poniedziałek, 26 października 2020

26.10.2020 - pn
Mam 69 lat i 330 dni. 

WTOREK (20.10)
No i wczoraj zabiłem Żonie klasycznego ćwieka.

Zrobiłem to z pełną premedytacją, ale też spontanicznie. Nie wiem skąd i dlaczego, ale wieczorem, przy myciu rąk, nagle przyszła mi do głowy pewna myśl, z którą natychmiast wyskoczyłem z łazienki wiedząc, co będzie.
- A może byśmy Święta Bożego Narodzenia spędzili w Pucku?!
Twarz Żony, jak i ona cała, znieruchomiały trawiąc tę niesamowitą propozycję. A jednocześnie wiedziałem, że na słowo Puck uzupełnione przeze mnie ...a może byśmy... ciśnienie tętnicze skurczowe skoczyło jej o jakieś 20 mm Hg. Muszę się posługiwać wielkościami względnymi, bo za diabła nie wiem, jakie Żona ma ciśnienie w sensie wartości bezwzględnej, tak jak nie wiem, ile waży. Przez lata musiałem się zadowolić okazyjną informacją Niedobrze, przytyłam albo O, schudłam, muszę poprzeszywać guziki w płaszczu, bo mi wiatr podwiewa.
Co innego ja, prosty mężczyzna. Wszyscy wiedzą na bieżąco, ile ważę, a o swoim ciśnieniu wspominałem wiele razy - skurczowe 90, rozkurczowe 60, więc  nic dziwnego że każdy lekarz blednie, gdy akurat jestem u niego z wizytą. Może dlatego nic mi się nie stało, oprócz nabrzmiałej twarzy w kolorze krwisto-czerwonym, gdy oglądałem bodajże półfinał w siatkówce pomiędzy Polkami i Rosjankami wygranym przez nasze dziewczyny w tie-breaku. Chyba już o tym pisałem.
 
Wiedziałem też, co będzie dalej. Żona zamknęła się w sobie, zamilkła, trawiąc informację, a jedyną jej normalną reakcją było obłudne O Boże, ale gdzie teraz już o świętach?!...
Gdy doszła do siebie, oczy świeciły się znanym mi blaskiem, ale ponieważ sprawa była wielowątkowa, wielokierunkowa, miała wiele aspektów i leveli odparła bardzo poważnym tonem, że się nad tym głęboko zastanowi i rozpatrzy wszystkie za i przeciw. Do tego od lat jestem przyzwyczajony, bo to Waga, a Wagi ważą, czyli rozpatrują, czasami aż do bólu, zwłaszcza Strzelców.
W tej sytuacji ja też podszedłem do sprawy bardzo poważnie i ustaliliśmy, że Żona da mi znać, jak wyklują się pierwsze wnioski.

Dzisiaj w szkole byłem 2 godziny. Powoli nie mam co robić. Z tego tytułu zrobiło mi się smutno i musiałem się wyżalić Najlepszej Sekretarce w UE. Dałem jej do przeczytania ostatni wpis, a konkretnie tylko ten z poniedziałku, bo i tak wystarczająco się wystraszyła, gdy zobaczyła, jak przewijam i przewijam od początku chcąc dotrzeć do tego fragmentu, o którym wiedziałem, że ją zainteresuje.
Wzruszyła się.
Z tego wszystkiego tak mnie naszło, że ni z tego, ni z owego, już z Nie Naszego Mieszkania, zatelefonowałem po trzech miesiącach od jej odejścia do Nowej Sekretarki uprzedzając na wstępie, że niczego od niej nie chcę, tylko chciałbym trochę poplotkować, co ją rozbawiło. W tej mojej chęci rozmowy z nią osobiście nie widzę niczego dziwnego albo złego, ale uważny obserwator ma chyba pierwsze podstawy, żeby stwierdzić, że zaczyna mi odbijać.

Pierwsze puckowe wnioski wykluły się w Inteligentnym Aucie w drodze do Wakacyjnej Wsi. Zawsze dobrze nam się w nim rozmawia w czasie podróży z wyjątkiem jazdy po Metropolii, bo światła i korki nie sprzyjają pewnemu rozluźnieniu. Wtedy taką rozmowę nie uważam za stratę czasu i wyjątkowo mam sporą podzielność uwagi, a nawet gdybym uważał, to i tak nie mam gdzie uciec.
Żona zaczęła od tego, że sporo nad tym myślała (też mi odkrycie, skoro dobrze oboje wiemy, że to jej immanentna cecha) i stwierdziła, że to jednak daleko przede wszystkim w kontekście zimy.
- A jak będą przymrozki, albo śnieg, jakaś ślizgawica? - Nie chciałabym ryzykować. - Z kolei bliskie naszemu sercu Uzdrowisko drogie i tłumy.
Przeszedłem w kolejnych propozycjach przez Kazimierz i Białowieżę, ale to wypadałoby podobnie. 
- To może Łagów? - zaproponowałem, ale natychmiast oboje stwierdziliśmy, że lepiej Zielona Góra. Wynajęłoby się jakieś mieszkanie z w miarę rozbudowaną kuchnią, żeby można było upichcić swobodnie kilka wigilijnych potraw i żeby nie ruszając się zeń spędzić leniwie I dzień świąt, bo w drugim knajpy będą pootwierane i będzie można pójść do ulubionych miejsc.
Od razu przeszliśmy do ustaleń logistycznych, które w takich przypadkach są na głowie Żony. Tak więc na 95% święta spędzamy w Zielonej Górze.

W tejżesz samej drodze Żona zakomunikowała mi, że nie chciała mi o tym mówić wczoraj, bo publikowałem, ale odezwała się Zaprzyjaźniona Szkoła z kolejną ofertą, blisko Nałęczowa i że jadą ją obejrzeć dzisiaj.
Najciekawsze było to, że Mąż Dyrektorki sam z siebie znalazł ofertę Taką, że gdybym to ja ją znalazła, to by nawet nie raczył na nią spojrzeć (to komentarz jego żony), czyli że obrażenie się na świat mu przeszło, a Żona Dyrektora przysłała nam niezbędny link i na messengerze napisała, że dla niej ważne jest też to, że mogą wyjechać, coś zobaczyć i zwiedzić.
Normalnie wkręcili się.

W Wakacyjnej Wsi ledwo się przebrałem, a już wlazłem na dach Domu Dziwa, żeby zobaczyć, co tam nawyczyniała ekipa Ciu Ciu domagającego się reszty zapłaty za skończoną robotę.
Żona najpierw nie chciała mnie puścić tłumacząc, że przecież Bas z Barytonem mogą tam pójść, zrobić zdjęcia I wszystko będziesz wiedział. Tłumaczyłem jej, że zdjęcia nie oddadzą wszystkiego i że jeśli mam odebrać robotę od Ciu Ciu, to muszę zobaczyć osobiście.
To potem robiła mi spory obciach przy młodszych mężczyznach (Bas - trzydzieści kilka, Baryton - pięćdziesiąt kilka) czyniąc ze mnie inwalidę i niedojdę To idźcie, panowie, razem z mężem na ten dach, ale jeden z przodu, drugi za nim i uważajcie na niego. Na spokojne pytanie Basa Ale co się tam może stać?...nawet nie zareagowała.
Dobrze się stało, że na ten dach wlazłem, bo mogłem na miejscu z eskortą przedyskutować wiele niedoróbek, które ekipa Ciu Ciu "nie dorobiła". Obaj mi zwrócili uwagę na sprawy, o których bym nie pomyślał lub nie zdawałbym sobie sprawy i mi doradzili w wielu kwestiach.
Powrót odbywał się analogicznie odwrotnie. Ale i tak miałem dobrze, bo przecież w trakcie wchodzenia i schodzenia Żona mogła "dodatkowo" stać na dole i mi doradzać Nie patrz w dół!, Trzymaj się!, Uważaj! Nie spiesz się! itd.
O dziwo, całą sytuację bardzo poważnie potraktowali asekurujący. Czyżby widzieli różnicę między mną a nimi?
 
Dzisiaj  przyjechały meble, oczywiście dla przyszłych gości, tym razem do pokoju kominkowego i jakieś drobiazgi do kuchni. Czekaliśmy na nie kilka miesięcy zakładając przy zamówieniu, że nawet dobrze się stało, że dają tak długie terminy, bo przecież i tak nie byłoby wcześniej gdzie je wstawić. 
Po tych kilku miesiącach nadal nie było gdzie je wstawić. Więc naprędce łokciami i kolanami upchnąłem w Dużym Gospodarczym co się dało, żeby zrobić trochę miejsca. Po tym wszystkim wygląda on jak magazyn dobrze wyposażony w sprzęt AGD i meble. A trzeba powiedzieć, że sporo podobnych rzeczy stoi od dawna w Małym Gospodarczym.
Gdy kierowca pojechał, oboje z Żoną rozmarzyliśmy się, że jak to będzie pięknie i romantycznie, gdy we dwoje na podłodze będziemy...montować łóżka i narożniki, i ustawiać fotele, stoły i krzesła.

Wieczorem rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Oferta nieruchomości została przez nich odrzucona. Nie taki dom, nie taka cena, nie taka działka, a przede wszystkim bliskość drogi Kazimierz-Nałęczów-Lublin. Umówiliśmy się, że czekamy na kolejne oferty.
 
Dzisiaj zacząłem K. Czeka mnie długa droga. Samo Ka jest olbrzymiaste, a Ky też ma wiele do powiedzenia. Podejrzałem koniec.

ŚRODA (21.10)
No i dzisiaj rano przyjechał tylko Prąd Nie Woda.

Zakomunikował, że odwołał chłopaków, bo przez spory okres czasu nie będzie prądu, więc i tak nie mieliby co robić. A potem przyjechał drugi elektryk, który w "naszym" mieszkaniu dokonał pomiarów skuteczności zerowania. Takie przepisy. Wszystko było w porządku, a jak miało być, skoro prąd nie woda.

Przyjechał też Ciu Ciu z jednym ze swoich pracowników. Osłabił mnie kolejnym pytaniem o to samo, a mianowicie, który ziemiogruz ma przesypać i gdzie. Więc kolejny raz poszliśmy w miejsce, gdzie wszystkie inne ekipy elegancko gruz wysypywały i nie przychodziło nikomu do głowy, aby go wysypywać na leżącą obok górę czystej ziemi, której będę potrzebował do różnych roślinnych celów. Ale pracownikom Ciu Ciu przyszło, bo są chyba inteligentni inaczej.
Od samego początku nie robiłem z tego problemu, bo już dawno ustaliłem z Ciu Ciu, że ten ziemiogruz przesypią i palcem pokazałem który i gdzie.
Potem zobaczyłem, że belki nośne pod przyszły taras dla gości z górnego mieszkania, zajmowanego obecnie przez nas, łaskawie wzmocnił jeszcze jednym wkrętem przy każdym kątowniku. Z tego zrobiło się sumarycznie dwa, a powinno być cztery. Też o tym wielokrotnie mu mówiłem.
W międzyczasie jego pracownik mył Ludwikiem cegły, które przy zakupie były piękne i z których jego ekipa wybudowała słupki, a pomiędzy nimi mur z bloczków. Słupki były tak obabrane, że większość cegieł nabrała koloru szarego mleka. To też wielokrotnie wytykałem.
Nie chce mi się wspominać, jaki zostawili po sobie porządek, bo naprawdę szkoda sił i energii, ale Ciu Ciu tydzień temu twierdził, że wszystko skończyli i domagał się reszty zapłaty.
To wszystko było niczym, wobec tego co wczoraj zobaczyłem na dachu. Dla opisu też szkoda czasu i energii. Dach był oczywiście najważniejszy, priorytetowy, sztandarowy, więc dzisiaj powiedziałem Ciu Ciu, że go tam nie wpuszczę, bo straciłem zaufanie i że ma dwa wyjścia: albo rzuci wszystko tak, jak stoi i niczego już nie musi robić, ale oczywiście nie zapłacę mu grosza z zaległej kwoty, albo zrobi wszystko porządnie z wyjątkiem dachu, do skończenia którego znajdę kogoś innego, ale zaległość mu pomniejszę o wynagrodzenie tej innej ekipy.
Wybrał rozwiązanie pierwsze pomstując i z hukiem wsiadając do auta jednocześnie wykrzykując, że ten jego znajomy, który miał u nas robić bramę i dwie furtki to na pewno nie przyjedzie.
Za chwilę zapadła nieprzyjemna cisza. 
My, a zwłaszcza Żona, nie lubi takich sytuacji. Każdego fachowca traktujemy partnersko, poważnie, realizując ustalone płatności, a jednocześnie oczekując przyzwoitej jakości. To chyba po 20. latach od komuny powinno być normalne. Więc taka sytuacja stała się zgrzytem powodującym, że czuliśmy się nieswojo, chociaż powinniśmy dawno całą ekipę wyrzucić na zbity pysk. No, ale dodatkowym problemem był fakt, że oboje Ciu Ciu polubiliśmy, może przez to właśnie, że był takim ciu ciu.
Powstałe odium i brak prądu spowodowały, że Żona poszła z Bertą do lasu, żeby się odtruć, a ja rzuciłem się do fizycznej pracy, które dla mnie stanowi najlepsze antidotum na takie stany. Efekt był taki, że Żona przyniosła cztery grzyby, po jednym z każdego gatunku i z nimi zrobiła pyszną jajecznicę, a ja wysprzątałem wokół stawu zaległy, leżący na brzegach gruz wydobyty z wody ileś tygodni temu i schowałem pod zadaszenie nadmiar desek i kołków, które służyły mi do robienia faszyn - mojego modelowego i wzorcowego letniego produktu.

O 13.00 prąd wrócił, a z nim pełnia dobrego nastroju. To wyrwałem drążek-wieszak, który wcześniej żmudnie mocowałem razem z półką i haczykami, tymi przy których się uparłem, że sam wszystko zrobię, a Żona się zgodziła, bo jednak według niej był nie w tym miejscu i umocowałem go od nowa. Z tego rozpędu może bym i zaczął montować karnisze, które leżą w paczce pod stołem od dwóch tygodni, ale zaczynało na dworze szarzeć, a praca przy żarówkach, to żadna praca. Ale muszę je zamontować już, zaraz, bo Żona zagroziła, że dopóki tego nie zrobię, to ona nie zamówi lamp i tak te gołe żarówki będą wisieć i wisieć.

Wieczorem oglądałem mecz Ligi Mistrzów Bayern - Atletico (4:0). Może to początek powrotu do starych fajnych zwyczajów?

CZWARTEK (22.10)
No i powoli zabieram się za moje 70-lecie.
 
Wczoraj umówiłem nas na rozmowy w piątek z gospodarstwem agroturystycznym, w którym odbędzie się cała impreza. Trzeba ustalić menu, noclegi i inne sprawy. Uroczystość, bo jak to inaczej nazwać, odbędzie się 5. grudnia, w sobotę. Goście będą mieli do dyspozycji wyżerkę oraz nocleg.
Gdyby stawiło się 100%, to razem z nami powinno być 26 osób. Ale tak nie będzie, bo kilka z nich z oczywistych względów, jak po Morzach Pływający i Czarna Paląca, nie przyjadą. Nie przyjedzie również Szamanka i Ten Co Dba o Auto. Miesiąc temu urodziło im się drugie dziecko, tym razem córeczka. I pomyśleć, jaki zbawienny wpływ na ich życie miał dwuletni pobyt w Naszej Wsi.           Mogą się też nie stawić pojedyncze osoby z powodu własnych skomplikowanych relacji rodzinno-towarzyskich, a inne, na szczęście nieliczne, pękają przed koronawirusem. Tak czy owak szacuję, że minimalnie powinno być razem z nami 19 osób. W gronie tym nie przewidziałem w ogóle osoby, którą z dużą przyjemnością i radością gościłbym, ale nawet ja mam w sobie drobiny przyzwoitości, skromności i realizmu, żeby o tym nie myśleć lub marzyć. Bo trudno oczekiwać, żeby na obchody 70. lecia Emeryta przyleciała z Szanghaju PostDoc Wędrująca. Z drugiej strony mógłbym się ciężko zdziwić.
 
Dzisiaj rozpocząłem pisanie zaproszeń.
Moją ambicją jest napisanie ich odręcznie i potraktowanie treści zaproszenia bardzo osobiście, a to nie jest takie proste. Zacząłem chyba od najprostszego dla mnie, nie wiedzieć czemu, czyli od Córki Na Komunię Posyłającej i Konfliktów Unikającego. I ciągle się zastanawiam, dlaczego taki start był dla mnie najłatwiejszy. Za to wiem doskonale, jakie zaproszenie napiszę na końcu. Będzie ono skierowane do Helowców.

Do południa zamontowałem dwa karnisze. Bułka z masłem. Co prawda Żona pytała, czy nie byłoby lepiej, gdyby zrobili to fachowcy, niepomna, że "takich" karniszy w naszym życiu zamontowałem kilkadziesiąt, co nie dziwi przy tym stylu życia. To samo, czyli formułuje podobne pytanie dotyczące wszelakich lamp do zamontowania, a przecież na jej oczach zamontowałem ich nieporównanie więcej niż karniszy. Więc nie wiem, o co jej chodzi. Może zdradziecko i podstępnie wkrada się do jej świadomości liczba 70?
 
Po południu byliśmy u Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa po to, co zwykle. Praktycznie cała wizyta zeszła na dyskusji, co to są lub czym mogą być śmieci zmieszane i na definicji słowa plastik nie w rozumieniu literalnym, tylko, co można wrzucać do wora z takim napisem. Sąsiad Filozof był mocno oburzony i przedłużał uparcie dyskusję, bo przestrzega zasad segregacji śmieci (na temat rasowej nigdy nie rozmawialiśmy), a tu na jego oczach (obserwował przez okno) przy odbiorze śmieci zmieszanych ekipa wykiprowała mu na zewnątrz całe wnętrzności kubła, przetrzepała je, postawiła na pustym już kuble dwa dekle od samochodowych kół, sfotografowała je, wszystko zabrała oprócz nich i odjechała.
Pocieszałem go, że będzie na pewno w lokalnej gazecie Ale nie przejmuj się, co najwyżej pod zdjęciem napiszą notkę <Oto, jak segregują śmieci mieszkańcy Naszej Wsi>, ale przecież bez twojego nazwiska.
Zagroził, że zadzwoni do gminy I niech mi podadzą definicję śmieci zmieszanych!
A potem tłumaczyliśmy mu, że taki dekiel to tworzywo sztuczne, a więc wrzuca się go do wora z napisem plastik. To nieprzekonany podawał kolejne przykłady i ciągle słyszał odpowiedź plastik.
 
W drodze powrotnej obliczyliśmy, że jak tam będziemy przyjeżdżać do nich co tydzień po jaja i twaróg, to cena jednostkowa takiego, np. jaja będzie niebotycznie wysoka i może ono stanąć nam w gardle, gdy w czasie jedzenia o tym sobie przypomnimy. Więc postanowiliśmy ograniczyć nasze wizyty do dwóch miesięcznie, co nie odbiłoby się w ogóle na naszych towarzyskich kontaktach, a poprawiłoby ekonomiczne relacje. Trzeba będzie tylko przemyśleć całą jajeczno-twarogową logistykę.
W drodze powrotnej cudem w jednej z Biedronek kupiłem Pilsnera Urquella. W domu, na stanie, była tylko jedna butelka, więc po wizycie w jednej z nich, gdzie nie było nawet śladu, że handlują takim asortymentem, już pogodziłem się, że do końca tygodnia Pilsnera Urquella mieć nie będę. Bo owszem, taki towar był w innych sklepach, ale po 6 zł za butelkę, więc nawet dla mnie była to przesada.
Ale w tej drugiej była resztka, 16 butelek, za to w sensownej promocji, co prawda nie takiej, jak zwykle, ale i tak wziąłem wszystko.

Wieczorem musiałem odkurzyć biedronkową warstwę. Nie tę na piwnych butelkach, ale tę, azjatycką, inwazyjną (arlekiny, biedronki ninja). W ciągu dnia było tak ciepło (powyżej 20 st.), że wszędzie i nagle się pojawiły. Skądinąd sympatyczne stworzenia, ale bez przesady, a poza tym ponoć zżerają te nasze, rodzime i potrafią być niebezpieczne dla alergików. Pchały się do wszystkich szpar szukając miejsc do przezimowania. A ponieważ okna mamy nowe, bezszparowe, to przy starych drzwiach, na podłodze leżała taka specyficzne warstwa, po której aż nieprzyjemnie było chodzić. Widocznie przed wieczornym chłodem nie zdążyły się poupychać w szparach, więc albo zginęły, albo padły w letargu.
Było tego tyle, że nie mogłem pominąć żadnej szpary i zakamarka.
I pomyśleć, że swego czasu sprowadzono je z Azji do Stanów, gdzie świetnie dawały sobie radę z mszycami, a potem wymknęły się spod kontroli. Czyli to, co zwykle.
 
PIĄTEK (23.10)
No i dzisiaj byliśmy w gospodarstwie agroturystycznym, gdzie ma się odbyć moja 70-dziesiątka.

Trochę wcześniej, w restauracji obok, zjedliśmy po szczupaku sous vide. Być może to ostatni taki szczupak. Pani kelnerka na moje pytanie o dzisiejszych gości odpowiedziała, że więcej dzisiaj się nie spodziewają. A od jutra szlaban dla gastronomii.
Żona judziła mnie różnymi informacjami czerpanymi z Facebooka, a to że dzieci do 16. roku życia będą mogły wychodzić tylko w godzinach 08.00-16.00 i to tylko pod opieką dorosłych, ale już w weekendy będą mogły same, bo w weekendy wirus nie szaleje, taki zmutowany. Klasy 4-8 mają uczyć się w trybie zdalnym, gastronomia będzie wydawać tylko na wynos, ale do Biedronek i im podobnych będzie można chodzić, ale z limitami na jedną kasę. Dlaczego w gastronomii nie można z limitami na jeden stolik, tego nie rozumiem. Ponadto wprowadzono zakaz spotkań grup powyżej 5. osób z wyjątkiem osób, które mieszkają razem, co samo w sobie jest niedorzeczne, bo co mają robić, żeby się nie spotykać i z wyjątkiem spotkań w celach zawodowych, gdzie nie określono limitu tych spotkań, więc po co limity gdzie indziej? Wszystko to nie trzyma się kupy, nie jest logiczne i spójne, i na pewno rozwali gospodarkę. 
Ale najbardziej wkurzył mnie program "ochrony seniorów", bo chcą mnie w nim na siłę w tę grupę wepchać, przed czym zawsze się broniłem. Na szczęście 70 lat kończę dopiero 3. grudnia, więc do tego czasu będę mógł sobie pohasać i podokazywać. A zresztą później też, bo nikt nigdzie mnie nie zaczepi, skoro gołym okiem widać, że mam góra 60 (Żona nagle stwierdziła, że 65, ale jeśli nawet, to i tak się nie łapię do... tych (seniorów nie chce mi przejść przez klawiaturę). A gdybym jednak nagle został zatrzymany, ciekawe jak i przez kogo, to powiem, że idę do kościoła, bo obostrzenia przewidują możliwość sprawowania lub uczestniczenia w uroczystościach religijnych. Uważam tę formę tłumaczenia za znacznie ciekawszą i bardziej prowokacyjną, bo niech no ktoś tylko obrazi moje uczucia religijne. Mógłbym inaczej, ale tłumaczenie, co też obostrzenia dopuszczają, że plączę się na zewnątrz domu w celu wykonywania czynności zawodowych lub zaspokajania niezbędnych potrzeb życia codziennego, uważam za banalne i prostackie. Chociaż to ostatnie mogłoby być w miarę interesujące, gdybym tłumaczył, że nie siedzę w domu, bo musiałem wyjść po Pilsnera Urquella, który akurat był mi się skończył.
Pozostanę jednak w razie czego przy kościele bez obawy, że mogę się nawrócić. Tu, przy okazji, zwróciłem uwagę na słowo "nawrócić". Proszę zauważyć, jak wiele religii, zwłaszcza kościół katolicki, zawłaszczyło sobie to słowo. Mówi się, że "ktoś się nawrócił" przemycając perfidnie w podświadomość otoczenia, że ten ktoś błądził i wrócił na jedyną słuszną drogę.
Od dzisiaj będę mówił, jak ktoś "straci wiarę" i stanie się ateistą, że się nawrócił.
 
Wracając do wirusa - zawsze wiedziałem, że co złośliwsze potrafią mutować, ale żeby aż tak wybiórczo i perfidnie? Bo i z rozróżnieniem wieku, części tygodnia i wielkości grup w zależności, czy to jest Biedronka, czy kościół, czy dom, czy praca.
W tej sytuacji omówiliśmy w gospodarstwie agroturystycznym całość przyszłej imprezy (termin, menu, możliwości noclegowe, organizację uroczystości) pod wielkim znakiem zapytania. Umówiliśmy się, że takim deadlinem będzie czwartek, 3. grudnia, kiedy powinno być wiadomo wóz albo przewóz (w przeszłości przewóz oznaczało łódź lub statek, to tak dla wyjaśnienia).

Po południu zacząłem prace naprawcze po "fachowcach", czyli po ekipie Ciu Ciu.
Kątowniki mocujące belki nośne na przyszłym, drugim, tarasie dla gości, przykręciłem dodatkowymi czterema wkrętami na każdym z jego ramion, jak kto woli, na dwóch przyprostokątnych (były dwa), więc teraz jestem spokojny, że żaden gość relaksując się na tarasie nie zleci na łeb na szyję na dół w ramach oferowanej, atrakcyjnej niewątpliwie, usługi. A potem żmudnie za pomocą szpadla, grabi i taczki, czyli moich ukochanych narzędzi prostych, przesypywałem ziemiogruz na gruz oczyszczając w ten sposób ziemię właściwą. Mierząc siły na zamiary zejdzie mi jeszcze z 2-3 dni, aż oddzielę te dwie, sprzeczne ze sobą, frakcje.
 
Po południu zadzwoniliśmy wreszcie do Pani z Pięknego Miasteczka. Nosiliśmy się z tym zamiarem już od dawna, ale przez remont i całokształt spraw upłynęło pół roku od czasu naszego ostatniego spotkania i późniejszych rozmów telefonicznych, po których okazało się, że nie będziemy mogli kupić jej domu. Chcieliśmy ją odwiedzić i zobaczyć co słychać?
Okazało się, że będzie to niemożliwe, przynajmniej na razie. Właśnie zmarł jej ojciec, ten, który dom zbudował i którego mieliśmy spotkać w Metropolii na zaaranżowanym spotkaniu prawie tuż przed podpisaniem aktu kupna-sprzedaży. 
Zrobiło się nam bardzo smutno, bo co prawda tego pana nie znaliśmy, ale jakoś tak przez pryzmat tego co zrobił, tego domu, który od razu polubiliśmy, zawsze o nim myśleliśmy ciepło. 

Wieczorem rozmawiałem/rozmawialiśmy z Córcią. Od początku była niemrawa, jak nie ona. Bardzo szybko wydusiłem z niej, że "żyć mi się nie chce" i "to jest straszne i nie do pojęcia", a wszystko po ostatnim wyroku tzw. trybunału konstytucyjnego (nie zasługuje na duże litery). Więc ją pocieszyłem, że tylko patrzeć, jak kobieta będzie musiała rodzić, mimo że była ofiarą gwałtu, a nawet wtedy będzie musiała, gdy zaistnieje zagrożenia jej życia. Bo to, co już żyje, jest zaklepane, czyli pewne, uwikłane, zindoktrynowane i zmanipulowane w kościelizm w taki czy inny sposób, więc teraz trzeba myśleć o przyszłości, o kolejnych duszyczkach, nawet gdyby miały się stać nimi od razu po urodzeniu, bez sekundy życia w świecie doczesnym, na tym łez padole, przy mękach fizycznych i psychicznych kobiety.
Na wszystkim kościół trzyma swoje łapki. Doktryna i dogmat ponad wszystko, a za chwilę Kirche uber alles!
Ale potem Córcia się rozkręciła i wróciła do formy. Pomogły jej w tym moje pytania, np. A dlaczego Twój mąż nie przyjedzie na moją 70. tkę?, chociaż obie strony od dawna znają odpowiedź i temat był wielokrotnie przenicowany wte i wewte, rónież te  dotyczące jej brata i matki, czyli Syna i mojej I żony. Po tym wszystkim zdaje się, że będę musiał wkroczyć do tych spraw rodzinnych w miarę delikatnie, czyli z buciorami. Bo pewne rzeczy trzeba sobie powyjaśniać, póki nie będzie całkowicie za późno.
Ponieważ Wnuczka 1. listopada kończy roczek, a Córcia w tym samym miesiącu ma imieniny, to zaproponowaliśmy z Żoną, że może wreszcie przyjedziemy do nich, w tygodniu zaraz po Wszystkich Świętych, czyli po naszemu po Dniu Zmarłych. Ale okazało się, że Córcia od 2. listopada idzie do pracy. W poprzedniej, po roku jej nieobecności i różnych urlopach macierzyńskich, nie ma dla niej miejsca, bo firma całkowicie się przeorganizowuje, zwłaszcza w kontekście koronawirusa. Więc w ciągu dwóch tygodni załatwiła sobie pracę, całkiem nieźle płatną, do pół godziny jazdy samochodem, co w kontekście Wnuczki jest bardzo istotne. Najciekawsze jest to, że będzie asystentką dyrektora, jak już dwa razy w swoim życiu i znając poprzednie historie i Córcię, za chwilę nowy, a raczej nowa, będą sobie zadawać pytanie Jak ja mogłam do tej pory pracować bez takiego współpracownika? I ważne jest to, że będzie znowu, na bieżąco używać swojego angielskiego.
To wszystko jest istotne zwłaszcza, że praca Zięcia na basenie, jako ratownika wodnego, stoi pod poważnym znakiem zapytania, bo trudno jest zdalnie uczyć pływania i/lub pilnować pływających.
To w końcu umówiliśmy się na nasz przyjazd w sobotę, 7. listopada.

Po tej rozmowie Żona zadała pytanie.
- O tamtych sprawach rodzinnych to rozmawiałeś, a o naszej rodzinie? - zawiesiła głos patrząc na mnie przeciągle.
Chodziło o to, że od dzisiaj rana atmosfera była gęsta i że to ponoć ja byłem katalizatorem tej gęstości, do czego się oczywiście nie poczuwałem.
Więc przystąpiliśmy do rozmowy, przy czym z biegiem lat między nami coraz mniej trzeba do niej przystępować, a coraz częściej zaczynamy zwyczajnie rozmawiać. Jest to efekt pracy Żony nade mną i moich postępów.
- Powiedzmy sobie szczerze - zaczęła Żona - jesteśmy starzy, więc już nie musimy się do niczego dopasowywać.
To natychmiast wzbudziło mój protest.
- Ty jesteś w wieku średnim, a ja w starszym.
- Chodzi mi o naszą średnią. - Wychodzi 61,5 roku, a więc jesteśmy starzy. - nadal się upierała. 
Nie chciałem się i ja upierać, bo nie to było meritum sprawy. Ale według mnie stary to ma 80 lat, bardzo stary 90, a senior to 100.latek. Poza tym znając mój wiek i tę średnią gołym okiem widać, jak ja strasznie ją zawyżam, więc konkluzja może być tylko jedna - Żona nawet nie jest starsza, tylko w wieku średnim.
- Najwyższy czas, żeby żyć jak się chce, a nie dopasowywać się do kogoś. - kontynuowała.
W szerszym wywodzie wyjaśniła, że jeśli jest nam niedobrze ze sobą, to po co mamy się męczyć (ja w tej chwili przekładam wywód na prosty i niezawiły język). Zupełnie się z nią zgadzam. Sam wielokrotnie przez lata, gdy atmosfera była nie gęsta, a ciężka, rzucałem brutalnie No to się rozstańmy! 
Problem leży w tym, że mnie jest z Żoną dobrze, co jak zwykle po takich ciężkich chwilach artykułowałem, a dzisiaj nawet powiedziałem, że w 80% (zdawało mi się nawet, że takie matematyczne, bezduszne określenie, Żonę rozśmieszyło, ale przecież niczego nie dała po sobie poznać). Zbyt długo żyję na tym świecie, żeby nie wiedzieć, że to jest bardzo dużo. Bo gdyby, np. było 100%, to nie dość, że wydawałoby się to podejrzane, to na pewno mdłe i przesłodzone, co od razu niedobrze kojarzy mi się z rajem. Nawet ja doszedłem do takiego wniosku, że jeśli u partnera/partnerki występują fundamentalne, podstawowe plusy w rozumieniu, że to odpowiada drugiej stronie,  to nawet spora liczba drobnych minusów, w tym samym rozumieniu, nie może ich zniwelować. Trzeba patrzeć, gdzie jest środek ciężkości. 
Żona oczywiście nie podała żadnych procentów i tu sprawa staje się wielowątkowa. Po pierwsze, jako kobieta, mogła nie chcieć się bawić w takie głupoty, po drugie, jako kobieta, mogła nie potrafić ot tak z marszu rzucić jakąś liczbą, bo to przecież sprawa zbyt poważna i trzeba ją wyważyć, a ona, jako Waga, waży więcej niż inne tej samej płci i wreszcie, po trzecie, intuicyjnie mogłaby podać liczbę, a to w przypadku kobiet, jak wiemy sprawdza się 100/100, którą od dawna zna, ale nie chce przede wszystkim samej sobie ją unaoczniać, bo byłaby zbyt porażająca. Niechby na przykład wyszła 60%. Czy warta skórka za wyprawkę? Czy opłacało się tyle lat męczyć? Czy trzeba się dopasowywać?! A gdyby 50% lub poniżej? Nawet strach o tym myśleć!

Żona wyraźnie miała satysfakcję z rozmowy, nie wspominając o mnie. Bo dla mnie to był nie lada wyczyn, który w sobie podziwiałem. Nie dość, że rozmawialiśmy długo, bez presji czasu albo "pilnych" spraw, to jeszcze nigdzie nie "uciekałem", nie zbaczałem z głównego wątku, nie podnosiłem głosu i zachowywałem się w ogóle kulturalnie, potrafiłem skupić się na istocie rzeczy, przepychałem się z Żoną na argumenty, nie bolała mnie głowa i nie zasypiałem.
Wyraźnie po rozmowie odium gęstej atmosfery zniknęło. Nie wiem, czy do następnego razu, ale wyjaśniliśmy sobie, że jakichś tam przyszłych iskrzeń nie będziemy kisić, zwłaszcza ja, i że od razu zaczniemy(!) rozmawiać i sprawę, bo nawet trudno to nazwać problemem, wyjaśniać.
Za jakiś czas, gdy położyłem się "do Kopalińskiego", jednak poczułem się lekko wyczerpany i trochę bolała mnie głowa. Jeszcze wiele przede mną. Żona przyjęła to spokojnie i ze zrozumieniem.
 
SOBOTA (24.10)
No i sobota od rana była sobotą.

Nie zmienił tego fakt, że wstałem o 06.00. Ale ważne było to, że nie musiałem i że to była taka moja fanaberia.
Może nie o poranku, ale jednak wcześnie porozmawialiśmy z Z Wartą Warto. Czas byłby najwyższy zastanowić się jak i dlaczego ubezpieczyć Dom Dziwo. Z Wartą Warto jak zwykle nie stwarzała najmniejszego problemu, więc rozważaliśmy spotkanie w Metropolii, u niej w biurze, albo u nas, albo u niej w pobliskiej wsi, gdzie się buduje, a która również leży w Pięknej Dolinie. Chyba rzecz przeprowadzimy hybrydowo - spotkamy się, a potem sprawy będą biegły online. Signum temporis.

A o 13.01, a więc nietypowo, napisał Po Morzach Pływający.
Może akurat był na PILOT STATION w oczekiwaniu na pilota albo na ROADS, gdzie jego statek zakotwiczył. Chyba trochę zrozumiałem, z tego co napisał. A rozpisał się niemiłosiernie biorąc sobie za ambicję wyjaśnienie tych wszystkich marynarskich i żeglugowych określeń z poprzedniego maila i sugerując jednocześnie, jakbym nie miał co robić, Ale może wystarczy przeczytać " Znaczy Kapitan" Olgierda Borcharda ,a poziom wiedzy morskiej mocno skoczy do góry. Oczywiście nikt rozumny nie będzie leciał do księgarni, żeby kupić jakąś tam książkę. Nadmienię tylko, że kapitan żeglugi wielkiej Karol Olgierd Borchard to legenda i ojciec/nauczyciel  wielu marynarzy.
Sprawdziłem - inspiracją dla autora była postać kapitana żeglugi wielkiej Mamerta Stankiewicza. Książka zawiera 37 opowiadań, ponieważ 3 i 7 były ulubionymi liczbami kapitana Stankiewicza.
Mnie nie zależy za bardzo, żeby "mi coś skoczyło", a już na pewno nie poziom wiedzy morskiej, ale ponieważ w opisie książki wyczytałem, że zawiera ona sporo wątków historycznych dotyczących trudnych czasów po odzyskaniu przez Polskę niepodległości powiązanych z "wchodzeniem" Polski na morza i oceany, więc mnie to zaciekawiło. Kto wie? 
Dalej Po Morzach Pływający wyjaśnia, skąd ma morzach wziął się angielski.
Pomijając wszystkie żeglujące narodowości sprzed 1600 roku możemy przyjąć, że to Anglicy mieli największy wpływ na rozwój żeglugi i handlu morskiego, a przede wszystkim języka .Oczywiście to jest wielkie uproszczenie ponieważ jak do tej pory nikt dokładnie nie wie dlaczego język angielski stał się językiem  ludzi morza...
...Z czasem Anglicy opanowali większość dziedzin morskich z których najważniejszymi była nawigacja i hydrografia. I tym sposobem na większości statków pojawiły się wydawnictwa które były niezbędne do prowadzenia żeglugi po morzach i oceanach, a że były wydawane po angielsku to marynarze byli w pewnym sensie zmuszeni do nauki tego języka. Z czasem wpływ tego języka był tak duży , że nawet miejscowe nazwy zostawały w jakiś sposób " zangielszczone".
W języku polskim również pojawiły się takie nazwy mimo, że po 2 wojnie światowej usilnie starano się wprowadzić na siłę nazewnictwo które logicznie rzecz ujmując nie miało nic wspólnego z rzeczywistością...
...Wracając do tematu postaram się przełożyć poprzedni tekst na zrozumiały język.
Nie zamierzam tego cytować, bo to dopiero jest jazda bez trzymanki. Ale na osłodę Po Morzach Pływający pisze:
...Dla wielu ludzi niektóre określenia nawet w języku polskim są nieco dziwne (czyżby? - dop. mój) i do niczego pasujące. Statek pływa i gdy się porusza po wodzie mówimy płynie, a my mówimy, że idzie.
Nie powiemy płyniemy do Nowego Jorku, ale IDZIEMY DO NOWEGO JORKU.
Wyraźnie widać podświadomą tęsknotę za lądem.

Dzisiaj sadziłem czosnek. Pierwszy raz w życiu.
Jak kupowaliśmy Dom Dziwo, umówiliśmy się z Pozytywną Maryją, że któregoś dnia ona przyjdzie do nas i sobie wykopie cały czosnek, syberyjski, który posadziła w tamtym roku. I tak się stało.
Ale dzisiaj zadzwoniła do nas, że da nam dwie główki, żebyśmy mogli też sobie nasadzić. Nie pomogły zaproszenia na kawę (Mam 76 lat, jestem po dwóch udarach i ten koronawirus...). Zostawiła je na słupku od furtki i uciekła.
Czosnku postanowiłem nie sadzić do skrzyń, bo nie są jeszcze gotowe. Poza tym nie wiedziałem, czy z racji że jest syberyjski, nie zaszkodzą mu takie fanaberie z Zachodu, jak permakultura, czyli  kapitalistyczny wymysł. Stąd posadziłem go wprost do zwyczajnej ziemi.
W tym celu od razu, na zapas, przygotowałem stosowne poletko, w tym pod przyszłe dynie, ogórki, cukinie, bo są to cholerstwa ekspansywne, zajmujące bardzo dużo przestrzeni, a więc szkoda skrzyń. W jednej przewidziałem już wyłącznie cebulę, bo cebuli ci u nas nigdy dostatek, w drugiej buraczki, żeby potem pić pyszny sok z kiszonych buraków, a gdzie sałaty, marchew, pietruszka, szczypiorek, koper i inne nowalijki?
Z tymi planami to specjalnie się nie łudzę, bo przewidywania przewidywaniami, a Żona żoną. Na pewno w którymś momencie, jak się tylko zorientuje, co zamierzam, wkroczy ze słowami Po moim trupie! Ciągle ma w pamięci te "hektary" ogródka, który uprawiałem w Naszej Wsi i te 60. krzaków pomidorów, musiałem się wtedy zgodzić, nie do przejedzenia.
Z tym czosnkiem sprawa wydawała się oczywista, ale tak może myśleć tylko młody, zadufany w sobie korporacyjny ignorant, który uważa, że po to są procedury... Bo doświadczony, skromny i starszy człowiek wie, że nic co proste lub oczywiste takim nie jest. Co z tego, że wypytałem Pozytywną Maryję, jak głęboko sadzić i w jakich odstępach. Ale przeoczyłem fakt, że trzeba zielonym do góry, a gdzie taki czosnek ma zielone do góry, skoro cały jest biały (ten syberyjski był piękny, zwarty, nie nadmuchany jak te obecne i nakrapiany takimi wrzosowymi smugami)? A nie mogłem znikąd oczekiwać pomocy i słyszeć za każdym ząbkiem zielonym do góry, jak w tym dowcipie z komuny:
Raz szedł facet wzdłuż jakiegoś muru i ciągle słyszał <zielonym do góry!, zielonym do góry!> Zaintrygowany podstawił sobie jakiś kamień i wspiął się na palcach, żeby cokolwiek ujrzeć. Na dużym placu kompania milicjantów sadziła młode drzewka, a stojący obok dowódca co chwilę wykrzykiwał <zielonym do góry! zielonym do góry!> 
Musiałem więc uruchomić mózg, żeby wartko nie doszlusować do poniektórych z ekipy Ciu Ciu, i przypomnieć sobie, co wyprawia taki czosnek, gdy za długo leży w cieple. Na potwierdzenie przywołałem także obraz cebuli i jej zachowań,  i wyszło mi na to samo. Więc posadziłem 12 ząbków na pewniaka.
Później, gdy znowu zadzwoniłem do Pozytywnej Maryi, upewniłem się.
- Bardzo dobrze pan zrobił! - odpowiedziała w swoim stylu nie dziwując się i nie szydząc, bo to nie w jej stylu. Po prostu od zawsze była Pozytywna.
- A broń Boże! - usłyszałem odpowiedź na moje pytanie, czy po posadzeniu podlać. - Zgnije!
To, i fakt, że czosnek ten dostała od swojej rodziny ze Lwowa, czyli ze Wschodu, jeszcze pozytywniej mnie do niego nastawił.
- On jeszcze teraz, za jakiś czas wypuści listki.
- To nie przemarznie?! - wystraszyłem się.
- Skądże! - To przecież czosnek syberyjski! - Pozytywna Maryja nadal się nie nabijała. - Ale wie pan, pierwszego i drugiego roku mi się nie udał. Dopiero za trzecim razem mi wzeszedł.
Zakładam, że mi wzejdzie, za przeproszeniem, od razu, za pierwszym razem, bo mam szczęśliwą rękę do roślin.
A później wyczytałem, że naukowcy się kłócą, do jakiej grupy go zakwalifikować, czy do Allium schoenoprasum L. var. sibiricum, czy do  Allium schoenoprasum L. subsp. sibiricum. Ponadto przeczytałem, że jest on też określany jako gatunek alpejsko-arktyczny i że na terenie Polski jest to gatunek skrajnie rzadki objęty ochroną gatunkową o statusie wg Polskiej Czerwonej Księgi Roślin jako gatunek narażony (VU - vulnerable - narażone - gatunki, które mogą wymrzeć stosunkowo niedługo, choć nie tak szybko jak zagrożone EN - endangered).
Wszystko to razem skrajnie mi zaimponowało. Że z kimś takim będę miał do czynienia w naszym ogródku. Na pewno mu nie dam wymrzeć. Po moim trupie!
 
Dzisiaj też, już drugi dzień kontynuowałem oddzielanie ziemi od ziemiogruzu. Ale też, ponieważ nie potrafię pracować na 100%, zrobiłem trochę więcej. Więc przy okazji od razu, grubo przed planem, zacząłem przygotowywać, na gotowo, używając języka fachowców, przyszłą ziemio-gruzo-górę pod obsadzenie jej brzozami. A więc od razu profilowałem - dosypywałem, odsypywałem i przesypywałem. Przy okazji też zrobiłem kilka gospodarskich drobiazgów i odkryłem kolejne dziwo. W pewnej odległości od Dużego Gospodarczego stoi potężna betonowa cembrowina przykryta dwiema połówkami płyt z betonu sprytnie na siebie zachodzącymi, takie betonowe wpust-pióro, tak że nic nie może wpaść do środka. Myślałem, że jest to studnia. Naiwnie szarpnąłem za jedną połówkę, ale ani drgnęła. Do czego ma jednak człowiek rozum i łom prosty? Do używania. Poszło jak z... betonu, na kilka zaparć łomem, ale w sumie gładko i łatwo.
Oczom moim ukazała się cembrowinowa czeluść, taka na dwa betonowe kręgi. Z jednego wystawała plastikowa rura z kolankiem, o której łatwo się domyśliłem, że wprowadza tutaj wodę z dachów dwóch gospodarczych, ale nigdzie nie widziałem odprowadzenia będąc pewnym, że jest, podobnie jak w systemie odprowadzającym wodę do Stawu z dachu Domu Dziwa. Dopiero w zabetonowanym dnie dostrzegłem taką ziemną szparę.
Aha - pomyślałem - odpływ jest, tylko przez lata nie czyszczony, więc zatkany, to się go wyczyści i woda będzie spływać do ogólnego systemu, czyli do Stawu.
Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Gruzina.
- Dokąd ta woda leci? - zapytałem określając precyzyjnie miejsce oględzin.
- W ziemię.
A na moje wątpliwości dodał:
- Znika piorunem.
No, co ja się tam nie ponawyszydzałem i ponaśmiewałem, a to w duchu, a to głośno, sam do siebie.
- To nie wystarczyło - mówiłem dalej do siebie - na dole rur spustowych przy pomieszczeniach gospodarczych za pomocą kolanek podłączyć dłuższe rurowe odprowadzenia i woda sama by odchodziła od budynków? - A tu takie kolubryniaste betonowe zadęcie.
Nagle się przytkałem, bo stwierdziłem, że to wcale nie jest takie głupie, a nawet bardzo mądre.
- A jak będzie długo padać, a powierzchnia dwóch dachów będzie zbierać dużo wody? - dalej mówiłem sam do siebie - to się może zrobić normalne rozlewisko i błotnisko.
Zupełnie innym okiem spojrzałem na cembrowinę. I od razu się z nią zaprzyjaźniłem.
Jakiż daje potencjał. Można ją podłączyć do głównego systemu odprowadzającego, ale w środku zamontować zwykły zawór tak sprytnie, żeby raz woda leciała do systemu, a gdyby był straszny nadmiar i groziło wylaniem Stawu, do ziemi.
Jakiż to potencjał do pracy i wyzwanie - wywiercić w betonie odpowiedni otwór, wykopać szpadlem rów i położyć w nim rurę, ale tak, żeby był właściwy spadek i połączyć ją z istniejącym systemem, co prawda trochę zdewastowanym w czasie obecnego remontu, ale przecież do odtworzenia.
No wprost cudownie.
A propos Stawu. Osiągnął taką wysokość wody, że zasłania ona całkowicie brzegi desek od faszyn.
Wygląda to pięknie. Chciałbym, żeby ten poziom był taki zawsze, ale na razie wszystko zależy od Rzeczki. Może w przyszłości, jak system odprowadzania wody ze wszystkich dachów będzie udrożniony, da się go utrzymać nie czekając, co ona zrobi. Na razie daje ostro, więc być może za chwilę będę musiał na mnichu dać jej odpór deskami.

W związku z ogólnymi obostrzeniami zmieniły się nasze metropolialne plany wyjazdowe. Mieliśmy razem wyjechać w poniedziałek a wrócić we wtorek łącząc sprawy szkolne z prywatnymi.
Na poniedziałek Żona zarezerwowała stolik w restauracji. Krajowe Grono Szyderców zafundowało nam z okazji jej urodzin kupon Groupona. Zbieraliśmy się z tym obiadem i zbieraliśmy, aż w końcu restauracja musiała zostać zamknięta.
- Proszę się nie martwić - dzwoniono uspokajająco do Żony. - Kupon będzie ważny.
Jak mamy się nie martwić, kiedy głupota rozwala gospodarkę. Wiele restauracji już musiało się zlikwidować, a przecież nie tylko o nie chodzi. Cały system naczyń połączonych i powiązanych zaczyna padać.
Tu dołączam adekwatny dowcip-mem: Mądry głupiemu ustępuje. Dlatego głupota opanowała świat.
To stwierdziliśmy, że pojadę sam, ale we wtorek. Może wtedy znowu wezmę wieczorem do Nie Naszego Mieszkania Wnuka-I po jego zajęciach z krav magi, a sam wrócę w środę. Ale zaraz, zaraz, krav maga to zdaje się jest szeroko pojęta branża fitness... Od razu pomyślałem o Zięciu i o pływalniach. Itd, itd.
Pozostaje się spotkać z Wnukiem-I inaczej, czyli bez krav magi. Ale może w związku z tym powstać problem - nie będzie kravmagowego alibi. Już wystarczająco pozostała trójka wierci rodzicom dziurę w brzuchu A dlaczego Wnuk-I może odwiedzić dziadka w Nie Naszym Mieszkaniu, a my nie? I jeszcze nocuje!
 
NIEDZIELA (25.10)
No i nienawidzimy z Żoną tego zasranego przestawiania czasu.
 
Zwłaszcza w tę stronę. Zaraz o 16.00 będzie ciemno i nic tylko się pochlastać, albo pić, albo jedno i drugie.
Wczoraj po rozdzielaniu ziemi od ziemiogruzu i po prysznicu poczułem w sobie stan, który wyartykuowałem: 
- Idę spać i koniec.
Żona w takich razach nie robi z tego żadnego problemu na zasadzie Chcesz, to idź, chociaż wie, że za chwilę będzie musiała przejść przez moje marudzenie podszyte fałszem i obłudą Ale przecież jeszcze jest tak wcześnie!
Faktycznie było wcześnie i to nawet bardziej, niż zwykle. Stąd cały mój impet zwyczajowego marudzenia zniknął, bo musiałem się skoncentrować na przestawianiu czasu i obliczaniu, ile to ja będę spał, a w podtekście No, bez przesady, bo ile można spać?!
Była 18.30. Znając siebie i moje zmęczenie zdawałem sobie sprawę, że Kopaliński mnie tak dociśnie, że o 19.00, góra, będę spał snem sprawiedliwego. I się zaczęło. Ale przecież według nowego czasu to będzie 18.00, to ile ja będę spał, żeby nie wyjść na lenia i śpiocha? Dałem sobie nawet luz i postanowiłem, że 10 godzin. I wyszło mi, że smartfon, który, nie wiedzieć jak, sam się w nocy przestawi na nowy czas, obudzi mnie o 04.00. To od razu zrobiło się podejrzane i niemożliwe, a poza tym co jest?! Przecież będzie niedziela, bez fachowców... No ale spać do 05.00 albo, nie daj Bóg, do 06.00 nie uchodziło! 11-12 godzin?! Czy ja jestem obłożnie chory?!
Byłem między młotem a kowadłem. Usiłowałem problem skonsultować z Żoną, ale ona przy przestawianiu czasu, zwłaszcza w tę stronę, głupieje i odmawia jakichkolwiek wspólnych ustaleń, żeby potem nie było na nią. To się wziąłem na sposób. Przestawiłem ręcznie ręczny zegarek, a on mi natychmiast unaocznił (jestem zdecydowanym wzrokowcem), że Kopaliński jednak na pewno dociśnie mnie o 18.00, chociaż, przypomnę była dopiero 18.30. Nastawiłem więc już smartfona bez żadnych skrupułów na 04.00. 10 godzin snu to aż nadto.
Żona mnie jeszcze zapytała, czy nie będzie mi przeszkadzać, jak ona włączy zmywarkę na 06.00. A zmywarka, jak również nowa pralka i drukarka pamiętająca jeszcze czasy Naszego Miasteczka, zupełnie mi nie przeszkadzają i je lubię. Są takimi fajnymi zabawkami zdolnymi pokonać moją niechęć do urządzeń potrzebujących prądu elektrycznego. Co innego komputer. Tu niechęć nie zniknie nigdy. Za dużo sam się rządzi.
Żona przyszła do łóżka za jakieś dwie godziny. Z tego przestawiania coś mi się przestawiło w mózgu, bo nie dość że się obudziłem, to  byłem wyspany i chciałem wstawać. Chyba jednak za wcześnie poszedłem spać.  Musiała mnie uspokajać i tłumaczyć, że dopiero jest 21.00 i to starego czasu i że mam jeszcze mnóstwo spania. To na trzeźwo obliczyłem, że jak się czas cofnie, to będę musiał spać jeszcze 8 godzin i ogarnęła mnie zgroza podobna do tej, kiedy wyjeżdżaliśmy na trzytygodniowy urlop (kiedy to było?!), a ja już po trzech dniach byłem  wypoczęty, chętnie wróciłbym do pracy i zadawałem sobie pytanie Co ja na tym urlopie będę dalej robił?
Jednak usnąłem. Mój doskonały zegar biologiczny obudził mnie o 03.53. Wstałem siku i od razu się rozzłościłem - toż to paranoja, żebym ja nawet w niedzielę nie mógł sobie pospać, tyle ile chcę, wokół ciemno, środek nocy, a ja się zrywam, jak kretyn. Ze złością przestawiłem smartfona na 06.00 (wiedziałem, że bydlę musiało samo, kiedy spałem, się przestawić), bo kto mi zabroni spać 12 godzin.
Zdążyłem się uspokoić i już ponownie zasypiać, kiedy nagle usłyszałem, jak charakterystyczne i głośne dźwięki (na początku pracy zawsze tak robi) oznajmiają, że zmywarka ruszyła. Była 04.10.
Mówiłem, że przy zmianie czasu, zwłaszcza w tę stronę, Żona głupieje?
Zerwałem się w trymiga i szybko zamknąłem drzwi do sypialni, żeby nie budzić Żony. A sam, wypoczęty, wyspany i w świetnym humorze rozpocząłem nowy dzień. Co z tego, że było jeszcze ciemno, ale za to ogień w kozie i poranna aromatyczna kawa plus cisza niezmącona nawet pracującą zmywarką i samotność tworzyły niepowtarzalny klimat.
Żona wstała o 08.00 męcząc się już od dawna, bo coś jej się pokiełbasiło i myślała, że to dopiero 07.00, więc nie chciała mi przeszkadzać tak wcześnie. Ale zegar biologiczny był nieomylny.
Nienawidzimy z Żoną tego zasranego przestawiania czasu.

Dzisiaj spędziłem na świeżym powietrzu 6 godzin non stop. Na dworze było tak pięknie, że aż nie chciało się przebywać w domu. Trzeci dzień rozdzielałem ziemię od ziemiogruzu, ale tym razem to było raczej tak przy okazji. Czas i siły poświęciłem na sprzątanie i powolne, żmudne ogarnięcie obejścia po fachowcach. Okazało się, że żadna z głównych ekip, Bas i Baryton, Prąd Nie Woda i Dziwny Hydraulik przez te miesiące nie segregowała śmieci. Do głów im to nie przychodziło, za to mieli do perfekcji opanowaną sztukę zrzucania jakiejkolwiek winy za cokolwiek na którąś z pozostałych, gdy danej zwracałem uwagę. Nie wspominam o ekipie Ciu Ciu, której odmóżdżenie i zasyfianie nie mieściło się w żadnej skali.
Stwierdziłem, że z koniem kopać się nie będę, szkoda czasu, sił i energii. Za porządki zabrałem się sam. Powoli zacząłem wygrzebywać z ich worów wszystko, co tam przez miesiące powrzucali - szkło, tworzywa sztuczne i metale oraz gruz. Zabawa była przednia, ale na tyle efektywna, że w tym całym bajzlu ujrzałem światełko w tunelu. Może nie trzeba będzie zamawiać kontenera, 7 m3, za 1200 zł.

PONIEDZIAŁEK (26.10)
No i z rana od razu w sprawach porządkowych nastąpiło przyspieszenie.
 
Zapytałem niewinnie Basa i Barytona, czy ten złom zalegający od tygodni, a nawet miesięcy w rogu posesji, nieopodal domu, czyli pralka, żeliwna wanna, metalowe kraty wycięte przez nich w pień gumówką, takoż balustrady, rury spustowe, potężny metalowy zbiornik gromadzący swego czasu ciepłą wodę i szereg niezliczalnych metalowych drobiazgów, to zabiorą, czy nie, bo Żona szuka właśnie złomiarza.
Strasznie się obaj obruszyli, zwłaszcza Baryton, bo oczywiście, że zabierzemy.
- A kiedy? - zapytałem dalej niewinnie.
Widocznie jednak coś musieli widzieć w mojej twarzy albo odbierać określoną aurę, bo na trzy cztery obaj krzyknęli:
- W tym tygodniu!
- Uprzedzam - kontynuowałem dalej niewinnie - że jak panowie nie zabierzecie, sąsiad (miałem na myśli Gruzina) ma kolegę, złomiarza, który natychmiast wszystko zabierze.

Dzisiaj dalej pracowałem na dworze, czwarty dzień przy gruzie i ziemiogruzie. Podstawową jednak pracą było malowanie. A za malowaniem, jako chemik, nie przepadam. Wolę wszelkie smrody naturalne i kopanie rowów. Ale co było robić? Czynność ta nie przekraczała specjalnie moich kompetencji, więc z pomalowaniem belek nośnych pod przyszły taras, a raczej poprawianiem po Ciu Ciu, nie miałem specjalnych problemów. Tyle tylko, że były one usytuowane na wysokości mojej grdyki, a przerwy między belkami umożliwiały wstawienie tylko głowy, więc z rękoma, wiaderkiem z farbą oraz z pędzlem musiałem dokonywać czynności prestidigitatorskich. Efekt był taki, że cały czas naprzeciw nosa miałem malowaną belkę i wdychałem opary, których nie mogłem zneutralizować Pilsnerem Urquellem, bo jako chemik, ale też intuicyjnie, wiedziałem i czułem, że to nie będzie najszczęśliwsze połączenie. Bliskość belek oraz moja prestidigitatorska postawa skutkowały jeszcze tym, że kilka razy dotknąłem głową do jakiejś tam, pomalowanej oczywiście, bo nigdy do tej przed malowaniem, ale tym się w ogóle nie przejmowałem wiedząc, że za chwilę Żona będzie mnie ścinać maszynką w ramach odgruzowywania przed Metropolią.
W trakcie quasi-ablucji nie było tak źle. Raptem raz jeden Żona wyrwała mi taką brązową sklejoną kępkę, bo maszynka nie dała rady i się zacięła. Ale reszta poszła jak z... maszynki.

Dzisiaj dwukrotnie rozmawiałem z Wnukiem-I. Oczywiście zajęć z krav magi nie będzie, ale wnuka też nie. Logicznie przedstawił mi, by nie rzec wyrecytował, że dzieci do lat szesnastu nie mogą wychodzić z domu bez opieki dorosłych, więc jego wizyta nie będzie możliwa. Stąd chyba jutro pojadę do Metropolii tam i z powrotem.
Nie darowałbym sobie, gdybym nie poinformował wnuka, że gdy wyjdzie w weekend sam, bez opieki dorosłych, to wirus "też" go nie zaatakuje. Trzeba powiedzieć, że złapał i się obśmiał. A pamiętam jak...

Ale za nim to wszystko nastąpiło i się przetoczyło, był ranek. Po śniadaniu postanowiliśmy pojechać wreszcie do Pięknego Miasteczka i zobaczyć mieszkanie, które kupiliśmy od Tego Co Mnie Budzi Po Nocach, a które zostawiliśmy odłogiem, tylko z otwartymi oknami, żeby się wietrzyło. Wszystko było w porządku. Dawno ustaliliśmy, że są priorytety i że do niego "wrócimy" po skończeniu remontu Domu Dziwa.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o DINO. Zasugerowałem Żonie, że może kupimy krewetki, bo dawno... ale mi przerwała jednym słowem DETOKS.
- Zobacz, ale sam, bo jak sobie pomyślę o tym kretyństwie z maskami... , czy jest może kurczak zagrodowy.
Akurat przyjechał Baryton, po coś do śniadania, jak nam w locie objaśnił. Pędem wpadł do sklepu, a ja za nim. Usłyszałem tylko głos kasjerki, takiego dinowskiego cerbera, A państwo to dlaczego wchodzicie bez masek?!
Baryton wyrwał do przodu wcale tego nie słysząc, ale jak się potem okazało, słyszał, ale miał to, czyli maskę i ją, w dupie. Taki biologiczny fenomen. Podobny do tego z pierwszomajowego pochodu za czasów PRLu - Członek z ramienia partii wysunął się na czoło. Ja właśnie maskę zakładałem nie chcąc słuchać właśnie takich wrzeszczeń. Zresztą paniusia i bez tego mi od razu podpadła, bo dlaczego zwracała się do nas państwo? Czy widziała wśród nas kobietę? Jeśli tak, to na pewno nie byłem nią ja!
Ale zagryzłem zęby, w myślach stwierdziłem, że mam swoje lata, jestem spokojnym człowiekiem i ponadto na emeryturze i nie będę się od razu z nerwami rzucał na byle co.
Za chwilę spotkaliśmy się przy pieczywie, to znaczy Baryton kupował, chyba bułki, a ja się po prostu napatoczyłem, bo DINO nie jest duże. Akurat w dobrym momencie, bo usłyszałem oburzony głos pani, takiej w moim wieku, z maską na twarzy:
- A dlaczego nie nosi pan maski?!
- A po co? - odparł Baryton.
- No jak to?! - pani się aż zapowietrzyła. - Żeby nie mieć koronawirusa!
- A pani myśli, że jak ma maskę, to nie ma koronawirusa?! - nie wytrzymałem i zaatakowałem z drugiej flanki. - Ja mogę mieć, pani też i ten pan również i możemy o tym nic nie wiedzieć. - I co z tego wynika?! - retorycznie dociekałem.
- Nic. - pani musiała logicznie przyznać. Ale za chwilę dodała dewaluując całkowicie znamiona swojego potencjału intelektualnego:
- Ale ja dbam o swoje zdrowie!
I uciekła za chłodnicze lady przed dwoma wariatami, którymi niewątpliwie według niej byliśmy. Bo jak to? Rząd, pan premier we własnej osobie, minister zdrowia, nawet pan prezes, cały PIS apelują o noszenie masek, wręcz nakazują. A to wszystko na tle ścianki obwieszonej krzyżem z biednym Jezusem, który przewraca się w grobie, z godłem Polski, portretem Jana Pawła II i portretem Franciszka i przemykającego przed, pomiędzy i za tłustego, cwanego, obślizgłego redemptorysty.
A tu tacy dwaj...
Tylko się w tym upewniła, gdy usłyszała mój wrzask z drugiej strony lady. 
- Lepiej by pani zadbała o swoje zdrowie, gdyby przestała żreć pieczywo, na dodatek białe.
W międzyczasie przytomnie podejrzałem jej koszyk. Były bułeczki.
Na tej fali tylko lekko dostało się pani od kurczaka i już byłem przy kasie, przy tej pani, co to posądzała mnie lub Barytona o zmianę płci. Zresztą Baryton  pojawił się zaraz za mną, oczywiście bez maski, co powodowało, że pani wyraźnie zirytowana tym faktem nie za bardzo koncentrowała się na mnie. Więc ją błyskawicznie przywołałem do przytomności.
- Poproszę potwierdzenie zapłaty kartą. - odezwałem się, gdy pani wręczyła mi trochę mimochodem paragon.
- Ale pan nie prosił. - siłą rzeczy musiała się już skoncentrować na mnie.
- A musiałem?! - zapytałem zjadliwie. Nie mogłem jej odpuścić tej zmiany płci.
- Ale teraz panu już nie mogę dać, bo taki mamy system.
- A co mnie obchodzi państwa system?! - zakładałem, że w DINO, jako całej firmie muszą pracować jacyś faceci, chociaż tutaj, "na" sklepie widziałem tylko panie. - Robię zakupy w różnych sklepach, w jednych pytają automatycznie, czy chcę potwierdzenie, w innych dają bez pytania. - Myśli pani, że będę specjalnie pamiętał, jaki system jest w każdym z nich?! - Na przyszłość proszę pytać, czy klient chce potwierdzenie z karty.
- Na przyszłość zapytam pana, czy chce pan potwierdzenie z karty! - wyrecytowała sztucznie modulowanym głosem.
- Nie mnie, tylko każdego klienta! - rzuciłem mówiąc do widzenia.

Za chwilę, w Wakacyjnej Wsi, Baryton, gdy pojawił się tuż za nami, doniósł:
- A wie pan, co ona powiedziała, jak tylko pan wyszedł? - Co za facet!
Też mi nowina.
Widocznie u Barytona obyło się bez draki, bo nic na ten temat nie mówił. Chyba cały impet pani, który pierwotnie miał pójść na niego i do tego się wyraźnie przy kasie szykowała, przeszedł na mnie i sił już nie starczyło.
Baryton tylko dodał, że jakiś tydzień temu przed tym samym DINO został wylegitymowany przez policję, która za brak maski chciała wlepić mu mandat 500 zł. Na pytanie Na jakiej podstawie? usłyszał, że rozporządzenia, więc kazał im w tym samym rozporządzeniu spojrzeć wyżej, spojrzeć wyżej w ogóle na ustawę i na konstytucję, i mandatu nie przyjął. Wręczyli mu pouczenie (leży u mnie na biurku, ale nie miałem czasu postudiować) i zagrozili sądem.
Niech grożą, cwaniaki. Sądy takie sprawy odrzucają, bo nie ma podstaw prawnych.
 
Czy można się dziwić, że po tym wszystkim miałem napęd na cały dzień. Żona pękała ze śmiechu i tylko dodała Moja krew! To a propos pieczywa, żeby była jasność.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy, wysłał jednego smsa i wysłał dwa smsy, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.31.

poniedziałek, 19 października 2020

19.10.2020 - pn
Mam 69 lat i 323 dni.
 
WTOREK (13.10)
No to od razu przystąpmy do nadrabiania zaległości.
 
W poniedziałek, 05.10, rano, poszliśmy z Bertą na spacer szukając takiego miejsca, żeby miała trochę luzu i żeby, bez smyczy, mogła po nocy zrobić po psiemu to, co trzeba, czyli niespiesznie z wywąchiwaniem. A o takie miejsca wokół starego miasta w Kazimierzu trudno. Znaleźliśmy je po drodze na Wzgórze Trzech Krzyży, więc naturalnym było, że musieliśmy się tam od razu wybrać.
Jest to miejsce, z którego rozciąga się najbardziej chyba znany widok na Kazimierz i na dolinę Wisły. Trzy krzyże ustawione na szczycie nawiązują do Golgoty, wzgórza znajdującego się nieopodal Jerozolimy, gdzie dokonywano egzekucji skazańców, a upamiętniają ofiary zarazy morowej (cholery) z XVIII wieku.
Na miejscu okazało się, że za wstęp należy uiścić 4 zł od osoby, a my niczego takiego przy sobie nie mieliśmy, bo przecież wyszliśmy tylko na spacer z psem. Młoda i sympatyczna dziewczyna nie robiła jednak z tego problemu Bo skoro państwo przeszliście już taki kawałek... Obiecałem, że przyjdę jeszcze raz i należność zapłacę, ale pani dalej nie robiła problemu.
Byliśmy sami. 
Z kazimierskiego Rynku, który było widać, jak na dłoni, dobiegały poranne odgłosy budzącego się życia. Można było dostrzec figurki pojedynczych ludzi, poszczególne budynki i początek Krakowskiej, gdzie wczoraj po nocy łaziliśmy. A w oddali Wisłę i to wszystko przy pięknej pogodzie.
A potem, zostawiwszy Bertulę Pendulę w domu, niespiesznie, bo w okolicach 10.00, szukaliśmy jakiegoś miejsca, żeby zjeść śniadanie. Trafiliśmy na lekkie obrzeża, tak troszeczkę z głównych ciągów turystycznych, do Starej Łaźni, hotelu i restauracji, własności Stowarzyszenia Filmowców Polskich.
Nie było problemu, żeby śniadanie zjeść nie "dotykając" gotowych zestawów śniadaniowych, a skomponować je sobie z karty. No to zaczęliśmy komponować. Żona na początek zamówiła małego Zwierzyńca (tu uwaga: byliśmy w Zwierzyńcu i umiemy odróżnić i nomenklaturowo, i smakowo piwo Zwierzyniec od Zwierzynieckiego), boczek zawijany i wątróbkę na gorąco, ja na początek 0,5 Zwierzyńca i tatara z 40. Chopina, a potem oboje poprosiliśmy o gruszkę marynowaną w czerwonym winie z galaretką z żurawin i na koniec kawę americano. Fajne "śniadanie", jak na tę porę dnia.
Po czymś takim "trzeba" było zobaczyć Krakowską za dnia. 
Gdy wracaliśmy, na Rynku natknęliśmy się na Dyrektora i jego żonę, którzy właśnie przyjechali z Metropolii. To tylko świadczyło o tym, jaki Kazimierz jest duży.
Potwierdziliśmy godzinę i miejsce spotkania i zaszyliśmy się w Sercu Miasta, żeby dojść do siebie, odsapnąć i przygotować się na "ciężki" wieczór. 
Około 15.00 zadzwonił Mąż Dyrektorki, że oni się spóźnią, bo jakiś czas temu dostali maila na sekretariat szkoły, że jest podłożona bomba, że musieli ewakuować wszystkich z zajęć i że właśnie siedzą na policji i nie wiadomo, ile to potrwa.
Od dawna "stoję na prostym stanowisku", że w kodeksie karnym powinien być oddzielny paragraf dla takich "dowcipnisiów" - 5 lat prac w kamieniołomach, a po wyjściu z nich dodatkowo natychmiastowa kastracja. A może lepiej odwrotnie chronologicznie, nie wiem.  Żeby nie płodzili kolejnych idiotów (ale to już oczywiście w domyśle, bez takiego zapisu).
Ostatecznie spóźnienie Zaprzyjaźnionej Szkoły wyniosło tylko 20 minut. Wpadli zdyszani i zdenerwowani, bo musieli jeszcze przeżyć wizytę straży pożarnej, która proceduralnie (Wiecie państwo, ile my dziennie mamy takich zgłoszeń?... - zapytał w zasadzie retorycznie dowódca przybyłego wozu bojowego - a wiadomo, że to wszystko bzdurny dowcip, ale...) przeszukała całą szkołę.
 
Trzeba powiedzieć, że obie przybyłe strony się znalazły. Z okazji urodzin Żony przypadających na dzień naszego spotkania Dyrektor z żoną (ciągle no name) wręczyli jej piękne ceramiczne kwiaty, a Mąż Dyrektorki i Żona Dyrektora obraz namalowany przez Męża Dyrektorki.
Mieliśmy mieć do dyspozycji całą górę AKUKU. Już wczoraj sympatyczny i bardzo profesjonalny kelner, jak się dowiedział, że będziemy mieć spotkanie w sześć osób i musimy swobodnie rozmawiać i knuć, stwierdził, że udostępni nam górę, mimo że z oczywistych koronawirusowych powodów jest ona "na trwałe zamknięta".
- A pan przypadkiem nie jest szefem kuchni? - zacząłem go wczoraj od razu rozszyfrowywać, gdy na początek serwował nam piwo. 
Wyglądał mi na takiego z racji poważnej miny, profesjonalizmu i aury bijącej z jego postaci.
- Gdybym był - odparł wyraźnie rozbawiony - to bym siedział w kuchni i państwa nie obsługiwał.
- A bo mi pan na takiego wyglądał. - kontynuowałem.
- To może przez to, że w gastronomii siedzę już 10 lat i po studiach cały czas pracuję.
- A to musi mieć pan 34 lata. - bezczelnie dopytywałem twierdząco.
- 32. - śmiał się nieurażony.
- Aaaa, to już pracował pan w tej branży przez ostatnie dwa lata studiów.  
Więc po czymś takim było wiadomo, że lody stopniały, rozszyfrowanie mu się spodobało i miejsce na górze mieliśmy zapewnione.
Ale gdy najpierw pojawił się Dyrektor z żoną, a potem spóźniona Zaprzyjaźniona Szkoła, wszyscy, łącznie z nami, chcieli siedzieć w urokliwym ogródku, zwłaszcza że nikogo nie było, bo kto przyjeżdża do Kazimierza poza sezonem, poza tym w poniedziałek i na dodatek wybiera się do AKUKU.
Więc bardzo szybko zapanował jeden żywioł i kontrolowany chaos towarzysko-kulinarny, że nawet nie zapamiętałem, co my zamawialiśmy, a co dopiero pozostali. Krzyżujące się rozmowy, dowcipy, poważne tematy i wymiana doświadczeń, jak również moja charakterystyka nie znających się stron, żeby się "lepiej poznały". No i kelner - "Szef Kuchni" stanął na wysokości zadania, bo w pewnym momencie przyniósł jakiś deser, coś nietypowego, z okolicznościową palącą się świeczką.
Do środka wygoniła nas dopiero burza (ponoć takiej już dawno w Kazimierzu nie było), co w niczym nie popsuło naszych nastrojów, nawet mojego, mimo że znowu musiałem oglądać swoją łysinę. Bo urządzać się na górze nie było już sensu.
Używając języka dyplomacji Spotkanie było owocne i przysłużyło się nawiązaniu obustronnych stosunków.
Po 23.00 byliśmy w łóżku.
 
We wtorek, 06.10, było jasne, że Żona się nie "zerwie" z łóżka. Bo "zrywania" się nie lubi w ogóle, a po takiej imprezie zwłaszcza. Więc poszliśmy z Grubą Bertą na Wzgórze Trzech Krzyży tylko we dwoje. Tym razem byłem przygotowany i tej samej sympatycznej dziewczynie zapłaciłem za wstęp regulując również wczorajszą zaległość.
Byliśmy tu wczoraj, ale ten widok i ta atmosfera nie mogły się znudzić. Sami i w ciszy mogliśmy chłonąć widoki, dźwięki i zapachy. Ja w ten oczywisty sposób żegnałem się z Kazimierzem.
Śniadanie, po wczorajszym wybryku, zjedliśmy jak najbardziej standardowe -  w Pod Wietrzną Górą, zaraz na początku Krakowskiej i ruszyliśmy w krótką drogę do Lublina przez Nałęczów.
Plan był taki, że my jedziemy swoim rytmem, a Zaprzyjaźniona Szkoła, wyjechawszy wcześniej z Kazimierza, czeka na nas u siebie w szkole. Mieliśmy się tam wcale nie zatrzymywać, więc Żona chodziła z Bertą po trawnikach, a ja wpadłem do sekretariatu, żeby dać znać, że już jesteśmy.
Byłem raptem może z pół minuty, bo Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki czekali w pogotowiu, żeby nie tracić czasu, bo plany na popołudnie były bogate, ale i tak wspomnienia wróciły z całą swoją mocą. Dokładnie pamiętałem, jak 5 lat temu, właśnie o tej porze roku, razem z Żoną wchodziliśmy do tego niedużego gabinetu i poznaliśmy Żonę Dyrektora i Męża Dyrektorki nie przewidując zupełnie, że nasza znajomość stanie się tak zażyła.
A zaczęło się od tego, że jeszcze jakieś pół roku wcześniej Mąż Dyrektorki wydzwaniał do nas do Szkoły, jako podobnej i z podobnymi problemami, chcąc skonsultować pewne sprawy, wymienić się doświadczeniami i poglądami. Zawsze wtedy trafiał na Kolegę Współpracownika, więc nadal się nie znaliśmy, nawet telefonicznie. I oczywiście wyobrażaliśmy sobie ich zupełnie inaczej, tak jak oni, podejrzewam, nas. Ale pierwsze wrażenie, a ono jest najważniejsze, było dobre i na poczekaniu zaczęło "lepszeć", bo i charakterami nam odpowiadali i sposobem podejścia do swojej pracy, profesjonalizmem i filozofią swojej szkoły, więc nic dziwnego, że bardzo szybko zaczęła powstawać nić porozumienia i zaufania. Istotne było również to, że oni byli parą (wtedy mogliśmy tylko to podejrzewać) i my również. Bardzo podobny układ, o podobnej historii ich i naszej.
Momentem przełomowym naszej znajomości był Płock i kolejna konferencja dyrektorów. Wtedy to, wieczorem w Hotelu Tumskim, poszliśmy na całość. Wszystko temu sprzyjało - ówczesna dobra sytuacja naszych szkół, klasyczne zerwanie się z łańcucha pracy, domu i codziennych obowiązków, pyszne wino i widok na Wisłę już o zmroku z migającymi urokliwie różnymi światłami.
Po tej pięcioletniej drodze spotykaliśmy się w różnych miejscach, byliśmy zaproszeni na ich ślub i wesele i stopniowo środek ciężkości naszej znajomości przesuwał się ze spraw służbowych ku prywatnym, aby teraz właśnie być u nich, w ich pieleszach.
Na pewno dla nich te 5 lat stanowiło duży i poważny okres (niezwykle stresogenne, wielomiesięczne użeranie się ze zwierzchnictwem ze Stolicy, ślub, kupno wspólnego mieszkania i jego remont), ale dla nas to była epoka. Przecież wtedy jeszcze "istniała" Dzikość Serca, potem pojawiło się Nasze Miasteczko, w końcu "zniknęła" Nasza Wieś (tam mieszkała Q-Gospodyni i tam się urodził synek Szamanki i Tego Co Dba O Auto) i pojawiła się Wakacyjna Wieś. Do tego doszły cztery lata pomieszkiwania w Nie Naszym Mieszkaniu, które niezwykle doceniamy i które czasami w jakimś sensie trochę i ciepło "obśmiewamy" i przekazanie po 26. latach Szkoły. Ponadto w tym czasie urodziła się Ofelia, a ówczesne Zagraniczne Grono Szyderców wróciło do Polski stając się Krajowym. I do kraju wrócili Córcia z Zięciem, którzy zamieszkali w swojej Dziurze Marzeń, gdzie urodziła się Wnuczka.
W tej epoce poznaliśmy Helowców i w niej też Hel zniknął, odszedł na zawsze.
No i trzeba pamiętać o Suni, Bazysi, i o drugiej, Tosce Heli, które odeszły w tym roku. I o Bercie, która już mocno zaistniała w naszym życiu.
Mało?

Zaprzyjaźniona Szkoła dała nam na czas naszego pobytu do dyspozycji pracownię Męża Dyrektorki.
Było to klasyczne nieduże pomieszczenie (może 25 m2 wszystkiego razem) na VII piętrze (do szóstego jechało się windą) w bloku, wydzielone, przydzielone i zaadaptowane na potrzeby pracowni malarskiej, które raz uratowało skórę Mężowi Dyrektorki, gdy jakiś czas temu musiał tam przez dwa lata mieszkać.
Pracownia-mieszkanie miało łóżko z wygodnym materacem, stół, fotel, szafę, jakieś regały, wydzielony i skonstruowany przez Męża Dyrektorki  kibelek, wnękę kuchenno - sanitarną i kabinę prysznicową zaadaptowaną i wymyśloną przez tegoż wielkości połowy najmniejszej dostępnej na rynku kabiny prysznicowej, która stała się na początku naszej wizyty przedmiotem zgryzoty Żony Dyrektora Bo jak któreś z was tam się zmieści? No, ale skoro przez dwa lata mieścił się tam Mąż Dyrektorki...
Ale przede wszystkim miała niezależność i dawała nam wolność, a to są rzeczy z pierwszego levelu 
(:) ) naszych potrzeb.

Rzuciliśmy we czworo cały nasz bagaż i pojechaliśmy do nich, do mieszkania, o którym przez ostatni rok słyszeliśmy wiele. Salon z kuchnią, przedpokój, dwie sypialnie i łazienka. Dla dwóch osób niezwykły komfort. Wszystko wyremontowane i przemyślane z plastycznymi elementami wprowadzonymi przez Męża Dyrektorki, w końcu artysty malarza.
Przegadaliśmy całe mieszkanie, wszystkie niuanse remontowe, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w drogę w kierunku Krasnystaw, Zamość oglądać...nieruchomość. Co z tego, że nie dla nas, skoro od razu było wiadomo, że chętnie się w to włączymy, że będzie to dla nas atrakcja i że odezwie się w nas narkotyczna ciekawość i chęć łażenia, oglądania, wykonywania na miejscu różnych symulacji i dzielenia włosa na ośmioro albo i więcej.
Zaprzyjaźniona Szkoła chce kupić domek na wsi, całoroczny, żeby móc tam spędzać każdy wolny czas i móc uciec od wielkiego miasta. A kto się może nadawać do takiego doradztwa lepiej niż my? Już wcześniej, przez kilka miesięcy, Żona Dyrektora wysyłała Żonie różne oferty, a my je oglądaliśmy, analizowaliśmy i  emocjonowaliśmy się, jakby to było dla nas. Więc w oczywisty sposób wspólnie zaplanowaliśmy, że nasz pobyt wykorzystamy na miotanie się po okolicach i oglądanie.
Wieczorem obgadywaliśmy wszystkie za i przeciw u Św. Michała na lubelskiej  starówce. Więcej  argumentów i większość, żeby nie powiedzieć wszyscy, byli przeciw. Nie ta cena akurat tej, oglądanej "przed chwilą" nieruchomości i nie ta aura. Przy rzemieślniczym piwie, jedynym leciutkim zgrzycie, i przy pysznych, mięciutkich i olbrzymiastych żeberkach planowaliśmy jutrzejszą eskapadę i dalsze oglądanie.
Leciutki zgrzycik polegał na tym, że nie było Pilsnera Urquella, "za to" była cała paleta piw warzonych na miejscu i barman, po opisaniu naszych priorytetów smakowo-piwnych dawał próbki do delektowania się, po czym można już było wybrać sobie to "właściwe". No cóż, właściwym byłby Pilsner Urquellel, ale na bezrybiu i rak ryba.
W taki sposób oswajaliśmy  Lublin.

W środę, 07.10, wstawaliśmy niespiesznie. Czyli komfortowo, wolnościowo i niezależnie z dużym poczuciem swobody. Taka była umowa z Zaprzyjaźnioną Szkołą - Jak się zbierzecie, to będziecie. Komfortu dopełniał fakt, że z pracowni do nich było 7 minut piechotką.
Nawet udało mi się wziąć prysznic w  "kabince", bo skoro Mąż Dyrektorki mieszkał tu dwa lata i dawał radę, chociaż zdecydowanie jest ode mnie wyższy, o co w takich razach związanych z moim wzrostem nietrudno, to ja tym bardziej. Każdy ruch musiał być przemyślany, żeby albo nie walnąć się jakąkolwiek częścią ciała, zwłaszcza tymi kanciastymi elementami (łokciami i/lub kolanami) o odległą o milimetry ściankę, albo żeby nie wypaść z "kabiny" na zewnątrz wyrywając po drodze z korzeniami zasłonkę.
Ponieważ wszystko robiliśmy niespiesznie, więc zdążyłem zgłodnieć i z samego rana dojadłem na zimno pyszne żeberka, bo wczoraj nie podołałem olbrzymiej porcji. Czy muszę mówić, czyj to był pomysł, aby reszta była na wynos? Mój na pewno nie.

Od zawsze wiadomo, że podróże kształcą. Nas one dokształcają jeszcze w inny sposób. Bo oprócz zdobywanej nowej wiedzy geograficzno-historyczno-architektoniczno-kulturowo-socjologicznej zyskujemy przyziemno-praktyczną. Ta ostatnia w miarę upływu lat się rozrasta i skutkuje przygotowywaniem do podróży specjalnego zestawu oprócz oczywistego, standardowego bagażu.
Obecnie zestaw ten zawiera:
- dwa jaśki, bo nie w każdym miejscu noclegowym są, a jeśli są, to jakieś takie, albo dziadowskie, albo nadmuchane, że nie idzie spać,
- ruter, bo albo w danym miejscu go nie ma, albo Internet ślimaczy się niemiłosiernie,
- ładowarki do laptopów i do smartfonów, co oczywiste,
- książki, w tym audiobook, co oczywiste,
- witaminę C, bo zażywamy regularnie,
- ocet jabłkowy, żeby spokojnie zrobić Płyny Nocne,
- wyciskarkę do cytryn, żeby pić wodę z sokiem cytrynowym zamiennie z Płynem Nocnym albo, ot tak, po prostu,
- wodę w szkle, bo albo nie mają, albo serwują w plastiku,
- otwieracz dwufunkcyjny do zdejmowania kapsli i dostawania się do środka butelek z winem,
- pieprz, bo ten serwowany w pyle jest zwietrzały,
- tabasco, bo jemy ostro, a często podawane potrawy, zwłaszcza śniadania, są mdłe,
- oliwę z oliwek, bo, patrz wyżej, przygotowywaną specjalnie przez Żonę i doprawianą jeszcze w domu,
- sól himalajską, bo wszędzie podają ten bezwartościowy i szkodzący NaCl,
- płyn Lugola 5%, ponoć świetny na wiele rzeczy, w co głęboko wierzę według zasady, że jeśli coś jest bardzo smaczne, to najbardziej szkodzi, a płyn Lugola, to rzadkie, nomen omen, świństwo, więc musi pozytywnie działać na organizm,
- olej kokosowy lub alternatywnie smalec z cebulką, jeśli Żona "zdąży" go zrobić,
- psi zestaw, mocno skomplikowany, bo prócz legowiska, dwóch poduszek, dwóch kocyków i dwóch narzut zawiera dwie miski, jedzenie, olej, smaczki, dwie obroże, dwie smycze i książeczkę zdrowia na wypadek, gdyby Berta kogoś uharatała, czego w jej przypadku nie można sobie nawet wyobrazić, ale wylegitymować się aktualnym szczepieniem można.

Ta ostatnia podróż uzmysłowiła nam, że zestaw ten należy uzupełnić o:
- przedłużacz elektryczny, bo albo jest za mało gniazdek, albo są tak usytuowane debilnie, często w narożach pozastawianych różnymi meblami, w tym ciężkimi, że nie sposób na czas naszego pobytu "przeorganizować" całego pokoju, co, jak się tylko daje, robimy nagminnie, ale zawsze potem wszystko wraca do poprzedniego, elektrycznie debilnego, stanu; tak na przykład było w Dworze Carskim, gdzie w pokoju zajmowanym przez nas trzeba było gdzieś ulokować olbrzymie legowisko z olbrzymią Bertą tak, żeby jej nie stresować ciągłym podłączaniem i wyłączaniem różnych urządzeń z gniazdka, które akurat barykadowała swoim cielskiem, a które bez stresu dla niej trudno, siłą rzeczy, było przesunąć, żeby właśnie się nie stresowała,
- WD 40, ten powszechnie znany i bardzo skuteczny oraz wygodny w użyciu środek smarowniczy; jakoś zawsze o nim zapominaliśmy, a przecież ile to drzwi do różnych pomieszczeń, szaf i szafeczek zdążyło się naskrzypieć w trakcie naszych wojaży? Apogeum skrzypienia nastąpiło dość nieoczekiwanie, bo w pracowni-mieszkaniu Męża Dyrektorki. Jak wspomniałem, skonstruował on sam wiele rzeczy, w tym drzwi do klopika, takie jakieś cieniutkie z płyty, które na zawiasach skrzypiały niemiłosiernie, co nawet w dzień było ciężko strawne, a co dopiero nocą. Perfidia skrzypienia polegała na tym, że skrzypiały one w określonych modułach. Nie "wolno" było ich zamknąć, bo jakieś 5 cm wcześniej zaczynały swoje, więc zawsze "musiały" być otwarte tworząc taką pięciocentymetrową szparę. Dalej, w trakcie otwierania, szło normalnie, ale do pewnego momentu, bo po około 30 cm (cały czas podaję odległości biorąc pod uwagę łuk koła, więc po linii prostej, cięciwie, wychodziło jeszcze mniej) rozlegał się straszny, piskliwo-zgrzytliwy dźwięk, wobec którego ten "pięciocentymetrowy" był dla uszu prawdziwym balsamem. Oczywiście w ciągu dnia można było to przeżyć, zwłaszcza że każde z nas było przytomne i wiedziało, czego się spodziewać. Gorzej było nocą. Wstawałem i natychmiast trzeźwy uważałem, co robię. Drzwi otwierałem te 30. cm, sumaryczny prześwit wynosił 35, więc przy mojej ostatniej wadze wystarczyło tylko umiejętnie bokiem i jednak z wciągniętym brzuchem prześliznąć się do środka, by manewr powtórzyć przy wyjściu. Wtedy wystarczyło tylko uważać na te ostatnie 5 cm i drzwi do końca nie zamykać. Oczywiście mógłbym drzwi całkowicie zostawić otwarte i nie przejmować się wtedy skrzypieniem, ale jakoś tak było nieporęcznie. Żona wcześniej i od razu zajęła noclegowe miejsce jak najdalej od klopika, po drugiej stronie łóżka, przy oknie, oddzielona moją osobą, a mnie się dostała ta strona klopikowa. To wolałem chociaż trochę mieć te drzwi domknięte i stworzyć sobie ułudę nie trzymania głowy w kiblu. Ale i tak miałem dobrze, bo przy mojej naturze psa specjalnie nie uwierały mnie biologiczne zapachy, a ponadto po wróceniu do łóżka potrafiłem natychmiast zasnąć.
Jeśli chodzi o zestaw podróżniczy, to raczej nie będzie w nim dodatkowej kołdry, która by przecież bez problemów zmieściła się w Inteligentnym Aucie. Chodziłoby o to, żeby Żona mogła na pewno w nocy owinąć się niezależną swoją kołdrą, ale nawet my przy kilku krótkich dyskusjach na ten temat stwierdzaliśmy, że to już byłaby duża przesada. Zresztą pojedyncze kołdry dla pary małżeńskiej trafiają się ostatnio już znacznie rzadziej.
 
Śniadanie u Zaprzyjaźnionej Szkoły zjedliśmy obfite. Żona Dyrektora umówiła się z kolejnymi dwoma sprzedającymi i ruszyliśmy w trasę.
Jedna nieruchomość i działka były całkiem sensowne, znowu na kierunku Krasnystaw, Zamość, ale z wieloma niewiadomymi, a druga, w kierunku na Chełm została natychmiast odrzucona przez całą naszą czwórkę jako zdecydowany chłam budowlany, estetyczny i lokalizacyjny.
Budujące, nomen omen, było to, że "naszym gołym okiem" widzieliśmy, jak po oglądaniu trzech raptem nieruchomości świadomość i doświadczenie Zaprzyjaźnionej Szkoły rośnie.

Wieczorem znowu mieliśmy wylądować u Św. Michała. Tym razem  zapraszaliśmy my, ale po powrocie Żona zaproponowała, żeby cały wieczór spędzić u naszych gospodarzy. Czegoś takiego nie grali, od kiedy jestem razem z Żoną. Żeby sama z siebie, bez żadnych sugestii i podjuszczeń, zrezygnowała z knajpy?...
Sprawa okazała się banalnie prosta. W Biedronce, za nasze pieniądze, bo przecież wypadało, kupiliśmy ileś wina, Pilsnera Urquella i golonkę. I wszystko razem okazało się strzałem w dziesiątkę. Nad Pilsnerem Urquellem nie będę się rozwodził, przypomnę tylko, że z dużą chęcią pije go również Mąż Dyrektorki, a w tym względzie już  dawno się uwiarygodnił w moich oczach, bo robił to na wszystkich naszych spotkaniach i to nie dlatego, żeby mi się przypodobać. Wino chilijskie było świetne, a jakie mogło być skoro to Carmenere (czerwone wytrawne) z serii Bicicleta. A golonkę pysznie zrobiła Żona Dyrektora, więc można było siedzieć i siedzieć, gadać i gadać.
Zaprzyjaźniona Szkoła zdążyła w "międzyczasie" znaleźć jeszcze jedną ofertę sprzedaży nieruchomości, tym razem w kierunku na Solec n/Wisłą, czyli zupełnie przeciwnym niż wczorajszy i dzisiejsze. Żona na kierunkach świata się mniej więcej zna, ale żeby od razu wiedzieć, w którą stronę jest ten Solec, to nie za bardzo i Dlaczego jest nam to po drodze, bo przecież musimy tę ofertę także zobaczyć?, więc stwierdziłem, że w tej sytuacji wydam swój plan i niespodziankę. Po prostu już "dawno" pomyślałem sobie, że w drodze powrotnej do Spały nadłożymy drogi i wpadniemy na chwilę do Sandomierza. Byłem pewny, że to Żonę zaskoczy, bo z tymi kierunkami świata to tak ma, że zorientowałaby się, gdzie jedziemy chyba dopiero przy tablicy Sandomierz.
To wszystko razem wprawiło nas w świetny nastrój i nie była mi go w stanie zepsuć perspektywa nocnej walki z drzwiami, a nawet później, w głuchej nocnej ciszy, ciężkie westchnienie Żony. Chyba otworzyłem drzwi na jakieś 36 cm.

Dzisiaj o 04.32  napisał Po Morzach Pływający. Po jego krótkim meldunku od razu wiedziałem, że żegluje i że ma wachtę.
Pozycja 25 mil morskich na zachód od wyspy Berlenga w drodze do Garrucha, Hiszpania. PMP.
 
W czwartek, 08.10, przez całą noc padało. I nie było lepiej, gdy wstaliśmy. 
Przejazd przez Sandomierz nie miał sensu. Łażenie w deszczu i to z Bertą?...
Zaprzyjaźniona Szkoła namawiała nas na śniadanie u nich, ale się zaparliśmy, że nie Bo jak do was przyjdziemy, to umarł w butach i nigdy nie wyjedziemy tak, żeby cokolwiek wspólnie zobaczyć i żebyśmy mogli za dnia dojechać do Spały!
Stąd rano ja sprawę śniadania opędziłem golonką na zimno, której nadmiar wczoraj zabrałem ze sobą, a Żona kawą z olejem kokosowym. 
Gdy wyjeżdżaliśmy z Lublina, zadzwonił kolega z Naszej Klasy. Coroczne spotkanie, które się miało odbyć w najbliższą sobotę w Rodzinnym Mieście, zostało odwołane. Do dupy z takim interesem!

Oglądanie nieruchomości odbyło się bez ich właścicieli, którzy telefonicznie się zgodzili, abyśmy sami buszowali po terenie. A było co oglądać - ustronna działka 3 tys. m2, dwa domki, oba do remontu, ale to oczywiste, jeden sąsiad, lasy i niska cena. Nic tylko brać. Zaprzyjaźniona Szkoła umówiła się z właścicielami na ponowne oględziny w najbliższą sobotę, żeby finalizować sprawę. Obiecaliśmy trzymać za nich kciuki.

Do Spały przyjechaliśmy w deszczu. Ponownie zatrzymaliśmy się w Dworze Carskim, ale już na I piętrze, w znacznie większym pokoju, więc nawet Berta to doceniła mając swój intymny kącik.
Obiad zjedliśmy w Mościckim, bo Zajazd Spalski był bezczelnie zarezerwowany, a wieczorem znowu poszliśmy do naszej kelnerki do Carskiej Wieży. Gdy nas zobaczyła, wyraźnie się ucieszyła i wyrecytowała (oczywiście!) wszystko to, co zamawialiśmy 5 dni temu.
- W drodze powrotnej specjalnie przyszliśmy tutaj ponownie ze względu na panią. - odwzajemniliśmy się.
Wyraźnie była zadowolona, tym bardziej że zdaje się, że obok niej stał jej szef i wszystkiemu się przysłuchiwał.
A potem zaczęła:
- No, to ja już jestem...
Unikaliśmy wzajemnie z Żoną naszego wzroku, żeby nie wybuchnąć śmiechem, co, jak wspominałem, mogłoby być źle zinterpretowane.

W piątek, 09.10, po śniadaniu wyruszyliśmy do Naszej Wsi. Przyjechaliśmy, gdy już nie było żadnego fachowca. Od razu musieliśmy się zabrać za sprzątanie "naszego" mieszkania, bo w całym domu nie ma prądu, tylko jest "u nas", więc siłą rzeczy codziennie dwukrotnie musieli go czerpać i "odczerpywać" z "naszych" gniazdek nie fatygując się przy podłączaniu albo odłączaniu przedłużacza, aby z nóg zdjąć olbrzymie, zakurzone i zapylone buciory.
Było ciężko. Postanowiliśmy do końca remontu nie wyjeżdżać na tak długo, bo powrót okazał się być traumatycznym i trudno było się nam z powrotem zaadaptować do nowych-starych warunków.

W sobotę, 10.10, nadal nie mogliśmy dojść do siebie.
Na dodatek był Ciu Ciu ze swoją ekipą. Uparł się, że, aby otrzymać resztę należności, skończą dzisiaj wszystko, chociaż ciągle mu powtarzałem, że to niemożliwe, bo pada. W końcu gdzieś o 12.00 się poddał i cała ekipa wyjechała, ale co krwi napsuł, to jego.

Dzisiaj udało się nam porozmawiać z Helą. Umówiliśmy się na wizytę u niej w sobotę, 17.10.
Obie strony wiedziały, że to najwyższy czas.

Wieczorem Zaprzyjaźniona Szkoła poinformowała nas, że dzisiaj byli ponownie, oglądali i że są zdecydowani. Z ostateczną decyzją zadzwonią do właścicieli w poniedziałek. Ta wiadomość nas bardzo ucieszyła, dodatkowo zaś myśl, że tam moglibyśmy się z nimi spotykać, bo klimat, lasy, Wisła - wszystko inne niż u nas. I co z tego, że dzieli nas blisko 500 km?

W niedzielę, 11.10. okazało się, że niedziela jest niedzielą. Spokojną i bez cienia fachowca.
W tej dobrej aurze zaprosiliśmy wreszcie Gruzina i jego żonę  na wódeczkę i na ognisko. Wybrałem najbliższy czwartek, chociaż Gruzin sugerował piątek Bo w sobotę żona nie musi iść do pracy. Wiedział, co mówił, ale ja też. Intuicyjnie czułem, że mogę mieć kłopot z przeżyciem tego towarzyskiego spotkania, a na pewno nie będę w stanie po ewentualnej piątkowej imprezie jechać w sobotę do Heli. Musiałem sobie zostawić dzień buforu i tylko tyle, bo mimo wieku ciągle poważne zdolności regeneracyjne mam.

No to wróćmy do bieżącej, blogowej codzienności.
Dzisiaj, we wtorek 13.10, nastąpił ostatni oficjalny akcent związany ze mną, jako z byłym dyrektorem. Zaprosiłem sześciu absolwentów i trzech promotorów do restauracji, która już zawsze będzie mi się kojarzyć z Helowcami, a przede wszystkim z Helem, którego duch był wszędzie wyczuwalny, gdy tylko wszedłem. Ale ponieważ go nie było, a raczej świadomość we mnie, że już go nigdy nie będzie, czyniły, że czułem się obco, chociaż to moja ulubiona knajpa.
Życie jednak nie uznaje pustki i gdy wszyscy przybyli, bardzo szybko zrobiło się wesoło i niepowtarzalnie. Show must go on.
 
ŚRODA (14.10)
No i na dzisiaj postanowiłem jeszcze zostać w Metropolii.
 
Żona w Naszej Wsi miała luz, bo od poniedziałku nie było Basa z Barytonem. Na trzy dni wyjechali łowić ryby na Bornholm. Dzisiaj miał "tylko" przyjechać facet z firmy, która nam wymieniała okna i drzwi tarasowe, żeby je podregulować, bo przez tyle czasu "pracowały" i skrzydła lekko przy zamykaniu i otwieraniu ocierały. A to robota czysta, cicha i krótka.
 
Po kilkugodzinnym pobycie w Szkole wybrałem się do Wnuków, a bardziej do Syna, który akurat dzisiaj kończył 43 lata.
A pamiętam... 
Zaczęło się oczywiście od oglądania czterech szczeniąt, które od kilku tygodni dają w kość przede wszystkim Synowi i Synowej. Oboje na zmianę od ich urodzenia dyżurują w nocy przy suce, żeby na nią uważać. Od początku wydało mi się to dziwne, ale wytłumaczyli mi wcześniej, że Furia po porodzie nie spała trzy doby i mogłaby wtedy ze zmęczenia nagle usnąć kamiennym snem i któreś zadusić.
To jeszcze rozumiałem, ale późniejszych ich dyżurów, które trwają do tej pory, to już nie, zwłaszcza że chodzą wykończeni, niewyspani i przez to zawalają wiele swoich codziennych spraw. Ale ja się nie znam. Postanowiłem się nie wtrącać, zwłaszcza że to i tak nic by nie dało, a tylko atmosfera jeszcze bardziej by się skwasiła.
Ale dzisiaj nie wytrzymałem. Po przyjściu od razu wystartowałem na górę do kojca, ale zostałem zastopowany przez Syna.
- Tato, umyj najpierw ręce.
Nie wierzyłem własnym uszom, tym bardziej że psia sytuacja nie dotyczyła raczej COVID-19. Zszedłem na dół i poskarżyłem się Synowej myśląc, że w niej znajdę sprzymierzeńca. A tu jeszcze gorzej. Nie pomogły moje tłumaczenia, logiczne wykazywania, że to są przecież psy, zwierzęta, które natura wyposażyła w ..., naigrywania się z ich, ludzkich metod, a wreszcie groźby, że wszystko opowiem  Sąsiadom z Naszej Wsi i że oni to dopiero będą mieć ubaw.
- Tato, albo myjesz ręce, albo nie oglądasz szczeniąt! - usłyszałem kategoryczny głos Synowej.
Cała ona. Musiałem się ugiąć i umyć te durnowate ręce.
- Umyłeś ręce? - Syn na górze tworzył drugą barierę nie do przejścia.
Czy muszę pisać o szczeniaczkach. Wiadomo, przesłodkie i już zgrywają się na strasznie groźne psy od czasu do czasu poszczekując, ale to takie ciapciaki, że nic tylko pękać ze śmiechu.
- Tato, umyj ręce, bo mogą mieć pasożyty. - usłyszałem Syna, gdy schodziłem na dół. 
Ale reżim i terror.

Nic więc dziwnego, że przy takim napięciu i trzymaniu nerwów na wodzach wystarczy drobiazg, żeby zacząć się kłócić. Taka jedna iskierka. Niespodziewanie stał się nią fakt zalania wodą jednej z książek, którą akurat Syn chciał mi pokazać. I zaczęło się.
- A nie mogłabyś uważać, gdy podlewasz kwiaty? - to Syn.
- A ty musisz kłaść tam książki, skoro ten stół nie jest do tego? - to Synowa.
Nie jestem w stanie odtworzyć całej kłótni, a nawet nie mam zamiaru, ale wiadomo że najczęściej się przewijały Tyle razy mówiłem/-am albo A nie mógłbyś/mogłabyś i tego typu kłótniowe szablony, że nie byłem w stanie dalej tego słuchać i uciekłem na górę do Wnuków, gdzie razem oglądaliśmy z Youtube'a jakieś filmiki o iluzjonistach.
Gdy zszedłem, stanęli przede mną objęci, uśmiechnięci i pogodzeni.
- Zobacz tato, dwa gołąbki. - zażartowali.
Ale mnie już do śmiechu nie było i powiedziałem, co o tym myślę, zwłaszcza Synowi.
- Najbardziej w was "podziwiam", że żadne nie chciało ustąpić i każde, na zabij się, musiało mieć ostatnie słowo.
Zrobiła się 17.00. Synowa odwoziła trójkę młodszych na krav magę, a ja też się zbierałem do wyjazdu.
- Tato, ale nie zostaniesz? - Przecież mieliśmy porozmawiać. - odezwał się Syn, jak gdyby nic.
Starałem się mu wytłumaczyć, że przecież planowałem wyjazd o tej porze, bo nienawidzę jazdy po ciemku i że pobytem w Metropolii, nie wspominając o remoncie, jestem zmęczony. Nie wspominałem, że świetnym momentem na rozmowę był przecież okres, kiedy on kłócił się ze swoją żoną.

Wracałem dość przygnębiony z "odkrywczymi" myślami, że rodzic martwi się o dzieci do końca życia.
Na dodatek nisko nad głową wisiała szara, ponura powała chmur. Nic tylko się upić.
Na szczęście wieczorem był mecz Ligi Narodów Polska - Bośnia i Hercegowina. Ostatni z tej serii, Polska - Włochy, odpuściłem, jak nie ja. Wtedy Konfliktów Unikający, z którym zwyczajowo i "od zawsze" wymieniam się smsowymi komentarzami w czasie meczu, napisał:
- Będziesz oglądał?
- ..., przykro mi, ale nie będę oglądał, nawet gdybym miał techniczną możliwość. Nadmiar spraw i obowiązków. Można to też nazwać zdziadzieniem. Podaj, proszę, końcowy wynik. Jutro rano go sobie odczytam. Dobranoc.
- Ok, podam. Nie wydaje mi się, żeby zdziadzienie było słowem pasującym do Ciebie, ale nie będę się ze starszym kłócił :).
Żona przygotowała mi pyszne śledzie i nawet znalazła jeden kieliszek, bo w tych ciągłych przeprowadzkach, podprzeprowadzkach, nadprzeprowadzkach, quasiprzeprowadzkach, hiper i superprzeprowadzkach można się nieźle pogubić. Ostatecznie piłbym Luksusową z dowolnego naczynia, a nawet gdyby trzeba było to i z gwinta, ale znalezienie tego jednego, podstawowego i miarowo poręcznego naczynia potraktowałem w kategoriach ślepej kury i ziarenka.
Było jak za starych naszowsiowych czasów. Żona w łóżku, ogień w kozie i ogień we mnie, zwłaszcza że Polska po bardo dobrym i finezyjnym (tutaj nie boję się użyć tego słowa) meczu wygrała 3:0.

Przed meczem udało się  jeszcze poczynić pewne ustalenia.
Ponieważ elektryk zapowiedział się na sobotę rano, to Gruzina z żoną przestawiliśmy na piątek, tak jak sugerowali, a Helę na niedzielę :). Tym bezpiecznym buforem po spotkaniu z sąsiadami i po rzuceniu się przez nas na głęboką, towarzyską wodę miała się więc stać sobota.
Ostatecznie dobry nastrój przed nocą zdążył powrócić.

CZWARTEK (15.10)
No i dzisiaj do pracy wrócili Bas z Barytonem.
 
To znaczy usiłowali powrócić. Gdzieś około południa stwierdzili, zwłaszcza Baryton, bo starszy, że nie dadzą rady i muszą jechać do domów się położyć i że w tej sytuacji nie ma sensu przyjeżdżać w piątek na jeden dzień pracy...
Jak wspomniałem, byli na rybach.
Proceder polega nie na łowieniu ryb (to taka przykrywka), tylko na tym, żeby za jakieś śmieszne pieniądze (300-400 zł; bus całą grupę zawozi i przywozi) zerwać się z domo-żono-pracowego łańcucha i prysnąć na trzy dni. Tu na pełne morze w okolice Bornholmu. Oczywiście każdy z nich był wyposażony w wędkę, a może i dwie, ale jakoś dziwnie ryba nie brała, piździło jak w bornholmskim, to co mogło robić na kutrze dziesięciu chłopa przez dziewięć godzin?

Wykorzystaliśmy tę niespodziewaną remontową lukę i pojechaliśmy najpierw do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa po twarożki i jajka, a potem do Powiatu, do Tego Nieuchwytnego, po odbiór naprawionych smartfonów. Wszystko hulało jak ta lala, nawet mój zasilacz do laptopa, który, według Żony jako kolejny, zepsułem w ten sam sposób, czyli zbyt mocno skręcając kabel i gdzieś go tam w środku, w bebechach przerywając. Ten Nieuchwytny zdementował tę interpretację wyginając dość brutalnie kabel na naszych oczach w różne strony niczym prestidigitator i doszukując się raczej problemu w gnieździe usb mojego laptopa.
- W razie czego proszę przyjść z laptopem. - Naprawimy.
- Ale wie pan, że na moim blogu ma pan ksywę Ten Nieuchwytny?...
- Może być. - odparł szczerze ubawiony.
 
Wieczorem rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Okazało się, że Mąż Dyrektorki w poniedziałek obraził się na cały świat, że ma w dupie wszystkie nieruchomości i już żadnej nie chce kupować. Po prostu się załamał, a ja go świetnie rozumiem. Dlatego się nie odzywali.
Gdy w poniedziałek zadzwonili do sprzedających nieruchomość, którą wspólnie oglądaliśmy i którą oni potem oglądali drugi raz, żeby oświadczyć, że są zdecydowani i zacząć dogadywać warunki, usłyszeli z drugiej strony, że sprawa jest nieaktualna i że nieruchomość jest sprzedana. Mnie też to walnęło obuchem w łeb, chociaż ja przecież tej nieruchomości nie kupowałem. Takie ordynarne chamstwo, chociaż jest to masło maślane.
Żona Dyrektora zniosła ten nieruchomościowy "afront" spokojnie i spokojnie przyjmowała wyjaśnienia i pocieszanie Żony zupełnie się z nimi zgadzając.
- Z tego wynika, że trzymali was w zanadrzu, że byliście dla nich planem B. - wyjaśniała Żona. - No trudno, z tym trzeba się liczyć, ale na pewno w końcu coś znajdziecie.
A potem zaczęliśmy sobie żartować z Męża Dyrektorki, nabijać się z niego i naśmiewać, nawet ja, chociaż jego chłopięcy ból był mi bliski.
Uczą się i są na początku drogi, być może długiej. I tylko nie wiadomo, czy życzyć im, żeby była jak najkrótsza, czy jak najdłuższa, ale zawsze owocna, bo nie wiemy, jak mocne mają charaktery (chociaż o Żonę Dyrektora byłbym spokojny, bo to i kobieta i młodsza od swojego męża). Ale ciągle będziemy im kibicować i mogą na nas liczyć.

Przed 19.00 byłem już w łóżku. "Wróciłem" do Kopalińskiego, chyba po kilku tygodniach. Tak było to dawno, że nie pamiętam. Dalej jestem przy J, bo co mogło się zmienić?

PIĄTEK (16.10)
No i sprawdziły się nasze najczarniejsze przewidywania.
 
Trzeba by to raczej tak zdefiniować, bo nie można byłoby tego nazwać czarnym scenariuszem.
A czego? Oczywiście wizyty Gruzina z żoną.
Mieliśmy wiele obaw, od oczywistych - czy alkoholowo podołamy, do niejasnych, bo osoba żony była przez nas kompletnie nierozszyfrowana, chociaż mija już blisko pół roku, od kiedy mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, tuż obok nich. 
W pierwszych dniach pobytu, kiedy Gruzin wywoził jeszcze jakieś rzeczy swojej matki, czyli Pozytywnej Maryi, rzuciłem grzecznościowo, że będziemy "musieli" napić się wódeczki i wkupić się, jako nowi, w sąsiedzkie środowisko. Wtedy nawet usłyszałem, ku pewnemu mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu, że "zdążymy".
Ale mijały tygodnie i miesiące remontowe, a my z powodu remontu nie "zdanżaliśmy". Zawsze przy krótkich spotkaniach z Gruzinem, przeważnie przy jego bramie, gdy przychodziłem z jakimś pytaniem, problemem lub z awizo adresowanym na jego nazwisko, ale ciągle jeszcze ze starym, czyli już naszym adresem, ciągnął mnie do środka na kawę, co było nawet nieskrywaną przykrywką, bo mową ciała, a zwłaszcza szyi i przykładanego doń kantu dłoni wyraźnie mówił, że na kielicha. Zawsze udawało mi się z tego wymigać i jakoś wytłumaczyć, a to nagłymi obowiązkami, a to koniecznością spędzenia najbliższego czasu za kółkiem, bo instynkt mi mówił i doświadczenie, że żywy stamtąd to mógłbym nie wyjść, zwłaszcza że wiedziałem, że jest emerytowanym strażakiem i widziałem, że w każdą stronę jest dwa razy większy ode mnie.
Ale w końcu ile razy da się wywinąć? Zresztą tego tak naprawdę nigdy nie chcieliśmy.
Do spotkania przygotowaliśmy się godnie.
Grubo przed 17.00 rozpaliłem ognisko i przygotowałem grilla, ustawiłem krzesła, nawiozłem zapas bierwion i po pół roku wysprzątałem altanę. Żona przygotowała stosowne, ogniskowe kiełbaski i karkówkę na grilla. Razem znieśliśmy wszelakie talerze, talerzyki, sztućce, szklanki, wodę, ogórki, musztardę i inne kuchenne imponderabilia. I oczywiście 0,7 Żubrówki, bo ostatnio tak się składało, że nie mogłem "trafić" na Luksusową. Co ciekawe, udało mi się znaleźć cztery kieliszki, każdy z innej parafii.
Goście przyszli punktualnie. W prezentowej torbie przynieśli 0,7 litra czystej, marki nie pamiętam,    0,5 l nalewki z zaznaczeniem, że to dla Żony oraz dwie konserwy własnej roboty (Gruzin dostarcza zaprzyjaźnionemu rzeźnikowi mięso, tu z jelenia, on je odpowiednio robi i zapuszkowuje).
Sprawy potoczyły się szybko i zgodnie z przewidywaniami. Od razu przeszliśmy na ty, bo też od razu oboje, zwłaszcza żona Gruzina,  się oburzali, że mówimy do nich na pan/pani.
Zaczęło się robić ciekawie, sympatycznie i oczywiście coraz bardziej luźno. Przy jakichkolwiek opowieściach Gruzina zakrapianych obficie kwiecistą mową za każdym razem nie omieszkał dodawać, że on jest prostym człowiekiem.
To dowiedzieliśmy się sporo o sąsiadach, ale bez specjalnego z ich strony oplotkowywania, co nas mile zaskoczyło, o naszym domu i otoczeniu, o jego i jej pracy i o różnych związanych z nimi historiach. W końcu stąd pochodzili i tu się wychowali.
Gdy się zrobiło ciemno i zaczęło mżyć, przenieśliśmy się do nich. Nawet nie usiłowaliśmy protestować, bo i tak to nic by nie dało. Żona Gruzina (na razie no name, bo trzeba ją będzie lepiej rozszyfrować, chociaż już teraz się skłaniam ku Przyjemna Niespodzianka, ale jeszcze poczekajmy) natychmiast zastawiła stół różnymi pysznościami. Pojawiły się marynowane grzybki zbierane własnoręcznie w Gruszeczkowych Lasach, papryka marynowana, ogórki marynowane i galad z mięsa wieprzowego. Gruzin bardzo szybko "wykończył" swoją wódkę, którą przyniósł z powrotem z ogniska i postawił kolejną, Bociana 0,7. Wiało grozą. Co z tego, że piliśmy po jednej trzeciej kieliszka, skoro nawet Żona, która w takich sytuacjach potrafi sobie świetnie i asertywnie radzić (co innego ja) nie potrafiła się oprzeć gruzinowemu To jeszcze kropkę.
A każda nasza próba podziękowania i chęci wyjścia kończyła się niezmiennie ich odpowiedzią Ale siedźcie, gdzie chcecie iść?! Przecież jutro sobota, a dopiero jest dwudziesta! Potem było to samo, tylko a dopiero jest dwudziesta pierwsza!, a potem a dopiero jest dwudziesta druga!  
Chyba udało się nam wyjść przed dwudziestą trzecią, a i tak słyszeliśmy Przecież jeszcze nie ma dwudziestej trzeciej! Piszę chyba, bo dokładnie nie pamiętam. Jak i tego, że ponoć długo szukałem swojej piżamy, która spokojnie leżała sobie na swoim miejscu.
Ogólnie wnioski są bardzo pozytywne. Gruzin wielokrotnie podkreślał, że jakby ktoś do nas wystartował, w podtekście do ich sąsiadów, to on chętnie przypierdoli, tylko żeby mu powiedzieć, w co święcie i chętnie uwierzyliśmy. Z kolei żona Gruzina z przejęciem słuchała Żony, co by zrobić, żeby pomóc ich wilczurowi, który zdaje się, że ma zapalenie pęcherza i popuszcza mocz. Podobało nam się, że słuchała i była otwarta na różne żonine nowości.
Dobrze jest mieć takich sąsiadów.

SOBOTA (17.10)
No i dzisiejszy dzień był prosty i oczywisty.
 
Wszystko wynikało z wczorajszego, no może z wyjątkiem faktu, że nie przyjechał elektryk, bo mu się zepsuło auto. Ale o 07.00 nie mogłem jeszcze o tym wiedzieć i wstałem, żeby mu wszystko pootwierać i udostępnić, w stanie, eufemistycznie mówiąc, lekko nieprzytomnym. Żona nawet nie usiłowała schodzić z łóżka, no może w ciągu dnia na siku lub żeby zjeść jabłko (ostatnio ma fazę na nasze renety, pyszne, twarde o winno-kwaskowym smaku, czyli żadne sztuczne mydłki).
Po standardowym Płynie Nocnym, a potem po wodzie z solą wystartowałem do mojej ulubionej kawy z ekspresu. Wypiłem pół kubka, bo dalej mnie normalnie odrzucało. To się wziąłem za mój sprawdzony od wielu, wielu lat sposób - za pracę fizyczną. Najpierw przy jednym Pilsnerze Urquellu, który wracał mi życie, a potem przy drugim, utrwalającym ten stan, rąbałem drzewo, jak dziki. Zapasu narobiłem, że ho, ho. Po powrocie do domu normalnie zjadłem swój twarożek, by nagle w okolicach południa paść w okamgnieniu. Ledwo się dowlokłem do łóżka.
Smartfona nastawiłem na 15.00, ale potem lekko się ocknąwszy, musiałem przestawić go na 16.00.
Reszta popołudnia przeszła już idealnie. Podgrzałem sobie na kuchni zupę - flaki ze świńskich nóżek po azjatycku. To dopiero postawiło mnie na nogi. Nawet wieczorem byłem w stanie skończyć J (kiedy rozpocznę K, doprawdy nie wiem).
Żona, gdy wróciłem "ostatecznie" do łóżka stwierdziła:
- Tak być nie może, żebym ja potem cały dzień przeleżała w łóżku!
My to wiemy, pomyślałem, ale czy o tym wie Gruzin?

Wczoraj maila przysłał Po Morzach Pływający. Czy byłem w stanie wówczas czytać?...
Cytuję go w całości, bez żadnych moich uwag i wtrąceń, saute, żeby nie spieprzyć klimatu.
 
Podróż  Moerdijk- Gent  dystans 123Nm

To będzie bardzo długi dzień. Przyszedłem na nocną wachtę, powiedziałem Dzień dobry i w odpowiedzi otrzymałem jakieś mruknięcie ze strony Ruska/ kapitan /. Parę minut wcześniej opuściliśmy kotwicowisko i podchodziliśmy do PILOT MASS POSITION. Przez prawie półtorej godziny Rusek  nie wydał z siebie żadnego dźwięku głównie zajmując się surfowaniem w sieci. Jest to zabronione i niebezpieczne zwłaszcza na podejściu do portu gdzie panuje wzmożony ruch statków.  Tak się oderwał od rzeczywistości, że dopiero na mój ostrzegawczy okrzyk   zwrócił uwagę na pochodzącą pilotówkę. Pilota wzięliśmy ok 0115,  a cumowanie w Moerdijk przewidziano na 0630. Wachta minęła szybko i fajnie bo znaleźliśmy z pilotem wspólny temat do rozmowy czyli remont starego domu. Pilot ma dom w stylu typowo holenderskim z 1884 roku i od paru lat go remontuje wykorzystując każdą wolną chwilę. W jego remoncie pojawił się także motyw polski w postaci dwóch rzemieślników. Potem rozmowa zeszła na nasz dom i nasze miejsce zamieszkania, a następnie na ciekawe miejsca w Polsce. Pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele. Kończąc wachtę o 0400 miałem ok 2 godzin, żeby złapać trochę snu. Pogoda i prąd były sprzyjające to i na miejsce dotarliśmy o wiele wcześniej. Wstałem o 0545 i byłem na pokładzie do 0640 czyli końca manewrów cumowania i przygotowania statku do rozładunku. Rozładunek miał planowo zakończyć się o 1730,  ale robotnicy portowi ang. STEVEDORES przyśpieszyli i o 1000 ponownie znalazłem się na pokładzie, a konkretnie w ładowni sprzątając ją. Koniec nastąpił o 1500. Rutynowo mycie, ładowni i klap,  przestawianie   ruchomych przegród ang BULKHEADS dzielących ładownie na części. Następnym portem załadunkowym miał być GENT, BELGIA, przejście wodami wewnętrznymi Holandii, potem rzeką Schelde i kanałem TERNEUZEN GENT. Dodatkową atrakcję stanowiły śluzy oddzielające poszczególne rejony wodne. Po wejściu pilota okazało się, idziemy na zewnątrz czyli dookoła morzem. Z jednej strony lepiej dla nas bo mogliśmy trochę odpocząć, a nie co chwilę wstawać do mijanych śluz. Chwilę trwało wyjaśnianie powstałej sytuacji ponieważ statek był przygotowany do przejścia "lądem". Decyzja zapadła i ruszyliśmy po drodze " zahaczając MASS PILOT, STATION, STEENBANK PILOT STATION,  na której wzięliśmy kolejnego pilota. Zmiana pilotów na FLUSHING ROADS,  pol. rozwidlenie szlaków/ dróg morskich, śluza TERNEUZEN i Gent. Ruszyliśmy z Moerdijk 07.03.18 o godzinie 1830,  zacumowaliśmy 08.03.18 o godzinie 0830 po przejściu 123Nm.W tym czasie wachta 0000 - 0400,  spanie 0400 0545,  śluza, spanie 0640 - 0815, cumowanie, przygotowanie ładowni 0815 - 1035 i do tej pory czyli 1815 nadal coś robię. Dobra wiadomość to śpimy dzisiaj nockę. Koniec załadunku jutro. I co Wy na to?
Jakie to romantyczne ta praca  na morzu.

Czy jakikolwiek normalny człowiek, czyli szczur lądowy, mógłby spłodzić taki tekst? Zrozumiałem z tego połowę, a z niej większość o Rusku.
 
NIEDZIELA (18.10)
No i dzisiaj już doszliśmy do siebie.
 
Gorzej było z Helą.
Gdy do niej przyjechaliśmy, do furtki wyszło na nasze powitanie takie wychudzone i wybladzone bido. 
Ponoć wczoraj to Bido na spotkaniu ze swoimi znajomymi zatruło się plackami ziemniaczanymi. Przynajmniej taka była diagnoza Heli. Ale zgodziliśmy się, że równie dobrze mógł to być wirus grypy jelitowej.
Nieprzejęci tym faktem wszystko robiliśmy sami i się rządziliśmy. Ja robiłem herbatki, a Żona ugotowała na przywiezionym przez nas przecierze pomidorowym (podarunek od Sąsiada Muzyka) zupę z ryżowym makaronem.
Wszystko w miarę obgadaliśmy, ale z oczywistych względów nie było w tym ognia. 
Na cmentarz poszliśmy sami. Nawet gdyby Hela była na chodzie, optowalibyśmy za opcją naszego "samotnego" pobytu na cmentarzu, żeby rozstanie z Helem przeżyć po swojemu.
Zresztą i tak "odwiedziliśmy" jakiegoś innego Hela, bo ten nasz musiał akurat gdzieś służbowo albo rodzinnie wyjechać i było oczywistym, że wróci. I tylko szkoda było, że mu tak wypadło, gdy my znaleźliśmy czas, aby przyjechać do nich, do ich HeloWsi.
Gdy wyjeżdżaliśmy, mieliśmy ciągle to samo wrażenie - Hel gdzieś wyjechał, ale następnym razem się spotkamy.
Z Helą się umówiliśmy na 90.% termin jej przyjazdu do Wakacyjnej Wsi. Żal nam jej, ale wiemy, że ma niesamowicie twardy charakter i że da radę.
 
W Nie Naszym Mieszkaniu musieliśmy się odkazić po ewentualnej jelitówce. Oboje wypiliśmy czystą z pieprzem, przy czym Żonie udało się skończyć na jednym kieliszku, bo jakoś tak umiejętnie zamieszała, że cały pieprz "zszedł" od razu. Mnie, mimo że jestem chemikiem, ta sztuczka się nie udała i musiałem się go "pozbyć" za pomocą dwóch kieliszków.
- Specjalnie tak robisz, żeby wypić więcej. - zauważyła nawet bez kąśliwości.
I dała się natychmiast przekonać, że mnie to wcale nie bawi, nie smakuje, a wręcz odrzuca "po Gruzinie". I że wcale nie ściemniam.

PONIEDZIAŁEK (19.10)
No i dzisiaj w Szkole odkryłem, że powoli nasze drogi z Najlepszą Sekretarką w UE się rozchodzą.
 
- Wie pani - zagadałem, gdy któryś raz słuchałem jej różnych rozmów telefonicznych na różne bieżące tematy i z różnymi osobami - widzę i czuję, jak nasze drogi się rozchodzą. - Już powoli nie mam pojęcia, o czym i z kim pani rozmawia. - A potem, kiedyś, spotkamy się na ulicy i tylko będziemy wzajemnie się pytać Co słychać?
Śmiała się, ale wiedziałem, że i ona powoli zaczyna czuć to samo. Jeszcze gdzieś tam "zahaczamy się" w zaległych sprawach i takich od wielkiego dzwonu, ale codzienność robi swoje.
W domu Żona ujęła mnie i nastawiła jeszcze bardziej filozoficznie mówiąc:
- Sprawy już przepływają jakby obok ciebie.
Czyli po mojemu, bez subtelności - jednak boczny tor.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz. Oczywiście doznaliśmy szoku i w pierwszej chwili nie chcieliśmy uwierzyć, ale Hela potwierdziła. Gdy byliśmy u niej wczoraj, Berta była cały czas na dworze, razem z Winylem. Ale w którymś momencie, gdy oba psy siedziały na tarasie i obserwowały nas przez szybę w tarasowych drzwiach, niespodziewanie szczeknęła chcąc zwrócić na siebie uwagę i oznajmić Jak to?! Wy w środku, a my na zewnątrz?! I faktycznie, od tego momentu oba psiaki zajęły wygodne dla siebie miejsca w salonie.
To "już" 11. pojedynczy szczek od 2. maja, kiedy to zaczęliśmy tworzyć stado.
Godzina publikacji 22.06.