10.12.2018 - pn
Mam 68 lat i 7 dni.
ŚRODA (05.12)
No i o mały włos stałbym się ofiarą operacji wojskowej.
Czyli czegoś, czego jestem bezwzględnym zwolennikiem w wielu aspektach życia. Żadnej straty czasu, precyzyjnie, na styk.
Tak było i dzisiaj rano, kiedy precyzyjnie przygotowany, spakowany, najedzony i ogólnie ogarnięty narzuciłem plecaczek (operacja wojskowa!), wziąłem Świętą Torbę Dyrektora i wyruszyłem o precyzyjnie przez siebie ustalonym czasie - żeby spokojnie dojść i nie czekać na peronie "na walizkach" godzinę przed odjazdem pociągu, jak jakiś pieprzony osiemdziesięciopięcioletni dziadek.
Natychmiast jednak wyhamowałem, bo nie miałem klucza do Nie Naszego Mieszkania. Nasze, nie nasze, ale zamknąć by się przydało.
Zacząłem szukać, najpierw w miejscach oczywistych, potem nieoczywistych, potem wykiprowałem plecaczek i Świętą Torbę Dyrektora. A potem wpadłem w panikę, a jeszcze potem postanowiłem się uspokoić i uruchomić mózg!
I dało efekt. Analizując moje wszystkie wczorajsze i dzisiejsze zachowania, krok po kroku, za chwilę udałem się na pewniaka do wiszącego w przedpokoju polaru, w którym były klucze (wczoraj wieczorem wychodziłem w nim wyrzucić śmieci). Szybko z powrotem się spakowałem i ostrym marszem (operacja wojskowa!) dotarłem na dworzec.
Za 20 sekund nadjechał mój pociąg.
Już w WARSie, ochłonąwszy dosłownie i w przenośni, pomyślałem, że nad tą precyzją muszę popracować. Muszę zaoszczędzić jeszcze 19, no może 18 sekund.
Jak już tę precyzję precyzyjnie doszlifuję, miło będzie obserwować precyzyjną panikę swoich najbliższych i/lub osób towarzyszących, gdy w wieku 85. lat z taką precyzją będę się wybierał w podróż.
Chciałem oczywiście wcześniej i precyzyjnie internetowo kupić bilet, ale system akurat na ten mój pociąg odmówił.
Zupełnie się tym nie przejąłem i go nie zwyzywałem, jak to zazwyczaj bywa i czego najczęściej musi wysłuchiwać Żona, rzadziej Najlepsza Sekretarka w UE, od "bezdusznych kretynów i obszczymurków" poprzez "chamów i zasranych bezmózgowców", a skończywszy na...(złamasy są najdelikatniejsze w tej kategorii).
Oczywiście zmuszony zostałem do pojechania na dworzec główny, ale wiedziałem, że przy okazji upiekę trzy pieczenie. Fajnie jest bowiem jechać autobusem lub tramwajem i patrzeć, bo tyle się dzieje na zewnątrz i wewnątrz, fajnie jest pogadać z panią w okienku, zdarza się, że z debilką, która nie rozumie, co się do niej mówi i fajnie jest pogadać z naczelnikiem urzędu pocztowego mieszczącego się obok dworca, który to urząd nie dostarcza od trzech tygodni żadnych przesyłek, o których wiem, że są (były?!) i że powinny być dostarczane.
Wynik mojej półgodzinnej rozmowy ze zdenerwowanym naczelnikiem, który parę razy powtarzał "Rozumiem, że może się pan denerwować" lub "Proszę się nie denerwować", chociaż byłem do bólu spokojny, tylko logicznie punktowałem absurdy dorzucając uwagi typu "Może wreszcie Pocztę Polską, ten postkomunistyczny relikt, zastąpi Deutsche Post, a mówię tak, mimo że jestem polskim patriotą, czyli że będzie urząd, który powołany, m.in. do dostarczania przesyłek, będzie to robił" i z rozpędu dorzucałem "A drugą instytucją, którą bym wysadził w powietrze jest ZUS, a trzecią, do której bym się dobrał, to urzędy skarbowe, a raczej system podatkowy, który pozwala tym urzędom się panoszyć i niszczyć swobodę działalności gospodarczej", składał się z kilku części:
1) Informacyjnej:
a) Poczta Polska, jak i ponad stu(?) jej konkurentów na polskim rynku, działa zgodnie z ustawą "Prawo pocztowe". Pracuje ona w godzinach 08.00 - 20.00 i w tym czasie dostarcza przesyłki. I nieważne jest, że "normalne" firmy na ogół tak nie pracują. Jeśli te normalne, czyli według Poczty Polskiej dziwne, pracujące, tak jak, np. nasza Szkoła do godziny 16.00-17.00, chcą otrzymać przesyłki, powinny mieć ulokowane w widocznym i dostępnym miejscu opisane skrzynki, do których pracownik poczty może takową wrzucić. A i to nie jest żadną gwarancją, bo może nie wrzucić (tu wzruszenie ramion naczelnika), a Poczta Polska nie odpowiada za mentalność swoich pracowników.
b) W przypadku przesyłki poleconej pracownik może wrzucić awizo, jeśli jest skrzynka, ale znowu niekoniecznie. Zresztą to nie jest istotne, bo w obu przypadkach "wrzuci-nie wrzuci" na przesyłce zostanie umieszczona adnotacja "adresata nie zastano". I tu mamy dwie ścieżki postępowania:
- wersja "wrzucił" - udajemy się wtedy z awizo do specjalnego, jedynego(!) w Metropolii(!) (akurat nie pod władztwem "mojego" pana naczelnika) urzędu pocztowego, który zbiera takie awiza z całego miasta i wydaje przesyłki na miejscu. A wydanie przesyłki w tym urzędzie pocztowym kieruje się już oddzielnymi prawami. Samo awizo nie wystarczy, chociaż hipotetycznie posiada je właściciel skrzynki, do której awizo trafiło, czyli ktoś, kto ma przesyłkę odebrać. Trzeba mieć dowód osobisty, pieczątkę firmową i ewentualnie upoważnienie, najlepiej pocztowe, płatne. Ciekawe, że gdy jednak (nie mogę być niesprawiedliwy i tendencyjny) zdarzy się listonoszowi dostarczyć przesyłkę w godzinach pracy Szkoły, to odbiera ją Najlepsza Sekretarka w UE bez względu na to, do kogo przesyłka jest adresowana i wystarczy jej podpis i pieczątka firmowa.
- wersja "nie wrzucił". Tu zaczynają się schody. Jeśli przesyłki się spodziewamy, to z nadawcą możemy się dogadać i uzyskać jej numer. Wtedy możemy ją śledzić w Internecie i zasadzić się na nią, żeby odebrać w urzędzie logistycznie dla nas najdogodniejszym.
Jeśli przesyłki się nie spodziewamy, to, uuuuh, mamy przerąbane. Wróci ona do nadawcy. Ale tutaj "mój" pan naczelnik ukazał mi światełko w tunelu. Mogę zamówić usługę, zdaje się bezpłatną, smsem lub mailem, "powiadamianie o nadejściu przesyłki".
Nawet się nie dziwię, że jest bezpłatna. Chyba bardziej opłaca się Poczcie Polskiej, przy pobieraniu określonych opłat, wysłać smsa niż gnać przez 1/3 Metropolii (tak jest w naszym przypadku) listonosza. Ewidentna oszczędność etatów. I nawet, jak ktoś zachoruje, nie trzeba z tym nic robić.
2) Wnioskowej:
a) Najlepiej wiedzieć, od kogo można się spodziewać przesyłki, tam zadzwonić, uzyskać jej numer nadania i potem śledzić ją w Internecie. Gdy pojawi się informacja, że przesyłka jest w tym, a w tym urzędzie pocztowym, sprawa staje się prosta. Wystarczy pojechać uzbrojonym w dowód osobisty, pieczątki, wszelkie pełnomocnictwa i ją odebrać.
b) Można też co miesiąc regularnie dzwonić do "swojego" ministerstwa, urzędu skarbowego, ZUS-u i do kilku innych instytucji wybranych za pomocą wiedzy, doświadczenia i/lub intuicji i zawsze zadawać to samo pytanie:
- Czy przewidujecie państwo wysłać do nas w tym miesiącu jakieś ważne pismo urzędowe? - Bo jeśli tak, to prosimy mailem lub smsem o podanie numeru przesyłki.
c) Z kolei będąc nadawcą trzeba zachować się asertywnie i od razu podać odbiorcy mailem lub smsem numer przesyłki. Jak to wszystkim wokół uprości życie.
3) Uczącej pokory - i tak jest cudownie i należy się cieszyć, że pracownicy Poczty Polskiej nie wrzucają przesyłek do napotkanych przypadkowo lub upatrzonych wcześniej kubłów na śmieci albo nie spalają ich gdzieś pokątnie.
4) Naiwno-zdziwionej - Ale po co to wszystko? - Czy nie można by było, ot tak po prostu, dostarczać przesyłek? Zwłaszcza że usługa jest opłacona?
Całą podróż, ale tylko do Miasta Przesiadkowego, spędziłem w WARSie.
Gdy już ochłonąłem po forsownym marszu, zapłaciłem z góry, jak zwykle, żeby potem znowu nie stać w kolejce, i zamówiłem na całą podróż kawę, dwa piwa, pierogi z mięsem (Żona zabroniła mi obżerać się warsowym schabowym, co mam w zwyczaju, bo zaprosiła mnie zaraz po przyjeździe do Naszego Miasteczka na uroczysty urodzinowy obiad) i wyjątkowo dodatkowo, przez brak schabowego, czarną herbatę i sernik tłumacząc pani, że w trakcie podróży będę co jakiś czas przychodził i zamawiał kolejną rzecz.
Pani przyjęła zamówienie i zapłatę, ale na jej twarzy widziałem dezorientację. Starałem się ją uspokoić.
- Teraz poproszę czarną kawę z ekspresu. - I dodałem:
- JA BĘ-DĘ DO PA-NI PRZY-CHO-DZIŁ, JAK BĘ-DĘ MIAŁ O-CHO-TĘ NA COŚ Z ZA-MÓ-WIE-NIA! - Mówiłem "dużymi literami", głośniej, dobitniej, wyraźniej i wolniej nie starając się dotrzeć do niej używając jej języka i/lub jej sposobu myślenia zachowując się oczywiście jak kretyn, nie przymierzając jak ten Polak z dowcipu:
Pewien Polak nie znając angielskiego chciał kupić w Londynie piłkę do cięcia metalu. W sklepie po polsku tłumaczy nic nie rozumiejącemu sprzedawcy:
- PIŁ-KA! - I rękoma stara się zakreślić w powietrzu kształt kuli. Nagle przypomina sobie słowo i krzyczy:
- BALL!
A, Ball?! - odpowiada uradowany sprzedawca, po czym przynosi piłkę footballową.
NIE, NIE! - mówi Polak. - TE-RAZ U-WA-ŻAJ! - DO ME-TA-LU! - I wykonuje ręką ruch tam i z powrotem imitując cięcie.
- To kiedy mam panu podać piwo i pierogi?
- Nie wiem, kiedy będę miał ochotę! - Przyjdę i pani powiem.
- To co ja teraz mam panu podać?!
- Nic, dziękuję! - Teraz na razie mam kawę! - odparłem i załamany wróciłem do stolika.
Na szczęście po jakimś czasie, zanim odważyłem się pójść po pierwsze piwo, pojawił się szef (chyba dosiadł się po drodze na jakiejś stacji), więc aura niepewności zniknęła.
Otworzywszy butelkę chciał wyrzucić kapsel, ale się o niego upomniałem przypomniawszy sobie, że Synowa je zbiera i robi z nich pomoce naukowe do domowego nauczania Wnuków.
- A nie ma pan więcej?
- Nie. - rozejrzał się wokół. - Rano mało kto pije piwo. - dodał spokojnie i rzeczowo. Ot takie stwierdzenie faktu.
Przy stoliku dyskretnie spojrzałem na zegarek. Była 12.36, dla mnie środek dnia. Skrupulatnie, aby zagłuszyć wyrzuty sumienia, obliczyłem, że na nogach jestem już 6 godzin i 36 minut, więc chyba sam wobec siebie mam prawo...
To oczywiście przypomniało mi dowcip z czasów Jaruzelskiego, kiedy alkohol można było kupić dopiero po godzinie 13.00:
Na budowie:
- Panie majster, która godzina?
- A wiesz! Też bym się napił!
Drużyna warsowa była tym razem z Katowic. Więc z pierwszej ręki dowiedziałem się, że wcale na tym szczycie klimatycznym nie jest tak źle. Spokojnie, bez tłumów i korków, a policja jest niewidoczna.
W pewnym momencie dodarło do mnie, że siedzę i kłapię z zimna zębami. Fakt rozgrzania mojego organizmu po forsownym marszu i niska temperatura w wagonie warsowym zrobiły swoje.
Do końca podróży siedziałem w kurtce i nie mogłem zrozumieć tej zimnej warsowej enklawy. Na dworze piękne słońce i lazur nieba, wyświetlacz pokazuje +7 stopni, w innych wagonach przyjemnie, ciepło. To samo nawet w przejściach między wagonami.
Idę do pana i mówię. Wzrusza ramionami.
- Nic nie mogę zrobić! - To system sam dobiera.
Do czego? - pomyślałem. - Może powinien do samopoczucia pasażerów?
Z Miasta Przesiadkowego do Naszego Miasteczka jechałem takim większym szynkobusem. To ten, co zatrzymuje się w każdej dziurze, która bezwzględnie musi być zapowiedziana również po angielsku - next station: Brzęczki Małe. I tak na okrągło.
Na naszej ciemnej i paskudnawej stacji czekało na mnie Słoneczko, co niewątpliwie przydawało blasku temu otoczeniu. W takich chwilach lubię szczególnie patrzeć na Żonę, która wyraźnie jest z innego świata, a na pewno z innego niż ten nasz małomiasteczkowy.
Żona zdążyła, przez ten stosunkowo krótki okres naszego życia w Naszym Miasteczku, stworzyć małą tradycję. Rok temu, też po moim powrocie z Metropolii, w okresie moich urodzin, po raz pierwszy zaprosiła mnie do restauracji, o której pojęcia nie miałem i nawet o nią Naszego Miasteczka nie podejrzewałem.
- Zarezerwowałam stolik! - oznajmiła już na dworcu.
Rezerwacja, jako czynność, proceder, niezmiennie mnie w Naszym Miasteczku bawi, bo co tu rezerwować? Przychodzi się do restauracji, stolików pustych mnóstwo, ludzi mało lub wcale. No chyba że jest przyjęcie komunijne, chrzciny lub stypa. Ale wtedy też nie ma potrzeby rezerwować, bo i tak cała restauracja jest zamknięta dla gości z ulicy.
A tu niespodzianka - pełen sztafaż restauracyjny. Prawie wszystkie stoliki zajęte, gwar i atmosfera niczym w Metropolii. I jeszcze w trakcie naszego pobytu dochodzili kolejni goście.
Nawet menu mnie zaskoczyło. Żona zjadła pstrąga owiniętego chyba w szynkę schwarcwaldzką, który to pomysł, jej zdaniem świetny, postanowiła przenieść na grunt domowy, a ja smaczne tagliatelle z krewetkami. Co prawda do dyspozycji było tylko jedno wytrawne białe wino w karafkach, ale Żona wybrnęła z sytuacji.
- To weźmiemy karafkę białego wytrawnego. - popatrzyła na mnie. - Jak będzie niedobre to, przepraszam, sam wypijesz.
Chyba zakodowała powtarzaną często przeze mnie zasadę "Czy ja to wącham, czy ja to smakuję?!"
Ale wino nie było tragiczne, trochę cienkusz, ale bez absmaku.
Był co prawda problem z otrzymaniem oliwy (chyba coś takiego na naszą prośbę dostaliśmy) i dodatków do moich lodów waniliowych (musiałem się obejść bez różnych orzechów, rodzynek i polewy z advocata), ale Żona otrzymała brownie, a ja dodatkowo, bez problemu oczywiście, dwie czterdziestki Luksusowej. Musiałem jakoś wyrzucić z siebie chłód warsowej klimatyzacji, który był się zalągł we mnie i nie chciał odpuścić.
I mogliśmy pogadać "co tam, panie, działo się przez te dwanaście dni".
U Żony nie działo się nic.
U mnie a i owszem. Oczywiście dominował kierat codzienności, ale dało się z niego wyłuskać kilka drobnych brylancików. Bo:
- we wtorek (27.11) byłem z Pasierbicą i Tłustą Ofelią w przedszkolu po Q-Wnuka-Dyrektora. Dyrektor na tyle się mnie nie spodziewał, że bardzo długo nie reagował na moją obecność, mimo że stałem tuż obok. W ogóle nie rejestrował mojej osoby zajmując się wszystkim i wszystkimi wokół. Gdy się zorientował, strasznie się zawstydził, po czym rzucił się mi na szyję.
Wszyscy razem pojechaliśmy do babci Q-Zięcia, gdzie tymczasowo mieszka Zagraniczne Grono Szyderców, dopóki nie uzyskają zdolności kredytowej i nie kupią czegoś dla siebie.
Mogłem spokojnie obserwować, jak Tłusta Ofelia zołzowacieje, np. ni z gruszki, ni z pietruszki potrafi z piąstki zdzielić brata, który nie pozostaje dłużny i oddaje. A że ma przy tym więcej siły i większą piąstkę...
- w środę (28.11) pojechałem na krav magę, nie po to, broń boże, aby brać udział w zajęciach, tylko żeby z Synem i trzema Wnukami zabrać się ich autem do podmetropolialnej sypialni. Jak nie mam takiej możliwości, to dostaję się tam dwoma autobusami uzbrojony tylko w lekki mobilny plecaczek, który budzi u bliskich i znajomych zdziwienie i podziw zmieszany z niedowierzaniem "to tak w tym wieku można?!"
Najmłodszy, IV-Wnuk, ma aktualnie największą fazę na Dziadka. Więc cały czas stara się być przy mnie, opowiadać różne rzeczy i razem w parze grać w karty przeciwko Wnukom-III i II. Wnuk-I nie może się dopchać, bo akurat wygryzł go z gry 3-5-8 (jest trzech graczy) Wnuk-II - Myśliciel, który, jak nie on, zapałał do tej gry wielką chęcią. Normalnie do wszelakiego "tłumu" się nie pcha, woli na przykład na placu zabaw lub na urodzinach kolegi poczytać sobie, gdzieś na uboczu, jakąś książkę lub podyskutować z dorosłymi. A tutaj usłyszałem od niego po kilku grach, w których naiwnie i w pełni mi ufając pokazywał wszystkie karty i wistował tak, jak mu powiedziałem:
- Dziadek! - Ja sam!
No i okres dziewictwa karcianego, przynajmniej w tej grze, skończył się bezpowrotnie. Kolejna pępowina została odcięta.
Teraz liczę na brydża.
- w piątek (30.11) byłem po południu u Teściowej. Raz do roku rozliczam z właścicielem mieszkania wszystkie sprawy finansowe. I muszę powiedzieć, że jestem w tym dobry. Zawsze przy tym standardowo Teściowa serwuje pyszny obiadek z deserem - jej sernikiem, najlepszym na świecie. Mnie, nie właścicielowi. Tym razem chyba wszystko tak dobrze obliczyłem, że, widocznie zadowolona, dorzuciła mi na wynos w zgrabnym pudełeczku, takim plecaczkowym, jeszcze kilka kawałków, mimo że wcześniej, stacjonarnie, zjadłem już wiele. Rano w Szkole miałem do kawy.
- w niedzielę (02.12) na 11.00 byłem umówiony z Zagranicznym Gronem Szyderców na świątecznym jarmarku. Ale Q-Zięć dzień wcześniej skręcił na koszu (nie w domu przy sprzątaniu na przykład, tylko na sali gimnastycznej) nogę w kostce, więc cały jarmarkowy (jarmarczny?) impet Q-Wnuka poszedł na mnie. Dałem radę. Ale po jakimś czasie trzeba było odpocząć w naszej stałej kawiarni i przede wszystkim doprowadzić rączki Tłustej Ofelii do temperatury pokojowej. Gdy jeździ po dworze w wózku, za diabła nie pozwoli sobie założyć rękawiczek ani czymkolwiek przykryć rączek. Więc co jakiś czas brałem w swoje dłonie te dwa sopelki lodu i ogrzewałem.
Dzieci w kawiarni bardzo szybko się nudzą, a dokładnie natychmiast po zjedzeniu swojego deseru. Stąd nie było chwili spokoju i "dorosłego" relaksu. A gdy Tłusta Ofelia walnęła małą rączką w łyżeczkę, ku uciesze brata, tak że cała jej deserowa zawartość niczym z katapulty wylądowała na sąsiednim stoliku, na szczęście pustym, należało się ewakuować. Zresztą tłum w kawiarni tak zgęstniał, że pobyt tam przestał być relaksem, którym nie był od samego początku. I ledwo udało się nam opuścić jarmark, tyle do godziny 13.00 przybyło ludzi.
- Co wy opowiadacie?! - Tutaj są kompletne pustki, cisza, żywego ducha i śladu świąt! - reagowała z lekką zazdrością i tęsknotą babcia, czyli Żona, na nasze opisy sytuacji.
Opowiedziałem również Żonie, jaką budzę sensację wśród pracowników i słuchaczy, gdy widzą mnie, jak przyjeżdżam rowerem do szkoły (wiek, pora roku, stanowisko, czy wszystko razem?!). A lubię. Podróż na trasie Nie Nasze Mieszkanie - Szkoła trwa ledwo 9 minut bez względu na metropolialną sytuację komunikacyjną i korki. A od kiedy mam zamontowaną nową lampkę, sam widzę i jestem widoczny, to mogę być w pracy o tej ciemnej porze roku już o 06.00 i wracać do Nie Naszego Mieszkania o 17.00 i później.
No i poinformowałem Żonę, że od 1 stycznia 2019 roku, jako osoba, która skończyła 68 lat, będę mógł jeździć środkami lokomocji miejskiej za darmo. To się poszaleje!
Żona dopytywała się również o sam dzień urodzin.
Sam niczym specjalnym go nie uhonorowałem. Czekam na 70-tkę.
Ale miło było dostać od niej życzenia z samego rana. Potem zadzwonił Syn - miał przyjechać do Szkoły z czterema Wnukami, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wnuk-IV rano był zdrowotnie podejrzany, więc lepiej było nie ryzykować.
Smsowało kilka osób - Kobieta Pracująca się tłumaczyła, że jest chora i że przez to wczoraj przegapiła moje urodziny. Więc ją uspokoiłem, że moje urodziny są na szczęście dzisiaj, a Zagraniczne Grono Szyderców zapraszało mnie przy następnym moim pobycie w Metropolii do restauracji.
Wieczorem cała rodzina - Kolega Inżynier, Skrycie Wkurwiona i ich dwie córki odśpiewali przez telefon 100 lat, a później zadzwoniła z życzeniami Córcia, co okazało się kamuflażem, bo następnego dnia (wtorek), będąc w zmowie z Najlepszą Sekretarką w UE (czy będę i kiedy), odwiedziła mnie w Szkole. Jak zwykle w takich razach, gdy widzę Córcię, to się wzruszam, bo pamiętam, jak ją kąpałem i karmiłem. I pękam ze śmiechu, bo za dwa miesiące będzie kończyć 35 lat, a wygląda na osiemnaście.
Również we wtorek Pływający po Morzach nie mógł sobie smsowo wybaczyć, że mimo że czyta bloga, to robi to bez zrozumienia i że przegapił. Obiecał, chyba z Maroka, że za dwa miesiące, jak się zobaczymy, przywiezie francuskie wino.
No i opowiedziałem Żonie, że mimo tego kieratu codzienności raz stać mnie było na chwilę filozoficznej zadumy.
Robiłem drobne zakupy w osiedlowych delikatesach. Jedna z pań kroiła dla mnie wędlinę, a druga skończyła obsługiwać jakiegoś klienta i coś mówiła do "mojej". Zamyślony niczego nie słyszałem, gdy nagle się zorientowałem, że ta "nie moja" właściwie mówi do mnie.
- ...i chyba lepiej sprzedać klientowi więcej, niż mniej, nie?! - wyraźnie patrzyła na mnie szukając porozumienia.
- No wiecie panie - nie wiem, dlaczego użyłem liczby mnogiej - to zależy, jak na to patrzeć! - coś mnie dźgnęło, chociaż kontekst wypowiedzi tej pani był oczywisty.
Ta "moja" przestała kroić.
- Bo ogólnie rzecz biorąc właśnie niedosyt, czyli mniej, jest lepszy, bardziej wskazany, niż przesyt . - I to w każdej dziedzinie życia. - Jeśli jest niedosyt, to mamy cel, działamy, jesteśmy w ruchu, dosłownie lub w przenośni. - Mamy jaśniejszy umysł. - A ruch to życie, to energia. - Jeśli jest przesyt, nie mamy celu, do niczego nie musimy dążyć, nic nam się nie chce. - Jesteśmy ociężali fizycznie lub intelektualnie. - Wpadamy w marazm, bezruch. - A bezruch to śmierć, to brak energii.
- Oczywiście upraszczam, ale gdyby iść dalej tym tokiem rozumowania... - zacząłem się rozkręcać, gdy nagle przystopowałem i uśmiechnąłem się do obu.
Stały wpatrzone i powoli kiwały głowami.
- Taaaa... - Maaaa pan rację - dalej stały zamyślone.
Ich reakcja była tak autentyczna, że mnie zaskoczyła.
- To dziękuję paniom!
- Proszę bardzo. - W ich głosie wyraźnie wyczułem atencję. - I dobranoc.
Wychodząc myślałem, jak często i przy różnych okazjach mówi o tym Żona. Ten temat i kilka innych (sposób życia - zdrowe odżywianie, mądrość dawnych pokoleń, stosunki międzyludzkie, tolerancja, przyroda, wiejskie budownictwo) są tymi, o których może rozprawiać godzinami.
- Chyba poczułeś, że niosłeś kaganek oświaty. - Żona bez ironii spointowała moje opowiadanie.
Potrafi znaleźć odpowiednie słowa, właściwie ubrać w nie daną sytuację.
W domu Sunia na widok pana wpadła w szaleńczą radość, co przy jej masie powoduje, że wszystko wokół drży i fruwa - ten psi stan "TU i TERAZ".
I czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Od Żony otrzymałem cegłę, bo i wielkość i waga, - "Słownik mitów i tradycji kultury" Kopalińskiego. 1500 stron samych haseł.
Na wewnętrznej stronie twardej okładki wpisałem:
"Słownik otrzymałem od Żony 5. grudnia 2018, gdy po 12. dniach rozłąki wróciłem..., na okoliczność moich 68. urodzin".
I dalej:
"Postanowiłem codziennie przeczytać dwie strony - jedną kartkę. Jest 1500 stron tekstu, 750 kartek.
Czyli czytanie powinno mi zająć 750 dni, więc powinienem skończyć w 2020 roku, tuż przed moimi
70. urodzinami.
Czy stanę się wtedy mądrzejszy? Nie! Ale za to jaka gimnastyka umysłu!"
Czytać zacząłem jeszcze tego wieczoru. Wprowadziłem określoną organizację - mam zakładkę "bieżącą", codzienną i "miesięczną", którą zaznaczyłem pierwsze miejsce, do którego powinienem dotrzeć po miesiącu. Wypadło idealnie na granicy haseł A/B.
CZWARTEK (06.12)
No i dzisiaj jest pierwszy dzień mojej asymilacji w Naszym Miasteczku.
A w niej, jakby oczywista, konieczność zrobienia zakupów.
Po godzinie byliśmy z powrotem w domu zaliczywszy "nasz" Ekosklep, Biedronkę, Lidla i DINO.
Po powrocie miałem więc prawo czuć się wyluzowany. Żona wyraźnie musiała wyczuć ten stan mojego organizmu, gdyż znienacka zadała pytanie:
- A ty już masz jakiś pomysł na prezent dla mnie pod choinkę?
O dziwo, a jest to rzadkość, zadziałała we mnie podzielność uwagi. W głowie natychmiast zaczęły się kłębić myśli, które można byłoby zsumować jednym zdaniem "No tak, zbliżają się, ani chybi, święta, a z nimi czas prezentów", a z ust wydobył się jednocześnie dźwięk "mhmmmm..."
- Bo, jak nie masz, to mogę ci podsunąć pomysł! - natychmiast ucięła moje męki.
- Taaaaak? - starałem się zachować ostrożnie przeciągając jak najdłużej samogłoskę, by zyskać na czasie.
- Chciałabym wolnowar! - odparła natychmiast nie dając mi żadnych możliwości dalszej gry na zwłokę.
Natychmiast, intuicyjnie, zanim Żona przystąpiła do wyjaśnień, nie zapałałem sympatią do nazwy urządzenia, zwłaszcza do jego części "wolno..." słusznie zakładając, że jest ono w jawnej sprzeczności z moimi częstymi stanami głodowymi.
- Wydaje mi się, - zacząłem wywód w stylu angielskim, gdzie mówiący od samego początku wie, że coś jest do dupy, albo że z czymś się nie zgadza - że kluczową jest tu część słowa...
- Właśnie o to chodzi! - natychmiast przerwała mi Żona. - Ma to być przeciwieństwo szybkowaru! - Wolnowar nigdy nie dopuszcza temperatury 100 st., potrawy gotują się wolno i długo, składniki nie tracą swoich wartości. - A poza tym urządzenie zużywa bardzo mało prądu! - Żona uderzyła w moje czułe miejsce.
- Dobrze - odparłem, ale jakby nie ja. Jakbym tylko usłyszał swój głos. - Ale widząc, jak ty od rana...
- Ależ oczywiście muszę przeorganizować swój poranny czas, czyli nie siadać od razu do komputera i nie załatwiać najpierw spraw Naszej Wsi i Szkoły, tylko nastawić obiad...
- No właśnie! - przerwałem Żonie. - Drugim kluczowym słowem jest "przeorganizować"!
- Nic się nie martw! - Nie widzę problemu! - co niestety mnie nie uspokoiło.
- Dobrze, kupię. - odparłem własnym głosem. - Ale jak to załatwić? - Może w Metropolii?
- Nie, niestety! - W zwykłym sklepie się nie da. - Trzeba przez Internet. - Odpowiedni już znalazłam!
Nie dziwię się. Miała aż 12 dni mojej nieobecności, żeby spokojnie uporać się i z tym problemem. I z drugim również - pięknie opracowała nowe strony Naszej Wsi.
- Wybacz, musiałam mieć spokój i dużo czasu! - A ciągłe(?) stanie w kuchni by temu nie sprzyjało! - spojrzała na mnie wymownie.
- A będziemy ten...wolnowar (jakoś to słowo nie chce mi przejść przez gardło) wozić ze sobą?
W dyskusji ustaliliśmy, że ...wolnowar będzie wożony na linii Nasze Miasteczko - Metropolia i odwrotnie, ale już, np. Puck ominie.
No tak. Zbliżają się święta.
Oczywiście ja miałem i mam swój pomysł na prezent, ale przez dłuższy czas nie mogę o nim napisać. Żona czyta!
Dzisiaj Najlepsza Sekretarka w UE doniosła mi, że nareszcie dotarł do nas nasz listonosz. Okazało się, że dwa tygodnie był na chorobowym. Przyniósł całą stertę korespondencji w tym dwie "te same" faktury leasingowe (trzecią, kolejny duplikat, wysłaną poleconym z firmy po moim kolejnym monicie musiałem sam odbierać na poczcie), ważną odpowiedź ministerstwa, która została wysłana w pierwszej połowie listopada i którą po mojej interwencji zeskanowano i wysłano mi parę dni temu mailem, na moje pytanie w sprawie słuchaczki, i mnóstwo innej korespondencji, na szczęście mniej istotnej, jak np. zaproszenia na różne uroczystości i wernisaże, które już dawno się odbyły.
Podejrzewam, że Poczta Polska zastosowała swoistą metodologię, czyli zapewne, według definicji tej nazwy, wykorzystała "metody statystyczne i/lub matematyczne do opisu różnych zjawisk będących pod obserwacją badacza", czyli jej samej. Tym badanym zjawiskiem mógł być, np. "wpływ długości czasu niedostarczania przesyłek na stopień wkurwienia ich odbiorców". Z badań zapewne wynikło, że takich jak ja, którzy przyjdą do naczelnika poczty drzeć mordę jest promil promila, więc nie ma po co dawać żadnych zastępstw w przypadku choroby listonoszy i przesyłki można bezkarnie dostarczać hurtem, raz na jakiś czas.
Badania te na pewno były ściśle tajne, żeby niepotrzebnie nie wzniecać niewłaściwych nastrojów społecznych, które mogłyby skutkować zmieceniem z polskiego rynku tej długoletniej i zasłużonej instytucji i zastąpieniem jej wspomnianą już wcześniej Deutsche Post.
Ale trzeba uważać! Bo nic nie jest takie proste, jakim się wydaje! I można z deszczu wpaść pod rynnę!
Wyczytałem, że swego czasu Deutsche Post wykupiło amerykańską firmę DHL (litery od nazwisk trzech założycieli). A według Żony, a jej opinia jest święta, bo mnóstwo rzeczy kupuje przez Internet, DHL jest najbardziej dziadowską firmą kurierską. Przynajmniej na terenie Polski. Więc może powinny brzęczeć mi w głowie dzwonki alarmowe na myśl o Deutsche Post. Może jednak niech lepiej, nomen omen, nasi listonosze dostarczają przesyłki. Nawet jeśli po trzech tygodniach, ale to zawsze nasi, swojscy.
SOBOTA (08.12)
No i odwiedziliśmy Czarną Palącą.
Nie muszę chyba mówić, że na czas naszego przyjazdu i odjazdu Banda Bydlaków była zamknięta w domu, co skutecznie uchroniło lakier naszego Inteligentnego Auta. A radosny i, mało powiedzieć, nieokrzesany impet Bydlaka Starszego wziąłem bez problemu na siebie ubrawszy się wcześniej przezornie w roboczą kurtkę, której już nic nie zaszkodzi.
Okazało się, że na miejscu jest też W Swoim Świecie Żyjąca, która przyjechała z Bardzo Dużego Miasta II do domu na wagary(?). A Pływający po Morzach oczywiście aktualnie płynie, z Maroka do Bilbao.
Przywiozłem ze sobą skrzynkę narzędziową, bo Czarna Paląca zapytała, czy byłbym w stanie wymienić trzy stare lampki na nowe. Postanowiłem zmierzyć się z tematem. Wszystko się udało, a dodatkowo miałem z tego potrójną korzyść.
Pierwsza - znowu co nieco dołożyłem do swojej elektrycznej wiedzy. Bo niby wszystkie lampki takie same lub podobne, ale diabeł tkwi w szczegółach. A wiadomo, że producenci, np. telefonów, muszą mieć różne, czyli swoje własne ładowarki niepasujące do innych. Ba, ten sam producent w nowym modelu dostarcza "nową" ładowarkę. Chamstwo oczywiście. Tak samo z lampkami - tu inna śrubka, tam inny sposób zerowania lub jeszcze inny myk.
Druga - miałem uzasadnioną sposobność, żeby sobie trochę pokląć. Na wymyślaczy różnych systemów. Bo robota bez słów dosadnych, gdy coś nie idzie po twojej myśli, to nie robota. Nie ta przyjemność. Oczywiście wszystko się działo pod nosem, bo wiadomo, obok panie. Ale moje zduszone przekleństwa i tak nie miały znaczenia, bo panie zajęte były rozmową.
Trzecia - nie musiałem w niej uczestniczyć! A jednocześnie BYŁEM nie odzywając się i nikt mi tego nie miał za złe. A mówią, że ideału nie ma!
W nagrodę Czarna Paląca zrobiła pyszną zapiekankę. To znaczy i tak by ją zrobiła w normalnej nienagrodowej formie, ale tu widocznie bardziej niż zwykle się starała, bo...zapiekanka w piekarniku za cholerę nie chciała się zrobić. Więc najpierw w oczekiwaniu, głodni, zjedliśmy na pusty żołądek wszystkie, pyszne nota bene, marynowane grzybki autorstwa gospodarzy (ciągle dostarczane na stół) i marynowane ogórki. Potem w oczekiwaniu wyróżniliśmy etap drugi, w którym Żona dyskutowała z Czarną Palącą nad ideą pracy piekarnika - co włączyć, a co wyłączyć. A potem nastąpił etap trzeci, kiedy kolektywnie i desperacko zdecydowaliśmy wystawić półsurową zapiekankę na stół.
Ja specjalną szpatułką badałem, które plastry ziemniaków są miękkawe i które kawałki boczku są tylko półsurowe. I to sobie przerzucałem na talerz.
Panie miały inne techniki, ale specjalnie w nie nie wnikałem.
Jak zwykle ten przypadek sobie przeanalizowałem i wyszło mi, że były dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Piekarnik i Czarna Paląca - w takiej kolejności.
Piekarnik swoim kosmicznym wyglądem, mnóstwem wyświetlaczy, podświetlaczy i wydawaczy dźwięków nigdy nie budził we mnie zaufania. Chociaż na pewno przyświecająca, nomen omen, mu idea jest taka: "Drogi Mój Panie! Niczego robić nie musisz! Twój piekarnik wszystko zrobi za Ciebie sam!"
Natomiast Czarna Paląca nie słucha. Wie lepiej, bo to jej piekarnik i koniec. Więc nawet nie próbowałem podejść do urządzenia, bo przecież nie będę się kopał z koniem, tzn. z Czarną Palącą.
Ale sytuacja była dziwna. Bo i Czarna Paląca i piekarnik są już w tym domu kilka lat i dopiero pierwszy raz oboje wycięli taki numer.
W domu, za sugestią Żony, zalałem bulgocącą zawartość mojego żołądka dwoma kieliszkami orzechówki zrobionej przeze mnie jeszcze w Naszej Wsi, co pozwoliło przetrwać noc i rano wstać do kolejnych życiowych wyzwań.
Dzisiaj nasza Sunia skończyła 7 lat. Z tej okazji dostała wieczorem należną jej zawsze, ale tym razem podwójną, porcję kefiru. Zresztą nie sposób jej go nie dać. Swoją dużą masą potrafi wytworzyć spore pole grawitacyjne, coś jak czarną dziurę. Możemy być w Naszym Mieszkaniu w dowolnym miejscu, nawet 10 m od miski i niczego nie widzieć, ale i tak je czujemy. Więc w którymś momencie któreś z nas idzie w pobliże kuchni, widzi stojącą nieruchomo (potrafi tak stać i 15min.) Sunię i już wiadomo, o co chodzi. To dotyczy również braku wody.
W sumie cenimy sobie, że Sunia nie popiskuje, nie jęczy, nie szczeka.
NIEDZIELA (09.12)
No i postanowiłem sobie "zrobić" niedzielę.
Pierwszy raz od, nie wiedzieć, jakiegoś czasu.
Zamiast więc budzik (nie czarujmy się, smartfon oczywiście, z włączonym trybem samolotowym, żeby stale obecne promieniowanie elektromagnetyczne nie wyżerało mi w nocy mózgu) nastawić na 06.00 lub góra 07.00, nastawiłem, za namową Żony, na 08.00.
Niczego to nie zmieniło, bo od 07.00 nie spałem, a zmęczony bezsensownym wylegiwaniem w końcu wstałem o 07.45.
Ale niedzielę i tak miałem. Wystarczyło, że wszystko było spowolnione.
Chyba od samego początku przekroczyłem "dzienną normę Kopalińskiego" - DNK. Miała być tylko jedna kartka i to w łóżku przed snem, dla relaksu. Ale w ciągu dnia nie mogę się oderwać - tyle ciekawych rzeczy i chyba zdążyłem się już ze słownikiem mocno zaprzyjaźnić.
Nie uszło to uwadze Żony, która się cieszy z tak trafionego prezentu, ale...
- Ale mam nadzieję, że przez te dwa lata będziesz czytał inne książki?! - Bo inaczej zwariuję! - patrzyła na mnie z lekkim przerażeniem, gdy znowu pakowałem się do łóżka z Kopalińskim(?!).
PONIEDZIAŁEK (10.12)
No i powoli zaczynam żyć naszym wyjazdem.
Wyjeżdżamy w czwartek. Znowu z noclegiem w Łagowie, w tajemniczej komnacie.
Metropolialny program jest napięty!
- Najpierw sobotni Wieczór Wigilijny w Szkole. Jedna z trzech najważniejszych uroczystości w roku szkolnym (pozostałe to Inauguracja Roku Szkolnego i Uroczystość Wręczenia Dyplomów).
- W niedzielę spotkanie w restauracji z Zagranicznym Gronem Szyderców i przekazanie nam na kilka dni Q-Wnuka-Dyrektora.
- Potem moja dwudniowa wizyta u Wnuków.
- W kolejną sobotę odwiedzimy Kolegę Inżyniera i Skrycie Wkurwioną.
- Spotkanie z Teściową - mamy już upatrzoną sensowną restaurację.
- Święta spędzimy w Nie Naszym Mieszkaniu, o co trzy lata temu byśmy je nie podejrzewali.
- Po świętach, a przed nowym rokiem spotkamy się wreszcie z Helowcami.
- Sylwester pozostaje wielką niewiadomą.
- A po drodze jest mnóstwo pomniejszych spraw, służbowych i prywatnych.
Do Naszego Miasteczka wrócimy w 2019 roku! Brzmi wstrząsająco!
W tym tygodniu Bocian milczał jak zaklęty.