poniedziałek, 15 kwietnia 2019

15.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 133 dni.

CZWARTEK (11.04)
No i dwudniową kontrolę Szkoły mam za sobą.

Ale to nie była kontrola tylko KONTROL, stan wyższy i poważniejszy, jak wspólnie ustaliliśmy z Kolegą Inżynierem.        Bo z Ministerstwa.
Mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że pan wizytator był pod wielkim wrażeniem, co wielokrotnie podkreślał. Jak określił, nie ma się czego przyczepić.
- Wiele szkół kontrolowałem, publicznych i niepublicznych, ale takiego profesjonalizmu nie widziałem. - Baza lokalowa, wyposażenie, sprzęt, ogólna aura, kadra i kompletna dokumentacja.
- I co ja napiszę do protokołu w zaleceniach?
Ale jakieś drobiazgi się znalazły.
Według mnie kontrolę, przepraszam KONTROL, zaliczyliśmy na 6 (celujący). Nawet bez minusa. Rzadko kiedy, a może i nigdy, nie wystawiłem sobie takiej laurki.
Byłoby to trudne do osiągnięcia, gdyby nie Najlepsza Sekretarka u UE. Ostatnie dwa tygodnie wspólnie wszystko szlifowaliśmy i tylko mogę powtórzyć to, co dość często mówię:
- Praca z Panią to sama przyjemność.
Kontrola, przepraszam KONTROL, przebiegała w przyjaznej i miłej atmosferze, przy dużej życzliwości pana wizytatora, który swego czasu był dyrektorem szkoły i potrafił ocenić i docenić naszą pracę.
Akurat w tych dniach, i jeszcze to trochę potrwa, nie było w pracy Kolegi Współpracownika.
Dzisiaj był właśnie krojony celem usunięcia przepukliny pępkowej. W szpitalu wylądował wczoraj, a już dziś raz, ciach     i po krzyku. O 13.37 wysłał całkiem przytomnego smsa, gdzie informował, że ma ochotę na szklankę dobrej, dymionej whisky... A potem pisał do najlepszej Sekretarki w UE, która przeczytawszy smsa stwierdziła, że bardzo wzrosło mu poczucie humoru, chociaż zawsze ma duże, więc nie wiem, co tam wypisywał. Na koniec dodał:
- A teraz zdrowieję zgodnie z harmonogramem.

Chyba zostanę w Metropolii dzień lub dwa dłużej.
Parę dni temu, po pracy, nagle mnie dopadło uczucie tęsknoty za Wnukami. Zatrzymałem się nad nim i uświadomiłem sobie, że ono w różnych formach towarzyszy mi od pewnego czasu i że z tego nie zdawałem sobie sprawy. Wytłumaczenia takiego mojego stanu są dwa:
1) Starzeję się. W związku z tym zachodzą jakieś procesy związane ze świadomością upływu czasu i bliżej niż dalej, które mną kierują, czy tego chcę, czy nie. A ja tego nie lubię - być bezwolnym popychadłem czasu. Więc tej wersji nie akceptuję.
2) Wnuki rosną. Fajnie na to patrzeć i odkrywać, że stają się podmiotami, partnerami, ludźmi. Że mają swoje gusta, zainteresowania, wymądrzania, pierwsze osiągnięcia i sukcesy i że mimo że są podobni do siebie, są różni. I że muszą mi coś opowiedzieć, pokazać lub zaimponować. I że są naiwni i że już po ludzku potrafią kombinować, aby egoistycznie wyjść na swoje. Mnie to interesuje i chyba ta tęsknota to potrzeba wspólnego przebywania i obserwacji. A to akceptuję, bo mam na to wpływ, jestem współuczestnikiem, a czasami spiritus movens, przyczyną pewnych sytuacji i zachowań.
Oczywiście to wszystko jest związane z czasem, ale inaczej.
Jest jeszcze trzecie, głęboko ukryte, związane z Synem i Córcią, ale na to, aby się nad tym pochylić, przyjdzie czas. Jeszcze nie dojrzałem. Ale wiem na pewno, że przyjdzie.

Więc w sobotę jadę na jedną noc do Wnuków. Muszę się dowiedzieć, między innymi, jak to się stało, że Wnuk-I zdał matmę na 6? I może jakieś warcaby o stawkę 50 zł?

Mój Plan Obiadowy, wspólnie ustalony z Żoną, i przez nią sterowany z odległości 400. km funkcjonuje bez zarzutu.
W poniedziałek i wtorek, jeszcze przed kontrolą, przepraszam KONTROLĄ, zrobiłem zakupy przewidujące wszystko.      W tym Pilsnera Urquella. Gdy przyjechałem do Nie Naszego Mieszkania, okazało się, że cały "domowy" zapas to raptem trzy butelki. Nawet wiem, dlaczego doprowadziłem do tak lichego stanu magazynowego. Przez Biedronkę.     Jakiś mądry, zapewne młody, tamtejszy analityk, wymyślił, że będzie dobrze, jak butelka będzie kosztować 4,49 zł,         a od czasu do czasu, przy większych zakupach, 3,49 zł. Ale dobrze nie jest, bo ja się zaczajam na tę promocję, której bardziej nie ma, niż jest, a potem muszę jechać do Naszego Miasteczka, chyba się z nią rozmijam i zostaję z ręką         w nocniku, to znaczy z jednym Pilsnerem Urquellem na poniedziałek. A to mnie denerwuje.
Więc w poniedziałek w Tesco, gdzie Pilsner Urquell był po 3,99, czyli po cenie do której od dawna się przyzwyczaiłem    i zaakceptowałem, do wypełnionego po brzegi plecaczka i tzw. siatki zakupowej wcisnąłem ledwo trzy butelki. I nie wiedząc o tym straciłem 50 gr, czyli 1/7 Pilsnera Urquella (14% - dobre pięć moich łyków), bo nie zauważyłem karteczki Kup dwa Będzie taniej. To każdy mój wnuk  wie, że trzeba wtedy kupić dowolną liczbę, byleby parzystą!
Karteczkę dojrzałem we wtorek, więc kupiłem 8 butelek. Więcej nie dało rady, bo ułożenie tej mikrej ilości na różnych częściach roweru wymagało nie lada kombinatoryki, a i tak w czasie jazdy wszystko grzechotało i charakterystycznie dźwięczało powodując oglądanie się ludzi. Ale strat nie było.
Rozochocony tym sukcesem, dzisiaj, po kontroli, przepraszam po KONTROLI, numer z Tesco powtórzyłem. Ale po uprzedniej dyskusji z Najlepszą Sekretarką w UE, która jeździ rowerem, więc czuje blusa i jako kobieta stara się mi doradzić, nie dość że mężczyźnie, to jeszcze szefowi.
- A wie pan, że w Biedronce jest promocja na piwo!
- Na jakie?
- No, Heineken, Tyskie, Żywiec...
- A na Pilsnera Urquella jest?
- No nie wiem, ale jest na wszystkie.
- Proszę pani. - przybrałem bardzo oficjalny i poważny ton. - Musi pani sobie zdawać sprawę, że jest Pilsner Urquell       i piwa. - Nie ma promocji na Pilsnera Urquella, nie ma promocji na piwo!
Umilkła lekko speszona, więc chcąc sytuację załagodzić, dodałem:
- Powiem tak... I to powinno dać pani obraz mojego stosunku do pewnych spraw. - Jest Pilsner Urquell i piwa, pizza zrobiona przez Żonę i pizze, sernik i ciasta, lody waniliowe i lody, herbata czarna waniliowa i herbaty,  Luksusowa          i wódki, ser kozi i sery.


PIĄTEK (12.04)
No i na piechotę pozałatwiałem mnóstwo spraw. Posiłkując się co prawda taksówką, ale tylko raz!

Pan taksówkarz, ku mojej zgrozie i szokowi, uzmysłowił mi, że w Metropolii żyje codziennie milion ludzi.
- No patrz pan. - Do stałych mieszkańców dochodzi 70 tys. Ukraińców przebywających legalnie. Drugie tyle przebywa nielegalnie.  Do tego doliczmy jakieś 40 tys. innych cudzoziemców, 110 tys. studentów, a reszte stanowią ci, którzy codziennie przyjeżdżają do Metropolii do pracy. - I masz pan milion!
Nie na darmo mówiłem od dawna, że Metropolia to potęga.

Najważniejszą sprawą, którą załatwiłem, było podpisanie umowy o współpracy między Szkołą a Miejską Biblioteką Publiczną w Metropolii. Z jej dyrektorem znamy się od 25 lat, więc przez 1,5 godziny było co wspominać. On był z tej grupy urzędników, którzy, jak stwierdził na spotkaniu, wszystkiego się wtedy uczyli. I może dlatego byli tak przyjaźni drugiej stronie, czyli, np. mnie, osobie, która też nie mając wówczas zielonego pojęcia, zakładała szkołę. Wszystkich nas łączył wówczas  romantyzm kapitalistyczny, jedna strona była dla drugiej, jedna potrzebowała drugiej.
Z tego grona wywodził się późniejszy kurator oświaty, na początku znajomości wizytator, który kiedyś wizytował moją lekcję, jeszcze w szkole państwowej, pramatki obecnej.
Po lekcji omówiliśmy wszystko i na koniec mnie zapytał:
- Bo pan ma taki "nerw" pedagogiczny. - Nie myślał pan, żeby założyć prywatną szkołę?
To założyłem. Taka prawda. To on mnie zainspirował, potem pomagał, a potem już z nim, kuratorem, współpracowałem wiele lat.
Ech... On już jest na emeryturze, wyprowadził się z Metropolii na wieś do sąsiedniej gminy względem Naszej Wsi. Ma mały stawik i łowy ryby. I nadal nas łączą, chociaż nie widzieliśmy się mnóstwo lat, dwie rzeczy - emerytura i wieś.         I myślę, że poglądy również.

Wracając, już niespiesznie, do szkoły środkami lokomocji miejskiej, przejeżdżałem  koło przedszkola Q-Wnuka-Dyrektora. Przez moment miałem nawet pomysł, jasne, że niezmiernie głupi, aby do niego wpaść. Oczywiście narobiłbym takiego dymu i zamieszania, że nawet ja, widząc oczami wyobraźni, co by się działo, w zanadrzu stłumiłem odruch.
Ale przy tej okazji dostałem jakiegoś impulsu, aby pozastanawiać się nad jego blogowym imieniem. Żona od samego początku jakoś w związku z tym cierpi, bo jej się podobało od samego początku wymyślone przeze mnie alternatywne imię Artysta z Dołkiem. Z dołkiem,  bo przy uśmiechaniu tworzy mu się na lewym policzku uroczy dołek, na który, przy swoich niebieskich oczach i odstających uszach, w przyszłości będzie rwał panienki i owijał sobie wokół palca różnych ludzi. A Artysta, wiadomo dlaczego. Więc teraz zaproponowałem Żonie, że może EmWnuk. Zaakceptowała od razu.
Dlaczego EmWnuk?
Jak mówi, z racji swojego natręctwa dyrektorskiego, chce od razu i natychmiast przekazać kilka pomysłów i dyrektyw naraz, więc w tej gonitwie myśli  potrafi się zacukać i zacząć, np.
- Ale, ale... - tu zapada ułamkosekundowa cisza - Ale, ale, ale... - i znowu to samo - Ale... - i gdy myślimy, że już, słyszymy - Ale, ale, ale... - po czym wygłasza świetny pomysł, który zarządza całym otoczeniem i określa, co teraz możemy robić.
I to Ale...może powtarzać w danym momencie bardzo długo, a jest przy tym tak zaaferowany, że nie zauważa, że się dusimy ze śmiechu.
Mógłby więc mieć imię Ale...Wnuk, jednak tchnęłoby ono pospolitością.
A Em- jest wyłącznie jego. Prawie przed każdym rzeczownikiem, i ciekawe, że przed rzeczownikiem, wstawia przedrostek em-, co jest jeszcze bardziej komiczne, niż ale... Mówi, np.
- Babcia, już jest em-koniec. -  gdy skończy się bajka i trzeba coś kliknąć w laptopie, żeby była następna. Albo Babcia, zrobisz mi em-ziemniaki z em-solem i z em-masłem? Albo Pójdziemy na em-lody? Albo Em-Sunia mnie obśliniła! Albo Ja nie chcę iść do em-przedszkola! Albo Kiedy przyjedzie em-mama? Itd., itd.
Jeśli go na tym przyłapię w ułamku sekundy, i powiem natychmiast, np. Idę już spać do em-łóżka, to potrafi się uśmiechnąć "słysząc jeszcze siebie", ale wystarczy, że zrobię to 2-3 sekundy po, by popatrzył na mnie z wyrazem na buźce Ale ten dziadek gada głupoty! lub żeby powiedział:
- Ja już tego nie mogę dłużej słuchać.

Żona wyczuwając dobrą aurę dotknęła kolejny raz imienia Zagraniczne Grono Szyderców. Więc wreszcie się zgodziłem, że coś trzeba zmienić. Bo Zagranicznym już nie jest, a nad Szyderców też można się zastanowić, bo           w obliczu natłoku swoich spraw i problemów, szyderstwa im ani w głowie. Ale tu byłbym uważny, bo jak im piórka odrosną...

Po południu przyszedł sms od 22-letniej Bratanicy:
Nikodem Tymon, urodzony 12.04.2019 o godz. 15.46. 56 cm i 4200g.
No niezły gościu! I jakie szlachetne imiona.
Później się dowiedziałem, że ma 10/10, a Bratanica męczyła się z nim 11 godzin. Więc męczarnia olbrzymia, ale czy to się może równać do naszej, męskiej, jak w tym dowcipie:
W szkole na przerwie grupka małolatów dyskutuje.
- Największy ból, jaki można sobie wyobrazić, to ból kobiety przy porodzie. - teoretyzuje jedna z dziewczyn.
- Dorota! - A kopnął cię ktoś kiedyś w jaja?! - odpowiada kolega,  praktyk najprawdopodobniej.

Więc zostałem stryjecznym dziadkiem, ale przede wszystkim Brat został nareszcie dziadkiem.
W rozmowie z Bratanicą dowiedziałem się, że na majówkę jadą z dwutygodniowym oseskiem do Rodzinnego Miasta,     w tym na mecz, żeby go od początku przysposabiać do piłki nożnej. W pełni rozumiem i podzielam stanowisko.

SOBOTA (13.04)
No i po Szkole wybrałem się w podróż do Wnuków.

Pierwsza część tramwajem to pikuś. Wsiadam i jadę. Nie muszę myśleć o bilecie, za to mogę się gapić na Metropolię     i na ludzi, i ich podsłuchiwać.
Na dworcu autobusowym zobaczyłem na "wyświetlanej" tablicy, że mój autobus odjeżdża za 11 minut. Nie zdążyłbym więc pójść na kolejowy, żeby na poniedziałek kupić bilet do Naszego Miasteczka. Stanąłem przy peronie i z nudów zagadnąłem  panią stojącą obok, jak się okazało Ukrainkę, lat na oko 45,  czy ten autobus o 16.30 jedzie do Sypialni Dzieci, bo wyświetlona miejscowość docelowa była inna.
- Chyba tak. - odparła z uśmiechem i z akcentem.
- Ale tu jest napisane przecież "16.30". - zauważyłem sugerując niewłaściwość chyba tak.
- Napisane to jedno, a jak będzie, to zobaczymy. - odparła filozoficznie, filozofią rodem z komuny, gdzie napisane sobie, a fakty sobie, nadal się uśmiechając "z akcentem".

Wsiadając do autobusu zapytałem kierowcę, lat na oko 60, czy są ulgowe.
- A z jakiego powodu? - odparł lekko zaczepnie.
- A chociażby z powodu wieku. - odpowiedziałem w podobnym tonie.
- To ile ma pan lat?
- A chociażby 69.
- Ulgi są od siedemdziesięciu. - 5 zł. - I niech się pan tak nie spieszy.

Nie wymyśliłbym, że w ciągu kilku minut, na dworcu autobusowym, otrzymam tak dużą porcję głębokiej filozofii.

Wieczorem Młodzi natychmiast prysnęli z domu zostawiając mnie samego z czwórką Wnuków, którzy od razu zarządzili, że chcą grać w "3/5/8". Do tej gry potrzeba trzech graczy, więc łatwo obliczyć, że było ich nadmiar. Każdy chciał grać oddzielnie, a zwłaszcza Wnuk-II i żaden nie chciał połączyć się w pary. To zaproponowałem, że może niech oni grają sami, beze mnie. To spowodowało, że stali się bardziej ulegli i skłonni do negocjacji, z wyjątkiem Wnuka-II, który się zaparł na samodzielność, bo ma fazę na te grę i się na niej "zajarał". Zaproponowałem konsensus. Wnuk-I tworzył parę (jednego gracza) z IV, a ja z Wnukiem-III. Każdy w parze trzymał odpowiednio karty koloru czarnego,         a drugi czerwonego. I gra potoczyła się płynnie. Nawet nie protestowali, gdy skończył się narzucony przeze mnie limit czasowy. Bez protestów poszli spać.

NIEDZIELA (14.04)
No i niedziela upłynęła pod znakiem dużych emocji warcabowych.

Wnuk-I  kilka razy usiłował wygrać 50 zł, ale bezskutecznie. W jednej z partii sam siebie zaskoczyłem, bo w ostatnim etapie gry miałem piona i damkę, a Wnuk-I piona i dwie damki.  Udało mi się doprowadzić do takiej sytuacji, że poddając swojego piona pod bicie pionem przeciwnika, swoją damką zbiłem  jednym ruchem jego dwie, a potem oczywiście piona.
Ale tak naprawdę zachwycony byłem partią z Synową, jedyną, do której udało mi się ją namówić, bo warcabów nie lubi.
W środkowej części gry miałem 4 piony, ona 6. Bestia gra tak rozważnie i analitycznie, że strach się bać. Sytuacja zaczęła się robić beznadziejna, ale zachowałem zimną krew i tymi czterema pionami jej sześć umiejętnie szachowałem, by za jakiś czas odrobić straty z nawiązką i wygrać. Nigdy takiej warcabowej sytuacji nie miałem.
Swoich sił warcabowych próbowali również Syn i Wnuk-II, ale Syn za bardzo się rozprasza, a Wnuk-II nie ma jeszcze mocnej psychiki. Ale już niedługo z nim może być różnie.  Na razie rodzina nie powiększyła stanu swoich finansów (obowiązuje zakład w "jedną stronę", to znaczy wypłata 50 zł wnukom i 20 zł dorosłym, w  obu przypadkach, gdy dziadek przegra).

Po południu pojechaliśmy na lody, a potem Rodzina wybrała się na mszę do kościoła w Metropolii. I tam się pożegnaliśmy. Syn przed kościołem odciągnął mnie na bok mówiąc odpowiednio prowokacyjnie:
- A może byś poszedł z nami na mszę?
Zobaczywszy moją minę, której się spodziewał, dodał:
- Lepiej tam wejść samemu, niż żeby kiedyś cię wnieśli.
- Żebyście kiedyś nie ważyli się czegoś takiego ze mną zrobić! - odparłem gwałtownie.
Wolę sprawę postawić jasno, jednoznacznie. A bo ja wiem, co im może strzelić do głowy. Na szczęście jest Żona,          a o nią w tym względzie mogę być spokojny, to znaczy w razie czego mogę spokojnie umierać.

Szedłem sobie przez Metropolię ją chłonąc. Jakie piękne wyremontowane kamienice. Ile nowych rzeczy stworzonych     z rozmachem.

Na dworzec kolejowy dotarłem tramwajem. Ta niezależność i wolność w podejmowaniu emeryckich decyzji jest fascynująca.
Przy kasie się nie zawiodłem.
- Poproszę na jutro, poniedziałek, 15 kwietnia, na godz. 09.56  bilet ulgowy II klasa przy oknie z Metropolii do Nie Naszego Miasteczka z przesiadką w Mieście Przesiadkowym.  - rzuciłem wyczerpująco-zaczepnie.
- Jaka ulga? - warknęła pani.
- Nie wiem.  - 60 lat? - zawiesiłem głos.
-  Senior. - lakonicznie stwierdziła pani i przystąpiła do czynności. Tak jak w policji lub straży miejskiej - policjanci/strażnicy są na czynnościach. Zdaje się, że urzędnicy US i ZUS podobnie. Jeden sznyt.
- A ten drugi przewoźnik, to jaki?
- Nie wiem. - odparłem zgodnie z prawdą.
Czy ja może za chwilę będę musiał przy kasie, przy zakupie biletu, wykazać się wiedzą na temat i odpowiadać na pytania Jaka jest długość wszystkich aktualnie działających w Polsce dróg żelaznych? albo Proszę podać nazwisko        i imię aktualnie urzędującego ministra infrastruktury (chyba o to chodzi, bo o ministrze od dróg żelaznych nie słyszałem), albo Proszę wymienić wszystkich przewoźników na terenie kraju i czym się różnią?, itd.
I np., gdybym nie uzyskał odpowiedniej liczby punktów satysfakcjonujących panią w okienku albo jakiegoś systemu, to za karę nie mógłbym kupić biletu I klasy, albo nie uzyskać należnej mi zniżki lub w najlepszym razie nie dostać miejsca przy oknie.
Pani zaczęła szukać w komputerze.
- To chyba jest TLK? - spojrzała na mnie szukając potwierdzenia.
Kiwnąłem na odczepnego potakująco głową.
W trakcie drukowania nagle się zdenerwowała.
- Ale to jest przecież ten sam przewoźnik! - zakomunikowała z pretensją.
- Możliwe. - odparłem niezrażony.
Zaczęła drukować od nowa.
- Normalny?!
- Nie ulgowy.
- To trzeba mówić od razu, że ulgowy...

Od kasy odszedłem spełniony. Żaden system internetowy nie zapewniłby mi tych doznań.

Do Nie Naszego Mieszkania wróciłem oszołomiony Metropolią. Czy można się dziwić młodym?


PONIEDZIAŁEK (15.04)
No i jadę do Naszego Miasteczka.

Na Święta.
Syn, gdy usłyszał, że spędzę je tylko z Żoną, ciężko z zazdrością westchnął. No, ale układów idealnych nie ma.

W moim pociągu w WARSie bylem sam. Wprost pięknie. Dwie panie z Przemyśla. Żadnych problemów z zamówieniem "z góry".  Wszystko opłacone i można jechać.
Ale.
Jakieś 15 km przed Inną Metropolią  pociąg gwałtownie zahamował, na tyle że trzeba było trzymać butelki i plastiki. Po czym stanął. Za chwilę usłyszałem, ja, i ci co w międzyczasie doszli, od jednej z pań, mocno rozhisteryzowanej, że jest śmiertelny wypadek. Facet, jak się później okazało, rzucił się pod nasz pociąg.
Prąd wyłączono, staliśmy i nic nie wiedzieliśmy. To znaczy wiedzieliśmy od rozhisteryzowanej pani, która ma koleżankę, która tak jak ona, ale w innym pociągu, gdzieś pod Rzeszowem dzisiaj miała podobną sytuację. I że ich pociąg stał trzy godziny. Bo zanim zjawił się prokurator, policja, itd.
To zacząłem organizować ekipę, która by chciała jechać taksówką do Innej Metropolii  i partycypować w kosztach. Ale okazało się, że podstawią pociąg zastępczy.
W międzyczasie przyjechał wóz straży pożarnej, a młody konduktor dostał histerycznego szału, bo niektórzy pasażerowie-gapie wyszli na sąsiedni tor, żeby sobie popatrzeć.
- Proszę natychmiast wracać do pociągu! - Przecież tędy jeżdżą inne pociągi!
Gdy prąd "wrócił", nie rozhisteryzowana druga pani zaproponowała, że może ona zrobi mi tego schabowego, póki jest prąd. Poprosiłem.
Ledwo usłyszałem tłuczenie młotkiem po kotlecie, a już przyjechał pociąg zastępczy. Pani mnie przeprosiła i oddała nadpłacone pieniądze.
Cała drużyna konduktorska, nagle przebrana w odblaskowe kamizelki (chyba takie procedury), przeprowadziła wszystkich pasażerów do przodu pociągu, skąd skierowano nas ze stosownymi informacjami do następnego.                 A w Innej Metropolii  ta sama ekipa pilotowała nas wskazując gdzie dalej mamy się przesiadać i dokąd biec                    z wywieszonym jęzorem słysząc przez megafony Podróżnych z pociągu relacji... uprasza się o przyspieszenie przesiadania.
W "nowym" pociągu zewsząd było słychać telefoniczne relacje z zaistniałej sytuacji przekazywane najbliższym.            Po sposobie relacjonowania można było wyodrębnić trzy grupy:
1) Ludzi starszych, z komuny, co to jeździli całą noc do Przemyśla na stojąco, upchani jak śledzie, w przejściu między wagonami na takich dwóch metalowych pokrywach umożliwiających przejście z jednego wagonu do drugiego               w dziurawym , harmonijkowym, gumowym tunelu, w gwiździe powietrza i hałasu stalowych kół, które zdawały się być gotowe, aby w każdej chwili wciągnąć nieszczęśnika.
- Nie, wszystko w porządku! - No, jakiś mężczyzna rzucił się pod pociąg. - No, nie, tu nie ma przedziałów. - No, tak. - Jest taki jeden duży przedział.  - Nie, no nie martw się, wszystko jest w porządku.
2)  Ludzi młodych.
- Mam tyle bagażu, co nie, że nie wiedziałam, co nie, co ja teraz zrobię?! - Nie no, coś ty! - Jakiś facet, co nie, rzucił się pod pociąg.
- Znowu stoimy! - Nie wiadomo po co?! - To jest skandal! - I nie ma żadnej informacji! - Musiałem się przesiąść! - Tak, biec! - Ledwo zdążyłem. - Bo jakiś kretyn musiał się rzucić akurat pod mój pociąg. - A miałem jechać tym o piątej rano! - Tak, zaspałem! - Obudziłem się za dziesięć piąta, to już nie było sensu brać taksówki. - No co za kretyn! - No nie wiem, kiedy będę! - Weź mnie nie denerwuj!
3) Obcokrajowcy. Z tego co zrozumiałem:
- Charaszo, charaszo! - Spakojno, spakojno.

Zadzwoniłem standardowo do Szkoły i między innymi zrelacjonowałem  sytuację. Najlepsza Sekretarka w UE natychmiast znalazła stosowną notkę w Internecie.
- Ale tu piszą, że Mężczyzna zginął na torach przechodząc przez nie w sposób nieuprawniony - zacytowała.
- A co mieli napisać? - Że miał dość życia, teściowej, szefa, banków, napastliwej kochanki, żony, śmiertelnej choroby?! ... - zdenerwowałem się.
Suma tych emocji przeszła potem na Żonę, której tylko chciałem powiedzieć, że będę później, a kiedy, to nie wiem i że jej dam stosownie znać. Ale ona chciała mi zadawać tzw. pytania pomocnicze.

Byłem głodny i przez to osowiały.  Ale na szczęście w "nowym" dalekobieżnym pociągu było coś na kształt 1/2 WARSu, więc można było coś zjeść, ale już pana z obsługi, chociaż miłego, nie pytałem skąd jest. Jakieś to takie wszystko było połowiczne.

W Mieście Przesiadkowym wsiadłem po 40 minutach do czwartego pociągu, który przywiózł mnie wreszcie do Naszego Miasteczka. Po trzech godzinach względem pierwotnego terminu.
Obecność Żony na peronie, a potem szalona radość Suni (zawsze po dłuższej przerwie wydaje mi się, że jest taka bardziej mocarna, nabita i krępa) pozwoliły mi natychmiast znaleźć się w domu.


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał  jednego smsa.