głód jest najlepszą motywacją.  Zacząłem również wprowadzać w życie nowość skonstruowaną prze Żonę - Plan Pitny. Wygląda on tak (musiałem sobie wszystko spisać, bo za cholerę bym nie zapamiętał):
1. Nocne - piję rano (?) w domu.
Jest to woda z łyżeczką rozpuszczonego miodu i octem jabłkowym, do smaku (?!). Raz się Żonie przelało, a mimo tego dała mi do wypicia, więc gębę wykręciło mi całkowicie na drugą stronę. Teraz z tym kwachem uważam.
2. Woda z solą - piję rano przed wyjściem do Szkoły.
O dziwo odruchów wymiotnych nie wywołuje.
3. Pszczelizna - powinienem pić przed wyjściem do Szkoły.
Są to pyłki pszczele rozpuszczone w wodzie. Staram się zawsze szybko wypić, bo od razu mam odruchy quasi-wymiotne, które mogą się przeistoczyć we właściwe. Na razie mi się udaje, bo nie mam pyłków.
4. Kawa - zawsze piję w Szkole.
Bardzo dobra, z ekspresu. W tej kwestii Żona jest podejrzliwa, bo jest to jedyna ciecz, którą słodzę. Więc na pewno przesadzam z tym cukrem,  a już na pewno przesadza Najlepsza Sekretarka w UE, gdy to Ona robi mi kawę, bo przecież mi nie odmówi tyle cukru, ile chcę.
5. Czarna Breja - piję w Szkole.
Jest to zaparzona cykoria i nawet ją polubiłem.
6. Zielona/Rooibos - piję na zmianę w Szkole.
I lubię.
7. Glony - piję/zjadam w domu.
Są to pyłki zielonych, słodkowodnych glonów rozpuszczone w wodzie. To znaczy nie są rozpuszczone, tylko jest to roztwór koloidalny. Tak czy owak "jadą" mułem z jeziora i mi... smakują. Może dlatego, że to jest takie pierwotne? A po "rozsmakowaniu się" przeczytałem, że ma szereg ważnych prozdrowotnościowych właściwości, w tym istotną, detoksykacyjną i najważniejszą - "może zapobiec kacowi nawet przy wypiciu dużej ilości alkoholu". A co może być najbardziej prozdrowotnościowe jak fajna impreza, którą wspomina się latami i brak kaca nazajutrz?!
Ta Moja Żona wie, co robić! Zawsze mówię wszem wobec, że jest Najmądrzejszą Kobietą Na Świecie. I myślcie sobie, co chcecie, ale nie ma w tym śladu wazeliny!
8. Pilsner Urquell - piję w domu.
Czy muszę coś więcej dodawać?! No chyba że jest w ładnej symbiozie z glonami.
9. Buraki - nasze plony jeszcze z Naszej Wsi. Sam tymi ręcyma...
Poddane naturalnej fermentacji, a sok pyszny.
10. Dziurawiec/pokrzywa - ostatni w danym dniu napój w domu.
Oba płyny mają posmak siana, ale jakichś specjalnych emocji we mnie nie budzą, według zasady Kobiety Pracującej (Kwiatkowska) z "Czterdziestolatka": "Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?!"

Obliczyłem, że w sumie wychodzi skromnie jakieś 2,5 l cieczy dziennie. Jest to na pewno szok dla mojego organizmu, bo zawsze mi wystarczało, góra 1,5, no chyba że w pitny system włączał się Pilsner Urquell, ale to co innego. Na razie staram się podołać, ale sytuacja ta kojarzy mi się z pewnym dowcipem z czasów komuny:
"Facet miota się po budowie z taczką.
- A co wy, k....., Kowalski, tak z tą pustą taczką zap....cie po budowie?!
- Panie Kierowniku, jest tyle roboty, że nie ma czasu załadować!"

Jest tyle do wypicia, że nie ma czasu wypić!


CZWARTEK (25.01)
No i miałem coroczną wizytę u urologa.

- Stan dobry, stabilny, bez zmian! - stwierdził pan doktor po różnych dziwnych badaniach ingerujących dosyć... głęboko w moją cielesność. Jakby powiedziała Nasza Gospodyni - "odbyło się to metodą penetracji".
Pan doktor oglądając moje wyniki zwrócił uwagę na zbyt duży ciężar właściwy mojego moczu (brrr!) i zalecił pić więcej płynów. Natychmiast uspokoiłem go przedstawiając Plan Pitny skonstruowany przez Żonę obowiązujący od dwóch tygodni, więc jest nadzieja, że, jak powiedział, kamyczków w nerkach sobie nie wyhoduję.
Przyczepił się również, tym razem nie wiedząc czemu, do cholesterolu. Ogólny raptem 315 i to od wielu lat!
Przerwałem mu w miarę grzecznie, że nic z tym nie zrobię, bo tak mam, to jest przypadek osobniczy i że świetnie się czuję. Odparł, że jego obowiązkiem, jako lekarza, jest poinformować pacjenta, a co on z tym zrobi....
Rozstaliśmy się, jak zwykle, bardzo sympatycznie. A do pisania testamentu, według mnie, nie mam co nadal się przymierzać.

Zrobiło się bardzo późno, więc "szarpnąłem się" i do Wnuków pojechałem taksówką.
Tym razem było ich tylko dwóch - II i IV,  i oczywiście Syn. Była też Niebiańska Cisza, więc z Synem mogliśmy pogadać aż do północy.
On twierdzi, że bardzo się zmieniłem i że On to widzi. Oczywiście jest mu łatwiej, bo patrzy z zewnątrz. Ja też to           w jakimś stopniu zauważam, ale przede wszystkim wiem, że się staram być inny niż mój Ojciec, z którym wiąże mnie przede wszystkim głęboka trauma.
Ta zmiana we mnie postępuje bardzo wolno,  ale zbliża się asymptotycznie do zera, czyli do gołębiego charakteru, którego oczywiście nie zdążę osiągnąć chociażby z takiego powodu, że również moje życie zbliża się całkiem nieasymptotycznie do zera, czyli do gleby lub do nieuchronnego końca, jak kto woli.
Ale zauważam, że częściej mówię TAK, a jeśli NIE, to spokojnie i asertywnie.


PIĄTEK (26.01)
No i miałem pierwsze, po wielu latach,  indywidualne kawiarniane spotkanie z moim wykładowcą - Fotografem I.

Jest w wieku mojego Syna.
Spotkaliśmy się w Wielkiej Galerii, bo tak wymyśliła, zresztą fajnie, bo w zhumanizowanym stylu, Najlepsza Sekretarka w UE.
W sympatycznych warunkach, przy kawie i deserze, omówiliśmy wyniki anonimowej ankiety wypełnionej przez słuchaczy dotyczącej pracy wykładowców, administracji i różnych spraw Szkoły, a potem oddaliśmy się różnym tematom dowolnym.

Tu jest dobra okazja, żeby nadmienić, że Szkoła ma strukturę mocno sfeminizowaną, jak wszystko teraz. Bo na przykład, taki język polski. Kiedyś była i jest nadal nauczycielka, studentka, kierowniczka, lekarka, itd., a teraz doszła słuchaczka, pilotka, premiera, saperka, inżynierka, itd.
A więc 80% słuchaczy to... słuchaczki, a 75% wykładowców to... wykładowczynie(?). Bo są w kolejności alfabetycznej: Fotograf I i II oraz Fotografki I i II, Plastyczki I, II i III oraz Historyczka.
Ta transformacja płci w języku polskim w jakimś sensie kojarzy mi się z cudem biologicznym i nie wiedzieć czemu przypomina stary dowcip z czasów komuny, jak to sztucznie podekscytowany spiker relacjonował w czasie pochodu 1-Majowego, że "członek z ramienia (w domyśle partii) wysuwa się na czoło".

Po spotkaniu stwierdziłem, że nie chce mi się iść do domu(?) i wybrałem się do kina. Zaryzykowałem i nie żałuję,           a piszą różnie.  "Podatek od miłości" - polska komedia. Nieznani mi aktorzy, no może z wyjątkiem Zamachowskiego       i Popławskiej, którą znam z roli żony Więckiewicza w filmie "Król życia", wszyscy świetnie grający. Inteligentna intryga, dobre dialogi, bez ckliwości, ale wzruszający, stały, podwyższony, dobry humor przy oglądaniu przy nielicznych wybuchach śmiechu widowni, a moich rechotach, bo tak mam. Do tego fajna muzyka, w tym przewodnia piosenka         w wykonaniu Kayah i Grzegorza Hyżego (coś słyszałem). Może wiele wyjaśnia, że opiekunem artystycznym jest Juliusz Machulski.
Słowem chętnie pójdę jeszcze raz z Żoną.

Do seansu miałem jeszcze 0,5 godziny, więc postanowiłem kupić dwa białe podkoszulki z długimi rękawami, bo logistycznie mi ich brakuje. Oczywiście, jak koń do stajni, skierowałem się do...Peek&Cloppenburg.
Na moje pytanie dwie młode (?) dziewczyny zaprowadziły mnie do miejsca ekspozycji.
- Ale to nie jest kolor biały, tylko ecru! - stwierdziłem wcale się nie popisując, o co natychmiast byłbym posądzony przez Żonę, gdyby była...na miejscu, oczywiście.
- To nie jest ecru, tylko taki brudny biały. - odparły lekko spłoszone.
Widząc, że to nie ma sensu, zapytałem, czy to jest wszystko, a słysząc twierdzącą odpowiedź podziękowałem                i natychmiast wyszedłem. Dalej już nie szukałem, bo sytuacja mnie dosyć osłabiła.
No bo po pierwsze, jak można, nawet facetowi, mówić, że było nie było, bielizna jest brudno biała, a po drugie nie można wrzucać wszystkich mężczyzn do jednego wora. Wiadomo, klasyczny samiec jest w stanie rozróżnić                 w porywach dziewięć kolorów: biały, czarny, niebieski, zielony, czerwony, żółty, brązowy, pomarańczowy i fioletowy. Ale ja nie jestem "klasycznym", zadaję się z fotografami i nie obchodzi mnie, że te panie akurat tego nie wiedzą.
Post factum wynalazłem, że ecru to jeden z kolorów nierozróżnialnych przez mężczyzn, określany przez bardziej "wyrafinowanych"  beżowym.  A przez fachowców od produkcji świec nazywany jest "zjebanym białym". A więc jest coś na rzeczy.

Późno, bo grubo po 23.00,  znalazłem się przed blokiem z Nie Naszym Mieszkaniem.
Fajnie mi się rozmawiało z Żoną, więc chodziłem sobie tam i z powrotem przed naszą bramą.
W końcu skończyliśmy, wklepałem kod w domofonie, a tu nic. Więc wklepałem ponownie, wolniej i dokładniej - nic! Znowu - nic! Nie złożyłem tego wcale na karb mojej sklerozy lub przemęczenia, tylko stwierdziłem, że widocznie się popsuł. Zacząłem bramę otwierać kluczem, ale z doświadczenia wiem, że ten układ zawsze szwankował i brama dawała się w ten sposób otworzyć po wielu, wielu próbach. Nie inaczej było i teraz.
Gdy tak się szarpałem, kombinując  do którego sąsiada zadzwonić, byleby nie do tego żłoba nad nami, nagle podeszła pani, szczupła, zgrabna, w wieku, na ciemne oko, pięćdziesięciu kilku lat, i bez słowa zaczęła błyskawicznie wklepywać kod.
- Dobry wieczór, czy mogłaby mnie pani wpuścić, bo...
- Proszę pana, ja nie mam czasu! - błyskawicznie mi przerwała i wpadła do bramy ruszając ostro pod górę.
To ja za nią, nie mogąc odpuścić, bo odezwała się moja ciemna strona, na szczęście w wersji light lub soft:
- A czy ja panią zatrzymuję lub podrywam?!
To ostatnie słowo widocznie spowodowało, że natychmiast zrezygnowała z windy i pędem pobiegła na wyższe piętra.
Wiadomo, pełno jest w blokowisku różnych zboków, zwłaszcza o tej porze.
Lekko podirytowany odwróciłem się do swoich drzwi, które na pierwszy rzut oka na pewno nie były moimi. Więc spokojnie wyszedłem z  budynku i przeszedłem do sąsiedniej klatki, gdzie i kod pasował, i klucz, o dziwo, otwierał bramę, a drzwi do mieszkania były moimi.


NIEDZIELA (28.01)
No i mam kwadratowy łeb.

Od oglądania ponad 3000 różnych prac - fotograficznych i wszelakiej maści plastycznych.
W sobotę byłem w szkole 12 godzin, a dzisiaj "tylko" dziewięć.
Przez dwa dni nie jadłem wcale obiadu, więc cały Plan Obiadowy jasny szlag trafił, ale i tak byłem w dobrym humorze po wszystkich przeżyciach, jakie mi zafundowali wykładowcy i słuchacze.
Potęga!

Przez ten czas Bocian zadzwonił raptem raz.