05.02.2018 - pn
Mam 67 lat i 64 dni.
ŚRODA (31.01)
No i miałem wczoraj możliwość przebywania w PACZWORKOWEJ KRAINIE.
Patchwork (z angielskiego) - metoda szycia z kawałków. W epoce wiktoriańskiej wywodziła się z ubóstwa i dotyczyła biedoty. Tworzy nowy wzór, większą całość.
Tyle podstawowej definicji.
Metoda ta, a potem moda, rozprzestrzeniła się na całym świecie, a następnie pojęcie to przeszło na inne sfery życia, w tym psychologię i socjologię. I tak powstała definicja PACZWORKOWA RODZINA, a całkiem po polsku POŁATAŃCE. Wprost piękne.
Więc oprócz "normalnej" rodziny, w której żyję i w której są Syn z Synową i czterema Wnukami, Córka z Zięciem, Brat z Bratanicą, Siostra z Siostrzeńcem i jego Żoną i trzema Córkami, i oczywiście dalsi krewni z krwi, obracam się i żyję wśród Połatańców, których jestem istotną częścią.
Wzięło się to oczywiście z rozwodów, mojego i mojej Żony, po czym staliśmy się, jak to mówimy, małżeństwem z odzysku.
Żona jest w tym wszystkim Bytem Ponadrodzinnym i Ponadpaczworkowym, nie mieszczącym się w żadnych kategoriach. Jest po prostu i aż ŻONĄ!
Ale wszystko, co ze sobą wniosła do naszego małżeństwa, stanowi Paczworkową Krainę.
Ja oczywiście dla Niej też taką wniosłem, ale ta moja zupełnie się nie sprawdziła, może z drobnymi wyjątkami, natomiast ta od Niej wypaliła niesamowicie!
Żeby to zrozumieć posłużę się "prostym" przykładem ślubu i wesela mojej Pasierbicy z obecnym moim Quasi-Zięciem.
Kto był na tej uroczystości ze strony Pasierbicy?
1. Matka, czyli jednocześnie moja Żona, i osoby z Nią na różne sposoby związane, a więc:
a) Matka Matki, czyli Babcia, moja Teściowa,
b) Ojczym, czyli mąż Matki, czyli ja,
c) Partner Matki z czasów, kiedy Panna Młoda była w wieku przedszkolnym i z tego tytułu musiał znosić katusze czekając w przedszkolu aż uparta Panna Młoda zawiąże sobie sama buciki (pięknych rzepów wtedy nie było!), wraz ze swoją Żoną, którzy razem są teraz naszymi przyjaciółmi.
2. Ojciec, czyli były mąż mojej Żony, i osoby z Nim na różne sposoby związane, a więc:
a) Trzecia Żona, czyli Macocha, wraz z ich Córką, czyli siostrą przyrodnią Panny Młodej,
b) Rodzice Ojca, czyli Dziadkowie, czyli byli teściowie mojej Żony,
c) Dwaj Synowie z drugiego małżeństwa Ojca, czyli bracia przyrodni Panny Młodej.
3. Rodzice dziecka Panny Młodej, czyli para, która swego czasu powierzyła swojego roczniaka opiece Pasierbicy i stąd się wzięła ich - dorosłych późniejsza przyjaźń.
A kto był na tej uroczystości ze strony Quasi-Zięcia?
1. Rodzice i osoby z Nimi związane:
a) Babcia, matka Ojca,
b) Brat z Żoną,
c) Ciotki i Wujkowie.
Wyglądałoby to dosyć "oczywiście", gdyby sytuację nie "ratowali":
1. Iluś Niemców, kolegów z pracy Q-Zięcia, a wśród nich... Hinduska i chyba Koreańczyk, bo skośnooki, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo wesele swoje prawa ma.
2. Para starszych Amerykanów, on z pochodzenia Słowak, ona Portorykanka, u których długo,w czasach maturalnych, przebywał za oceanem Pan Młody.
Nie muszę chyba dodawać, że od strony Pary Młodej było jeszcze sporo tzw. Młodzieży, więc melanż wszystkich i wszystkiego był niesamowity. A wesele świetne!
A wczoraj? Byłem na obiedzie u Teściowej, u której byli również Dziadkowie Pasierbicy, czyli byli Teściowie mojej Żony. Cztery osoby "zupełnie sobie obce"...
A tak, przy okazji, kto był na naszym ślubie?
Pasierbica in spe, a za chwilę Pasierbica właściwa, i dwoje przyjaciół w charakterze świadków. Syn nie mógł być z przyczyn ideologicznych, a Córcia studiowała w tym czasie w Szkocji. Nikogo więcej nie zawiadamialiśmy, bo obawialiśmy się, zwłaszcza ja, że będzie obciach, gdy różni nasi znajomi - szydercy, wykorzystają moment i będą sypać ryż na moje siwe włosy lub będą kazać zbierać miedziaki obficie przez nich rozrzucane.
Nasi Goście turystyczni widząc nas stosownie ubranych myśleli, że jedziemy na czyjś ślub. A potem, widocznie po donosie naszej sąsiadki, w stodole zrobili nam wesele,.... że ho, ho!
Skąd ten nasz ślub się w ogóle wziął?
Pytanie o tyle jest zasadne, że żadne z nas w pierwszym etapie związku nie brało go pod uwagę. Każde z nas miało jakieś własne doświadczenia z poprzednich związków małżeńskich i do nowego się nie paliło. Ale zamieszkaliśmy wśród przyrody, w Naszej Wsi, i może to ona tak nas omamiła, a może po prostu zaczęliśmy się starzeć?
Ja bezpośredniej, takiej namacalnej przyczyny specjalnie nie umiem zdefiniować, bo na pewno nie zrobiliśmy tego ze względu na moją obecną Teściową i mojego Syna.
Teściowa, ale wówczas Teściowa in Spe, bo nikt nie mógł przewidzieć, że stanie się właśnie tak, jak się stało, miała ze mną problem i mocno się z nim męczyła. Bo przy przedstawianiu mnie osobom trzecim nie wiedziała, co powiedzieć. Narzeczony mojej córki? - jakoś głupio ze względu na mój wiek i siwe włosy. Partner? - przez gardło by jej nie przeszło. Konkubent - jeszcze gorzej, żeby nie rzec - fatalnie! (mało to się czyta, jak konkubent konkubinę lub, bardzo często odwrotnie, w trakcie libacji alkoholowej zatłukł siekierą lub zadźgał nożem?!). Mogłaby używać swoich ulubionych określeń na takiego typa jak ja z owego okresu, ironiczno-pogardliwo-kpiarskich, jak Facecik, Kochaś lub Wzdychulec, ale po prostu nie wypadało.
Po ślubie mówiła po prostu przedstawiając mnie: Mój Zięć.
Ale sam ślub na taki zaszczyt nie wystarczał. Jakiś czas później, a przypomnę, że wiedziało o nim raptem 7 osób (do grona wymienionych wyżej należy jeszcze dodać Synową i Q-Zięcia in Spe), pojechaliśmy do Niej i przy stoliku, siedząc we troje, wręczyliśmy Jej akt ślubu.
Teściowa powoli założyła okulary i długo, w milczeniu, studiowała dokument, po czym całość skwitowała retorycznym pytaniem:
- No, mam nadzieję, że przynajmniej teraz będziesz mnie szanował?!
A Synowi chyba łatwiej było przełknąć związek małżeński Ojca z drugą kobietą, co prawda tylko(!) usankcjonowany ślubem cywilnym, ale zawsze to coś. Bo na bezrybiu...
NIEDZIELA (4.02)
No i przyjechaliśmy do naszego Pucusia, czyli do Pucka.
Nawet nie miałem najmniejszych szans zaaklimatyzować się w Naszym Miasteczku po dwutygodniowym pobycie w Metropolii. Tylko jedna noc we własnym łóżku i dalej w podróż.
Ta z Metropolii była o tyle upierdliwa, że musiałem się dwukrotnie przesiadać, w żadnym ze składów nie było WARSu, ani też luzu związanego z dłuższym jednorazowym odcinkiem podróży. Z niczym nie opłacało się rozkręcać i trzeba było być cały czas czujnym, zwłaszcza że na pierwszej stacji przesiadkowej miałem tylko 9 minut na zmianę pociągów, a terenu nie znałem.
Bilety też musiałem kupić w kasach na dworcu, bo system internetowy przy dwóch przesiadkach odmówił współpracy. Pani w kasie, przy kolejnych ustaleniach, czego ja chcę, odpowiedziała:
- A widzi pan! - chcąc podkreślić skomplikowany charakter mojej podróży i jej duży wysiłek, aby ją dobrze zobrazować w postaci stosownych biletów.
- Przepraszam, ale niczego nie widzę! - wyszła ze mnie w miarę delikatnie ta moja ciemna strona.
Pani jednak niezrażona w sposób uprzejmy i profesjonalny sprawę załatwiła do końca tak, że nawet trochę zrobiło mi się głupio.
Trzeci, ostatni, odcinek obsługiwał pociąg, w którym nie było jedynki. Miałem więc jak najgorsze przeczucia rodem oczywiście z komuny, a tu miła niespodzianka. Czysto, jasno, przestronnie, miła i życzliwa obsługa konduktorska. Wszędzie czytelne wyświetlacze podające na bieżąco trasę, godziny przyjazdów i kobiecy głos informujący o tym samym w dwóch językach. Więc za każdym razem nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, gdy słyszałem: Next station Kozia Wólka. I tak przy każdej dziurze.
Na dworcu w Naszym Miasteczku czekała na mnie Żona. Doskonale rozumiem nieokrzesaną radość naszej Suni, gdy wita się z nami po dłuższym rozstaniu. Gdybym miał ogon, to na peronie szaleńczo bym nim machał.
Zakończyłem tak więc dwutygodniowy, niezwykle intensywny na różnych płaszczyznach, okres w Metropolii. Bo w poniedziałek miałem radę pedagogiczną, w środę obrony prac dyplomowych, w piątek uroczystość wręczenia dyplomów, a w sobotę, tuż przed powrotem, dwa ważne spotkania ze słuchaczami.
Do tego w czwartek całe popołudnie spędziłem z Córą, która zaprosiła mnie najpierw na obiad z Pilsnerem Urquellem z beczki(!), a potem do kina na "Czas mroku" z Gary Oldmanem. Jeśli nie on, to naprawdę nie wiem, kto mógłby dostać Oscara za pierwszoplanową rolę męską.
Po podróży, już po szaleństwie naszej Suni, przy kolacji uświetnionej delikatną Tequilą, uzmysłowiłem i sobie, i Żonie, że było to najdłuższe rozstanie w naszej historii.
A teraz cieszymy się Pucusiem. Od ostatniego razu nic się nie zmieniło, no może z wyjątkiem obecności śniegu i lekkiego mrozu. Ale, jak to było w "Misiu" Barei, "pani kierownik, skoro jest zima, to musi być zimno". Nam to nie przeszkadza , a Suni tym bardziej, bo kiedy jesteśmy na spacerze na klifie nad zatoką, dostaje psiej szajby, tarza się w śniegu i goni wrony.
Przez ten tydzień Bocian nie odezwał się wcale.