poniedziałek, 11 czerwca 2018

11.06.2018 - pn
Mam 67 lat i 190 dni.

CZWARTEK (07.06)
No i przedwczoraj wróciłem ze Stolicy.

Do tej pory nie mogę się pozbierać.
W dwa dni przejechałem pociągami ponad 1000 km, organizm zmęczony i niewyspany, głowa pełna informacji i wrażeń.
Ale warto było, tak służbowo, jak i prywatnie.

We wtorek raniutko, przed szóstą, zerwałem się i z Chmielnej poszedłem na Centralną kupić powrotne bilety. Znowu musiałem iść przez tę najbrzydszą część Stolicy, już o tej porze w tłumie i gwarze, które są w Naszym Miasteczku co najwyżej w jego godzinach szczytu, czyli mniej więcej o 14.00-15.00.
Z metra wylewał się co jakiś czas tłum ludzi, który był osaczany przez handlarzy różnych narodowości, trzymających    w rękach wszystek towar - firanki, zasłonki, jakieś piękne bluzki bogate we wzory, itp., aby przy nalocie straży miejskiej lub policji móc zwinąć błyskawicznie towar i dać "w długą", by po chwili spokojnie wrócić.
Jakiś czas temu zlikwidowano spod Pałacu Kultury ohydne budy, w których handlowano wszystkim, ale całemu miejscu to specjalnie nie pomogło.
A na ławkach, w stronę Centralnej, siedzieli, różni płciowo menele, niedospani i niedopici, ćmiąc papierosy i coś popijając prowadząc przy tym filozoficzne dyskusje głosami o raczej niskim zabarwieniu:
- Krycha! - Czemu ty się tak, kurwa, na mnie drzesz?!
- Zocha! - Czy ty, kurwa, nie rozumiesz, że ja się na ciebie nie drę! - To tak z serca, bo ja cię, kurwa, szanuję!
- Pierdolisz!...

Bilety kupiłem błyskawicznie i bez problemów.
Po raz pierwszy miałem jechać Pendolino w "strefie ciszy" zarekomendowanej przez Żonę, która wszystkiego dowiedziała się oczywiście z internetu.

Śniadanie zjadłem na Chmielnej, na której znajduje się tyle różnych przybytków gastronomicznych, że można byłoby nimi obdzielić i 10 takich Naszych Miasteczek , a i tak by świeciły pustkami.
Inne światy!
A potem miałem przyjemność iść niespiesznie po tej ładnej części Stolicy - Krucza, Bracka, Szpitalna, Górskiego, Nowy Świat, Kopernika - do Ministerstwa.
Jakąż niesamowitą maszynerią jest maszyneria urzędnicza. Zachłannie i bacznie ją  obserwowałem, chociaż  twór ten    i mechanizm jego działania znam od dawna. Obracałem się w tym świecie niczym pewnego rodzaju intruz dopuszczony do spraw wyższych, których przecież, to oczywiste, i tak nie rozumiem. Widziałem samonapędzające się urządzenie, powolne i skuteczne. Nastawione na wyplucie jakiejś dziwnej cząstki, petenta, czyli mnie, który nieopatrznie  zaplątał się w jamie ustnej Urzędu i tam, jako niesmaczny i niestrawny, był zbędny. Przy czym proces ten przeprowadzano bezboleśnie, bardzo kulturalnie, w białych rękawiczkach.
Trud urzędniczy widoczny był wszędzie, a moje uwagi, że "po co to?!", "to jest bez sensu!", "ależ to absurd!" , "przecież nie będę udowadniał, że nie jestem wielbłądem!" spotykały się co najwyżej ze wzrokiem lekko pobłażliwym, bez cienia irytacji - przecież skąd mogę wiedzieć, co jest ważne według Urzędu. Gdybym tam pracował, ewentualnie...
Według moich obserwacji Ministerstwo to jeszcze nie doszło do stanu KMU, czyli Krytycznej Masy Urzędniczej. Jest to taki stan, kiedy liczba spraw i urzędników niezbędnych do ich rozpatrzenia i załatwienia przekracza masę krytyczną. Bo wtedy istniejący (istnieć - stan wyższy od  pracować) tam urzędnicy sami z siebie i wzajemnie wytwarzają dla pozostałych tyle spraw i problemów, że Urząd utrzymuje się sam. Sam dla siebie udowadnia rację bytu i żadne sprawy,  i problemy z zewnątrz nie są mu już do istnienia potrzebne.
A dlaczego nie doszło do KMU? Po prostu świadczyła o tym moja tam obecność z moją upierdliwością, ględzeniem, upieraniem się i wyłuszczaniem logicznych racji.
Spotkania i przebywanie tam dało mi więc dużo wielorakiej satysfakcji.

Mimo olbrzymich i bezwzględnych trybów tego kolosa, udało mi się wygospodarować względem podróżniczych planów dodatkowe pół godziny i, opuściwszy Urząd, poświęcić je na dodatkowego Pilsnera Urquella w "mojej" Pivni Restaurace.
Było około 13.00,  w całym ogródku mnóstwo ludzi, najwięcej obcokrajowców.
W rogu siedziało troje Rosjan, nie sztajmesów, ale trochę zaniedbanych, lekko kaprawych, zwłaszcza ona, o wyglądzie wymamłanej zdziry, budzącej we mnie odczucia na granicy lekkiego obrzydzenia. Chyba od rana popijali, ale byli ok, kulturalni i niegłośni. Tym lekkim niechlujstwem emanowała od nich rosyjska słowiańskość.
Obok mnie siedziało trzech facetów mniej więcej w moim wieku. Nie mogłem rozszyfrować ich języka, a żaden mi nie pasował do ich wyglądu i rysów twarzy. W końcu stwierdziłem, że muszą to być węgierscy Romowie, czyli tamtejsi Cyganie. Ale zaraz zaprzeczyły temu przybyłe kobiety, chyba ich żony, które nijak nie wyglądały na Cyganki. Więc wytypowałem, że muszą to być Ormianie lub Azerowie, ale też mi specjalnie nie pasowało. W końcu nie wytrzymałem    i zagadnąłem jedną z pań.
Izrael, Tel Awiw.
Zapytałem, czy ich język to jidysz, chociaż byłem prawie pewny, że nie.
Pani odpowiedziała, że to hebrajski. Skąd mogłem wiedzieć?
Jest to przypadek bez precedensu. Język ten miał status języka liturgicznego, a jako hebrajski "codzienny" odrodził się po blisko 2000. lat i wszedł formalnie do powszechnego użytku w 1948 roku, z chwilą powstania Państwa Izrael.
Pani zapytała, czy byłem w Izraelu i w Tel Awiwie. Odpowiedziałem, że nie, ale uniósłszy kciuk do góry, powiedziałem, że wiem, że tam jest pięknie.
Gdy się zebrali, jeden z facetów podszedł do mnie, podał mi rękę i żegnając się zapraszał koniecznie do Izraela i do      Tel Awiwu. "Bo tam jest pięknie!"

Siedziałem zamyślony nad tym światem, zwłaszcza że za mną z kolei siedziało dwóch młodych, wyrośniętych Chińczyków. Jeden gadał dużo i głośno przez telefon w języku do niczego nie podobnym, no chyba że do chińskiego. Na etui jego telefonu widniał piękny złoty smok.
Jak odchodziłem, miło było popatrzeć, jak jeden, do piwa, jadł golonkę z kapustą, a drugi żeberka na miodzie.
Całkiem nasze chłopaki!

Na Centralnej wściekłe tłumy.
Moje Pendolino (z wł. wahadełko) przyjechało z Krakowa z 9. minutowym opóźnieniem. Przód pociągu, w którym znajdowała się kabina maszynisty(?), miał aerodynamiczny, jaszczurczy wygląd, a za nim znajdował się wagon "strefy ciszy" (jak wahadełko jedzie na południe, to oczywiście jest on na końcu, tuż przed jaszczurczą kabiną).
Wsiadłem do XXI wieku.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, a mogło mnie to trochę uspokoić, że polskie Pendolino nie ma mechanizmu przechyłu nadwozia, co by to nie miało oznaczać  (niweluje on, zdaje się, działanie na pasażerów nieprzyjemnej siły odśrodkowej sugerującej, że zaraz, na zakręcie, przy dużych  prędkościach, zostaną  wykatapultowani z pociągu). Tego brakowało, żeby mi w czasie jazdy, i tak dziwnej, jeszcze coś się przechylało. I tak wystarczyło, że jechałem jakby w większym tramwaju. W kabinie, takim samolotowym kokpicie, którą obserwowałem zza szyby, siedział tyłem do mnie (gdyby przodem, a wszystkiego można było się spodziewać po tym, co nadjechało na dworzec, to chyba bym nie wytrzymał nerwowo)  jakiś facet w eleganckiej, niebieskiej koszuli i z fryzurą a' la Chmielnicki z "Ogniem i mieczem". Lewą ręką pozdrawiał pociągi, nawet towarowe, jadące z naprzeciwka, a prawą trzymał na jakiejś gałce, chyba pociągowym dżojstiku (ang. joystick - dosłownie: manipulator drążkowy). Osobiście jestem przeciwny nagminnemu i bezmyślnemu wtrącaniu do języka polskiego wszelkich anglicyzmów, ale w tym wypadku muszę się poddać.
Nie dość, że dżojstik jest ewidentnie krótszy, to jeszcze ten manipulator drążkowy jakoś mi się tak dziwnie kojarzy i nie jest adekwatny do funkcji pociągu. Wolałbym, żeby w pociągu nikt i niczym nie manipulował, zwłaszcza wtedy, kiedy nim jadę. To już lepszy jest drążek sterowniczy. Tylko też zbyt długie. Ale z kolei wchodząc w inną sferę rozważań,          to chyba lepiej, żeby drążek był dłuższy.
Sam nie wiem.
W każdym razie maszynista przesuwał tym drążkiem do przodu i pociąg przyspieszał, a gdy do tyłu, zwalniał lub się zatrzymywał. Robił jeszcze coś z nim w lewo i w prawo, ale bezpośrednich odniesień nie zauważyłem.

Zacząłem oswajać pociąg.
Wszędzie okna bez okien. Klimatyzacja. Komunikaty przy byle pierdole, chyba dla turystów amerykańskich,                  bo dodatkowo po angielsku, mimo że to strefa ciszy. Ale faktycznie - żadnych rozmów, nawoływań się i mądrych komentarzy. Na podłodze wykładzina dywanowa, że chciało się do toalety boso. One same wypachnione. Wszelkie komunikaty, oprócz tekstu, zawierały obrazki dla debili, zwłaszcza te pokazujące, czego nie można wrzucać do sedesu, i punktowe wypukłości dla niewidomych w języku Braille'a.
W pewnym momencie  podano, i to dwa razy, po angielsku również (strefa ciszy!) komunikat, że będzie serwowany bezpłatny poczęstunek, przy czym zaznaczono, że w klasie II będzie to tylko napój. Poczułem się trochę głupio i chyba powinni to załatwić z większym taktem najlepiej nie ogłaszając tego komunikatu w ogóle.
Młody, firmowo i elegancko ubrany pan podjechał z wózkiem z napojami.
 - Co podać do picia? - zagadnął pierwszą z siedzących za mną młodych kobiet.
- Poproszę wodę niegazowaną!
- Bardzo dobry wybór! Zdrowa woda! - skomentował, według mnie nie wiadomo po co.
- A pani?
- Poproszę kawę z mlekiem!
- Nie tak zdrowy wybór, ale wysublimowany! - znowu nie wiadomo, po co.
- A pan?
- Poproszę czarną herbatę!
- Proszę uważać, bo gorące! - dalej nie wiedziałem po co, no chyba że wyglądałem na amerykańskiego turystę, lepiej, na amerykańskiego biznesmena, a to przepraszam.

Podróż oczywiście zleciała nie wiedzieć kiedy, mimo że w pociągu nie było wi-fi, a moje rozsiewacze nie podołały           i internetu nie miałem. Dziwne, bo wszyscy wokół coś robili na swoich laptopach.

W Gdyni Gł. zameldowaliśmy się punktualnie, mimo początkowego opóźnienia. Byłem tylko 0,5 godziny jazdy od Pucusia.
Po godzinie przerwy przesiadłem się do kolejnego pociągu, takiego normalnego, pospiesznego, tylko z trzema wagonami, bez "1", w którym się czuło, że człowiek jedzie, podróżuje i błyskawicznie połyka kilometry.
Więc sunąłem przez znane mi tereny - Rumia, Reda z widoczną wieżą kościoła, przy którym skręca się w prawo do Pucka i za chwilę... Ale pociąg skręcił w lewo, na Wejherowo, Słupsk, Koszalin wioząc mnie do Naszego Miasteczka, gdzie na pustym peronie czekała tylko jedna osoba, dziwnie przypominająca Słoneczko.

SOBOTA (09.06)
No i odkażam siebie ze Stolicy.

Stolica, poprzez swoją ofertę,  jest narkotyczna i łatwo się od niej uzależnić.
Dlatego,  jak każde duże miasto, tak działa na młodych. Na wszystkie zmysły. Życie, różnorodność i możliwości wydają się nie mieć końca.
Mnie, w jakimś sensie, też to spotkało. I teraz, żeby odreagować Stolicę, zapuszczam się codziennie rano z Sunią         w Tajemniczy Teren. W tym względzie ostatnio, jak twierdzi Żona "się zapuściłem", sam nie wiem, dlaczego?
Wiatr owiewa mi twarz, a Suni paszczę. Idziemy wolno przez wysokie zarośla,  ona zazwyczaj świńskim truchtem kładąc instynktownie uszy po sobie, "na zaczeskę", żeby żadnym o nic nie zahaczyć. Każdy ma swoje sprawy i czujemy się wspaniale.

NIEDZIELA ((10.06)
No i stałem się jedną z wielu ofiar niedziel niehandlowych.

W przypadku takich niedziel nie zawsze udaje nam się o nich pamiętać, zwłaszcza przy naszym nomadzkim trybie życia. Wtedy Żona przygotowuje główny posiłek w tzw. systemie gospodarczym, czyli z tego, co jest w domu. Nie dość, że jedzenie się nie marnuje, a tego nie cierpię (głód z dzieciństwa), to jeszcze wychodzą różne, pyszne potrawy.
Na taką miałem nadzieję i dzisiaj, zwłaszcza że wcześniej w lodówce zauważyłem dwa małe kalafiorki. Ich przyszły widok na talerzu, z masełkiem i ziemniaczkami, bardzo dobrze mnie nastrajał.

Gdy przyszło co do czego, po raz pierwszy w życiu, w naszym domu, byłem  świadkiem kulinarnego nurtu, który się chyba nazywa minimalizmem, a którego do tej pory Żona nie uprawiała i o który w życiu bym jej nie podejrzewał.
Na stole ujrzałem dwa duże talerze, a na ich środkach, centralnie dwa, nieduże kawałki czegoś, co mogło przypominać zapiekankę lub pizzę, ale po pierwsze wiem, że ostatnio żona tego nie robi, po drugie nawet ja wiedziałem, że w domu nie było żadnych takich składników uprawnionych do przygotowania tych ciepłych dań, po trzecie kolorystyka, jakaś taka szarawa i wreszcie po czwarte dziwna grubość.
Okazało się, że są to te dwa kalafiory przygotowane w sposób dla mnie niezrozumiały z dodatkiem pokrojonego boczku. Całość starały się uratować pikantny sos na bazie pomidorów i papryczki jalapeno oraz białe wytrawne.
W przydługiej dyskusji w trakcie posiłku, w której nawet specjalnie nie było różnicy zdań, tylko okazało się, że niepotrzebnie poruszyłem pewien temat, bo "przecież takie wpadki zdarzyły się na przestrzeni lat niezmiernie rzadko", ustaliliśmy, że na przyszłość Żona będzie robić inaczej, co miało podwójne znaczenie.
Nawet poprosiłem o dokładkę, bo byłem głodny. Później w kuchni, już po wszystkim, "odkryłem" w młynku jakąś dziwną pozostałość, która była się okazała zmielonym lnem dodanym do potrawy.
Na koniec Żona stwierdziła:
- Wiesz, coś bym zjadła, bo muszę zabić ten smak!

PONIEDZIAŁEK (11.06)
No i jadę jutro pociągiem do Metropolii.

Sam, na 20 dni, które mogą się okazać trzema tygodniami albo czymś dłuższym.
Bo czeka mnie bez liku spraw zawodowych (koniec roku szkolnego), rodzinnych i towarzyskich, które razem wzięte są niczym przy MISTRZOSTWACH ŚWIATA W PIŁCE NOŻNEJ ROSJA 2018, zwłaszcza i oczywiście przy meczach NASZEJ REPREZENTACJI!!!
Nie łudzę się, że jak drzewiej bywało, w dobrych czasach i przy całkowitej akceptacji Żony połączonej z pewną rezygnacją, będę mógł obejrzeć wszystkie mecze (wtedy, w I rundzie mistrzostw oglądałem dziennie maksymalnie, czyli cztery, a wszystkich razem 64!), ale postaram się wydrzeć, co się da i podporządkować temu całe moje metropolialne życie.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.