poniedziałek, 28 maja 2018

28.05.2018 - pn
Mam 67 lat i 176 dni.

WTOREK (22.05)
No i muszę się cofnąć do  poprzedniego tygodnia.

Piątkowa podróż do Metropolii była niezwykle pouczająca.
Ja, Stary Wróbel, którego, zdawałoby się, nie da się nabrać na plewy, sam, na własne życzenie, dałem się na nie nabrać. Ja,  który bezwzględnie hołduję zasadzie "lepsze wrogiem dobrego!".
Jeździmy zawsze do Metropolii i z powrotem mniej więcej tą samą trasą, co kosztuje nas, przy jednym-dwóch postojach, sześć- sześć i pół godziny jazdy.
Ale coś mnie podkorciło, żeby spróbować nowej trasy - eski, bo tyle o niej piszą, i o tym, że z niej można wjechać na autostradę, a stamtąd prosto do Metropolii i w ogóle...
Wyliczyłem więc, że, mimo że droga będzie o 100 km dłuższa (500 km), zyskamy 40 minut czasu.
W pierwszej części eski było wspaniale - połykane kilometry, postój na MOP-ie, gdzie rzeczywiście można było odpocząć.
MOP (Miejsce Obsługi Podróżnych - to informacja dla nie-kierowców) był sporo oddalony od drogi, co powodowało, że śpiew ptaków z pobliskiego lasu dominował nad szumem śmigających aut.
Sunia miała mnóstwo trawników, aby się porządnie i kilkakrotnie w nich wytarzać zrzucając z siebie takie wymysły cywilizacyjne, jak jazda w samochodowej, niestabilnej klatce. Pod estetycznymi i zadaszonymi wiatami zjedliśmy trochę przydługi posiłek, a dodatkowo, jako kierowca "znużony" jazdą, poćwiczyłem na różnych przyrządach (z wyjątkiem tych wymagających sprawności mięśni brzucha) usytuowanych nieopodal na ogrodzonym placyku ze specjalnym, elastycznym, miękkim podłożem zabezpieczającym ćwiczącego kierowcę przed ewentualnymi kontuzjami w przypadku, gdyby niewprawny, niewyćwiczony organizm, przyzwyczajony tylko do "czterech kółek", z tych przyrządów się omsknął.
A po drugiej stronie wiat znajdował się mini-plac zabaw dla dzieci z takim samym, bezpiecznym podłożem.
Toalety przestronne, wielofunkcyjne, z kabinami, w tym dla niepełnosprawnych, z natryskiem, sporo umywalek, suszarek do rąk, luster, itp. Wszystko czyste, działające i ...pachnące. Kudy do naszych niemieckie MOP-y ze swoją ciasnotą, zapyziałością, brakiem wody, nawet zimnej, ze swoim smrodem i hałasem!

A potem nadeszła druga część eski, ta w trakcie budowy, o której rozmiarach jakoś nie doczytałem.
Okazało się, że GDDKiA o nich pisała i uprzedzała.
Więc przez 2,5 godziny przejechaliśmy 5 kilometrów, czyli staliśmy. Silnik Inteligentnego Auta co rusz sam się włączał lub wyłączał, bo elektronika wiedziała, co mu będzie lepiej i decydowała o tym bez udziału kierowcy. W końcu zdecydowała, że trzeba zapalić dwie ostrzegawcze ikonki, jedną w kolorze żółtym a drugą, irytująco pulsującą,              w kolorze czerwonym. 
Ja to kompletnie zignorowałem, bo nie będę robił z siebie durnia dyskutując z elektroniką, tym bardziej że miesiąc wcześniej takie objawy pojawiły się na 5 minut, a potem ustąpiły. Dla mnie oczywiste - coś chwilowo nie styknęło, więc nie ma się co przejmować.
Ale Żona się przejęła i z tych nerwów dokładnie przestudiowała całą instrukcję obsługi (to te jej 50% cech męskich),        a z niej wynikało, że jest to awaria sterownika hamulca ręcznego i "należy niezwłocznie udać się do serwisu!" Ponieważ niezwłocznie, uwięziony w korku,  nie mogłem, więc z nudów oddałem się myślom nad istotą tego zalecenia                    i sformułowania. Bo teraz, np. nie jeździ się, tylko udaje, nie do warsztatu, tylko do serwisu, a auta się nie naprawia, tylko serwisuje.
Z tego głębokiego zamyślenia nad istotą zmian w technice, technologii i w języku, wyrwał mnie kategoryczny głos Żony, która zażądała, abym natychmiast zadzwonił do serwisu.
To zadzwoniłem i umówiłem się na poniedziałek na 11.00.
W międzyczasie, tym razem po jakichś 30. minutach, ikonki zgasły! Ale niech tam.

W końcu dotarliśmy do potężnego, pełniącego rolę objazdu, ronda pozbawionego całkowicie jego podstawowej funkcji. Na każdym z czterech dojazdów, z samochodami po horyzont, stał facet z lizakiem i komórką przy uchu, żeby                z kolegami na bieżąco koordynować ruch na rondzie, to znaczy blokować dany wjazd i go odblokowywać.
Gdy wjechaliśmy na rondo, zagadałem do "naszego" pana pytając, czy dalej droga jest już normalnie przejezdna, gdy wtem z "zablokowanego" auta wydarł się na niego jakiś sfrustrowany kierowca-kretyn (stopień gorszy od "normalnego" kretyna):
- Ty debilu! Czego blokujesz ruch na rondzie?! - I na dodatek gadasz przez telefon w godzinach pracy!
Dalej, przez jakieś dwie godziny, jechaliśmy płynnie, maksymalnie 70 na godzinę, bo wszędzie roboty drogowe, aż wreszcie wypadliśmy na autostradę, gdzie mogłem odreagować i poszaleć przez jakieś 20 minut.
A dalej?
Wypadek. Kierowcy grzecznie utworzyli korytarz życia, a my ostatecznie byliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu po             9,5 godzinach podróży, przy czym ostatnie 6 godzin spędziliśmy z Sunią  w aucie.
Po takim czasie jadąc 900 km do Zagranicznego Grona Szyderców jesteśmy już dawno rozpakowani, a ja po pierwszym Pilsnerze Urquellu.
Nic dziwnego, że w końcu materiał ludzki nie wytrzymał i między mną a Żoną zaiskrzyło, ale leciutko i na krótko. Zbudowany tak szybkim i bezbolesnym wyjściem z kryzysu zrobiłem wykres, gdyż, jako inżynier, uznałem, że on najlepiej zobrazuje ostatnie 10 godzin.
Na osi rzędnych (Y) umieściłem parametr "nasz humor- stan ducha- nasza psychika" w skali od "-10" do "+10", a na osi odciętych (X) czas, od "0" godzin - początek podroży do "10." - jej koniec.
Wystartowaliśmy całkiem nieźle, bo od "+8", by po wjechaniu na eskę i zatrzymaniu się na parkingu szybko osiągnąć "+10". Potem już było tylko gorzej. Jadąc 5 km przez 2,5 godziny powoli, wprost proporcjonalnie do czasu (linia prosta), osiągnęliśmy "-8", aby na autostradzie, przy wypadku i korytarzu życia osiągnąć dno, czyli "-10". Potem się jednak dosyć mocno podnosiliśmy, by dojechawszy do Nie Naszego Mieszkania osiągnąć nawet "+5".
Wyszła z tego niezła krzywa (taki konglomerat funkcji liniowej, wykładniczej i logarytmicznej) i wykresem tym obrazującym zależność naszego stanu ducha od czasu podróży byłem bardzo zadowolony.
Ale u Żony, mimo jej  50. %  cech męskich, chyba zrozumienia dla piękna tej krzywej nie znalazłem, bo tylko patrzyła na mnie dziwnie.
Teraz już długo nie będzie mną kierować spontaniczna, naturalna, ludzka ciekawość kierowcy "Co tam, panie, nowego na drogach typu S?"
"Naszą" eską pojadę nie wcześniej niż za 1,5 roku i to dopiero po przeczytaniu wszystkich informacji GDDKiA.

W sobotę, prosto ze Szkoły, pojechałem pociągiem do Rodzinnego Miasta.
Nie musiałem startować z dworca głównego, tylko z pobliskiego Metropolia-"Zachód". Czekając na stacji cofnąłem się wspomnieniami do lat studiów, kiedy tą trasą często, zwłaszcza na I roku, w weekendy, które  wtedy tak się nie nazywały, tylko po prostu w soboty i niedziele, często jeździłem do rodzinnego domu, aby uzupełnić na kolejny tydzień wałówkę.

Na stacji żywego ducha. Upał, żar i specyficzny zapach bijący z obfitych asfaltowych płaszczyzn położonych jakieś       50 lat temu byle jak do każdej dziury i nierówności. Nie na wiele się to zdało, bo i tak, a może zwłaszcza dlatego, płaszczyzna peronu przypominała raczej teren po ustąpieniu lodowca ze swoimi charakterystycznymi wyrzeźbionymi nierównościami. Wszędzie resztki pogiętych pojemników na śmieci, połamane ławki i jedyna wiata nie skrywająca przed upałem skonstruowana z modnej wówczas falistej blachy, obecnie pogiętej, z odłażącą farbą.
Trochę mi było wstyd za Metropolię, ale trudno mieć o to w zaawansowanym XXI do niej pretensję, skoro jest to wina Polskich Kolei Państwowych, gdzie jakaś spółka-córka na pewno odpowiada za tego typu infrastrukturę, a ponadto wiadomo, że tzw. kolej jest państwem w państwie i na przykład nie widzi konieczności, wspólnej z Metropolią, partycypacji w kosztach przebudowy szeregu wąskich wiaduktów, aby znacząco ułatwić życie kierowcom                         i mieszkańcom, skoro jej pociągi jeżdżą bezkolizyjnie po wiaduktach górą. Jest to jedna ze specyficznych logik, żeby wymienić wojskową, policyjną, urzędniczą, tutaj kolejową, z którymi, jak wiadomo nie ma sensu walczyć, bo jest to kopanie się z koniem.
Z drugiej strony trudno mieć pretensje do kolei i ich spółek-córek, skoro w Metropolii jest, oprócz dworca głównego         i kilku pomniejszych, kilkadziesiąt różnych stacji o różnym znaczeniu. Większość z nich jest już wypicowana na miarę XXI wieku, więc ta "moja" chyba też się doczeka. Na plus tym spółkom trzeba jeszcze zapisać fakt, że wszystkie stacyjki, a było ich w drodze do Rodzinnego Miasta blisko 10, były ślicznie wyremontowane, niczym w naszym Pucusiu.

W ciszy, w żarze i zapachu asfaltu rozległ się nagle skrzek szczekaczki zapowiadający domyślnie punktualne przybycie mojego pociągu. Na króciutko, bo trzeba było wsiadać do większego szynobusu (jak ja to mówię "szynkobusu"), dopadła mnie refleksja o pewnej prawidłowości, że tam gdzie są wyremontowane perony, tam megafony wydają            z siebie głośne i czytelne komunikaty.

Bilet kupiłem u jednej z trzech pań konduktorek.
Teraz wszędzie, ponieważ zawsze gubię się w subtelnościach sformułowań "dla seniora" i "dla emeryta" doprowadzając do irytacji kolejkę za mną oraz do zadawania mi zbędnych, dodatkowych i żenujących pytań o mój wiek, aby naprędce ustalić mój status, mówię:
- Poproszę bilet ulgowy dla starszej osoby.
O dziwo działa i nigdy nie miałem żadnych dociekań ze strony sprzedającego/-ej.
Żona wie, że sformułowania "dla starszej osoby" mogę używać tylko ja, a więc nie ona(!), nie Zagraniczne Grono Szyderców(!), nie moje dzieci(!), ani NIKT!

Proszę pani - pytam konduktorkę. - A klimatyzacja nie działa?
- Działa, ale nie wyrabia!
Zastanowiłem się, dlaczego nie powiedziała, że jest zepsuta, skoro była osobą młodą i nie mogła pamiętać czasów komuny i specyficznego tamtejszego języka propagandy. Na przykład,  zwłaszcza przed żniwami, nie wolno było mówić i pisać, że traktor w danym PeGeeRze (Państwowe Gospodarstwo Rolne) jest zepsuty, bo to godziło w dobre imię Polski Ludowej i jej świetlanego rozwoju, tylko należało podać prawdę, czyli że zepsute jest jedno koło i na tym komentarz zakończyć nie wspominając oczywiście, że traktor nie brał udziału w akcji żniwnej, bo kół zapasowych, jak    i wielu innych rzeczy, po prostu nie było.

Klimatyzacja "nie wyrabiała", "ale i tak miałem dobrze", bo wszystkie miejsca siedzące były zajęte, panował niezły tłok, a młodym, "rozwalonym" na siedzeniach osobom byłem wdzięczny za ich niewychowanie i nieustępowanie "siedzącego" miejsca  "starszej osobie". Myśl o przyklejeniu się do siedzenia lub, co gorsza, do "rozłożystej", starszej pani obok, powodowała, że bóle kręgosłupa, które standardowo i bardzo szybko się objawiają, gdy stoję, w ogóle się nie pojawiły.
Odsunąłem się od tłumu i przeszedłem w jedyne luźne miejsce, czyli tzw. harmonijkowy obszar szynkobusu łączący poszczególne jego segmenty. Szczęście chciało, że akurat tam były nawiewy od "niewyrabiającej" klimatyzacji,               z których sączył się delikatny i chłodnawy zefirek, niczym na molo w Pucusiu.
Zrzuciłem więc z siebie marynarkę i w przejściu stanąłem rozkrakiem z szeroko rozstawionymi nogami starając się, aby zefirek objął całe moje ciało. Bowiem myśl, że na spotkaniu klasowym mógłbym witać się, zwłaszcza z koleżankami, cały ociekający potem i "klejący się" wszędzie, a zwłaszcza byle gdzie, była nie do zniesienia.
W międzyczasie trzy panie konduktorki obeszły cały skład i zakomunikowały głośno i wyraźnie, że z powodu awarii klimatyzacji na stacji Miasto Rodzinne będzie przesiadka do innego składu, po czym "podróż będzie kontynuowana".
Dziwiłem się, dlaczego takiego komunikatu nie można było ogłosić, i to wielokrotnie, przez głośniki zradiofonizowanego składu, ale moją dociekliwość wyraźnie przytępił panujący skwar i duchota. Może nagłośnienie też nie wyrabiało?
Za jakąś chwilę, nagle, niczym fala meksykańska z boisk piłkarskich, przetoczył się przez cały skład szum, a potem powstał ferment i ogólne oburzenie emanujące od "osób starszych", które widocznie nie dosłyszały komunikatu, i dało się słyszeć oburzone:
- Przecież mogłem zostać w tym pociągu na stacji nic nie wiedząc!
albo
- To skandal!
albo
- I co ja bym potem zrobiła!
albo
- Co to jest?! Komuna?!

Zaznaczam, że w tym oburzeniu udziału nie brałem, bo po pierwsze komunikat słyszałem, a po drugie i tak w Rodzinnym Mieście kończyłem podróż.
Wysiadałem w doskonałym nastroju, świeży i pachnący, bez bólu kręgosłupa, gotów i skory do wszelkich powitań, zwłaszcza z moimi koleżankami! 


PONIEDZIAŁEK (28.05)
No i wybieramy się na spotkanie z Helowcami.

Nawet nie musimy sobie obiecywać po nim wiele, bo po prostu wiemy, że będzie super.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy i wysłał jeden krzepiący list.