26.08.2019 - pn
Mam 68 lat i 266 dni.
WTOREK (20.08)
No i wczoraj zaczęło się od dołka.
Nie mogło być inaczej, skoro wróciłem do Szkoły po urlopie nawet bez jednego dnia adaptacyjnego. Na standardowy rozruch, który codziennie zazwyczaj przebiegał bez problemów, nie pomogła też zwyczajowa kawa. Zresztą nic by nie pomogło, bo dołek to dołek. Przyczyna leżała głębiej, niż zwykłe niewyspanie, spadek ciśnienia lub zmiana klimatu, czyli niezdrowe pokonywanie dużych odległości w ciągu paru godzin.
Na dodatek Najlepsza Sekretarka w UE, też zresztą pierwszy dzień w pracy, złamała dużego palucha w lewej stopie. Oczywiście w domu, bo jak mówią statystyki najwięcej tego typu nieszczęść przytrafia się właśnie tam. Więc cierpiała nie mogąc za bardzo chodzić. Współczułem jej, a to też dokładało się do mojego nastroju.
Ale najlepszą bombę przyszykowała Żona wysyłając smsa. Najpierw podstępnie poprosiła mnie, abym w Szkole zeskanował jej pewne dokumenty, które przejechały z nami w Moim Świętym Segregatorze przez cały urlop, ponad 1600 km, i jej to wysłał, a potem napisała:
...A wstępnie notariusz na ten piątek. Może być 15.00? Później się nie da.
Zamurowało mnie i przez jakiś czas nie mogłem dojść do siebie. Jak to?! To już?!
Po czym, żeby podzielić się swoim nieszczęściem, napisałem do kilku osób.
- ...Akcja mojego serca została zatrzymana na jakieś 2-3 sekundy, gdy przeczytałem niespodziewanego smsa od Żony, że w ten piątek o 15.00 w Naszym Powiecie będziemy podpisywać wstępną umowę sprzedaży Naszej Wsi...
Zareagowali wszyscy najbliżsi z wyjątkiem Kolegi Inżyniera, który albo do sprawy na swój sposób jest zdystansowany, albo myśli, że robię sobie jaja, albo chciałeś, to masz.
Hel odpowiedział wspierająco, na swój sposób filozoficznie:
- ...przed Wami nowy etap życia i tym trzeba się cieszyć.... Wierzę, że już wkrótce znajdziecie swoje kolejne, przytulne gniazdko.
Na swój sposób wspierała Czarna Paląca:
- Nie załamuj się, mając taką kupę szmalu jakąś wycieraczkę do spania znajdziecie a i na schronisko będzie Was stać....A tak w ogóle to trzymam kciuki.
Również w swoim stylu odpowiedziała Pasierbica:
- Oj biedny Ty.
Z kolei Konfliktów Unikający zareagował wspierająco-rzeczowo-korporacyjnie:
- Jeszcze nie jest za późno.
Syn mnie uspokajał, że wyprostujemy wiele spraw i że:
- ...Jak to my katole mawiamy - alma calma! (czyli "spokojna dusza" co można by współcześnie przetłumaczyć na "będzie dobrze", ewentualnie na młodzieżowe "nie bój żaby".
Po Morzach Pływający też mnie pokrzepiał w stylu morze jest bezmierne:
- ...Będzie dobrze i będziemy gdzieś w Polsce się ponownie spotykać. Łączę się w bólu.
Na koniec Żona napisała:
- Jak tam, przetrawiłeś już trochę...
No więc na tyle nie przetrawiłem, że stwierdziłem, że nic tu po mnie i że idę do domu.
Najlepsza Sekretarka w UE jest w ostatnich dniach ciężko przestraszona i zszokowana, mimo że niedługo odejdzie i w zasadzie sprawy Szkoły przestaną ją obchodzić.
- Ale jak to panie dyrektorze? - patrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Przecież tak nigdy nie było! - Za chwilę początek nowego roku szkolnego, a tu nic nie jest przygotowane!
- Spokojnie, zdążymy -odpowiedziałem tak samo trzydziesty raz.
- To może chociaż napisałabym nowe umowy?
- Jutro.
- Plany zajęć nie są gotowe... - próbowała dalej.
- Damy radę.
I wyszedłem do domu.
Dzisiaj rano pojechałem na dworzec kupić bilet na pociąg do Naszego Miasteczka, co tylko idealnie od początku dnia wzmacniało mój dołek.
Okazało się, że w składzie nie ma jedynki i nie ma wagonu barowego. Więc nawet to na dodatek. Myślałem, że ta moja epopeja kolejowo-podróżnicza, ta moja ostatnia podróż do Naszego Miasteczka będzie wyglądać, jak dotychczas. A tu trzeba będzie się zaopatrzyć w wałówkę i picie na ponad 6 godzin podróży.
Dołek trzymał mnie do południa doprowadzając do rozpaczy Najlepszą Sekretarkę w UE, która na każde jej pytanie słyszała później, zdążymy, nie ma pośpiechu i damy radę.
A potem nagle mi odpuściło i wpadłem w stan euforyczny.
- Czuję, że mi odpuszcza. - powiedziałem do Najlepszej Sekretarki w UE.
- To chyba czas najwyższy, bo co mogę jeszcze dodać. - odparła.
Na każdą robotę, którą jej podsuwałem nie pozwalając wcześniej rozwinąć skrzydeł, rzucała się, by po 5. minutach patrzeć na mnie znacząco Już zrobiłam i dalej nie mam co robić, a przecież mogłabym...
- Spokojnie, zdążymy. - głośno komentowałem jej stan.
A pikowanie do góry zaczęło się od tego, że Żona "popchnęła bardzo mocno wiele spraw dokumentacyjno-urzędniczo-notarialnych, które musiały być przygotowane na piątek. I to wszystko na odległość, co jest tylko możliwe w Naszym Powiecie lub w Naszym Miasteczku, czyli ogólnie w małym miasteczku.
- A to pani zapłaci za oryginały dokumentów później, przy odbiorze, teraz wyślę skany. - usłyszała od urzędniczki z Urzędu Gminy.
A notariusz wszystko przygotowywał drogą mailową, więc stres z tego powodu mi przeszedł.
Wszystko przez Szweda, który dopiero ma urwanie głowy. W czwartek sprzedaje swój dom na wyspie jakiemuś Norwegowi, po czym promem przypływa do Polski, by w piątek podpisać z nami umowę warunkową i by w sobotę wracać. Bo musi zamykać wiele, wiele swoich spraw. Więc my przy nim to mamy układ góra 3!, a on według ściekających informacji co najmniej 5! Stąd tak nas zaskoczył i wywarł presję na ten natychmiastowy termin.
A mnie nic tak nie wyciąga z dołka, jak działanie. Bo działanie to mój żywioł. Jedyne co może mnie od niego odciągnąć, wewnętrznie nicnierobienie usprawiedliwić, jest padający deszcz, ale i to tylko na urlopie. I mocne przeziębienie, takie na dwa dni usprawiedliwionego leżenia w łóżku. Ale nie dłużej.
Więc ta pozytywna energia mi się udzieliła. Załatwiłem mnóstwo drobnych spraw, które tworzyły od wielu tygodni w moim mózgu jedną wielką gulę, po czym przeszedłem do spraw poważniejszych i lawina ruszyła. Czy muszę mówić, jak wpłynęły na mnie dwa podania złożone dzisiaj do Szkoły?
Zostałem nawet dłużej, po raz pierwszy od wielu tygodni, z przyjemnością, bez cierpienia, które mi ostatnio towarzyszyło.
A wieczorem wpłynęło kolejne, co zdecydowanie osłodziło konieczność jutrzejszej podróży.
Na kanwie poprawy nastroju i przypływu energii postanowiłem jeszcze wspomnieć ostatni etapik naszego urlopu, czyli Busko Zdrój.
Nie wiem, jak to zrobiła Żona, ale w sobotę, w czterogwiazdkowym Bristolu otrzymaliśmy za 200 zł dwupokojowy apartament i to upgradowany, jak się wyraziła pani na recepcji.
I rzeczywiście, wszystko było upgradowane. Dwa pokoje - jeden wypoczynkowy, czyli dla Suni, z aneksem kuchennym, drugi - sypialnia, czyli dla nas, w każdym telewizor. Łóżko szerokie i wygodne ze stosowną ścianką, podparciem u wezgłowia, co bardzo lubię, oba boki obstawione włącznikami, tak że można było w sypialni sterować całym oświetleniem. Łazienka pełen wypas - z dużym lustrem, bidetem, komfortową umywalką i potężną i wygodną, przeszkloną kabiną prysznicową, którą, jak się chciało, można było oświetlić tylko tajemniczym, delikatnym i romantycznym pomarańczowym światłem. Całość uzupełniały szafy i miękka, cichutka wykładzina. A Sunia z trzeciego piętra (za diabła po pierwszym razie, kiedy użyliśmy podstępu, nie dała się później zapakować do windy) mogła z dwóch balkonów (apartament narożny) swobodnie drzeć paszczę na tych, co na dole.
Wieczorem, a była dopiero 19.00. zaczęliśmy szukać jakiegoś miejsca, aby zjeść i wypocząć. I tu się objawił buskowski sznyt. Bo wszędzie albo wesela i nie obsługują takich, jak my, albo trzeba czekać na potrawę godzinę lub dłużej, albo lokale pozamykane, mimo że to uzdrowisko. A te, które były otwarte i chętnie by nas przyjęły, były zdominowane przez facetów o ogorzałych twarzach, owianych dymem dwóch paczek papierosów dziennie, i owianych oparami alkoholu, bardzo "elokwentnych" i jeszcze bardziej "dowcipnych" oraz wytapirowanymi paniami, w maksymalnie obcisłych strojach, żeby, wszystko, pokaźnych rozmiarów, mogło swobodnie się wylewać, które z kolei chodziły w chmurze "najwyższej" jakości kosmetyków, każda w swojej, autorskiej, też owianych dymem papierosowym i alkoholowym. I te głosy.
Cudem trafiliśmy na pensjonat SANATO. A tam cisza i spokój, ogródek wśród zieleni, dobre jedzenie (podawali, np. zestaw tatara z obowiązkową pięćdziesiątką) i Pilsner Urquell.
A rano Busko się nam już spodobało. I wymyśliliśmy przyjazd tutaj na jakiś tydzień - stąd jest blisko do Tarnowa, Krakowa, Kielc, więc można zrobić sobie sensowny urlop "z wchłanianiem klimatu miejsca".
Śniadanie, a raczej brunch zjedliśmy w SANATO i dosyć późno wyruszyliśmy do Metropolii.
ŚRODA (21.08)
No i PKP ciągle potrafi mnie zadziwić i zaskoczyć.
Pociąg przyjechał 10 minut przed swoim odjazdem z Metropolii. Jakież było moje zdziwienie, kiedy mój wagon okazał się być wagonem "1" klasy. Dopiero za chwileczkę dojrzałem kartkę przyklejoną na drzwiach, że teraz, czyli dzisiaj, to jest "dwójka". Informowano o tym fakcie w czterech językach, a i tak mało kto kartkę zauważał, więc miałem duże pole do popisu, gdy zdezorientowani podróżni mieli to zdezorientowanie wypisane na twarzy i nie wiedzieli wsiadać, czy nie.
- Twój żywioł! - rzekłaby Żona.
Pociąg wyruszył 25 minut po czasie.
Jakaś baba, wiekowo i intelektualnie chyba w typie naszej Q-Gospodyni, zgubiła walizkę lub jej ukradli. Dość że musiała wkroczyć policja, a baba latała po całym pociągu, tak że wszyscy podróżni sarkali.
Ale ostatecznie pociąg w Naszym Miasteczku nadrobił opóźnienie, a ja jechałem całą drogę w wagonie drugiej klasy, czyli w pierwszej, czyli w komforcie, tym bardziej że przedział nie był pełny.
Stację przed Naszym Miasteczkiem moje emocje sięgnęły zenitu. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że miałem być w nim ostatni raz, a może bałem się, czy sprostam przeprowadzce i domknięciu spraw, a może bałem się ostatniej samotnej nocy?!
PONIEDZIAŁEK (26.08)
No i ze wszystkim daliśmy i dajemy radę, ale emocji wokół pełno.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Bo pero, pero, bilans musi wyjść na zero...