niedziela, 11 lutego 2018

12.02.2018 - pn
Mam 67 lat i 71 dni.


ŚRODA (7.02)
No i spędzamy powoli czas w Pucusiu.

Oczywiście nie spodziewaliśmy się, że jedziemy tam, aby zakosztować zimy, bo ponoć w takim celu jedzie się w góry,   a nie nad morze. Więc Pucuś nas zaskoczył, ale spacer klifem nad zatoką w tej aurze i scenerii jest niepowtarzalny. Nawet Sunia zdaje się o tym wiedzieć, a raczej tak to odczuwa, bo staje na krawędzi klifu i "romantycznie" patrzy na przeciwległy kraniec zatoki, na Półwysep Helski. A ponieważ powietrze "jest wyostrzone", to idealnie widać te wszystkie Chałupy, Kuźnice, Jastarnie i Juraty.
Będąc w Pucku zawsze odwiedzamy pomnik generała Hallera, który stoi w porcie i  upamiętnia zaślubiny Polski             z morzem w dniu 10 lutego 1920 roku (nie mylić z zaślubinami kołobrzeskimi z 1945 roku).
Zawsze w takich miejscach Żona się lekko ze mnie nabija, bo nie dość że wszystko muszę na miejscu i na okoliczność wyczytać, to jeszcze muszę mieć zrobione zdjęcie, gdzie stoję na baczność, czyli w pozycji wyprężonej z wypisaną niezwykłą powagą na twarzy i z odkrytą głową. Wygląda to dosyć sztucznie, ale odbiorem osób trzecich, nawet Żony,  się nie przejmuję.
Takie zdjęcia mam, np. przed pomnikiem Westerplatte, w Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie k/Kościerzyny (dawny dwór szlachecki rodziny Wybickich), czy w Cedyni, gdzie w 972 roku wojska Polan dowodzone przez księcia Mieszka I dały w dupę wojskom Hodona - margrabiego łużyckiego (decydujący cios zadały wówczas wojska dowodzone przez brata Mieszka - Czcibora).

Wracając do Pucka - za czasów Wazów i I Rzeczpospolitej był pierwszym portem wojennym, a wraz z Helem do      1926 roku, czyli do czasu nadania Gdyni praw miejskich i początku jej intensywnego rozwoju, oba były jedynymi portami II Rzeczpospolitej.

W poniedziałek mieliśmy skromne świętowanie. W tym to właśnie celu "wymyśliłem" Puck, wiedząc że dla Żony będzie to najlepszy prezent.
Z tej okazji w "naszej" restauracji na dole (teoretycznie można zejść w kapciach) uczestniczyliśmy w orgii kulinarnej, którą świadomie zaplanowaliśmy.
Restauracja jest przez nas "od dawna" sprawdzona. Usytuowana na Starym Rynku (dawniej pl. Wolności;  ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i w prosty sposób poprawił marketingowo wizerunek miasta) w kamienicy           "Pod Złotym Lwem". Gustowny, prosty wystrój bez śladu udziwnień (żeby było tak pięknie) i kiczu. Nie czuć klaustrofobii, mimo że całość mieści się w piwnicy. Bardzo dobry kucharz, co widać po serwowanych potrawach. Jakość, ilość i sposób podania konweniują ze sobą idealnie. I obsługa oczywiście - panie miłe, sympatyczne, naturalne. Znają już nas i nie dziwią się naszym różnym zachciankom (lepszym słowem byłoby "modyfikacjom"), a my znamy każdą z imienia.
Najpierw było czekadełko, czyli kawałek pasztetu z dżemem z borówek. Ja oczywiście od razu poprosiłem o butelkę piwa  Złote Lwy, bo Pilsnera Urquella nie mają i to jest jedyny minus tego miejsca. Ale jak wiadomo ideału nie ma.
Żona od razu wypatrzyła chilijskiego Cabernet Sauvignon-Syrah i trwała przy nim do końca. "Wino o głębokim, ciemnym kolorze, zapachu czarnej porzeczki i wanilii, z aksamitnymi taninami". Idealnie pasowało do steku z polędwicy wołowej "średnio wysmażonego w kierunku mniej" położonego na  groszku cukrowym, podawanego z krewetką Black Tiger       w sosie z zielonego pieprzu i odymionego dymem dębowym.
Ja "standardowo" zamówiłem czarne tagliatelle z podwójną ilością krewetek i małżami, którą to gumiastość o razu oddaję Żonie. Całość była posypana zieloną pietruszką, papryczką habanero i, według uznania, tartym serem i obficie oblana pikantną oliwą. Do tego wziąłem chilijskie (jakoś tak od dawna pasuje nam ten kraj) Cono Sur Chardonnay         z "subtelną nutą miodu, ananasa i owoców cytrusowych".
A desery? - oba pyszne i wyrafinowane.
Beza z kremem mascarpone i owocami - to Żona.
Złoty Lew (owoce leśne w sosie zabajone ze słonymi lodami orzechowo-waniliowymi) - to ja.


We wtorek rano pojechaliśmy do Gdyni.
Trudno powiedzieć, że w niej byliśmy, bo nawigacja zaprowadziła nas boczkiem prosto do tzw. galerii Riviera, gdzie     w Heliosie do południa grali polską komedię "Podatek od miłości",  którą już raz zdążyłem obejrzeć w Metropolii.  Film    z pełną odpowiedzialnością i bez obaw zarekomendowałem Żonie, która, jeszcze bardziej niż ja, jest ostrożna wobec tego typu produkcji.
Oboje się świetnie bawiliśmy.
A skoro byliśmy w "galerii"...
Stwierdziłem, że już nie robią na mnie żadnego wrażenia, nawet jeśli są tak duże, jak ta lub jak Nowa Potężna Przytłaczająca i Robiąca Wrażenie Galeria w Metropolii. Wszystkie są robione na jedno kopyto, no może  z wyjątkiem poznańskiego Starego Browaru i łódzkiej Manufaktury.
Ale zawsze, bez względu na miejsce, po jakiejś godzinie mam serdecznie dosyć tego specyficznego światła, zapachów,  dźwięków i gwaru, który w soboty i/lub niedziele przeistacza się w "radosny, rodzinny" hałas mówiący           o wspólnym przebywaniu, czyli o kolejnej debilnej metodzie na indoktrynację własnych dzieci.
Więc uciekliśmy w błogosławioną (przez kogo lub co?) puckową ciszę.

Po południu wpadliśmy do naszego drugiego ulubionego gastronomicznego miejsca, czyli do restauracji Na Molo.
Można popijać piwko (też nie mają Pilsnera Urquella), grzany cydr i ciekawie zjeść. I te widoki na zatokę i na półwysep. Chyba nie da się zdecydować, które bardziej urokliwe - te dzienne, czy te nocne.
To jest to miejsce, gdzie cztery miesiące temu będąc kolejny raz w Pucusiu, nasza Sunia obszczekała Czechów. Cały czas leżała spokojnie koło stołu nie reagując na wchodzących i wychodzących, bo jest psem wybitnie zsocjalizowanym, ale język, który wpłynął do oazy "polskości", był ponad jej siły, więc rozdarła basowo paszczę. Widocznie nie poznała się na tym, że czeski nas rozśmiesza.
Potem się oczywiście z nimi zaprzyjaźniła egzekwując bezceremonialnie i natrętnie głaskanie i poklepywanie.
W związku z tą sytuacją  przypomniał mi się dowcip, wiadomo,  jeszcze z czasów komuny:
"Spotykają się dwa psy na granicy polsko-czechosłowackiej (była taka).
Czeski mówi do polskiego:
- A ty po co do nas lecisz?!
- Żeby się najeść! - A ty do nas?!
- Żeby się naszczekać!"

Pamiętam, jak w 1981 roku,  już po powstaniu Solidarności, jechaliśmy do Francji na winobranie. Na postoju na jakimś kempingu, gdzieś przy granicy czechosłowacko-niemieckiej, jakiś Czech zorientowawszy się, że jesteśmy Polakami, zaciągnął mnie w najdalszy kraniec kempingu, żeby sobie...porozmawiać o sytuacji u nas i o polityce w ogóle. Nie mogłem się od niego odczepić, bo ja przecież jechałem,  żeby się ... najeść!

A swoją drogą, ciekawe, skąd ci Czesi wzięli się w "takim" Pucku, no i co by zrobiła Sunia, gdyby weszła grupa Niemców?!  Bo nas, a na pewno mnie, niemiecki nie rozśmiesza.



PIĄTEK (9.02)
No i wróciliśmy do Naszego Miasteczka.

Chyba był to najwyższy czas. Ale z drugiej strony...
Dokładnie jutro będzie obchodzona 98. rocznica zaślubin z morzem. Jest cały program uroczystości, w tym kulminacja na Starym Rynku, przy którym mieszkaliśmy. Więc od dwóch bardzo wczesnych poranków ekipa kilku gości zgarniała śnieg i pod oknami rozlegało się monotonne szuranie łopat. O urlopowym spaniu mowy być nie mogło, ale trzeba przyznać, że Stary Rynek został wy...puckowany.
Śladu śniegu, gładź bruku, więc wszelkie parady i defilady będą mogły się odbyć w całej okazałości.
A tłumy ludzi, różne przy tym ograniczenia...
Trzeba było uciekać!
Ale z drugiej strony... hymnu sobie nie zaśpiewam. Może za dwa lata?!


SOBOTA (10.02)
No i należało się przeorganizować i odtworzyć zapasy.

Jak to w takim Miasteczku wszystko załatwiliśmy w godzinę będąc w trzech sklepach, w tym w jednym markecie (teraz się tak ładnie mówi).
I tak nam daleko do naszego rekordu z poprzedniego Naszego Miasteczka, gdy mieszkaliśmy w Naszej Wsi.
Wtedy w 40 minut(!) załatwiliśmy wszystko będąc w dwóch sklepach, na poczcie, w Sądzie Okręgowym, w Urzędzie Skarbowym i w Urzędzie Miasta i Gminy.


Przez ten tydzień Bocian zadzwonił dwa razy.