08.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 126 dni.
WTOREK (02.04)
No i wczoraj, po przyjeździe do Naszego Miasteczka, wieczorem, zdążyło mnie jeszcze dopaść pokłosie wizyty z tamtego tygodnia u Kolegi Inżyniera i Skrycie Wkurwionej.
Jak już się rozpakowaliśmy po podróży i opanowaliśmy sytuację, nieopatrznie, z wielką troską, w garderobie spojrzałem do lustra. W uszach dźwięczały mi ciągle słowa Skrycie Wkurwionej Ale schudłeś!
Rzuciłem się u nich od razu do wagi i rzeczywiście - zrobiło się mnie mniej o 1,5-2 kg! Nic dziwnego, skoro, dzięki usilnym zabiegom Żony, w ciągu ostatniego tygodnia, a może i dłużej, nie zjadłem kawałka pieczywa pod żadną postacią. A kupiony wcześniej przeze mnie bochenek chleba musiałem wyrzucić, bo spleśniał.
Za każdym razem, gdy szedłem u nich do łazienki, patrzyłem w lustro na swoje bruzdy na twarzy i wydawało mi się, że stałem się jakiś taki mikry, jakbym się w sobie zapadał, co jest niewątpliwie poważną oznaką starzenia się. Człowiek po prostu się kurczy.
To mną wstrząsnęło, stąd ta troska już w Naszym Miasteczku.
- Wiesz, zrobiły mi się takie bruzdy na twarzy! - powiedziałem do Żony patrząc w lustro.
- Bruzdy nadają charakteru, wyrazu, szlachetności. - Chociażby ja, jestem już po pięćdziesiątce! - odparła bezwzględnie. - To co, mam tak wyglądać?!
I tu coś w nią wstąpiło, bo zaczęła najpierw mnie, a potem sobie naciągać skórę na twarzy, a to z jednej strony, a to z drugiej imitując efekt operacji plastycznej. Faktycznie, wyglądało to koszmarnie.
- To co?! - Mam tak zrobić?
- No nie. - Ale moglibyśmy, i ty, i ja, mieć trochę więcej tłuszczyku.
- To mam wyglądać, jakbym miała pulpety?! - kontynuowała zaczepnie. - Mam nadzieję, że nie posiłkujesz się opiniami innych osób?! - Bo tylko byś mnie zdenerwował!
I zaczęła machać rękami wokół mojego brzucha mówiąc:
- To raczej TO (to TO akurat nie ma nic wspólnego z Q-Wnuczką - uwaga moja) powinieneś zrzucić, bo nawet nie wiesz, jak jest TO szkodliwe dla kręgosłupa i dla innych rzeczy!
- Nie mogę ćwiczyć mięśni brzucha, bo muszę zoperować sobie przepuklinę pępkową. - Dopiero potem będę robił "brzuszki".
- Są inne, łagodniejsze ćwiczenia, a nie "brzuszki! - Chcesz mieć "sześciopak"?! - dodała zjadliwie.
- I czy wiesz...
Nie chciałem wiedzieć, tylko wypadłem do gabinetu, żeby wszystko zapisać.
Za jakiś czas w drzwiach stanęła Żona.
- A ja myślałam, że ty w tej ciszy ćwiczysz. - Że tak ambitnie się rzuciłeś do ćwiczeń. - A ty rzuciłeś się do pisania bloga... - westchnęła.
Dzisiaj był dzień adaptacyjny, a to jest zawsze trudny okres. Ten akurat był trudniejszy, bo zaczęły mnie dopadać dodatkowo różne czarne myśli. Na poły instynktownie, na poły w sprawdzony sposób sięgnąłem po antidotum. Są dwa - praca fizyczna i ten zasrany sport. Oba skutecznie odciągają moje myśli, zabierają nadmiar energii i potem spokojnie pozwalają spać i wypocząć. Tak sobie myślę, że przez lata stresu związanego z prowadzeniem Szkoły Nasza Wieś miała poważny udział w utrzymaniu się w zdrowiu i jako takiej kondycji. I pozwoliła umknąć przed różnymi "postresowymi" choróbskami.
No tak, ale co robić w Naszym Miasteczku? Kopać, sadzić, siać i pielić, przycinać nie ma co. Kosić hektarów też nie. Układać metry sześcienne drewna, a potem je z lubością rąbać - nie ma jak i bez sensu. Do naprawienia lub skonstruowania czegoś przydatnego na wsi tutaj nic nie ma. No i meczów codziennie też nie.
Na szczęście na granicy naszego ogródka i sąsiadów rośnie piękna, dorodna brzoza zwisła Betula pendula. Gdy nie ma liści, zrzuca na całą okolicę metry sześcienne suchych gałązek. Więc się na nie rzuciłem. Zgrabiłem, połamałem i popakowałem do worków. Niespiesznie, przeplatając to łykami Pilsnera Urquella. Ale to było mało. Więc wjechałem Inteligentnym Autem na podwórze i zacząłem doroczne sprzątanie. Specjalnie się do niego przymierzyłem przed przeglądem rejestracyjnym, bo w tamtym roku odpuściłem sobie tylną część i bagażnik. Więc SALON też sobie odpuścił, zwłaszcza, gdy zobaczył na tylnym siedzeniu "rządy Suni". A koła zapasowego nie napompował, bo jest w bagażniku. A tam była stajnia Augiasza. Teraz nigdzie w Inteligentnym Aucie jej nie ma, tylko jest jeden błysk. Pachnąca nówka. W trakcie pracy auto podzieliłem na sprzątalne strefy tak, aby sprzątanie również niespiesznie przeplatać Pilsnerem Urquellem..
I tak złe myśli odeszły, a ja czułem, że zrobiłem coś namacalnego i konkretnego.
ŚRODA (03.04)
No i spokojnie mogę opisać, co działo się w czasie naszego ostatniego dwutygodniowego pobytu w Metropolii.
Bo w końcu jestem w Naszym Miasteczku. Ale niespodziewanie różowo z czasem nie jest.
W środę, 20. marca, z Naszej Wsi do Metropolii przyjechała Szamanka z pięciomiesięcznym synkiem i zatrzymała się u swojej koleżanki. Obie, idealnie w tym samym czasie, rodziły - jedna chłopczyka, druga dziewczynkę. Aby się spotkać się w sprawach rozliczeniowych, przejechałem kawał drogi i zmitrężyłem w korkach mnóstwo czasu. Trud ten jednak został wynagrodzony widokiem dwóch niemowlaków na kocyku na podłodze. Ona cała w ciemnych kudłach, z dużymi pulpetami na twarzy, ze stałym wyrazem niezadowolenia na buzi. Taka dziewczyna z miasta. On, prosty chłopak ze wsi - jowialna, okrągła, jak księżyc, buźka, wieczne zadowolenie wypisane na twarzy i stały bezzębny uśmiech.
Mam 68 lat i 126 dni.
WTOREK (02.04)
No i wczoraj, po przyjeździe do Naszego Miasteczka, wieczorem, zdążyło mnie jeszcze dopaść pokłosie wizyty z tamtego tygodnia u Kolegi Inżyniera i Skrycie Wkurwionej.
Jak już się rozpakowaliśmy po podróży i opanowaliśmy sytuację, nieopatrznie, z wielką troską, w garderobie spojrzałem do lustra. W uszach dźwięczały mi ciągle słowa Skrycie Wkurwionej Ale schudłeś!
Rzuciłem się u nich od razu do wagi i rzeczywiście - zrobiło się mnie mniej o 1,5-2 kg! Nic dziwnego, skoro, dzięki usilnym zabiegom Żony, w ciągu ostatniego tygodnia, a może i dłużej, nie zjadłem kawałka pieczywa pod żadną postacią. A kupiony wcześniej przeze mnie bochenek chleba musiałem wyrzucić, bo spleśniał.
Za każdym razem, gdy szedłem u nich do łazienki, patrzyłem w lustro na swoje bruzdy na twarzy i wydawało mi się, że stałem się jakiś taki mikry, jakbym się w sobie zapadał, co jest niewątpliwie poważną oznaką starzenia się. Człowiek po prostu się kurczy.
To mną wstrząsnęło, stąd ta troska już w Naszym Miasteczku.
- Wiesz, zrobiły mi się takie bruzdy na twarzy! - powiedziałem do Żony patrząc w lustro.
- Bruzdy nadają charakteru, wyrazu, szlachetności. - Chociażby ja, jestem już po pięćdziesiątce! - odparła bezwzględnie. - To co, mam tak wyglądać?!
I tu coś w nią wstąpiło, bo zaczęła najpierw mnie, a potem sobie naciągać skórę na twarzy, a to z jednej strony, a to z drugiej imitując efekt operacji plastycznej. Faktycznie, wyglądało to koszmarnie.
- To co?! - Mam tak zrobić?
- No nie. - Ale moglibyśmy, i ty, i ja, mieć trochę więcej tłuszczyku.
- To mam wyglądać, jakbym miała pulpety?! - kontynuowała zaczepnie. - Mam nadzieję, że nie posiłkujesz się opiniami innych osób?! - Bo tylko byś mnie zdenerwował!
I zaczęła machać rękami wokół mojego brzucha mówiąc:
- To raczej TO (to TO akurat nie ma nic wspólnego z Q-Wnuczką - uwaga moja) powinieneś zrzucić, bo nawet nie wiesz, jak jest TO szkodliwe dla kręgosłupa i dla innych rzeczy!
- Nie mogę ćwiczyć mięśni brzucha, bo muszę zoperować sobie przepuklinę pępkową. - Dopiero potem będę robił "brzuszki".
- Są inne, łagodniejsze ćwiczenia, a nie "brzuszki! - Chcesz mieć "sześciopak"?! - dodała zjadliwie.
- I czy wiesz...
Nie chciałem wiedzieć, tylko wypadłem do gabinetu, żeby wszystko zapisać.
Za jakiś czas w drzwiach stanęła Żona.
- A ja myślałam, że ty w tej ciszy ćwiczysz. - Że tak ambitnie się rzuciłeś do ćwiczeń. - A ty rzuciłeś się do pisania bloga... - westchnęła.
Dzisiaj był dzień adaptacyjny, a to jest zawsze trudny okres. Ten akurat był trudniejszy, bo zaczęły mnie dopadać dodatkowo różne czarne myśli. Na poły instynktownie, na poły w sprawdzony sposób sięgnąłem po antidotum. Są dwa - praca fizyczna i ten zasrany sport. Oba skutecznie odciągają moje myśli, zabierają nadmiar energii i potem spokojnie pozwalają spać i wypocząć. Tak sobie myślę, że przez lata stresu związanego z prowadzeniem Szkoły Nasza Wieś miała poważny udział w utrzymaniu się w zdrowiu i jako takiej kondycji. I pozwoliła umknąć przed różnymi "postresowymi" choróbskami.
No tak, ale co robić w Naszym Miasteczku? Kopać, sadzić, siać i pielić, przycinać nie ma co. Kosić hektarów też nie. Układać metry sześcienne drewna, a potem je z lubością rąbać - nie ma jak i bez sensu. Do naprawienia lub skonstruowania czegoś przydatnego na wsi tutaj nic nie ma. No i meczów codziennie też nie.
Na szczęście na granicy naszego ogródka i sąsiadów rośnie piękna, dorodna brzoza zwisła Betula pendula. Gdy nie ma liści, zrzuca na całą okolicę metry sześcienne suchych gałązek. Więc się na nie rzuciłem. Zgrabiłem, połamałem i popakowałem do worków. Niespiesznie, przeplatając to łykami Pilsnera Urquella. Ale to było mało. Więc wjechałem Inteligentnym Autem na podwórze i zacząłem doroczne sprzątanie. Specjalnie się do niego przymierzyłem przed przeglądem rejestracyjnym, bo w tamtym roku odpuściłem sobie tylną część i bagażnik. Więc SALON też sobie odpuścił, zwłaszcza, gdy zobaczył na tylnym siedzeniu "rządy Suni". A koła zapasowego nie napompował, bo jest w bagażniku. A tam była stajnia Augiasza. Teraz nigdzie w Inteligentnym Aucie jej nie ma, tylko jest jeden błysk. Pachnąca nówka. W trakcie pracy auto podzieliłem na sprzątalne strefy tak, aby sprzątanie również niespiesznie przeplatać Pilsnerem Urquellem..
I tak złe myśli odeszły, a ja czułem, że zrobiłem coś namacalnego i konkretnego.
ŚRODA (03.04)
No i spokojnie mogę opisać, co działo się w czasie naszego ostatniego dwutygodniowego pobytu w Metropolii.
Bo w końcu jestem w Naszym Miasteczku. Ale niespodziewanie różowo z czasem nie jest.
W środę, 20. marca, z Naszej Wsi do Metropolii przyjechała Szamanka z pięciomiesięcznym synkiem i zatrzymała się u swojej koleżanki. Obie, idealnie w tym samym czasie, rodziły - jedna chłopczyka, druga dziewczynkę. Aby się spotkać się w sprawach rozliczeniowych, przejechałem kawał drogi i zmitrężyłem w korkach mnóstwo czasu. Trud ten jednak został wynagrodzony widokiem dwóch niemowlaków na kocyku na podłodze. Ona cała w ciemnych kudłach, z dużymi pulpetami na twarzy, ze stałym wyrazem niezadowolenia na buzi. Taka dziewczyna z miasta. On, prosty chłopak ze wsi - jowialna, okrągła, jak księżyc, buźka, wieczne zadowolenie wypisane na twarzy i stały bezzębny uśmiech.
Nie mogłem się oprzeć pokusie i musiałem niemowlaki sfotografować. Mamy jakoś tak niefortunnie wzięły je na ręce i zbliżyły do siebie, że nagle rozległ się głuchy dźwięk stukających o siebie małych główek. Dziewczyna rozryczała się natychmiast i wpadła w ciężki szloch, a on chyba nawet tego nie poczuł, tylko patrzył na nią zdziwiony i zaskoczony z wypisanym na buźce pytaniem Ale co się stało i o co chodzi?
Wieczorem byłem z trzema Wnukami na Krav Madze. A potem oczywiście na bułkach. Chłopaki nie zapominają o najmłodszym bracie i zawsze przy kasie jest zestaw czterech torebek.
W czwartek, 21. marca, rano, była pełna mobilizacja.
Wiozłem trzech najstarszych na Międzynarodowy Konkurs "Kangur Matematyczny". Aż 44 km w jedną stronę. Ponoć w 2017 roku brało w nim udział na całym świecie blisko 7 mln uczniów.
A więc żartów nie było i chłopacy, zwykle rano kwękający i zwlekający się z trudem z łóżek, byli gotowiutcy i już o 07.30 wystartowaliśmy. Synowa uprzedziła, że jedzie się godzinę i że na miejscu trzeba być o 08.40, bo konkurs rozpoczyna się o 09.00, a spóźnialskich nie wpuszczają.
Drogę pokonałem w 50 minut. Raz tylko, w jakiejś wsi, gdzie przez cały czas była podwójna ciągła, wyprzedziłem jednym ciągiem kolumnę złożoną z trzech TIRów, dwóch osobowych i jednego busa. Manewr ten wykonałem zorientowawszy się, że na jej czele jedzie sobie spokojnie jakiś traktor z prędkością 20 km/godz. Jeden TIR niezadowolony z tego, co widział, mnie strąbił, ale za chwilę mieliśmy całą pustą drogę przed sobą. Wnuk - I stwierdził, że przez chwilę miał pietra i że mama w życiu by tak nie zrobiła, no chyba że za nią byłby pożar. Ogólnie Wnukom manewr się bardzo spodobał, zwłaszcza dwóm młodszym, ale oni siedzieli z tyłu.
Gdy opowiadałem o tym Żonie, dostałem mocną reprymendę, ale potem przyznała mi rację, bo też uważa, że wleczenie się za traktorem lub kombajnem 20 km/godz. tylko dlatego, że jest linia ciągła, jest bez sensu. Pod warunkiem, że jest dobra widoczność. A widoczność była bardzo dobra.
Każdy uczestnik konkursu miał do dyspozycji 1,5 godziny.
Wnuk - III skończył po 45. minutach. Pokazał mi swoje zadania przypisane do jego kategorii wiekowej. Za 3 punkty rozwiązałem, za 4 również, przy zadaniach za 5 punktów się poddałem. Do zadań przypisanych kategoriom starszym nawet nie usiłowałem startować, mimo usilnego namawiania mnie przez Wnuka - I i II. Bo są to zadania z cyklu: Było 5 krasnoludków. Krasnoludek A powiedział coś tam, B coś tam, C że wcale nie kłamie, D że skłamał B, a E że skłamał C. Który krasnoludek powiedział prawdę. Albo inne: Na łące jest razem 15 owiec, krów i gęsi. Krów jest nie mniej niż coś tam, gęsi nie więcej niż coś tam i ile jest każdego zwierzaka?
To cholery można dostać przy rozwiązywaniu. I jeszcze jeden, czy drugi Wnuk tłumaczy dziadkowi, dlaczego musi być takie rozwiązanie, a nie inne.
Chociaż leję ich przynajmniej w warcaby. Ale to zdaje się też nie potrwa długo.
Będąc "aż tak daleko", nie mogłem sobie odmówić przyjemności, skoro byłem"aż tak blisko", i nie odwiedzić Wsi Helowców i nie zobaczyć ich domu, do którego lada moment mieli się przeprowadzić (może już to zrobili? - zastanawiam się 3 kwietnia). Relacjonując ten fakt Żonie spokojnie odczekałem jej Ale jesteś bezczelny! Tak bez pytania! A jakby ktoś tak do ciebie?! i pokazałem mojego smsa do Hela: ...chętnie bym pojechał z nimi (wnukami - dopisek obecny) na wycieczkę do Wsi Helowców i z ulicy obejrzał Wasz dom. Czy mogę i ewentualnie poproszę o przypomnienie adresu. Szczerze zobowiązany Bloger.
- No chyba, że tak! - odparła Żona.
Będąc "aż tak daleko", nie mogłem sobie odmówić przyjemności, skoro byłem"aż tak blisko", i nie odwiedzić Wsi Helowców i nie zobaczyć ich domu, do którego lada moment mieli się przeprowadzić (może już to zrobili? - zastanawiam się 3 kwietnia). Relacjonując ten fakt Żonie spokojnie odczekałem jej Ale jesteś bezczelny! Tak bez pytania! A jakby ktoś tak do ciebie?! i pokazałem mojego smsa do Hela: ...chętnie bym pojechał z nimi (wnukami - dopisek obecny) na wycieczkę do Wsi Helowców i z ulicy obejrzał Wasz dom. Czy mogę i ewentualnie poproszę o przypomnienie adresu. Szczerze zobowiązany Bloger.
- No chyba, że tak! - odparła Żona.
Po południu, w czwartek, zawiozłem, tym razem, całą czwórkę do Metropolii na zajęcia plastyczne. Ja mogę ich wozić wszędzie, bo jest to element nomadztwa. Pękałem ze śmiechu, ale tak że o tym nie wiedzieli, gdy wszyscy zgodnym chórem prosili, abym puścił im z mojej listy"100" Deszcz w Cisnej Krystyny Prońko. Wszyscy równolegle śpiewali naśladując jednocześnie różne instrumenty i tak jechaliśmy. Deszcz w Cisnej, ale nie tylko, bo zależy na co mają fazę i co ustalą po gwałtownych kłótniach, mogą słuchać kilka razy pod rząd.
A ja, czy to na konkursach, czy to na zajęciach plastycznych, czy Krav Madze mogę sobie spokojnie poczytać. Ostatnio kolejną książkę o Strike'u i Robin.
Oczywiście po zajęciach była wycieczka do Biedronki. Nie sposób się z tego wywinąć. Zresztą nie chcę.
Wieczorem w szóstkę, bez Synowej, obejrzeliśmy mecz Austria - Polska (0:1 - bramka Krzysztof Piątek) z cyklu eliminacji do mistrzostw Europy 2020.
No właśnie, te mistrzostwa.
Po raz pierwszy odbędą się w nietypowej formule, bo w 12. miastach Europy. W alfabetycznej kolejności: Amsterdam, Baku, Bilbao, Budapeszt, Bukareszt, Dublin, Glasgow, Kopenhaga, Londyn, Monachium, Petersburg, Rzym. Polska zrezygnowała z organizacji turnieju. Nie wiem dlaczego?
Turniej rozpocznie się 12 czerwca w Rzymie, a zakończy 12 lipca finałem w Londynie. Wezmą w nim udział 24 drużyny i zostanie rozegranych 51 meczów.
Oczywiście ten okres mistrzostw będzie dla mnie trudny ze względu na szkolne obowiązki, których nie sposób ominąć albo przeskoczyć. Więc w czerwcu będę oglądał mecze wybrane, za to w lipcu wszystkie.
Raz jedyny w życiu, kiedy mieszkaliśmy na przedmieściach Metropolii w Biszkopciku, domu przez nas wyremontowanym, miałem możliwość oglądania prawie wszystkich spotkań. Musiały to być Mistrzostwa Świata 2006 w Niemczech, czyli pół roku przed naszą przeprowadzką do Naszej Wsi. W fazie grupowej w danym dniu mecz pierwszy zaczynał się bodajże o 13.00-14.00, następny o 16.00-17.00, kolejny o 19.00 lub 20.00. I tak przez wiele dni. Gdy zaczęła się faza pucharowa i nagle pojawiał się jakiś dzień bez meczu, czułem się, jak ryba wyciągnięta z wody, oszołomiony, bez swojego środowiska. A po mistrzostwach nastała pustka.
Żona te dni zniosła z niezwykłą mądrością i ani razu nie czułem dyskomfortu, wyrzutów sumienia, itp. Miałem pełny komfort oglądania.
Syn przygotował Stanowisko Oglądalne na 100% - pełen wypas. Dodatkowo, gdyby zabrakło prądu, na podorędziu czekał laptop i komórka z w pełni naładowanymi bateriami.
Oglądało się fajnie, mimo że Wnuk-IV bardzo szybko ze zmęczenia zaczął się słaniać (jeśli można się słaniać na łóżku, na którym zaległa cała czwórka), a jak usłyszał, że obejrzy tylko początek, to zaczął w proteście wyć i tak dotrwał do przerwy. Z kolei po przerwie pałeczkę słanialno-protestująco-wyjącą przejął Wnuk-III, który w tym stanie dotrwał do końca meczu. Dwójka starszych "tylko" dolewała oliwy do ognia tłumacząc co jakiś czas młodszym braciom, że powinni iść spać, bo są zmęczeni i że jest późno.
W piątek, 22. marca, późnym wieczorem, odwiedzili nas Helowcy.
Tym razem słaniała się Hela. Ale na szczęście nie wyła. Jeszcze na początku, kiedy działała adrenalina, trzymała się w miarę dziarsko. Teraz wiem, że przy życiu utrzymywał ją sztuczny doping - oczekiwanie na hinduizm, czyli indyjskie potrawy zamówione przez nas w knajpie oraz relacje z pracy i opowieści o skurwysynach-analitykach z banków, którzy ją wykończą. To znaczy nie użyła ani razu słowa na sku... To nie w stylu Heli. Tylko ja ich tak z lubością nazywam, bo mamy z Żoną dokładnie takie same doświadczenia, i to wielokrotne. Ale Hela chyba przechodziła przez to pierwszy raz i według niej musi na nas ciążyć jakieś fatum, czyli brała to wszystko mocno do siebie i czuła się tą jedyną, której banki zatruwają życie.
W pewnym momencie nastąpiła kulminacja słaniania się, ale już po zjedzeniu hinduizmu, kiedy Hela nagle, w pół słowa osunęła się na mężowskie, Hela ciało, zdoławszy jeszcze wykrztusić:
- Słuchajcie! - Ja nie mogę! - Przepraszam! - Muszę natychmiast jechać do domu!
To wywarło na mnie spore wrażenie, więc od razu zamówiłem taksówkę.
Co ta praca i banki mogą zrobić z człowieka?!
Oczywiście Hela mogła odwołać spotkanie wiedząc, jak jest wykończona ciężkim dniem, pracą i załatwianiem spraw kredytowych związanych z kupnem ich domu na wsi. Tylko że ona nie potrafi odmawiać. Ma skrupuły i nie chce nikomu, w jej mniemaniu, sprawić przykrości. Dlatego też, miedzy innymi, nie potrafiła odmówić Żonie, gdy ta zaproponowała jej pastis. A to jest takie świństwo, biało-mętne po dolaniu wody, które mnie się odbija jakimiś dziwnymi ziołami, o czym Helę uprzedzałem. Więc męczyła się z tym przez cały wieczór. Ja mam teorię, że to ostatecznie mogło ją doprowadzić do kulminacji słaniania się, bo takie świństwo jest w stanie każdego załatwić z wyjątkiem mojej Żony, która się nim wprost delektuje.
Później jeszcze krótko smsowałem z Helem.
Ja: ... Ale martwimy się o Helę. Dziewczyna jest za delikatna...
Hel: Dziękuję za troskę o moją ukochaną. Sanatorium we Wsi Helowców postawi ją na nogi.
W sobotę, 23. marca, umówiliśmy się z Zagranicznym Gronem Szyderców na oglądanie ich przyszłego mieszkania, a raczej ich ogródka. Żona zaprosiła na wizję lokalną swoją koleżankę ze studiów (architektura krajobrazu), która mogłaby się podjąć aranżacji tegoż.
Ja przyjąłem taktykę kompletnego nie wtrącania się i nie podsuwania swoich pomysłów i torpedowania lub ośmieszania innych, jako w oczywisty sposób bezsensownych, tylko zająłem się przez blisko godzinę mocno ruchliwymi Q-Wnukami, czyli przede wszystkim stałym uważaniem, aby się nie zabiły, albo nie zrobiły sobie innej krzywdy na terenie było, nie było budowy. Żona to bardzo doceniła mówiąc, że się ... przydałem.
"Przydałem się" i później, kiedy poszliśmy do galerii na lody. Bez Q-Zięcia, który w tym czasie rozgrywał mecz koszykówki w swojej drużynie w jakiejś metropolialnej lidze.
"Przydawanie się" polegało na tym, że Żona z Pasierbicą z przyjemnością delektowały się kawą, herbatą i lodami i mogły spokojnie porozmawiać, chyba o różnych dietach, a ja biegałem na piętrze wokół galerii za Q-Wnukami (4,5 i 2 lata) uważając jak wyżej lub zjeżdżałem z obojgiem jednocześnie ruchomymi schodami, by natychmiast wjeżdżać z powrotem też uważając jak wyżej, a nawet więcej, żeby, np. gdzieś nie wciągnęło jednej lub drugiej nóżki lub rączki.
Gdy spotkaliśmy się później z Q-Zięciem na sali gimnastycznej, wydawało mi się, że byłem bardziej od niego zgrzany i spocony.
Wieczorem w szóstkę, bez Synowej, obejrzeliśmy mecz Austria - Polska (0:1 - bramka Krzysztof Piątek) z cyklu eliminacji do mistrzostw Europy 2020.
No właśnie, te mistrzostwa.
Po raz pierwszy odbędą się w nietypowej formule, bo w 12. miastach Europy. W alfabetycznej kolejności: Amsterdam, Baku, Bilbao, Budapeszt, Bukareszt, Dublin, Glasgow, Kopenhaga, Londyn, Monachium, Petersburg, Rzym. Polska zrezygnowała z organizacji turnieju. Nie wiem dlaczego?
Turniej rozpocznie się 12 czerwca w Rzymie, a zakończy 12 lipca finałem w Londynie. Wezmą w nim udział 24 drużyny i zostanie rozegranych 51 meczów.
Oczywiście ten okres mistrzostw będzie dla mnie trudny ze względu na szkolne obowiązki, których nie sposób ominąć albo przeskoczyć. Więc w czerwcu będę oglądał mecze wybrane, za to w lipcu wszystkie.
Raz jedyny w życiu, kiedy mieszkaliśmy na przedmieściach Metropolii w Biszkopciku, domu przez nas wyremontowanym, miałem możliwość oglądania prawie wszystkich spotkań. Musiały to być Mistrzostwa Świata 2006 w Niemczech, czyli pół roku przed naszą przeprowadzką do Naszej Wsi. W fazie grupowej w danym dniu mecz pierwszy zaczynał się bodajże o 13.00-14.00, następny o 16.00-17.00, kolejny o 19.00 lub 20.00. I tak przez wiele dni. Gdy zaczęła się faza pucharowa i nagle pojawiał się jakiś dzień bez meczu, czułem się, jak ryba wyciągnięta z wody, oszołomiony, bez swojego środowiska. A po mistrzostwach nastała pustka.
Żona te dni zniosła z niezwykłą mądrością i ani razu nie czułem dyskomfortu, wyrzutów sumienia, itp. Miałem pełny komfort oglądania.
Syn przygotował Stanowisko Oglądalne na 100% - pełen wypas. Dodatkowo, gdyby zabrakło prądu, na podorędziu czekał laptop i komórka z w pełni naładowanymi bateriami.
Oglądało się fajnie, mimo że Wnuk-IV bardzo szybko ze zmęczenia zaczął się słaniać (jeśli można się słaniać na łóżku, na którym zaległa cała czwórka), a jak usłyszał, że obejrzy tylko początek, to zaczął w proteście wyć i tak dotrwał do przerwy. Z kolei po przerwie pałeczkę słanialno-protestująco-wyjącą przejął Wnuk-III, który w tym stanie dotrwał do końca meczu. Dwójka starszych "tylko" dolewała oliwy do ognia tłumacząc co jakiś czas młodszym braciom, że powinni iść spać, bo są zmęczeni i że jest późno.
W piątek, 22. marca, późnym wieczorem, odwiedzili nas Helowcy.
Tym razem słaniała się Hela. Ale na szczęście nie wyła. Jeszcze na początku, kiedy działała adrenalina, trzymała się w miarę dziarsko. Teraz wiem, że przy życiu utrzymywał ją sztuczny doping - oczekiwanie na hinduizm, czyli indyjskie potrawy zamówione przez nas w knajpie oraz relacje z pracy i opowieści o skurwysynach-analitykach z banków, którzy ją wykończą. To znaczy nie użyła ani razu słowa na sku... To nie w stylu Heli. Tylko ja ich tak z lubością nazywam, bo mamy z Żoną dokładnie takie same doświadczenia, i to wielokrotne. Ale Hela chyba przechodziła przez to pierwszy raz i według niej musi na nas ciążyć jakieś fatum, czyli brała to wszystko mocno do siebie i czuła się tą jedyną, której banki zatruwają życie.
W pewnym momencie nastąpiła kulminacja słaniania się, ale już po zjedzeniu hinduizmu, kiedy Hela nagle, w pół słowa osunęła się na mężowskie, Hela ciało, zdoławszy jeszcze wykrztusić:
- Słuchajcie! - Ja nie mogę! - Przepraszam! - Muszę natychmiast jechać do domu!
To wywarło na mnie spore wrażenie, więc od razu zamówiłem taksówkę.
Co ta praca i banki mogą zrobić z człowieka?!
Oczywiście Hela mogła odwołać spotkanie wiedząc, jak jest wykończona ciężkim dniem, pracą i załatwianiem spraw kredytowych związanych z kupnem ich domu na wsi. Tylko że ona nie potrafi odmawiać. Ma skrupuły i nie chce nikomu, w jej mniemaniu, sprawić przykrości. Dlatego też, miedzy innymi, nie potrafiła odmówić Żonie, gdy ta zaproponowała jej pastis. A to jest takie świństwo, biało-mętne po dolaniu wody, które mnie się odbija jakimiś dziwnymi ziołami, o czym Helę uprzedzałem. Więc męczyła się z tym przez cały wieczór. Ja mam teorię, że to ostatecznie mogło ją doprowadzić do kulminacji słaniania się, bo takie świństwo jest w stanie każdego załatwić z wyjątkiem mojej Żony, która się nim wprost delektuje.
Później jeszcze krótko smsowałem z Helem.
Ja: ... Ale martwimy się o Helę. Dziewczyna jest za delikatna...
Hel: Dziękuję za troskę o moją ukochaną. Sanatorium we Wsi Helowców postawi ją na nogi.
W sobotę, 23. marca, umówiliśmy się z Zagranicznym Gronem Szyderców na oglądanie ich przyszłego mieszkania, a raczej ich ogródka. Żona zaprosiła na wizję lokalną swoją koleżankę ze studiów (architektura krajobrazu), która mogłaby się podjąć aranżacji tegoż.
Ja przyjąłem taktykę kompletnego nie wtrącania się i nie podsuwania swoich pomysłów i torpedowania lub ośmieszania innych, jako w oczywisty sposób bezsensownych, tylko zająłem się przez blisko godzinę mocno ruchliwymi Q-Wnukami, czyli przede wszystkim stałym uważaniem, aby się nie zabiły, albo nie zrobiły sobie innej krzywdy na terenie było, nie było budowy. Żona to bardzo doceniła mówiąc, że się ... przydałem.
"Przydałem się" i później, kiedy poszliśmy do galerii na lody. Bez Q-Zięcia, który w tym czasie rozgrywał mecz koszykówki w swojej drużynie w jakiejś metropolialnej lidze.
"Przydawanie się" polegało na tym, że Żona z Pasierbicą z przyjemnością delektowały się kawą, herbatą i lodami i mogły spokojnie porozmawiać, chyba o różnych dietach, a ja biegałem na piętrze wokół galerii za Q-Wnukami (4,5 i 2 lata) uważając jak wyżej lub zjeżdżałem z obojgiem jednocześnie ruchomymi schodami, by natychmiast wjeżdżać z powrotem też uważając jak wyżej, a nawet więcej, żeby, np. gdzieś nie wciągnęło jednej lub drugiej nóżki lub rączki.
Gdy spotkaliśmy się później z Q-Zięciem na sali gimnastycznej, wydawało mi się, że byłem bardziej od niego zgrzany i spocony.
W niedzielę, 24. marca, oglądałem w Nie Naszym Mieszkaniu mecz Polska - Łotwa (2:0 - bramki Lewandowski i Glik). Cisza i spokój. Jeden Pilsner Urquell w pierwszej połowie, drugi w drugiej. Symetria i błogostan.
W dniach 26-28 marca, wtorek-czwartek, gościł u nas w Nie Naszym Mieszkaniu Q-Wnuk-Dyrektor.
Sytuacje te mamy już z Żoną opanowane. Są miejsca styczne, trójstronne, gdy np. gramy, ale w niepisanej umowie unikam takich momentów, w których mogłoby dojść "do decyzyjności" dwóch dyrektorów. Babcia jest święta, najlepsza i najukochańsza, a Q-Dziadek jest ten gorszy, podejrzany, bo od czasu do czasu podnosi głos, według Żony i Q-Wnuka-Dyrektora krzyczy, no i przede wszystkim rano, w okrutnej porze, zawozi go do przedszkola. A Babcia jest TĄ, która go ODBIERA.
Zawsze rano, w samochodzie, jest obrażony na Q-Dziadka i unika kontaktu wzrokowego i wszelakich zaczepek. A gdy przejeżdżamy koło żłobka Tłustej Ofelii na moje machanie ręką i głośne Q-Dziadek i Q-Wnuk-Dyrektor pozdrawiają Tłustą Ofelię niezmiennie wzburzony protestuje.
- To nie jest Tłusta Ofelia! Tylko ...i tu podaje imię i nazwisko. - Moja siostrzyczka!
- A ja jestem... i tu podaje swoje imię i nazwisko.
W czwartek rano, jak szliśmy do samochodu, zapytał:
- Dziadek, a nie będziesz dzisiaj mówił Tłusta Ofelia?
- Dobrze, nie będę. - obiecałem.
Gdy przejeżdżaliśmy koło żłobka, zacząłem machać ręką i głośno i wyraźnie zawołałem:
- Q-Dziadek i Q-Wnuk-Dyrektor pozdrawiają... i tu wymieniłem pełne imię i nazwisko jednocześnie oglądając się za siebie.
Księżycowa buźka z dołkiem po lewej stronie była rozpromieniona. Gdy wysiedliśmy z auta, sam podał mi małą rączkę i ochoczo, podskakując, ruszył do przedszkola.
Tak oto niniejszym ostatni raz używam pięknego imienia Tłusta Ofelia. Zostaje tylko Ofelia, co nawet jest adekwatne, bo dawno przestała być tłusta. Teraz jest co prawda nabita, ale ze względu na Q-Wnuka nie będę pozdrawiał Nabitą Ofelię.
Zostaje więc OFELIA.
W piątek, 29 marca, byłem w aquaparku.
Sam, bo Żonę takie numery nie kręcą. Mnie też nie. Z powodu wszechobecnego, radosnego, rodzinnego hałasu podsycanego dziwną muzyką i istotnymi, głośnymi komunikatami.
Oczywiście sam nie byłem, tylko z Pasierbicą, Q-Wnukiem-Dyrektorem i Ofelią. Przy niej to dopiero trzeba mieć oczy dookoła głowy. Ani się człowiek obejrzał, a już jej nie było. I nic jej nie zrażało - notoryczne przewracanie się, wpadanie jednej lub drugiej nóżki pomiędzy poręcze grodzące różne przejścia, zalewanie wodą. Nic. I wyła w proteście, gdy wychodziliśmy. Takie momenty mam obcykane. Biorę ją wtedy brutalnie, jak mały worek kartofli, zarzucam na biodro i przytrzymując jedną ręką, taką wiszącą, niosę. Czując brutalną, męską siłę, natychmiast się uspokaja i wycisza. Mądra!
W sobotę, 30 marca, odwiedziliśmy Skrycie Wkurwioną i Kolegę Inżyniera.
Już na wejściu Skrycie Wkurwiona zauważyła, że schudłem. Jej uwaga dopiero w tym momencie zwróciła i moją, i Żony na ten oczywisty fakt.
Skrycie Wkurwiona widocznie ma taką zdolność, bo chyba z rok temu zauważyła ten syndrom u Żony, co spowodowało, że i ja go w końcu wówczas zauważyłem.
Jak się okazało, u nich ogólnie szpital. Dosłownie.
Skrycie Wkurwionej coś wlazło pod kolano tak, że przez cały nasz pobyt praktycznie leżała, bo każda inna pozycja powodowała bardzo duży ból kręgosłupa. To coś kwalifikuje się do tomografu komputerowego, ale państwowa służba zdrowia oferuje jej tę usługę w przyszłym roku. A w jakimś miejscu, gdy powołała się na fakt, że jest fizjoterapeutką i że pracuje w służbie zdrowia, po kumotersku zaproponowano jej czerwiec. Bez kumoterstwa, prywatnie, usługę może mieć jutro. Za 1500 zł. Więc szybko i głośno obliczyłem, że gdyby nawet jej pracodawca odprowadzał za nią tylko przez rok składkę zdrowotną w wysokości chociażby 200 zł miesięcznie, to przecież uzbierałoby się z naddatkiem. Kolega Inżynier, serwując kolejnego Pilsnera Urquella, spojrzał na mnie, jak na ciężkiego idiotę.
- Widzę, że ty nic nie rozumiesz. - westchnął, jak człowiek zmuszony wbrew własnej woli do tłumaczenia oczywistości, która taką niestety dla strony drugiej nie jest. - To nie chodzi o to. - kontynuował. - Chodzi o to, żeby ministry miały odpowiednią pensję. - westchnął na koniec ciężko zmęczony.
Więc Skrycie Wkurwiona chyba "weźmie" ten tomograf za 1500 zł, żeby potem, po diagnozie, wiedzieć, skoro jest fizjoterapeutką, co ze sobą zrobić.
A Kolega Inżynier w niedzielę będzie jechał do szpitala na poniedziałkowe wycinanie woreczka żółciowego. Boli go z powodu kamieni, które się zadomowiły.
Przy tej "okazji" największym jego dylematem była wiosenna zmiana czasu. Jako wzorcowy fatalista wymyślił, że anestezjolog uśpi go przed operacją "na czas", ale już chirurg, przeoczywszy "zmianę czasu", spóźni się godzinę i zacznie go kroić, gdy Kolega Inżynier właśnie się będzie wybudzał.
To, o czym teraz będę pisał, wiedziałem wcześniej, na bieżąco, w czasie rzeczywistym, ale mimo naszego wspólnego pokrewieństwa dusz i specyficznego poczucia humoru, nie odważyłem się opublikować. Ale skoro Kolega Inżynier jest już po i żyje, to czemu nie.
Już w niedzielę, po południu zapytałem smsem:
- I jak sytuacja...?
- Leżę i czytam. Złapali mnie na nielegalnym spożywaniu kanapki. Zabieg jutro rano, ale nie pytałem czy wszyscy przestawili zegarki (pis.oryg.)
- Dobre! To będzie na blogu.
- Na szczęście wcześniej pokątnie wszamałem banana. Teraz muszę się jakoś dyskretnie pozbyć skórki.
- To będzie z cyklu "Przed operacją".
- Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze przeczytać...
- To może dzisiaj wyjątkowo(!) opublikuję?
- Jestem za.
Okazało się, że Kolegę Inżyniera po poniedziałkowej operacji już wczoraj wyrzucili do domu. Przyjechała po niego ze swoim kręgosłupem Skrycie Wkurwiona.
- Jestem już w domu. - napisał. - Leżym...jak dwie kłody.
CZWARTEK (04.04)
No i dzisiaj zrobiliśmy sobie pyszną wycieczkę.
Naszym Terenowym. Jakaż to frajda.
Przypomnieliśmy sobie piękno tych terenów, że, bez emfazy, dech zapiera.
Jakąś krętą, urokliwie wijącą się polną drogą, dotarliśmy do małego gospodarstwa nie wiedząc, że droga jest "ślepa". Z domu wyszła starsza pani, ale nie stara, z wypisanym zainteresowaniem na twarzy, brakiem lęku i inteligencją, którą wzmagał specyficzny uśmiech pojawiający się, gdy odpowiadała na pytania. Na koniec przeprosiłem ją za to wtargnięcie.
- Nie ma sprawy. - odparła.
Wszystko wskazywało na to, że mieszka tam sama, bo charakterystycznych śladów chłopa widać nie było.
Później wjechaliśmy prawie w to samo miejsce, ale jakby z drugiej strony, bo przez te niezliczone pagórki, cycowatość terenu, inaczej się nie dało. Znowu wtargnęliśmy.
Tym razem spotkaliśmy starowinkę, ewidentnie samotnie żyjącą, która zabierała się za sadzenie kartofli. Na widok mężczyzny jej czerstwa, chłopska twarz, z wypisaną specyficzną ociężałością, z połyskującymi od czasu do czasu złotymi zębami, nabrała wyrazu nieufności. Ale gdy Żona wysiadła z Terenowego, jej widok starowinkę uspokoił i w swoim, powolnym stylu, oprowadzała nas po terenie i się "rozgadała" mówiąc pod nosem w połowie do nas, a w połowie do siebie.
- A tu, naokoło, same łąki. - Dopłaty biero, bo pracować się nie chce. - A rząd daje. - Głupie to takie.
A gdy odjeżdżaliśmy, rzekła:
- Eee, nie bede dzisiaj sadzić. - Chyba za wcześnie.
I pomachała mi powoli, w skupieniu, ręką, gdy zobaczyła, że z samochodu tak się z nią żegnam.
PIĄTEK (05.04)
No i Żona złożyła wniosek o nowy dowód osobisty. W Naszym Miasteczku.
W urzędzie żywej duszy, więc znudzona pani rzuciła się na nas przekazując ogrom wiedzy, którą posiadała. Same ciekawe rzeczy.
Na przykład nie wiedziałem, że obecnie w Polsce obowiązują i są ważne aż trzy typy dowodów osobistych. Tu pani posłużyła się dydaktycznymi pomocami w postaci plansz i komputera. I że teraz jest e-dowód z jakąś warstwą elektroniczną i że można, ale nie trzeba, wyrobić sobie podpis elektroniczny. Ale gdyby teraz tego podpisu od razu przy wymianie dowodu Żona nie wyrobiła, a potem, w jakiejkolwiek przyszłości naszła ją na niego chętka, to musiałaby wyrabiać sobie kolejny, nowy dowód. A ten podpis ponoć wiele ma ułatwić.
Ja do takich ułatwień podchodzę ostrożnie i sceptycznie, bo miało być lepiej, a wyszło jak...Więc na wszelki wypadek pokazałem pani swój dowód z pytaniem, czy jest ważny.
- O tak! - Dowód jest ważny do 2023 roku, więc może być pan spokojny. - A poza tym, kto wie, co potem będzie? - westchnęła.
Mimo tej filozoficznej wstawki i chwili zadumy, wszyscy, czyli nas troje, doskonale wiedzieliśmy, że to westchnienie dotyczy wyłącznie jakiejś mglistej przyszłości dowodów osobistych.
- Nie, no ja jestem spokojny. - odparłem. - Zwłaszcza, że może do tego czasu nie dożyję.
Pani zdawała się być tak zamyślona nad przyszłością dowodów osobistych w Rzeczpospolitej Polskiej, że w ogóle, co w takich razach bywa standardowe i/lub grzecznościowe Ale, co też pan mówi!, nie zareagowała. A może widząc mnie w tych bruzdach nie chciała być po prostu nieszczera.
Więc tylko zaszeptałem do Żony:
- Wtedy już będę w innym rejestrze.
Zresztą widząc cały cyrk ze zdjęciami do dowodów osobistych, jaki dopadł Żonę, ze zgrozą myślę o mojej wymianie dowodu.
Najpierw w jakimś punkcie Żonę, dojrzałą kobietę, fotografował chłoptaś, który z racji młodego wieku widocznie nie zdawał sobie sprawy, że zrobienie kobiecie zdjęcia do dowodu osobistego, to nie jest tylko kwestia techniki i technologii. Gdy przyjechałem po Żonę i je ujrzałem, musiałem w duchu przyznać, że najlepiej to nie wyszło. Zawiódł mnie też instynkt i nie wyczułem u niej tłumionego wzburzenia.
- Mogłabyś mi dać jedno na pamiątkę? - podłożyłem się jak kretyn, jak nie przymierzając ten chłoptaś.
- Co?!!! - A w życiu!!! - Żebyś potem latał po znajomych i pokazywał, jak wyszłam?! - wybuchnęła mając taką okazję.
Moje protesty nie zdały się na nic. Zdjęcia zostały pocięte i wyrzucone.
Następnym razem w innym punkcie zdjęcia Żonie zrobiła kobieta. Dojrzała. I muszę powiedzieć, że wyszły zdecydowanie lepiej, ku zadowoleniu i akceptacji Żony. Tylko że...
No właśnie. Według ostatnich dyrektyw są to zdjęcia en face, policyjne i do takich celów muszą służyć. Żadnych przekłamywań, upiększeń, zmian perspektywy, kadru i kompozycji, wdzięcznych pochyłów głowy i uwodzicielskich lub zawadiackich, w zależności od płci, uśmiechów.
Ma być strzał światłem na wprost na poważną facjatę.
I tak dobrze, że w tej sytuacji obecna technologia potrafi zlikwidować efekt czerwonych oczu. Każdy się z nim spotkał, ale przypomnę, że jest to efekt używania lamp błyskowych w sytuacji stworzonego sztucznie lub zastanego niskiego poziomu oświetlenia, lub ciemności, w których to warunkach przyroda "wymyśliła", że źrenice muszą być otwarte maksymalnie, żeby cokolwiek w ciemnościach dostrzec i ewentualnie uciec przed drapieżcą. I kilka tysięcy lat cywilizacji niczego w tym względzie nie zmieniło. Źrenice nadal rozszerzają się i to bez naszej woli.
W sztucznej sytuacji stworzonej przez człowieka mocne światło z lampy błyskowej dociera do dna oka, odbija się i wraca do aparatu fotograficznego. Problem leży w tym, że uzyskuje ono czerwoną barwę na skutek występowania w siatkówce warstwy zawierającej znaczne ilości barwnika - rodopsyny.
Więc tylko dla uspokojenia dodam, że:
rodopsyna (purpura wzrokowa[1], czerwień wzrokowa[2]) – organiczny związek chemiczny, światłoczuły barwnik występujący w narządzie wzroku (dokładniej w siatkówce) głowonogów, stawonogów i kręgowców. Składa się z białka – opsyny, które wiązaniem kowalencyjnym łączy się z kofaktorem 11-cis-retinalem (retinenem), pełniącym funkcję chromoforu. Wiązanie łączy ε-aminową grupę lizyny w pozycji 296 łańcucha białkowego z grupą aldehydową retinalu. Żaden inny stereoizomer retinalu, z wyjątkiem 9-cis, nie wykazuje takiej właściwości łączenia się z opsyną.
Pod wpływem światła docierającego do znajdującej się w pręcikach rodopsyny (wystarczy 1 foton) dochodzi do izomeryzacji formy 11-cis retinalu w drugi izomer – formę całkowicie-trans. Rodopsyna jest białkiem transbłonowym złożonym z 7 helikalnych łańcuchów i zmiana konformacyjna rodopsyny, powoduje aktywację związanego z nią białka G, transducyny, a następnie inicjację sygnału komórkowego.
Metarodopsyna II pod wpływem witaminy A powraca do formy 11-cis, łączy się z powrotem z opsyną w cząsteczkę rodopsyny gotową do rozpadu – jest to tak zwany cykl widzenia. Istotny wydaje się sposób pobudzenia neuronów w siatkówce.
Rodopsyna pręcików, odpowiedzialna za widzenie w ciemności, absorbuje światło w całym zakresie widzialnego widma. Maksimum absorpcji rodopsyny wynosi 500 nm, przez co w nocy niebieskozielone światło wydaje się stosunkowo najjaśniejsze, a czerwone najciemniejsze[3].
Za odkrywcę rodopsyny uważa się Franza Bolla, który zaobserwował ją w roku 1876 u żaby. Nazwę purpura wzrokowa nadał mu w roku 1877 Wilhelm Kühne[4].
i że:
z tej definicji, jako chemik, zrozumiałem zdanie pierwsze i pięć ostatnich od Istotny wydaje się sposób...
Gdyby tego efektu nie umiano zlikwidować, to dochodząca druga dyrektywa stworzyłaby prawdziwy horror. Otóż każe ona nakładać na zdjęcie specjalną siatkę linii sprawdzającą, czy poszczególne części twarzy są w określonych karbach i czy przypadkiem nie dostało się tam coś "artystycznego". Osoba ze zdjęcia w takim "ujęciu" wygląda niczym Hannibal Lecter, ten z Milczenia owiec. Nawet Żona, a co dopiero ja. Więc specjalnie do wymiany dowodu spieszyć się nie będę.
Z kolei w oddziale ZUSu... też nie było żywej duszy. Więc pan kilkoma "wklepnięciami" i enterem upoważnił naszą Księgową II, aby mogła buszować po cyfrowej platformie płatnika składek, którym jest Żona.
Metarodopsyna II pod wpływem witaminy A powraca do formy 11-cis, łączy się z powrotem z opsyną w cząsteczkę rodopsyny gotową do rozpadu – jest to tak zwany cykl widzenia. Istotny wydaje się sposób pobudzenia neuronów w siatkówce.
Rodopsyna pręcików, odpowiedzialna za widzenie w ciemności, absorbuje światło w całym zakresie widzialnego widma. Maksimum absorpcji rodopsyny wynosi 500 nm, przez co w nocy niebieskozielone światło wydaje się stosunkowo najjaśniejsze, a czerwone najciemniejsze[3].
Za odkrywcę rodopsyny uważa się Franza Bolla, który zaobserwował ją w roku 1876 u żaby. Nazwę purpura wzrokowa nadał mu w roku 1877 Wilhelm Kühne[4].
i że:
z tej definicji, jako chemik, zrozumiałem zdanie pierwsze i pięć ostatnich od Istotny wydaje się sposób...
Gdyby tego efektu nie umiano zlikwidować, to dochodząca druga dyrektywa stworzyłaby prawdziwy horror. Otóż każe ona nakładać na zdjęcie specjalną siatkę linii sprawdzającą, czy poszczególne części twarzy są w określonych karbach i czy przypadkiem nie dostało się tam coś "artystycznego". Osoba ze zdjęcia w takim "ujęciu" wygląda niczym Hannibal Lecter, ten z Milczenia owiec. Nawet Żona, a co dopiero ja. Więc specjalnie do wymiany dowodu spieszyć się nie będę.
Z kolei w oddziale ZUSu... też nie było żywej duszy. Więc pan kilkoma "wklepnięciami" i enterem upoważnił naszą Księgową II, aby mogła buszować po cyfrowej platformie płatnika składek, którym jest Żona.
Etap "załatwiania spraw" zamknęliśmy kupieniem biletów na pociąg do Metropolii. Bo plany się zmieniły. Żona zostaje w Naszym Miasteczku, a ja w niedzielę wyjeżdżam do Metropolii.
Tym razem nie dałem się zaskoczyć godzinami przerw w funkcjonowaniu kasy. Moja ulubiona pani tylko się zdziwiła pewnym brakiem logiki, że na tak krótki odcinek, do Miasta Przesiadkowego, kupuję bilet I klasy, a na ten główny, długi, klasy II. Więc wyjaśniłem jej dosyć skrótowo zasadę mojego podróżowania w WARSie. Tutaj, w Naszym Miasteczku, to spokojnie można z panią kasjerką o takich rzeczach porozmawiać. Bo w Metropolii panie raczej warczą.
NIEDZIELA (07.04)
Tym razem nie dałem się zaskoczyć godzinami przerw w funkcjonowaniu kasy. Moja ulubiona pani tylko się zdziwiła pewnym brakiem logiki, że na tak krótki odcinek, do Miasta Przesiadkowego, kupuję bilet I klasy, a na ten główny, długi, klasy II. Więc wyjaśniłem jej dosyć skrótowo zasadę mojego podróżowania w WARSie. Tutaj, w Naszym Miasteczku, to spokojnie można z panią kasjerką o takich rzeczach porozmawiać. Bo w Metropolii panie raczej warczą.
NIEDZIELA (07.04)
No i jadę pociągiem do Metropolii.
Żona odprowadziła mnie na dworzec, bo:
Po pierwsze - żartów tym razem nie ma. Poprzednio wyjechałem w niedzielę, wróciłem JUŻ we wtorek, a tym razem wrócę w niedzielę, a może i później - w poniedziałek lub we wtorek.
Po drugie - jest piękna pogoda. Co prawda przeze mnie wyszliśmy za późno i na dworzec musieliśmy dotrzeć ostrym marszem w 17 minut, więc rozogniona i zarumieniona Żona zapytała po drodze, a później na peronie:
- A następnym razem wyjdziemy wcześniej? - Bo myślałam, że w taką pogodę to będzie PRZYJEMNY spacer?
Więc obiecałem solennie, że tak będzie.
Fajnie jest wyjeżdżać, pomijając że wcale fajnie nie jest, gdy Żona macha na peronie na pożegnanie.
Podróż, oczywiście w WARSie, zacząłem mocno skwaszony i myślałem, że ten stan będzie mi towarzyszył do samej Metropolii.
Najpierw jakaś pani długo przechodziła przez drzwi między wagonami, bo się zorientowała po niewczasie, że to WARS. Więc gdy ja ruszyłem, drzwi się na mnie zakleszczyły i ani wte, ani wewte.
Potem, po zwycięskiej walce z drzwiami, które skutecznie w końcu rozepchałem łokciami, jak zwykle chciałem zamówić i opłacić wszystko z góry na całą podróż. Ale pani odpowiedziała, że ona się pogubi i że się tak nie da. I nie pomogły moje dwie próby Ale ja tym pociągiem często jeżdżę, zawsze tak zamawiam i nigdy nie było z tym problemu. Obrażony zamówiłem piwo i orzeszki, i oczywiście nie zapytałem, skąd jest drużyna? Bo jeszcze by mi odpowiedziała...No właśnie co? Bałem się jej reakcji, kobiety w końcu młodej (30 lat?), mając na uwadze traumę związaną z reakcjami naszej Q-Gospodyni swego czasu, w Naszej Wsi. Podobny wyraz twarzy.
Siadłem więc mocno zniesmaczony, a na dodatek laptop nie chciał się połączyć z siecią, którą mu przecież, kurwa, udostępniłem. Żłób jeden!
Ale potem wszystko się odwróciło.
Najpierw gnoja wyłączyłem i włączyłem ponownie. To samo zrobiłem z komórką. I zadziałało. Głupie to takie!...
Potem przyszła do mojego stolika druga pani. Miła twarz, a na dodatek z wypisaną inteligencją. Czy trzeba coś więcej podróżującemu w WARSie? Pani zainteresowała się moim "problemem" i okazało się, że problemu nie ma. Odłoży mi jednego schabowego i odpowiednią ilość butelek piwa, żebym był spokojny. Po czym od razu przyniosła mi kolejną Koronę Olbrachta. To nie Pilsner Urquell, oczywiście, ale na bezrybiu... Więc miło mi było usłyszeć, że panie są z rodzinnych stron mojej Matki, spod Lubaczowa, w których spędzałem wakacje aż do 18. roku życia, czyli do czasu, w którym pochłonął mnie piękny, zwodniczy czas studiów. Wzruszyłem się.
Żona odprowadziła mnie na dworzec, bo:
Po pierwsze - żartów tym razem nie ma. Poprzednio wyjechałem w niedzielę, wróciłem JUŻ we wtorek, a tym razem wrócę w niedzielę, a może i później - w poniedziałek lub we wtorek.
Po drugie - jest piękna pogoda. Co prawda przeze mnie wyszliśmy za późno i na dworzec musieliśmy dotrzeć ostrym marszem w 17 minut, więc rozogniona i zarumieniona Żona zapytała po drodze, a później na peronie:
- A następnym razem wyjdziemy wcześniej? - Bo myślałam, że w taką pogodę to będzie PRZYJEMNY spacer?
Więc obiecałem solennie, że tak będzie.
Fajnie jest wyjeżdżać, pomijając że wcale fajnie nie jest, gdy Żona macha na peronie na pożegnanie.
Podróż, oczywiście w WARSie, zacząłem mocno skwaszony i myślałem, że ten stan będzie mi towarzyszył do samej Metropolii.
Najpierw jakaś pani długo przechodziła przez drzwi między wagonami, bo się zorientowała po niewczasie, że to WARS. Więc gdy ja ruszyłem, drzwi się na mnie zakleszczyły i ani wte, ani wewte.
Potem, po zwycięskiej walce z drzwiami, które skutecznie w końcu rozepchałem łokciami, jak zwykle chciałem zamówić i opłacić wszystko z góry na całą podróż. Ale pani odpowiedziała, że ona się pogubi i że się tak nie da. I nie pomogły moje dwie próby Ale ja tym pociągiem często jeżdżę, zawsze tak zamawiam i nigdy nie było z tym problemu. Obrażony zamówiłem piwo i orzeszki, i oczywiście nie zapytałem, skąd jest drużyna? Bo jeszcze by mi odpowiedziała...No właśnie co? Bałem się jej reakcji, kobiety w końcu młodej (30 lat?), mając na uwadze traumę związaną z reakcjami naszej Q-Gospodyni swego czasu, w Naszej Wsi. Podobny wyraz twarzy.
Siadłem więc mocno zniesmaczony, a na dodatek laptop nie chciał się połączyć z siecią, którą mu przecież, kurwa, udostępniłem. Żłób jeden!
Ale potem wszystko się odwróciło.
Najpierw gnoja wyłączyłem i włączyłem ponownie. To samo zrobiłem z komórką. I zadziałało. Głupie to takie!...
Potem przyszła do mojego stolika druga pani. Miła twarz, a na dodatek z wypisaną inteligencją. Czy trzeba coś więcej podróżującemu w WARSie? Pani zainteresowała się moim "problemem" i okazało się, że problemu nie ma. Odłoży mi jednego schabowego i odpowiednią ilość butelek piwa, żebym był spokojny. Po czym od razu przyniosła mi kolejną Koronę Olbrachta. To nie Pilsner Urquell, oczywiście, ale na bezrybiu... Więc miło mi było usłyszeć, że panie są z rodzinnych stron mojej Matki, spod Lubaczowa, w których spędzałem wakacje aż do 18. roku życia, czyli do czasu, w którym pochłonął mnie piękny, zwodniczy czas studiów. Wzruszyłem się.
A potem przyszła ta pierwsza, z twarzą inaczej, i w końcu powiedziała, że... problemu nie ma.
Bo tak biorąc na chłopski rozum - toż to jest czysty interes. Nie dość, że gość płaci z góry, to upity może nie zdążyć zrealizować całego zamówienia.
Bo tak biorąc na chłopski rozum - toż to jest czysty interes. Nie dość, że gość płaci z góry, to upity może nie zdążyć zrealizować całego zamówienia.
Więc swój pobyt w Metropolii, mimo samotności, nadmiaru obowiązków i dwudniowej kontroli Szkoły, widzę w... niebiesko-zielonych (turkus, cyan) i pomarańczowych (orange) barwach. Specjalnie dodaję angielskie określenia, bo ostatnio na spotkaniu ze słuchaczami upewniałem się, czy aby na pewno jestem na czasie i właściwie określam wydarzenie mówiąc event i poziom, czyli level. Okazało się, że tak, ale już ze słowem wodzirej nie. To przeżytek. Teraz jest EMSI, czyli MC, czyli Master of Ceremony.
Dotarłem do Nie Naszego Mieszkania i natychmiast zacząłem się ogarniać, żeby zagłuszyć smutek. Dawno nie byłem tu sam. Chyba w tamtym roku. Bo nie mogę liczyć tego śmiesznego, dwunocnego, konferencyjnego wypadu do Metropolii.
Wszędzie cisza i pustka. Wchodząc do innego pomieszczenia wydaje mi się, że zaraz się natknę na Żonę lub Sunię. Ale nie.
Oczywiście z tym wszędzie to jest gruba przesada. Raptem 42 m. kw. powierzchni. Jak w tym dowcipie:
Mosiek mówi do żony:
- Salci! - Całe miasto mówi, żeś ty kurwa!
- Pfff! - Wielkie mi miasto! - Raptem pięć tysięcy mieszkańców.
PONIEDZIAŁEK (08.04))
Dotarłem do Nie Naszego Mieszkania i natychmiast zacząłem się ogarniać, żeby zagłuszyć smutek. Dawno nie byłem tu sam. Chyba w tamtym roku. Bo nie mogę liczyć tego śmiesznego, dwunocnego, konferencyjnego wypadu do Metropolii.
Wszędzie cisza i pustka. Wchodząc do innego pomieszczenia wydaje mi się, że zaraz się natknę na Żonę lub Sunię. Ale nie.
Oczywiście z tym wszędzie to jest gruba przesada. Raptem 42 m. kw. powierzchni. Jak w tym dowcipie:
Mosiek mówi do żony:
- Salci! - Całe miasto mówi, żeś ty kurwa!
- Pfff! - Wielkie mi miasto! - Raptem pięć tysięcy mieszkańców.
PONIEDZIAŁEK (08.04))
No i do szkoły wybrałem się rowerem.
Odkurzyłem go, podpompowałem koła i w 9 minut byłem na miejscu.
Z rana (06.30) było co prawda chłodno, ale za to jasno.
Odkurzyłem go, podpompowałem koła i w 9 minut byłem na miejscu.
Z rana (06.30) było co prawda chłodno, ale za to jasno.
A plany na przyszłość? Jak zwykle się zmieniają.
W najbliższą sobotę wpadnę jednak na jedną noc do Wnuków. Potem, przed świętami, nie będę miał kiedy. A w związku z tym do Naszego Miasteczka wrócę w poniedziałek lub wtorek.
Tam spędzimy święta.
Pod koniec kwietnia wrócimy (przyjedziemy? - zaczyna mi się to pieprzyć, gdzie przyjeżdżam, a gdzie wracam) do Metropolii i pod koniec miesiąca odwiedzimy Helowców we Wsi Helowców. Wreszcie się przeprowadzili. Hel wysłał mi zdjęcie uśmiechniętej Heli, która siedzi przed domem na tarasowych schodach. Ufff!...x2!
Już się zachłysnęli swoją wsią. Psy wylegują się na tarasie, a Hel oswaja lokalne przybytki gastronomiczne. Może jest jeden, nie wiem.
Pierwszy tydzień maja spędzimy w Naszej Wsi. Czadowo! A pod jego koniec będziemy świętować w Metropolii 50-tkę Hela.
A potem wrócimy(?) do Naszego Miasteczka, skąd wyjedziemy do Pucusia, by stamtąd wrócić(?) do Metropolii.
To już będzie zaawansowany maj. A potem, już niedługo, będziemy obchodzić, albo unikać, Święta Bożego Narodzenia. Ciągle to powtarzam.
Pod koniec kwietnia wrócimy (przyjedziemy? - zaczyna mi się to pieprzyć, gdzie przyjeżdżam, a gdzie wracam) do Metropolii i pod koniec miesiąca odwiedzimy Helowców we Wsi Helowców. Wreszcie się przeprowadzili. Hel wysłał mi zdjęcie uśmiechniętej Heli, która siedzi przed domem na tarasowych schodach. Ufff!...x2!
Już się zachłysnęli swoją wsią. Psy wylegują się na tarasie, a Hel oswaja lokalne przybytki gastronomiczne. Może jest jeden, nie wiem.
Pierwszy tydzień maja spędzimy w Naszej Wsi. Czadowo! A pod jego koniec będziemy świętować w Metropolii 50-tkę Hela.
A potem wrócimy(?) do Naszego Miasteczka, skąd wyjedziemy do Pucusia, by stamtąd wrócić(?) do Metropolii.
To już będzie zaawansowany maj. A potem, już niedługo, będziemy obchodzić, albo unikać, Święta Bożego Narodzenia. Ciągle to powtarzam.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.