Mam 67 lat i 78 dni.
WTOREK (13.02)
No i "wzięło mnie" w Ostatki!!!
Przyczyn może być wiele i tak na pewno jest.
Nie będę ich hierarchizował, ale wymienić muszę.
Dzisiaj moja Córcia kończy 34 lata, więc wróciły wszelakie wspomnienia związane z Nią i z Ostatkami.
Dzisiaj wyekspediowałem Żonę w środek lasu, 60 km od Naszego Miasteczka, do naszej Przyjaciółki, której dawno nadałem indiańskie imię "Czarna Paląca". Jest żoną Marynarza, którego nazwałem "Po Morzach Pływający".
Z tej ekspedycji chciałem wyciągnąć doznania - jak to jest być samemu w tak dużym mieszkaniu i w tym konkretnym mieszkaniu. Dziwne, bardzo dziwne!
Dzisiaj, jednak muszę powiedzieć, że "akurat", zadzwoniła Teściowa i ciekawie sobie porozmawialiśmy.
Dzisiaj jem samotnie (to podkreślam jako fakt, a nie użalanie się nad sobą) śledzia w oleju "zrobionego" przez Żonę, którego popijam silver Tequilą. Jest to pewnego rodzaju zgroza, bo co prawda jestem zwolennikiem Multi Kulti, ale bez przesady. W całym powrotnym puckowym zamieszaniu nie zdążyłem się ogarnąć i kupić tak podstawowego artykułu, istotnego dla porządnego, polskiego, narodowo-rodzinnego gospodarstwa, jakim jest Luksusowa, ale na szczęście "Tequi..na... równie dobrze ścina".
W tym roku w naszym polsko-ateistyczno-chrześcijańsko-quasi-katolicko-katolickim kraju powstał dylemat. Trudno mi ocenić, jako ateiście, jego powagę i rozmiar, ale problem został nagłośniony.
Otóż jutro, czyli 14. lutego, w środę, będzie Środa Popielcowa i Walentynki. I jak to pogodzić?!
Środa Popielcowa dla katolików, i nie tylko, jest pierwszym dniem postu, czyli okresu, w którym należy w modlitwie, skupieniu, słowem w tzw. duchowości, przygotować się do najważniejszego szczęścia, do prawdziwej radości, czyli do zmartwychwstania Jezusa Chrystusa.
Ja, widocznie nie mam tej duchowości, bo tego szczęścia i radości nie odczuwam.
Walentynki, a w kościele katolickim Dzień Św. Walentego, patrona, opiekuna(?) zakochanych. Dla mnie sztuczny, obcy kulturowo, natrętny, komercyjny chłam.
Niektórzy księża radzą (kocham to ludzkie(!) doradztwo i wskazówki), aby Walentynki zrobić(?), przeprowadzić(?), odbyć(?) w ich wigilię, czyli dzisiaj. Czyli według zasady "Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek" lub "Bogu służ, a diabła nie gniewaj", a wg łac. "jednemu ofiaruję, by pomagał, drugiemu, by nie szkodził". Tak się zastanawiam, czy to nie jest relatywizm w postępowaniu, czyli coś, co wg kościoła katolickiego nie powinno mieć miejsca.
Za wskazówką Syna, a może podpuszczeniem, a lepiej chyba sugestią, obejrzałem "mówiony" blog (to się chyba nazywa vblog) o przewodnim tytule "langusta na palmie" prowadzony przez Adama Szustaka, chyba brata zakonnego Zakonu Paulinów, sądząc po kolorze stroju, ale mogę się mylić, bo się na tym nie znam.
Mówił ciekawie, ze swadą, może tylko przeszkadzały w odbiorze treści czasami dziwne ruchy gałek ocznych, zwłaszcza prawej, ale to taki jego tik.
Mówił z sympatią o filmach romantycznych i ich głównej bohaterce, czyli miłości. Spuentował je mówiąc, że z miłością nie jest tak, jak w tych filmach, czyli właściwie ostatecznie miło i gładko, tylko że o miłość trzeba się starać, zabiegać, że może to być proces trudny, żmudny i długotrwały.
Trudno się nie zgodzić.
I przeszedł do tego jutrzejszego dnia.
Co poradził? Że można pogodzić w piękny sposób Środę Popielcową z Walentynkami i w parach małżeńskich w ten dzień czytać wspólnie Ewangelię okazując w ten sposób najwyższą i najwłaściwszą miłość do Jezusa Chrystusa.
Czego się dowiedziałem z tego przekazu?
Że on w to wierzy i swoją wiarę przekazuje.
A ja nie wierzę i swoją niewiarę też przekazuję.
Przy okazji dowiedziałem się, że popiół do posypywania głów w Środę Popielcową bierze się ze spalonych palm z Niedzieli Palmowej.
ŚRODA (14.02)
No i dalej mi nie odpuszcza.
"Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy. Pierwsza - to plaga nacjonalizmu. Druga - to plaga rasizmu. Trzecia - to plaga religijnego fundamentalizmu. Te trzy plagi mają tę samą cechę, wspólny mianownik - jest nim agresywna, wszechwładna, totalna irracjonalność. Do umysłu porażonego jedną z tych plag nie sposób dotrzeć. W takiej głowie pali się święty stos, który tylko czeka na ofiary…
Umysł tknięty taką
zarazą to umysł zamknięty, jednowymiarowy, monotematyczny, obracający się wyłącznie wokół jednego wątku - swojego
wroga. Myśl o wrogu
żywi nas, pozwala nam istnieć.
Dlatego wróg jest
zawsze obecny, jest zawsze z nami."
Ryszard Kapuściński (1932 - 2007), drugi Polak, po Stanisławie Lemie, jeśli chodzi o liczbę tłumaczonych dzieł. Imperium (o upadku Związku Radzieckiego), 1993 r.
I dalej.
irracjonalność = bezsensowność (Wikipedia)
irracjonalność = zbiór postaw, zachowań i schematów myślowych cechujących się pozarozumowym podejściem do wyjaśniania problemów, tak praktyczno-życiowych, jak i np. naukowych i filozoficznych" (Wikipedia)
Takie irracjonalne zachowania były i są potrzebne różnym grupom społecznym, bo w swojej podstawowej funkcji mózg nie służył i nie służy do myślenia tylko zwiększenia szans na przetrwanie. (Wikipedia)
I dalej.
"Wiara w doznania pozarozumowe i pozazmysłowe oraz w słuszność dogmatów stanowią niekiedy barierę dla dalszych rozumowych rozważań." (Wikipedia)
Zamieniłbym tylko "niekiedy" na "często" lub "przeważnie".
I ostatnie.
"Potrzeba szczęścia i spełnienia jest ważniejsza niż potrzeba przyznania racji". (Wikipedia)
A do której plagi należy zaliczyć takie sytuacje u nas, w Polsce nagminne?...
Jak mieszkaliśmy z Żoną w małym domku na peryferiach Metropolii, urządziłem niewielki ogródek warzywny, moją chlubę i cacuszko. Graniczył on z sąsiednią posesją.
Kiedyś, w niedzielę, zszedłem, aby zerwać kilka pomidorów na śniadanie. Na schodach sąsiedniego domu stała sąsiadka, prukwa, i widząc co robię, darła się na całe osiedle potwierdzając tym samym swoją prukwowość:
- Żyyydyyy! Żyyydyyy!
Czułem tylko zażenowanie ze względu na jej męża, starszego pana, niezwykle kulturalnego, miłego i sympatycznego, z którym czasami przez płot ucinałem sobie pogawędkę.
Bo nie ze względu na jej syna, który wdał się w mamusię. Na przykład nie przyjmował naszych kulturalnych uwag i próśb, że mógłby kosić trawę troszkę w innych godzinach, a nie przed południem w sobotę lub niedzielę (?!), kiedy na naszym tarasie jemy śniadanie (a lata były w tamtych czasach piękne, panie!) i że moglibyśmy jakoś to ułożyć i się dopasować, tylko z zaciętą miną jeździł kosiarką tam i z powrotem jakieś 3 metry od nas.
Taki jego stosunek i jego matki do nas wynikał właśnie z irracjonalności. Bo byliśmy dla nich wrogami. Nie dość że zjawiliśmy się znikąd, obcy, to mieliśmy czelność wpaść w sam środek środowiska i mienia zabużańskiego i zlikwidować ten syf, to niechlujstwo panujące na obejściu, wyremontować dom, zlikwidować straszne chaszcze, zrobić piękny ogród nasadzając różne rośliny i komponując całość, to jeszcze śmiałem wziąć udział w osiedlowych wyborach na radnego i uzyskać drugie miejsce właśnie za tym naszym sąsiadem od kosiarki, który zresztą funkcję radnego osiedlowego "pielęgnował" od lat.
No i nie chodziliśmy do kościoła i nie przyjmowaliśmy księdza. Żydy, wypisz, wymaluj, panie, Żydy!
Podobnie było po drugiej, sąsiedzkiej stronie. Nie pomagały nasze prośby, żeby nie składać wszystkich domowych i kioskowych (chyba prowadzili kiosk warzywno-owocowy) odpadów pod "naszym" płotem, bo przecież miejsca mają sporo. W końcu wybudowaliśmy fachowo na naszym(!) terenie granitowy mur z przyporami, wysokości dwóch metrów i pięćdziesięciu długości, przy którym posadziłem 18 różnych winogron skomponowanych przez Żonę pod kątem przebarwiania się jesienią liści i tworzenia niezwykłych barwnych kompozycji (owoce mieliśmy już drugiego roku, tak im było dobrze przy tych nagrzanych kamieniach).
Mur natomiast zupełnie nas nie izolował od spalanego wszelakiego syfu i lakieru. Dziadek-Warchlak palił czym się dało, a Syn-Warchlak w garażu, "na dziko", pokrywał różne samochody lakierem. I to wszystko zachodnie wiatry, przeważające w Polsce, gnały do nas.
Nie pomagały nasze tłumaczenia, że przecież w ten sposób szkodzą również i sobie, i nasze propozycje, aby lakierować, kiedy jesteśmy w pracy, a córka w szkole.
Kiedyś, kiedy smród lakierniczy był szczególnie dokuczliwy, podszedłem do płotu i mówię do Babci-Warchlakowej:
- Sąsiadko, ale tak nie można! - Nasza córka ma uczulenie!
Wzięła się pod boki i odparła:
- To se pan wezwij pogotowie! Po czym zarechotała wspólnie z resztą stadka Warchlaków, które na tę okoliczność zdążyło się zbiec.
A skąd się wzięło określenie "Warchlaki"?
Wymyśliła je Żona, a wzięło się w sposób oczywisty z wyglądu i sposobu bycia najmłodszego z nich, czyli Wnuka-Warchlaka. Mógł mieć wtedy 18-19 lat. Kiedyś mu zwróciłem uwagę, żeby nie ruszał spod domu z piskiem opon, bo straszy nas i przede wszystkim naszego psa. Efekt był taki, że zawsze, zwłaszcza jak nas widział, ruszał z piskiem, nawet wtedy, gdy musiał za 10 metrów gwałtownie hamować, bo wyjeżdżał z posesji na ulicę.
Tak więc po czterech latach przeprowadziliśmy się do Naszej Wsi i... mamy szczęście do sąsiadów. Tak jak w Naszym Miasteczku.
Ale....
Niedawno chciałem wybrać z bankomatu gotówkę. Obok stały dwie gaworzące ze sobą panie, nawet nie prukwy. Jak zwykle nie mogłem się oprzeć i zacząłem podsłuchiwać, chociaż nie jest to określenie adekwatne, bo trudno żebym nie słyszał rozmowy toczącej się obok. Fakt, powinienem się był skoncentrować na bankomacie, co za chwilę się potwierdziło, bo odmówił wydania mi gotówki. Postanowiłem więc bardziej się skupić na wklepywaniu pinu, gdy wtem usłyszałem podniesionym głosem:
- I wiesz, ta żydówa zabrała mi pracę!
Zirytowałem się i zszokowałem, a bankomat odmówił mi oczywiście po raz drugi.
Stwierdziłem, że zaraz podejdę, jak tylko "skończę z bankomatem" do obu pań i zapytam, dlaczego...?!
Ta druga ze zrozumieniem, współczuciem i jawnym oburzeniem na "tę żydówę" potakiwała głową.
Już wklepywałem pin po raz trzeci, gdy ta pierwsza rzuciła:
-Niech się udławi tą pracą, ta żydówa. Po czym się rozeszły, a ja zobaczyłem ponowną odmowę.
Podminowany, ale wreszcie skoncentrowany (bo mężczyzna nie ma przecież podzielności uwagi) doczytałem na wyświetlaczu "karta straciła ważność". Spojrzałem na nią i faktycznie.
Pracownica banku stwierdziła pewnym głosem, że nowa karta na pewno została wysłana i to dwa miesiące przed upływem terminu ważności starej, na co ja odparłem jeszcze pewniejszym tonem, że jest to niemożliwe, bo przecież bym ją miał. Pani ugodowo odparła:
- To można złożyć wniosek i wyślemy ponownie.
- No tak, ale co mi po karcie, którą państwo wyślecie na adres zamieszkania, skoro teraz jestem tutaj, czyli w Naszym Miasteczku, a karta będzie ode mnie 400 km.
Na to pomocnie włączył się jakiś oczekujący klient i doradził, że przecież można ją wysłać kurierem,
a pani dodała, żebym jeszcze sprawdził.
Poruszyłem więc niebo i ziemię, czyli zadzwoniłem do Naszej Gospodyni i do Najlepszej Sekretarki w UE. Pierwsza przetrzepała pół Naszej Wsi, a druga kolejną połowę, biura oczywiście.
Bez rezultatu.
Lekko podłamany postanowiłem przerzucić problem na Żonę, jak tylko wrócę do domu.
W trakcie mojej przydługiej relacji, Żona rzuciła krótko:
- A pokaż, no, portmonetkę! Po czym zapytała używając przy tym wskazującego palca:
- A to! Co to jest?!
To coś, co ledwo wystawało z kieszonki okazało się być nową kartą. Musiała tam leżeć... od dwóch miesięcy. Nic dziwnego, że po tak długim okresie można o niej zapomnieć. Wyraźnie szwankuje tutaj logistyka w bankach. Po co komu nowe karty, jak widać, tak wcześnie?!
Następnego dnia pofatygowałem się z powrotem do banku do tej samej pani.
- Chciałem przeprosić za zamieszanie, ale wie pani, nową kartę miałem cały czas przy sobie.
Uśmiechnęła się tylko, a w jej oczach nie dostrzegłem politowania. A może nie chciałem dostrzec.
Wracając do meritum, czyli do brzegu, czyli jak mówi Teściowa - revenons a' nos moutons.
Wiem, że ten typ ludzi, jak nasi sąsiedzi z Metropolii lub ta od "żydówy" równie dobrze mogliby zrobić to samo, co nasza, z poprzedniej epoki, sąsiadka, też typ prukwy.
Ledwo wprowadziliśmy się w Metropolii do adaptacji strychu na trzecim piętrze, a już znalazłem na wycieraczce podrzucone przez nią sążniste ludzkie gówno zapakowane w gazetę, organ KW PZPR, jak dobrze pamiętam. Mocno symboliczne, ale o takie wyrachowanie i subtelność z drugiej strony nie dało się jej podejrzewać. Wiem, że ten jej czyn wynikał tylko z tego, że jako "nowi" chcieliśmy dokonać pewnych ustaleń dotyczących piwnicy i strychu.
Uważam, że i tak była litościwa, bo przecież mogła nam bardziej dopiec zostawiając na wycieraczce zawartość saute. Z drugiej strony myślę, że jej mózg nastawiony "na zwiększenie szans na przetrwanie" nie był w stanie wymyślić, jak zostawić to gówno saute na naszej wycieraczce nie ubabrawszy się przy tym w trakcie tej dosyć skomplikowanej operacji.
CZWARTEK (15.02)
No i wczoraj przywiozłem Żonę z ekspedycji.
Czarna Paląca siedzi w środku lasu przeważnie sama, bo jej mąż, Po Morzach Pływający, po prostu po nich pływa, więc ponad połowę roku jest nieobecny, a ich córka, W Swoim Świecie Żyjąca, studiuje daleko w Bardzo Dużym Mieście II.
Ale tak do końca Czarna Paląca sama nie jest, bo wraz z nią mieszka Banda Bydlaków, czyli Bydlak Starszy i Bydlaczka Młodsza, dwa wilczury płci odmiennej, które są w stanie błyskawicznie każdemu obcemu urwać łeb przy samej dupie.
Przez tę sytuację, pewnej samotności oczywiście, Czarna Paląca chętnie gości różnych znajomych, zwłaszcza takich, których lubi, a skoro tam stosunkowo, biorąc pod uwagę wszelkie uwarunkowania czasowe i odległościowe, często jesteśmy i jeśli do tego dodać, że spędziliśmy razem kilka świąt i sylwestrów, to mogłoby to oznaczać, że...
Skąd ta znajomość się wzięła?
Z Internetu, wiadomo, a konkretnie z forum Muratora. Żona wiele lat temu była aktywną forumowiczką z racji tego, że na peryferiach Metropolii remontowaliśmy kupiony domek, a za kilka lat to samo robiliśmy w Naszej Wsi. A Czarna Paląca wraz z Po Morzach Pływającym przeprowadzili się ze swojego ukochanego (nadal) Miasta w środek lasu i też ich dopadły sprawy remontowe, więc tak to się zaczęło.
Często z Żoną zastanawiamy się nad fenomenem doboru par, który nas również oczywiście dotyczy.
O Czarnej Palącej powiedzieć, że mówi lub opowiada, to tak jakby nic nie powiedzieć. Jej słowotok, umiejętność przechodzenia z wątku do wątku, bez nadziei znalezienia przez słuchającego, bo przecież nie adwersarza, ułamka sekundy przerwy, żeby mógł coś powiedzieć, jest podobna do takiej samej umiejętności Kolegi-Współpracownika. W obu przypadkach, chcąc, np. po jakiejś 0,5 godzinie, zabrać głos, zwracam na siebie kulturalnie uwagę podnosząc dwa palce, jak uczeń w szkole. Przeważnie to nic nie daje i nawet trudno ich w tym amoku mówienia posądzać o brak kultury. Więc wtedy drę po prostu ryja brutalnie przerywając w pół słowa jednej lub drugiemu. Daje to efekt i trzeba im oddać, że żadne się nie obraża.
Z Żoną często się zastanawiamy, co by to było, gdyby kiedyś ich tak spiknąć towarzysko. Osobiście stawiałbym na Czarną Palącą.
A gdyby jeszcze dodać do nich "moją" Księgową?...
Dałbym duże pieniądze, żeby zobaczyć ich razem, we troje. Mógłbym bez słowa, chociaż jestem gadułą, tak siedzieć całą noc popijając Pilsnera Urquella i patrzeć, i słuchać, i...
Po Morzach Pływający odwrotnie - milczy i słucha. Ale nie należy dać się zwieść. Wystarczy, że zwietrzy swoją szansę, czyli np. chwilową nawet nieobecność żony, a już chętnie i dłuuuuuugo opowie, jak jest zbudowany statek, co przewozi, jak się go czyści lub naprawia, jaka jest załoga, co się je, jak morska pogoda wpływa na ich życie prywatne i zawodowe, gdzie był, czyli wszystko o swoim życiu, czyli pływaniu, o którym zawsze marzył.
Ale trzeba powiedzieć, że wcale nie jest oderwany od "ziemskiego". Każdy pobyt "na ziemi" wykorzystuje na udoskonalanie i upiększanie otoczenia domu. Jest to chyba jego druga pasja. Ponadto te "ziemskie" cechy objawiają się również w inny sposób. Ostatnio, np. nie mówił o niczym innym, jak o ich sytuacji towarzysko-rodzinnej. Musiała go mocno wzburzyć, a jego stan emocjonalny można byłoby chyba tylko porównać do stanu jego żony, gdyby z jakichś powodów musiała z godzinę milczeć w towarzystwie.
Aha, Czarna Paląca ma czarne włosy i pali. Papierosy i w kominku.
Dziennie ich niezliczoną ilość i wypija morze, jak przystało na żonę Po Morzach Pływającego, kawy, chociaż ostatnio zmniejszyła te przyjemności, bo przestraszyła się własnego serca. Za to niezmiennie, codziennie rano, glansuje i picuje szybę od kominka. Też miałem taki do niego stosunek w domku na peryferiach Metropolii, ale po miesiącu mi przeszło.
Jej od lat nie przechodzi.
Z kolei W Swoim Świecie Żyjąca jest bardzo młoda i żeby się odważyć ją opisać, scharakteryzować, muszę jeszcze trochę poczekać. Ale jej indiańskie imię już wiele mówi.
I dalej.
irracjonalność = bezsensowność (Wikipedia)
irracjonalność = zbiór postaw, zachowań i schematów myślowych cechujących się pozarozumowym podejściem do wyjaśniania problemów, tak praktyczno-życiowych, jak i np. naukowych i filozoficznych" (Wikipedia)
Takie irracjonalne zachowania były i są potrzebne różnym grupom społecznym, bo w swojej podstawowej funkcji mózg nie służył i nie służy do myślenia tylko zwiększenia szans na przetrwanie. (Wikipedia)
I dalej.
"Wiara w doznania pozarozumowe i pozazmysłowe oraz w słuszność dogmatów stanowią niekiedy barierę dla dalszych rozumowych rozważań." (Wikipedia)
Zamieniłbym tylko "niekiedy" na "często" lub "przeważnie".
I ostatnie.
"Potrzeba szczęścia i spełnienia jest ważniejsza niż potrzeba przyznania racji". (Wikipedia)
A do której plagi należy zaliczyć takie sytuacje u nas, w Polsce nagminne?...
Jak mieszkaliśmy z Żoną w małym domku na peryferiach Metropolii, urządziłem niewielki ogródek warzywny, moją chlubę i cacuszko. Graniczył on z sąsiednią posesją.
Kiedyś, w niedzielę, zszedłem, aby zerwać kilka pomidorów na śniadanie. Na schodach sąsiedniego domu stała sąsiadka, prukwa, i widząc co robię, darła się na całe osiedle potwierdzając tym samym swoją prukwowość:
- Żyyydyyy! Żyyydyyy!
Czułem tylko zażenowanie ze względu na jej męża, starszego pana, niezwykle kulturalnego, miłego i sympatycznego, z którym czasami przez płot ucinałem sobie pogawędkę.
Bo nie ze względu na jej syna, który wdał się w mamusię. Na przykład nie przyjmował naszych kulturalnych uwag i próśb, że mógłby kosić trawę troszkę w innych godzinach, a nie przed południem w sobotę lub niedzielę (?!), kiedy na naszym tarasie jemy śniadanie (a lata były w tamtych czasach piękne, panie!) i że moglibyśmy jakoś to ułożyć i się dopasować, tylko z zaciętą miną jeździł kosiarką tam i z powrotem jakieś 3 metry od nas.
Taki jego stosunek i jego matki do nas wynikał właśnie z irracjonalności. Bo byliśmy dla nich wrogami. Nie dość że zjawiliśmy się znikąd, obcy, to mieliśmy czelność wpaść w sam środek środowiska i mienia zabużańskiego i zlikwidować ten syf, to niechlujstwo panujące na obejściu, wyremontować dom, zlikwidować straszne chaszcze, zrobić piękny ogród nasadzając różne rośliny i komponując całość, to jeszcze śmiałem wziąć udział w osiedlowych wyborach na radnego i uzyskać drugie miejsce właśnie za tym naszym sąsiadem od kosiarki, który zresztą funkcję radnego osiedlowego "pielęgnował" od lat.
No i nie chodziliśmy do kościoła i nie przyjmowaliśmy księdza. Żydy, wypisz, wymaluj, panie, Żydy!
Podobnie było po drugiej, sąsiedzkiej stronie. Nie pomagały nasze prośby, żeby nie składać wszystkich domowych i kioskowych (chyba prowadzili kiosk warzywno-owocowy) odpadów pod "naszym" płotem, bo przecież miejsca mają sporo. W końcu wybudowaliśmy fachowo na naszym(!) terenie granitowy mur z przyporami, wysokości dwóch metrów i pięćdziesięciu długości, przy którym posadziłem 18 różnych winogron skomponowanych przez Żonę pod kątem przebarwiania się jesienią liści i tworzenia niezwykłych barwnych kompozycji (owoce mieliśmy już drugiego roku, tak im było dobrze przy tych nagrzanych kamieniach).
Mur natomiast zupełnie nas nie izolował od spalanego wszelakiego syfu i lakieru. Dziadek-Warchlak palił czym się dało, a Syn-Warchlak w garażu, "na dziko", pokrywał różne samochody lakierem. I to wszystko zachodnie wiatry, przeważające w Polsce, gnały do nas.
Nie pomagały nasze tłumaczenia, że przecież w ten sposób szkodzą również i sobie, i nasze propozycje, aby lakierować, kiedy jesteśmy w pracy, a córka w szkole.
Kiedyś, kiedy smród lakierniczy był szczególnie dokuczliwy, podszedłem do płotu i mówię do Babci-Warchlakowej:
- Sąsiadko, ale tak nie można! - Nasza córka ma uczulenie!
Wzięła się pod boki i odparła:
- To se pan wezwij pogotowie! Po czym zarechotała wspólnie z resztą stadka Warchlaków, które na tę okoliczność zdążyło się zbiec.
A skąd się wzięło określenie "Warchlaki"?
Wymyśliła je Żona, a wzięło się w sposób oczywisty z wyglądu i sposobu bycia najmłodszego z nich, czyli Wnuka-Warchlaka. Mógł mieć wtedy 18-19 lat. Kiedyś mu zwróciłem uwagę, żeby nie ruszał spod domu z piskiem opon, bo straszy nas i przede wszystkim naszego psa. Efekt był taki, że zawsze, zwłaszcza jak nas widział, ruszał z piskiem, nawet wtedy, gdy musiał za 10 metrów gwałtownie hamować, bo wyjeżdżał z posesji na ulicę.
Tak więc po czterech latach przeprowadziliśmy się do Naszej Wsi i... mamy szczęście do sąsiadów. Tak jak w Naszym Miasteczku.
Ale....
Niedawno chciałem wybrać z bankomatu gotówkę. Obok stały dwie gaworzące ze sobą panie, nawet nie prukwy. Jak zwykle nie mogłem się oprzeć i zacząłem podsłuchiwać, chociaż nie jest to określenie adekwatne, bo trudno żebym nie słyszał rozmowy toczącej się obok. Fakt, powinienem się był skoncentrować na bankomacie, co za chwilę się potwierdziło, bo odmówił wydania mi gotówki. Postanowiłem więc bardziej się skupić na wklepywaniu pinu, gdy wtem usłyszałem podniesionym głosem:
- I wiesz, ta żydówa zabrała mi pracę!
Zirytowałem się i zszokowałem, a bankomat odmówił mi oczywiście po raz drugi.
Stwierdziłem, że zaraz podejdę, jak tylko "skończę z bankomatem" do obu pań i zapytam, dlaczego...?!
Ta druga ze zrozumieniem, współczuciem i jawnym oburzeniem na "tę żydówę" potakiwała głową.
Już wklepywałem pin po raz trzeci, gdy ta pierwsza rzuciła:
-Niech się udławi tą pracą, ta żydówa. Po czym się rozeszły, a ja zobaczyłem ponowną odmowę.
Podminowany, ale wreszcie skoncentrowany (bo mężczyzna nie ma przecież podzielności uwagi) doczytałem na wyświetlaczu "karta straciła ważność". Spojrzałem na nią i faktycznie.
Pracownica banku stwierdziła pewnym głosem, że nowa karta na pewno została wysłana i to dwa miesiące przed upływem terminu ważności starej, na co ja odparłem jeszcze pewniejszym tonem, że jest to niemożliwe, bo przecież bym ją miał. Pani ugodowo odparła:
- To można złożyć wniosek i wyślemy ponownie.
- No tak, ale co mi po karcie, którą państwo wyślecie na adres zamieszkania, skoro teraz jestem tutaj, czyli w Naszym Miasteczku, a karta będzie ode mnie 400 km.
Na to pomocnie włączył się jakiś oczekujący klient i doradził, że przecież można ją wysłać kurierem,
a pani dodała, żebym jeszcze sprawdził.
Poruszyłem więc niebo i ziemię, czyli zadzwoniłem do Naszej Gospodyni i do Najlepszej Sekretarki w UE. Pierwsza przetrzepała pół Naszej Wsi, a druga kolejną połowę, biura oczywiście.
Bez rezultatu.
Lekko podłamany postanowiłem przerzucić problem na Żonę, jak tylko wrócę do domu.
W trakcie mojej przydługiej relacji, Żona rzuciła krótko:
- A pokaż, no, portmonetkę! Po czym zapytała używając przy tym wskazującego palca:
- A to! Co to jest?!
To coś, co ledwo wystawało z kieszonki okazało się być nową kartą. Musiała tam leżeć... od dwóch miesięcy. Nic dziwnego, że po tak długim okresie można o niej zapomnieć. Wyraźnie szwankuje tutaj logistyka w bankach. Po co komu nowe karty, jak widać, tak wcześnie?!
Następnego dnia pofatygowałem się z powrotem do banku do tej samej pani.
- Chciałem przeprosić za zamieszanie, ale wie pani, nową kartę miałem cały czas przy sobie.
Uśmiechnęła się tylko, a w jej oczach nie dostrzegłem politowania. A może nie chciałem dostrzec.
Wracając do meritum, czyli do brzegu, czyli jak mówi Teściowa - revenons a' nos moutons.
Wiem, że ten typ ludzi, jak nasi sąsiedzi z Metropolii lub ta od "żydówy" równie dobrze mogliby zrobić to samo, co nasza, z poprzedniej epoki, sąsiadka, też typ prukwy.
Ledwo wprowadziliśmy się w Metropolii do adaptacji strychu na trzecim piętrze, a już znalazłem na wycieraczce podrzucone przez nią sążniste ludzkie gówno zapakowane w gazetę, organ KW PZPR, jak dobrze pamiętam. Mocno symboliczne, ale o takie wyrachowanie i subtelność z drugiej strony nie dało się jej podejrzewać. Wiem, że ten jej czyn wynikał tylko z tego, że jako "nowi" chcieliśmy dokonać pewnych ustaleń dotyczących piwnicy i strychu.
Uważam, że i tak była litościwa, bo przecież mogła nam bardziej dopiec zostawiając na wycieraczce zawartość saute. Z drugiej strony myślę, że jej mózg nastawiony "na zwiększenie szans na przetrwanie" nie był w stanie wymyślić, jak zostawić to gówno saute na naszej wycieraczce nie ubabrawszy się przy tym w trakcie tej dosyć skomplikowanej operacji.
CZWARTEK (15.02)
No i wczoraj przywiozłem Żonę z ekspedycji.
Czarna Paląca siedzi w środku lasu przeważnie sama, bo jej mąż, Po Morzach Pływający, po prostu po nich pływa, więc ponad połowę roku jest nieobecny, a ich córka, W Swoim Świecie Żyjąca, studiuje daleko w Bardzo Dużym Mieście II.
Ale tak do końca Czarna Paląca sama nie jest, bo wraz z nią mieszka Banda Bydlaków, czyli Bydlak Starszy i Bydlaczka Młodsza, dwa wilczury płci odmiennej, które są w stanie błyskawicznie każdemu obcemu urwać łeb przy samej dupie.
Przez tę sytuację, pewnej samotności oczywiście, Czarna Paląca chętnie gości różnych znajomych, zwłaszcza takich, których lubi, a skoro tam stosunkowo, biorąc pod uwagę wszelkie uwarunkowania czasowe i odległościowe, często jesteśmy i jeśli do tego dodać, że spędziliśmy razem kilka świąt i sylwestrów, to mogłoby to oznaczać, że...
Skąd ta znajomość się wzięła?
Z Internetu, wiadomo, a konkretnie z forum Muratora. Żona wiele lat temu była aktywną forumowiczką z racji tego, że na peryferiach Metropolii remontowaliśmy kupiony domek, a za kilka lat to samo robiliśmy w Naszej Wsi. A Czarna Paląca wraz z Po Morzach Pływającym przeprowadzili się ze swojego ukochanego (nadal) Miasta w środek lasu i też ich dopadły sprawy remontowe, więc tak to się zaczęło.
Często z Żoną zastanawiamy się nad fenomenem doboru par, który nas również oczywiście dotyczy.
O Czarnej Palącej powiedzieć, że mówi lub opowiada, to tak jakby nic nie powiedzieć. Jej słowotok, umiejętność przechodzenia z wątku do wątku, bez nadziei znalezienia przez słuchającego, bo przecież nie adwersarza, ułamka sekundy przerwy, żeby mógł coś powiedzieć, jest podobna do takiej samej umiejętności Kolegi-Współpracownika. W obu przypadkach, chcąc, np. po jakiejś 0,5 godzinie, zabrać głos, zwracam na siebie kulturalnie uwagę podnosząc dwa palce, jak uczeń w szkole. Przeważnie to nic nie daje i nawet trudno ich w tym amoku mówienia posądzać o brak kultury. Więc wtedy drę po prostu ryja brutalnie przerywając w pół słowa jednej lub drugiemu. Daje to efekt i trzeba im oddać, że żadne się nie obraża.
Z Żoną często się zastanawiamy, co by to było, gdyby kiedyś ich tak spiknąć towarzysko. Osobiście stawiałbym na Czarną Palącą.
A gdyby jeszcze dodać do nich "moją" Księgową?...
Dałbym duże pieniądze, żeby zobaczyć ich razem, we troje. Mógłbym bez słowa, chociaż jestem gadułą, tak siedzieć całą noc popijając Pilsnera Urquella i patrzeć, i słuchać, i...
Po Morzach Pływający odwrotnie - milczy i słucha. Ale nie należy dać się zwieść. Wystarczy, że zwietrzy swoją szansę, czyli np. chwilową nawet nieobecność żony, a już chętnie i dłuuuuuugo opowie, jak jest zbudowany statek, co przewozi, jak się go czyści lub naprawia, jaka jest załoga, co się je, jak morska pogoda wpływa na ich życie prywatne i zawodowe, gdzie był, czyli wszystko o swoim życiu, czyli pływaniu, o którym zawsze marzył.
Ale trzeba powiedzieć, że wcale nie jest oderwany od "ziemskiego". Każdy pobyt "na ziemi" wykorzystuje na udoskonalanie i upiększanie otoczenia domu. Jest to chyba jego druga pasja. Ponadto te "ziemskie" cechy objawiają się również w inny sposób. Ostatnio, np. nie mówił o niczym innym, jak o ich sytuacji towarzysko-rodzinnej. Musiała go mocno wzburzyć, a jego stan emocjonalny można byłoby chyba tylko porównać do stanu jego żony, gdyby z jakichś powodów musiała z godzinę milczeć w towarzystwie.
Aha, Czarna Paląca ma czarne włosy i pali. Papierosy i w kominku.
Dziennie ich niezliczoną ilość i wypija morze, jak przystało na żonę Po Morzach Pływającego, kawy, chociaż ostatnio zmniejszyła te przyjemności, bo przestraszyła się własnego serca. Za to niezmiennie, codziennie rano, glansuje i picuje szybę od kominka. Też miałem taki do niego stosunek w domku na peryferiach Metropolii, ale po miesiącu mi przeszło.
Jej od lat nie przechodzi.
Z kolei W Swoim Świecie Żyjąca jest bardzo młoda i żeby się odważyć ją opisać, scharakteryzować, muszę jeszcze trochę poczekać. Ale jej indiańskie imię już wiele mówi.
PIĄTEK (16.02)
No i szykujemy się do wyjazdu.
Jutro jedziemy do Naszej Wsi, tam zostawiamy Sunię, pojutrze zaś wybieramy się do Zagranicznego Grona Szyderców. A za tydzień powrót po Sunię, dalej razem wyjazd do Metropolii i znowu po tygodniu w drogę do Naszego Miasteczka.
Blisko 3000 km.
Nic to dla nas, bo takie "logistyki" mamy w małym palcu. Zawsze wtedy przypomina mi się Teściowa, która kiedyś była naocznym świadkiem podobnych przygotowań i z podziwem stwierdziła:
- W ogóle ze sobą nie rozmawiacie, a każde wie, co robić i wszystko już jest gotowe!
NIEDZIELA (18.02)
No i przyjechaliśmy do Zagranicznego Grona Szyderców.
Po sześciu godzinach jazdy autostradą po Niemcowni, już w ich mieście, przed pierwszymi światłami, jadąc "lekko" za szybko, mówię do Żony:
- Muszę się "przestawić", bo przyzwyczaiłem się do prędkości autostradowych.
- No tak! - stwierdza ona. - To nie Polska. Trzeba zacząć przestrzegać przepisów...
PONIEDZIAŁEK (19.02)
No i rozpoczęliśmy "codzienne" życie u Zagranicznego Grona Szyderców.
Przez ten tydzień Bocian nie odezwał się ani razu.