22.04.2019 - pn
Mam 68 lat i 140 dni.
WTOREK (16.04)
No i proces aklimatyzacji w Naszym Miasteczku przebiegł bez bólu. Jakbym prawie nie wyjeżdżał.
Może przez to, że tydzień to mało czasu, jak na nasze "używane" moduły czasowe. A może dlatego, że jest piękna pogoda i długo jasno. A może przez zbliżające się Święta i świadomość, że jak Polska długa i szeroka, wszyscy będą świętować i nikt zawodowo niczego od nas nie będzie chciał.
W tej aklimatyzacji poczułem się na tyle mocno, że gdy Żona rano zapytała Czy masz może gdzieś umowę z biurem nieruchomości? (Nasze Miasteczko wystawione jest na sprzedaż), pozwoliłem sobie na dłuższy wywód informacyjno-uświadamiający, przy moim stosownym nadęciu się.
- Uważam - rzekłem - że w tym pytaniu użyłaś niepotrzebnie i zbędnie czterech słów. - tu zawiesiłem głos budując nastrój. - "Czy",... "masz",... "może"... i "gdzieś". Czy - czyli tkwi w tobie zwątpienie insynuujące, że mogę nie mieć, masz - kolejna insynuacja, że mógłby ją mieć ktoś inny, czyli, np. kto?, może - sam nie wiem, co na to odpowiedzieć, gdzieś - no to już ewidentnie sugeruje, że mogę mieć bałagan i jestem niezorganizowany.
Żona wiedząc co będzie, to znaczy jak zareaguję na jej prowokację, dusiła się lekko ze śmiechu.
Niezrażony kontynuowałem - wystarczyło tylko powiedzieć Czy mógłbyś mi dać umowę z biurem nieruchomości, czy jakoś tak podobnie i już.
Umowę wręczyłem Żonie w 10 sekund.
Dzisiaj w dwie godziny zrobiliśmy zakupy na Święta. "Wymyśliliśmy" parę skromnych potraw bez żadnego zarzynania się i wariacji. Mnie wystarczą jajka, szynka, sałatka warzywna, sos tatarski, biała kiełbasa, Luksusowa i Pilsner Urquell. Żonie? Nawet nie wiem. Taka się w tym względzie zrobiła minimalistyczna.
Przypomniało mi się jeszcze parę drobiazgów a propos zeszłego tygodnia.
W piątek, 12 kwietnia, byłem na dyplomowym przedstawieniu studentów Akademii Sztuk Teatralnych, z którą współpracujemy. Przekaz dotyczył życia studentów szkoły teatralnej zanim się nimi stali, obecnie, w trakcie studiów i ich perspektyw.
Problem z tymi przedstawieniami jest taki, że ci młodzi ludzie wszystko muszą zaprezentować na wysokim poziomie ekspresji, czyli wykrzyczeć i wywrzeszczeć przy łomocie muzyki. Kiedyś, gdy byłem na Weselu, które samo w sobie z definicji jest głośne i huczne, nawet w cichych partiach musieli być głośni.
Postanowiłem więc, że gdy będzie łomot, w przerwie wyjdę.
Ale przerwy nie było, a łomot, tzn. ekspresja, owszem. Przez dwie godziny i 10 minut netto.
I co? Wyszedłem usatysfakcjonowany, pełen podziwu i zadowolony, że przerwy nie było. Ot co!
Zadzwoniłem do Córci zadając jako ojciec, jak się okazało, najgłupsze z możliwych i irytujące pytanie No i jak się czujesz?
- Źle! - Bo jak mam się czuć?! - dodała zirytowana najwyraźniej źle się czując.
To następnym razem zadzwonię i zagadam Jak tam pogoda u was? i Czy roślinki puściły już listki?
Ale parę dni później wysłała mi zdjęcie USG. Normalnie wszystko widać, ale czy to chłop, czy baba to jeszcze nie.
Z kolei Helowcy urządzają się w swojej HeloWsi (aha! zapomniałem dodać, że moja robocza nazwa Wieś Helowców jest już nieaktualna. Żona na kanwie zmian zaproponowała HeloWieś. I tak zostanie. Mam nadzieję, że Helowcy nie zdążyli się przyzwyczaić do tej pierwotnej). Wysyłają różne zdjęcia i komunikaty - śniadanie na kartonach, a może już na stole, Pilsner Urquell na kartonie, pierwsze rozpalanie w kominku. itd. Pełen romantyzm. Napisałem, że w tej oto sytuacji nastąpiły chrzest, utrata dziewictwa, odcięcie pępowiny.
I jeszcze jedno wspomnienie - z ostatniej podróży pociągiem.
Gdy dotarłem głodny do PółWarsu, zająłem miejsce przy malutkim stoliczku, też chyba 1/2 standardowego. Naprzeciw siedział facet, akurat wzrostu odwrotnego do miejsca, jakieś 2/1 normalnego.
Szybko okazało się, że przy sąsiednim stoliku jest facet, który też jedzie do Naszego Miasteczka, więc go zagadnąłem, czy wie, co i jak w tym całym zamieszaniu. Gdy wróciłem do mojego stolika, ten mój, widocznie słysząc rozmowę, się odezwał, powoli cedząc słowa, w sposób charakterystyczny dla dużych mężczyzn.
- A pan jest może związany z lotnictwem?
- Nie, nie. - odparłem. - Zupełnie inna branża.
Pytanie było całkiem na miejscu ze względu na fakt, że na obrzeżach Naszego Miasteczka stacjonuje 21 Baza Lotnictwa Taktycznego i lubię podziwiać, zwłaszcza przy pięknej pogodzie, porażające w swojej potędze i mocy przeloty SU (chyba SU-24) i szkolno-treningowych Iskier.
- A pan jest może byłym pilotem?
- Tak, emerytowanym. - odparł lakonicznie.
Pomyślałem, że w tym przypadku nie działa system, jak na konnych torach wyścigowych, gdzie im mniejszy i lżejszy dżokej, tym lepiej, a głośno:
- A MIGi jeszcze latają? - zacząłem wpuszczać się na mętne wody nie zachowując instynktu samozachowawczego.
- Latają.
- A wie pan - brnąłem dalej - ostatnio czytałem, że brytyjscy naukowcy opracowują perfekcyjną chłodnicę, która w ułamku sekundy potrafi obniżyć temperaturę powietrza wsysanego przez silnik odrzutowy z +1000 st. C do -150 st. C. A to jest kluczowe dla zwiększenia mocy silnika tak, aby samolot mógł uzyskać prędkość 5,5 Ma (1 Mach = ok. 1225 km/godz. - tego mu już nie mówiłem zachowując resztki rozsądku).
- Też czytałem.
- To w 1,5 godziny bylibyśmy w Stanach albo Kanadzie. - czułem, że powoli gasnę.
- Albo w Bangkoku. - uśmiechnął się grzecznie. - Ale z lotnictwem cywilnym nie jest źle. - Dzisiaj śniadanie jadłem w Atenach. - dodał pokrzepiająco.
Tylko nie wiem, czy dla współczesnego lotnictwa cywilnego, czy dla mnie.
Do końca posiłków jedliśmy w milczeniu. Bo skoro nie jestem związany z lotnictwem...
Wieczorem Po Morzach Pływający wywąchał z bloga, że jesteśmy w Święta w Naszym Miasteczku. Zamierzaliśmy ich odwiedzić, bo się dawno nie widzieliśmy. Ale oni mają rzadką okazję wyrwać się ze swojej leśnej głuszy, więc tym razem przyjadą do nas, w sobotę. Będzie o czym gadać.
ŚRODA (17.04)
No i pozałatwiałem parę naszychmiasteczkowych zaległości.
Najważniejsza była Poczta Polska.
Wybrałem się "na nią" uzbrojony w dowód osobisty, telefon i pakiet różnych listów (Żona pod moją nieobecność skrzętnie zbierała kolejne przychodzące), czyli korespondencję. W okienku zapytałem panią, czy mogę rozmawiać z panem naczelnikiem poczty lub panią naczelnik (naczelniczką brzmi jednak niepoważnie). Pani tonem lekko przestraszonym, trochę się usprawiedliwiając i jakby przepraszając powiedziała, że u nas nie ma funkcji naczelnika, jest tylko pani kierownik i z pewną obawą wskazała głową postać kobiety stojącej w lekkim oddaleniu.
- To poproszę.
Pani kierownik natychmiast podeszła z emanującą postawą w czym mogę pomóc.
Wyciągnąłem dowód osobisty i go podałem.
- Proszę pani. - Nazywam się, jak widać.
Następnie podałem mój telefon z wyświetlonym zdjęciem naszej, opisanej skrzynki listowej.
- A tu na naszej skrzynce pokazuję pani jej opis - nazwisko żony i numer budynku oraz mieszkania.
Po czym wyciągnąłem plik listów i przekazałem je pani kierownik.
- A czy na tych listach widzi pani nazwisko żony, moje lub przynajmniej nasz adres?
Pani obejrzała dokładnie każdy list.
- No nie.
- No właśnie! - przeszedłem do sedna. - Od dwóch lat mieszkamy w Naszym Miasteczku i od dwóch lat wybieram z naszej skrzynki nie nasze listy, chodzę po sąsiadach i im je przekazuję. - I już mam dosyć! - Przecież nie jestem pracownikiem Poczty Polskiej.
- Oczywiście. - A mógłby mi pan to zdjęcie przesłać na moją komórkę, podam numer.
Ujęty taką postawą powiedziałem:
- A wie pani, ja wiem dlaczego listonosz lub listonoszka wrzuca wszystko do naszej skrzynki. - Bo ona przyciąga wzrok. - Jest najlepiej i najładniej opisaną.
Jakiś czas temu kupiłem w papierniczym piękne żółte literki i równo je przykleiłem na skrzynce tak, że od razu rzucają się w oczy.
- Żeby pan wiedział! - rzuciła z uśmiechem, pełnym luzem i filingiem, trochę porozumiewawczo patrząc ponownie na zdjęcie.
To mnie rozbroiło całkowicie. Bo u nas, w Naszym Miasteczku, o ludzi z luzem, filingiem trudno. A jeśli są, to inaczej. Najczęściej w różnych sytuacjach, a to w sklepie, w urzędzie, na poczcie, na targu, kiedy rzucam coś a propos, jakiś wtręt, aluzję, uśmieszek, wspomnienie, odniesienie, widzę albo powagę, albo usiłowanie zrozumienia, a raczej złapania tego czegoś ulotnego, co ten ktoś przeczuwa.
Jeszcze z tą powagą jest łatwo. Bo jak widzę na twarzy śmiertelną zabijającą maskę powagi, to natychmiast sobie odpuszczam. Z tej mąki chleba nie będzie - mówię sobie w skrytości ducha. Albo w tejże skrytości cytuję jedno z ulubionych powiedzonek Żony Z gówna bata nie ukręcisz.
Gorzej, gdy ten ktoś usiłuje zrozumieć i chce się partnersko wdać w dyskusję. Natychmiast ucinam.
- Eee... Nie, nie, nie... Ja tylko tak do siebie powiedziałem.
Wersję II mieliśmy w Naszej Wsi przez dwa lata (Żona twierdzi, że przez trzy) z naszą Q-Gospodynią. Zdaję sobie sprawę, że taka wzmianka z mojej strony jest mocno niegrzeczna, ale nie mogę o tym, z różnych względów, nie wspomnieć. To były setki koszmarów, kiedy "lotność ulatywała", a Q-Gospodyni natrętnymi pytaniami starała się ją przywrócić, kiedy do przywrócenia dawno niczego nie było. I nie można było jej tego wytłumaczyć, zwłaszcza że ja przecież jestem z Metropolii!
Oczywiście, ci co mnie znają, i ci, co mnie nie znają, będą pukać się po głowie - No i po co leziesz na tę pocztę? - Myślisz, że to coś zmieni? - Masz taki imperatyw?!
Ano mam i nic na to nie poradzę.
Ledwo wyszedłem z poczty, a już dopadł mnie drugi, a może ten sam?
Wycofałem Terenowym z parkingu i jadąc wzdłuż zaparkowanych aut zobaczyłem, jak przede mną zaparkował duży, wypasiony, czarny, błyszczący Mercedes o przyciemnionych szybach. Stanął idealnie pośrodku, na dwóch miejscach parkingowych. Zatrzymałem się. Z Mercedesa wysiadła drobna, niska, zgrabna i mocno wyfiokowana blondynka, lat jakieś 35. Natychmiast mój wzrok przykuł widok dwóch potężnych rybich warg na tyle, że o mało nie zapomniałem, po co się zatrzymałem. Miały one niesamowitą siłę przyciągania moich oczu, że ledwo nimi, ku mojemu zaskoczeniu, zarejestrowałem, że Mercedes jest na metropolialnych numerach. A więc Ziomalka.
- Słucham?! - zapytała stanowczo widząc, że w zasadzie zajechałem jej drogę.
- O widzę, że pani jest z Metropolii. - zagadałem pokojowo chcąc przygotować sobie grunt i głową wskazując tablicę rejestracyjną.
- A broń Boże! - strasznie się zaperzyła, jakbym ją posądzał, o wcześniej wspomnianego, Bóg wie co.
To przeszedłem do sedna.
- Proszę pani. - Czy musi pani parkować na dwóch miejscach? - Przecież za chwilę ktoś może przyjechać i...
- Chce pan tutaj teraz zaparkować? - przerwała natychmiast wyrażając chyba tym samym gotowość lekkiego przestawienia Mercedesa.
- Nie.
- To do widzenia! - I pewnym krokiem przedefilowała przed brudnym, obszarpanym i sfatygowanym Terenowym. Patrzyłem za nią, jak stanowczym krokiem oddala się w kierunku salonu kosmetycznego i widziałem, jak za nią unosi się potęga czarnego Mercedesa, a przed nią potęga wielkich rybich warg.
Po południu przyszli kolejni oglądacze Naszego Miasteczka.
Jak się okazało para z odzysku.
Ona zgrabna, drobna, zadbana brunetka, o estetyce nie budzącej zgrzytania w zębach i o miłej i serdecznej powierzchowności. Lat chyba 35. Rodowita naszamiasteczkowa. Jej córeczka, lat 10, najpierw speszona Sunią, potem nie mogła się oderwać od ciągłego głaskania natrętnie podsuwanego olbrzymiego łba. On lat ok. 50 parę, siwe dłuższe włosy, niebieskie, rozwodnione oczy. Interesujący. Oboje z inteligencją i filingiem w oczach. Równo i właściwie zareagowali na mój żarcik, gdy "troszcząc się", żeby właśnie przygotowany przez Żonę kurczak się nie przypalił, usłyszeli:
- Proszę się nie martwić. - Kurczak tylko czeka, aby goście już sobie poszli.
Ona jednak z tyłu, lekko wycofana. On odwrotnie - luz i swoboda. Bo z dużego miasta, potem 5 lat w Madrycie, a teraz Norwegia.
W sumie tacy ludzie, którym bez żalu sprzedalibyśmy Nasze Miasteczko, bo było widać, że je doceniają i widzą olbrzymi potencjał. I że nie wymienią pięknych drewnianych podłóg na panele, jak sugerowali wcześniejsi debile.
Gdy zostaliśmy sami, zastanawiałem się nad tym fenomenem wycofania i luzu. I doszedłem do wniosku, że to chyba normalne, że młoda i kulturalna kobieta nie przerywa starszemu, siwemu mężczyźnie. I spokojnie słucha, nie odzywając się, jak on przez całe półgodzinne spotkanie przechodzi w swojej opowieści przez rodzinne strony rodziców, Szkołę, Naszą Wieś i Metropolię. Raczej muszę ją podziwiać, że w międzyczasie dała radę obejrzeć nasze mieszkanie i czegoś się o nim dowiedziała.
CZWARTEK (18.04)
No i osiągnąłem pierwszy sukces we współpracy z nową Księgową II.
Wczoraj wieczorem dostałem od niej smsa. W jej stylu, czyli do bólu zwięzłym i konkretnym, bez żadnego pocałuj mnie w... lub tym podobne.
PIT 5L..., PIT4 kwota do zapłaty... płatna do 23.03.
Żadnego dobry wieczór, pozdrawiam, itp.
Odpowiedziałem:
- Bardzo dziękuję - buźka. Spróbuję jednak zapłacić do 23. kwietnia, bo do 23.03 niestety już nie dam rady - szeroka buźka. Pozdrawiam. Podpis.
Odpowiedziała:
- Ok - szeroka buźka.
Po raz pierwszy w naszej korespondencji pojawił się ten promyczek, ta mała emotikonka. Ta kropelka drążąca księgową bezduszność, ta jedna cegiełka wyjęta z muru konkretu i księgowego chłodu.
Pokazałem Żonie "całą" korespondencję i zostałem zaskoczony jej aktorskimi zdolnościami.
- A co ty byś chciał? - rzekła impulsywnie.
I na moich oczach wcieliła się w postać księgowej sztucznie modulując głos, mówiąc z dużą emfazą, stosując adekwatną mimikę, gestykulację i przybierając stosowne pozy, w tym biorąc się pod boki. Zaprezentowała krótkie show ( nie przedstawienie, nie pokaz) pt. Smsowy monodialog.
- Ach, dobry wieczór, panie dyrektorze. - A jak samopoczucie? - A u pana ładna pogoda, bo u nas piękna? - To kiedy pan będzie w Metropolii? - A, to świetnie. - A jak Żona? - Aha. To do miłego spotkania. - Tak, pozdrawiam. - Tak, miłego wieczoru.
Czy tak?! - dodała na końcu. Już jako Żona i konkretnie do mnie.
Dzisiaj zrobiliśmy sobie Terenowym kolejną wycieczkę po "naszych" terenach. O ich pięknie mogę bez końca. Składa się na nie kilka elementów. O pofałdowaniu, elemencie kluczowym, już pisałem. I z niego wynikają pozostałe. Dziesiątki polnych dróg meandrujących między pofałdowaniami (to nawet nie są wzgórza) pojawiających się i znikających, łączących się i przecinających, doprowadzających do domostw i gospodarstw, które nagle się pojawiają, by za chwilę zniknąć zostawiając wrażenie, że tam chyba nie było śladów życia, że nam się zdawało. A gdy wyłączy się silnik samochodu i nie ma wiatru, panuje kompletna cisza.
Pojechaliśmy do miejsca, które wypatrzyliśmy chyba z dziewięć lat temu, gdy mieszkaliśmy już w Naszej Wsi i gdy nastały początki Dzikości Serca, i gdy ciągle nas gnało.
Naszą Wieś kupiliśmy w marcu 2006. roku. 23 hektary ziemi(!), dom po wielu socjalistycznych zmianach ("piękne" styropianowe stiuki na sufitach to najmniejsze z nich), stodoła w upadku i obora z przedziwnymi sztukowaniami i przeróbkami. Pochylone płoty, chaszcze, błoto, ogólnie panujący syf. Jakieś walące się komórki i przechylony niebezpiecznie wychodek, który chciałem zabezpieczyć przed zawaleniem i w takim stanie, "konserwując" go, zachować, aby w przyszłości "wynajmować", udostępniać Niemcom, Holendrom, itp. po 10 euro za każde wejście.
Wiedzieliśmy natychmiast, dosłownie w 5 minut od momentu zobaczenia domostw z perspektywy Magic Łąki, która wtedy jeszcze nią nie była, jakie to miejsce ma potencjał.
Przez dwa lata trwał remont, najpierw naszego domu przez cały dwa tysiące szósty, a przez dwa tysiące siódmy przyszłego domu gości. Stodoła "była po drodze". Teren był jednym wielkim placem budowy.
Najpierw domy zaczęły znikać do postaci tych ruin ze Stolicy po Powstaniu Warszawskim. A wraz z nimi pieniądze ze sprzedaży "nadmiarowej" ziemi i z kredytów. I to była pierwsza składowa traumy, która miała w nas powstać, szczególnie u Żony. Druga składowa, to dwuletnie użeranie się z różnej maści fachowcami. Nawet jeśli byli dobrzy, to i tak trzeba było się użerać. Trzecim elementem był ogólnie panujący dwuletni syf i hałas budowlany.
Po tym czasie Żona straciła serce do Naszej Wsi. Wszystko jej się źle kojarzyło. Ja przynajmniej "uciekałem", wyjeżdżałem do Szkoły, Żona cały czas była na miejscu.
Nasza Wieś została wystawiona na sprzedaż. A my postanowiliśmy wyjechać jak najdalej. Stąd się wzięła w styczniu 2009. roku Dzikość Serca.
W międzyczasie przyszedł kryzys i rynek nieruchomości znieruchomiał. Zastój. Niczego nie można było sprzedać. To znaczy można było, ale za bezcen.
Żyliśmy więc w rozkroku, mentalnie i fizycznie w dwóch miejscach. Gdy byłem w jednym, tęskniłem za drugim. Miałem z tym duży problem, bo długo nie potrafiłem określić swojego stosunku do obu. I kiedyś, w dyskusji z Żoną, ten problem zdefiniowałem i to mi dało trochę spokoju.
Nasza Wieś była moim DOMEM, OSTOJĄ a Dzikość Serca tym czymś PIERWOTNYM, NIEUCYWILIZOWANYM, a jeśli ucywilizowanym, to w niedużym stopniu.
Bardzo szybko okazało się, że idea Żony, ta jej energia poświęcona wszystkiemu wokół Naszej Wsi, koncepcja i wizja, się materializują. Zaczęli przyjeżdżać pierwsi goście. Potem było ich coraz więcej, z całej Polski. Szukali takiego miejsca Przyjaznego dorosłym i ich psom i byli zachwyceni tym, co im się oferuje. Sporo z nich stało się gośćmi stałymi.
I tak Nasza Wieś odzyskała serce Żony.
A Dzikością Serca nie byliśmy już w stanie właściwie się zaopiekować. Stąd pomysł Żony, aby ją zamienić na Nasze Miasteczko. Po prostu łatwiej nam jest to wszystko ogarnąć.
Miejsce, które ponownie odwiedziliśmy, położone jest urokliwie - na rozwidleniu polnych dróg, przy zakręcie jednej z nich. Po jednej stronie starego szachulcowego domu stoi ceglana stodoła, jest piwniczka ziemna i stawik, a całość łączy płaskie zielone podwórko. Z drugiej strony domu jest pofałdowany ogród ze starymi sękatymi i popękanymi jabłoniami. Urokliwie.
Zastaliśmy jeden plac budowy, jeden wielki kipisz. Od razu nam się wszystko "odkleiło" i poczuliśmy się u siebie. Na środku podwórka sterty wyprutego gruzu z wnętrza domu, góry spróchniałych łat i belek, paczki nowych dachówek, cementów, glin, a w powietrzu rejwach pił, młotków i wszechobecnej "muzyki popularnej" disco polo wydobywającej się z jednego z trzech samochodów okolicznych fachowców (ja tak jak ona, lubię winogrona informował młody mężczyzna śpiewający falsetem. Odniosłem wrażenie, że przez pół godziny naszego pobytu "leciał" jeden i ten sam ulubiony przez panów kawałek - teraz są takie techniczne możliwości - nazywa się to bodajże zapętleniem).
Wymieniany był cały dach, czyszczone z gliny dolne partie ścian i wymieniana spróchniała podwalina (belki oparte na całej długości na fundamencie). "Przy okazji" odkrywany fundament był uzupełniany i wzmacniany.
Właściciel-gospodarz, duży mężczyzna, tak samo urobiony w budowlanym pyle, jak pozostali.
- Kupiliśmy z żoną w styczniu tego roku. - Ja to kocham i się w tym realizuję. - stwierdził na wstępie. Widząc nasze pełne, dogłębne zainteresowanie dodał:
- A na tym etapie robót podwalina i fundamenty muszą być odsłaniane fragment po fragmencie. - Po zrobieniu jednego, można odkrywać dalej. - Jeden błąd i... - spojrzał na nas znacząco.
Z żoną postanowili wynieść się z Tychów mimo protestu trójki dzieci. Mają dość miasta.
On, chyba emerytowany górnik, ale tego się nie dowiedziałem, uczestniczył w wielu warsztatach na temat pracy z gliną i domów szachulcowych. Ma książki na ten temat z 1800. roku. Czyli kolejny świr.
Oboje zauroczyli się tym miejscem. Tak jak my kiedyś.
- Żona, gdy wracała do Tychów, płakała, gdy pierwsze stare dachówki zaczęły z hukiem zlatywać i dom przestawał być domem. - Teraz w życiu bym jej tutaj nie przywiózł, żeby zobaczyła to, co wy. - Wystarczy, że po pierwszych spadających dachówkach płakała i nie spała przez dwie noce.
Skąd ja to znam?
- No ja niestety muszę teraz przerwać pracę i jechać na święta. - dodał wyraźnie nieszczęśliwy.
Umówiliśmy się, że za rok lub dwa zaprosi nas na kawę. A Żona podeśle mu zdjęcia tego domu i otoczenia sprzed dziewięciu lat. Ma ich sporo, tylko musi odszukać.
Parę dni temu nasi stali goście przyjeżdżający do Naszej Wsi z pieskiem rasy Chihuahua (cziłała) i królikiem Manfredem rasy Baran, większym od swego towarzysza, wysłali Żonie zdjęcie Naszej Wsi wykonane z drona. On się zajmuje fotografią, a ona rysuje i maluje.
Gdy je zobaczyłem, zaniemówiłem. Samo piękno. Naszej Wsi takiej nie widziałem.
Patrząc "chodziłem" po własnych śladach - o tu są świerki posadzone przed naszym domem od strony tarasu (północnej), a spomiędzy nich wyziera wierzba, którą posadziłem przy rowie jako taki patyk, strachopłot, roślinny wytrzeszcz skazany z góry na klęskę. Ale nie, dała radę - już ją widać z tak wysoka. A obok lasek, który stworzyliśmy z Żoną - sosny, świerki, brzozy, klony i dąb, wykopany z pobrzeża drogi jako takie dwudziestocentymetrowe nico, uratowane przed kołami ciągników, który jako młodziak ma już charakterystyczny pokrój dębu i rozśmiesza nas, że zgrywa się na dorosłego. A obok stara jabłoń.
Po lewej stronie bramy piękny modrzew. Ma tylko 12 lat, a góruje nad otoczeniem. Przy nim posadzone przez nas jakieś dzikie chabazie, które pomieszane z brzozami dają latem solidny cień, w którym można schować parkujące samochody. I dalej strefa krzaków zasłaniających oczyszczalnię. I wyraźnie widoczne baldachimy pergol utworzone przez winorośl i winobluszcz. A od strony południowej domu przytulony do niego ganek.
Na środku zielonego podwórza panoszy się wierzba mandżurska. Ta to przeszła swoje. Gdy podwórze stało się jednym wielkim placem budowy, fachowcy nie dali jej żadnych szans. Zrównali z ziemią i praktycznie zabetonowali. Ku naszemu cichemu przyzwoleniu i według koncepcji, że "obcym" roślinom, nietutejszym, wstęp wzbroniony. Ale po zakończeniu prac wierzba odbiła i stała się piękna i tutejsza. Dawała cień, w którym można było schronić się z książką. Więc wtedy za nią byśmy się dali z Żoną pokroić. A potem ja przez całą zimę wysypywałem pod nią popiół, zdawałoby się czysty, ekologiczny, bo ze spalania samego drewna. Ale wierzba miała dosyć i uschła. Zostały tylko dwa cienkie, grubości kciuka, odrosty, które razem ze sobą obwiązałem, żeby je wzmocnić. Jak tylko przychodził wiatr, uginały się do samej ziemi. A teraz znowu ma piękne, grube pnie i dużą, górującą koronę.
A obok, już na terenie ogródka, rośnie czarny orzech. To dopiero jest dziwo. I rzadkość. Z początku nie wiedzieliśmy, co to jest. A zachowywał się złowrogo i podejrzanie. Co roku zrzucał mnóstwo gałązek z suchymi liśćmi, aż któregoś razu pojawiło się na nim osiem zielonych, dużych kul. Żonie udało się jedną rozłupać, zdaje się że w imadle, takie cholerstwo było twarde. Rozszedł się smród nieziemski, więc czym prędzej wszystko spaliłem bojąc się, że może oto zawitał do nas OBCY.
Teraz co roku sypie orzechami, z którymi na razie nic nie robiliśmy, ale i na to przyjdzie czas.
A w rogu ogródka widać drugi lasek zasłaniający kompostownik. Same brzozy i jedna sosna. Odwracając się od konkurencji brzóz wszystko u niej rośnie w jedną stronę, więc wygląda pokracznie wlokąc część olbrzymich gałęzi po ziemi.
Za stodołą widać starą, "zwykłą" wierzbę, którą co parę lat "strzyżemy". To od czasu orkanu, który złamał jeden z jej starych konarów, a ten przebił na wylot dach stodoły niczym kartkę z papieru. Obok niej widać kolejny brzozowy lasek przez nas posadzony dający gościom cień.
Na Końskiej Łące, już u gości, dostrzec można przy każdym apartamencie ich "zielone" ogródki, a naprzeciwko las brzóz-samosiejek, który powstał za naszych czasów.
Po drugiej stronie drogi, już na Magic Łące, króluje stary, sękaty jesion. Jesienią pierwszy zrzuca liście, by wiosną wypuścić je najpóźniej. Ale gdy to zrobi, możemy być pewni, że lato tuż, tuż.
Wzdłuż drogi do lasu rośnie rząd olch, którym trzeba dawać twardy i stały odpór, bo inaczej opanowałyby całą Magic Łąkę.
I z lotu ptaka widać las, aż po horyzont, a gdzieś w oddali, po prawej stronie domostwa leśniczówki - "naszego" leśniczego.
Tak patrzę na to zdjęcie i sobie mówię:
Nie da się żyć prawdziwym życiem - jeść, pić, spać, kochać, pracować, radować się, smucić, chorować, zdrowieć, pielęgnować swoje miejsce, żyć z sąsiadami i wreszcie umierać - w kilku pięknych miejscach naraz.
Trzeba wybierać. A ja nigdy wybierania nie lubiłem i nie polubię. Więc mam problem.
Chyba zawsze żyjąc TU, będę tęsknił za TAMTYM.
PIĄTEK (19.04)
No i dzisiaj mija 76. rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim.
Nie żyje żaden z uczestników. Ostatni zmarł w grudniu 2018.
Nie chcę na ten temat pisać szerzej, bo budzi się we mnie ZŁE!
Z okazji rocznicowych obchodów IPN poprawił cytat z Medalionów Zofii Nałkowskiej, czyli przetłumaczył z polskiego na nasze: "Ludzie (Niemcy) ludziom zgotowali ten los". Żeby jeszcze lepiej przetłumaczyć, "Niemcy" wytłuścił na czerwono.
Biedna Nałkowska i biedni my.
Można by się, mimo strasznych tamtych czasów, nawet i przy tej okazji trochę pośmiać. Ale...
Ale, czy nie może za chwilę być tak, jak w smsie do mnie, osoby, która od 25. lat siedzi po uszy w kapitalizmie ze wszelkimi jego uwarunkowaniami, przewiduje Syn?
...Śmiejesz się, ale za chwilę PiS wprowadzi test na przedsiębiorcę i będziesz musiał udowodnić, że nim jesteś, żeby nim być! :) (drobne korekty literówek - moje).
Dopadła mnie jakaś przedświąteczna zdrada.
Mój organizm, który świetnie znam i którego sygnały bezbłędnie odbieram, już wczoraj wieczorem zaczął mnie informować, że mogło mnie gdzieś w tej słonecznej ułudzie przewiać. Pojawiły się lekkie kłucia w lewym uchu i daleki "bólek" gardła.
Żona natychmiast przystąpiła do akcji, a w tym jest świetna i zdeterminowana, i zaordynowała mi różne takie. I choróbsko się nie rozwinęło. Nawet popijałem dość swobodnie Pilsnera Urquella.
Ale jutro przyjeżdżają do nas Czarna Paląca, Po Morzach Pływający, i jak się okazało, W Swoim Świecie Żyjąca, więc trzeba się przygotować - ostrzyc, skrócić brodę, obciąć paznokcie, ogolić się i wykąpać. Żartów nie ma!
Fajnie jest obcinać paznokcie na balkonie, "w przyrodzie", gdy słychać śpiew ptaszków i odgłosy życia okolicznych mieszkańców. I gdzie można jeden "obcięty" palec zaakcentować łykiem Pilsnera Urquella.
Na tę okoliczność stosownie się ogaciłem, aby w głupi sposób nie pogorszyć swojego "chorobowego" stanu, tym bardziej, że balkon był już objęty chłodnym cieniem. A więc, "jadąc" od dołu, ubrałem ciepłe robocze buty, niezawiązane, ciepłe, wytarte, przydługie, szerokie spodnie sztruksowe, koszulkę z długim rękawem, bluzę, dziurawy wypalony polar i wyświechtaną, starą kurtkę roboczą, a na głowę założyłem a la kominiarkę szczelnie okrywającą głowę, czoło i uszy. I tak w ciszy delektowałem się brakiem pośpiechu.
Widocznie ta cisza zaniepokoiła Żonę, bo za chwilę przyszła.
- Myślisz, że to jest dobry pomysł? - nawiązała do mojego stanu.
- Widzisz, jak się ogaciłem? - A poza tym lubię przesiadywać na balkonie.
To zaczęło się swego czasu od wizyty Skrycie Wkurwionej, Kolegi Inżyniera i ich córek - Stefana Kota Biznesu i Krawacika.pl. To Kolega Inżynier "wprowadził" zwyczaj porannego popijania kawki na balkonie i wieczornego Pilsnera Urquella.
- Ale wiesz, że wyglądasz jak bezdomny? - kontynuowała. - W Szkole powinno wisieć takie zdjęcie Dyrektor po godzinach. (rok prawdopodobnie 2019, autor nieznany - dop. mój).
To mi przypomniało kilka sytuacji z Naszej Wsi.
Zawsze mieliśmy problemy z gośćmi, którzy byli u nas pierwszy raz i którzy parkowali swoje auta. 80 % z nich nie rozróżniało pojęć równolegle i prostopadle. Więc, gdy ich tuż po przyjeździe przyjmowałem, mówiłem, żeby po rozpakowaniu "wrócili" autem na miejsca parkingowe i zaparkowali prostopadle do płotu. Gdy przychodziłem za jakiś czas, auto stało równolegle. Wtedy zamiast nawet pięciu aut, mogły zaparkować góra dwa. I trzeba było przestawiać.
Problem nie istniał, gdy sprawę pilotowałem do końca, do 0,5 m w lewo lub w prawo.
Parę razy się zdarzyło, że gdy goście wjeżdżali, szedłem do nich taki, jakim mnie akurat zastali, a więc w butach filcowych, w uświnionych spodniach, w obszarpanej, z poobrywanymi kieszeniami i wyłażącą watoliną, mojej Świętej Kurtce, którą w końcu Żonie się udało po 18 latach wyrzucić (Bo to naprawdę wstyd!), poprzedniczką obecnej, też osiemnastoletniej, z przekrzywioną czapką na głowie, zdyszany i zarumieniony, utytłany w ziemi albo akurat w szambie - ot taki klasyczny wioskowy głupek.
Kierowca-gość widząc jak się zbliżam, otwierał okno i słyszał:
- Dzień dobry. - Proszę po rozpakowaniu bagażu zaparkować tutaj prostopadle do płotu.
Było wyraźnie widać, że akurat ten facet wie, co to znaczy prostopadle, ale na jego twarzy było również widać wypisane, że chyba ten wioskowy głupek nie wie, o czym mówi.
Więc słyszałem:
- Prostopadle?! - z nieskrywanym powątpiewaniem i ironią.
- Tak! - Prostopadle! - Pokazywałem dwiema dłońmi literę "T" nie pozostawiając złudzeń i z zimną krwią go dobijając. Po czym, gdy wysiadł, przedstawiałem się z imienia i nazwiska dodając:
- Właściciel.
Na tym etapie niewiele to zmieniało, jeśli chodzi o stosunek tego gościa do mnie, bo przecież wioskowy głupek też może być właścicielem.
Więc uwielbiałem odgrywać scenę dalszego uświadamiania i szokowania.
Gdy musiałem jechać w sprawach służbowych do Metropolii, ubierałem się luźno elegancko, sportowo - dżinsy, sztyblety, koszula, marynarka lub sztywno, klasycznie - buty błysk, garnitur, koszula i krawat.
I tak "przebrany" wybierałem się do gościa.
- Dzień dobry. - Przepraszam, ale muszę w sprawach służbowych wyjechać do Metropolii. - I nie wiem, kiedy wrócę, a Państwa już może nie być, to przyszedłem się pożegnać. - Wolałbym tutaj siedzieć cały czas, ale w szkole są egzaminy i jako dyrektor, muszę być obecny. - Sami Państwo rozumiecie. - dodawałem z ciężkim westchnieniem.
Mina i zachowanie drugiej strony, jak w reklamie. Bezcenna.
Ciekawe, że kilka takich przypadków miałem z gośćmi wyłącznie ze Stolicy lub z Krakowa.
Późnym wieczorem zadzwonił ten facet "z Madrytu i z Norwegii" i stwierdził, że są zainteresowani kupnem Naszego Miasteczka. Odbyły się pierwsze telefoniczne ustalenia. W maju, gdy wrócimy z Metropolii, a on z Norwegii, będziemy dopinać sprawę.
Mną, ale chyba i Żoną, zawładnęło dziwne uczucie.
SOBOTA (20.04
No i dzisiaj odwiedziło nas przedświątecznie Grono z Głuszy Leśnej.
U Czarnej Palącej, chociaż nie widzieliśmy się kawał czasu, żadnych zmian nie zauważyłem. Twierdziła tylko bardzo poważnie, że zabierze się za zrobienie prawa jazdy. To jest historia długa, skomplikowana i zmeandrowana. Więc nie będę w nią wchodził, na razie, bo Czarna Paląca mogłaby mnie zagryźć.
Po Morzach Pływający od jakiegoś czasu nie pływa, tylko stacjonarnie ryje wiedzę w Gdyni, aby uzyskać większe kwalifikacje i kasę. Sprawa jest na tyle poważna, że nie wiadomo, czy będzie miał dla nas czas, aby się spotkać w maju, gdy będziemy w Pucku. Opowiadał o jakiś strasznych rzeczach - symulatorze manewrowania statkiem (żeby w realu wpłynąć i wypłynąć z portu) i symulatorze załadunku statku (żeby optymalnie statek załadować i żeby, np. nie wykopyrtnął się na pełnym morzu na jedną stronę) - oba wyjaśnienia/wymądrzania - moje.
W swoim Świecie Żyjąca też ryje. Przygotowuje się do egzaminu dyplomowego na swojej uczelni i do rozszerzonej matury z polskiego i biologii. Bo chce dalej studiować. W Metropolii.
NIEDZIELA (21.04)
No i dzisiaj mamy pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych.
Już słyszę Syna:
- No, ale tato. - Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - Jaką wartość duchową?
A musi?
Wczoraj po odjeździe Czarnej Palącej, Po Morzach Pływającego i W Swoim Świecie Żyjącej "rzuciłem się do świąt". Uruchomiłem działalność hurtową znienawidzoną przez Żonę, gdyby to ona miała ją prowadzić, i podziwianą przez nią, gdy robię to ja.
Zrobiłem niezłą ilość sałatki warzywnej zawierającej drobno pokrojone ziemniaki, jabłka, cebulę, marchew, groszek, ogórki kiszone, jajka i majonez. Po odpowiednim doprawieniu pokazałem Żonie efekt pracy.
Żona z racji swojej specyficznej linii żywieniowej nie je takich rzeczy, a poza tym sałatki warzywnej nie lubi. I co? Ano oczy - te dwie soczewki z łakomstwa wyszły jej na wierzch, po czym zogniskowały się na sałatce przy jednoczesnym głośnym przełykaniu śliny i specyficznym wyrazie twarzy - takiego dziecka, które jeszcze nie potrafi ukryć swoich odczuć.
- A mogłabym spróbować, jak doprawiłeś?
Z tego próbowania zjadła dwie niezłe porcje. A ja miałem ubaw i satysfakcję.
A potem zrobiłem sos tatarski - drobno pokrojone jajka, grzybki marynowane, ogórki korniszony, majonez i dużo chrzanu. Pycha.
- Ale ostre! - stwierdziła Żona próbując.
Czy muszę mówić, że hurt uprawiałem przy dobrym radiu i Pilsnerze Urquellu?
Rano Żona przygotowała białą kiełbasę na zimno, szynkę szynkę i pieczony boczek (receptura jej).
Ja dogotowałem, za przeproszeniem, jajka i z lodówki wyciągnąłem Luksusową.
- O Boże! (to chyba przy okazji świąt). - Wódka z rana?! - Ale oczywiście pij, ale ja się nie poświęcę! (to chyba też w związku ze świętami) - Jak masz takie marzenie życia... - dodała po chwili.
Dziwne, bo ja nic nie wspominałem o sobie i moim poświęceniu.
A marzenie życia jest takie, żebym mógł rano, w I dzień Świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocnych, a najlepiej w obu, napić się z kimś Luksusowej. Myślałem naiwnie, że skoro w większości obracam się wśród ludzi zdecydowanie młodszych, nie powinno być z tym problemu. Ale srogo się zawiodłem.
A samotne picie prowadzi często do dziwnych sytuacji.
Parę lat temu byliśmy w Święta Wielkanocne w Niemczech u Zagranicznego Grona Szyderców.
Rano, w pierwszy dzień, stosowną propozycję złożyłem Q-Zięciowi. Odmówił, chociaż przecież jeszcze wtedy na świecie nie było EmWnuka, a więc nie spadała na niego wygodna rodzicielska odpowiedzialność.
Piłem sam.
Potem poszliśmy do restauracji, prowadzonej przez Włocha. Jego żona była Polką i to akurat z Metropolii. A Pasierbica akurat w tym okresie u niego pracowała. Więc gdy nas zobaczył, postanowił ugościć na koszt firmy.
Bardzo szybko zacząłem się nad stołem słaniać, więc gremium, za pomysłem Żony, uradziło, że, żeby nie robić obciachu wobec szefa Pasierbicy i innych gości, zlegnę na jej kolanach. Uczyniłem to z największą przyjemnością i ulgą. Gdy szef, albo ktoś z obsługi nadchodził, wszyscy zgodnie opierali się łokciami o stół i w ten sposób mogłem godzinkę swobodnie przespać.
Szef ani razu, z niezwykłym taktem, nie dał po sobie poznać, że nagle przy stole zabrakło jednej osoby, która później czule i wylewnie się żegnała. Może wiele nasłuchał się od swojej żony o świątecznych, i nie tylko, ekscesach Polaków.
Tu, u nas w Naszym Miasteczku, nie mógłbym powtórzyć takiego numeru. Nie ma takiej knajpy, a już na pewno czynnej w I dzień Świąt Wielkanocnych. No i wypiłem tylko trzy kieliszki.
- Teraz to, panie, wszystko schodzi na psy!
Tak sobie myślę, że jedyna nadzieja może być we Wnuku-I. Na przykład za jakieś 10 lat. Będzie miał wtedy 23, wyrwie się spod kurateli rodziców i może z dziadkiem obali śmieszną ilość - 0,5 l na dwóch. Oczywiście potem rzygałby dalej, niż widziałby, ale to wspomnienie "wspólnej wódki" z dziadkiem zostałoby mu na zawsze.
Prawdopodobieństwo takiego incydentu wynosi prawie zero, ale życie, jak wiemy, jest przewrotne. Jeszcze nie raz się zdziwię.
PONIEDZIAŁEK (22.04)
No i dzisiaj publikuję tygodniowy wpis wcześniej niż zwykle.
Bo chciałbym złożyć życzenia Wszystkim Bliskim, Czytającym i Nie Czytającym, i Bocianowi - Zdrowych i Pogodnych Świąt.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego smsa.