19.10.2020 - pn
Mam 69 lat i 323 dni.
WTOREK (13.10)
No to od razu przystąpmy do nadrabiania zaległości.
W poniedziałek, 05.10, rano, poszliśmy z Bertą na spacer szukając takiego miejsca, żeby miała trochę luzu i żeby, bez smyczy, mogła po nocy zrobić po psiemu to, co trzeba, czyli niespiesznie z wywąchiwaniem. A o takie miejsca wokół starego miasta w Kazimierzu trudno. Znaleźliśmy je po drodze na Wzgórze Trzech Krzyży, więc naturalnym było, że musieliśmy się tam od razu wybrać.
Jest to miejsce, z którego rozciąga się najbardziej chyba znany widok na Kazimierz i na dolinę Wisły. Trzy krzyże ustawione na szczycie nawiązują do Golgoty, wzgórza znajdującego się nieopodal Jerozolimy, gdzie dokonywano egzekucji skazańców, a upamiętniają ofiary zarazy morowej (cholery) z XVIII wieku.
Na miejscu okazało się, że za wstęp należy uiścić 4 zł od osoby, a my niczego takiego przy sobie nie mieliśmy, bo przecież wyszliśmy tylko na spacer z psem. Młoda i sympatyczna dziewczyna nie robiła jednak z tego problemu Bo skoro państwo przeszliście już taki kawałek... Obiecałem, że przyjdę jeszcze raz i należność zapłacę, ale pani dalej nie robiła problemu.
Byliśmy sami.
Z kazimierskiego Rynku, który było widać, jak na dłoni, dobiegały poranne odgłosy budzącego się życia. Można było dostrzec figurki pojedynczych ludzi, poszczególne budynki i początek Krakowskiej, gdzie wczoraj po nocy łaziliśmy. A w oddali Wisłę i to wszystko przy pięknej pogodzie.
A potem, zostawiwszy Bertulę Pendulę w domu, niespiesznie, bo w okolicach 10.00, szukaliśmy jakiegoś miejsca, żeby zjeść śniadanie. Trafiliśmy na lekkie obrzeża, tak troszeczkę z głównych ciągów turystycznych, do Starej Łaźni, hotelu i restauracji, własności Stowarzyszenia Filmowców Polskich.
Nie było problemu, żeby śniadanie zjeść nie "dotykając" gotowych zestawów śniadaniowych, a skomponować je sobie z karty. No to zaczęliśmy komponować. Żona na początek zamówiła małego Zwierzyńca (tu uwaga: byliśmy w Zwierzyńcu i umiemy odróżnić i nomenklaturowo, i smakowo piwo Zwierzyniec od Zwierzynieckiego), boczek zawijany i wątróbkę na gorąco, ja na początek 0,5 Zwierzyńca i tatara z 40. Chopina, a potem oboje poprosiliśmy o gruszkę marynowaną w
czerwonym winie z galaretką z żurawin i na koniec kawę americano. Fajne "śniadanie", jak na tę porę dnia.
Po czymś takim "trzeba" było zobaczyć Krakowską za dnia.
Gdy
wracaliśmy, na Rynku natknęliśmy się na Dyrektora i jego żonę, którzy
właśnie przyjechali z Metropolii. To tylko świadczyło o tym, jaki Kazimierz
jest duży.
Potwierdziliśmy godzinę i miejsce spotkania i zaszyliśmy się w Sercu Miasta, żeby dojść do siebie, odsapnąć i przygotować się na "ciężki" wieczór.
Około 15.00 zadzwonił Mąż Dyrektorki, że oni się spóźnią, bo jakiś czas temu dostali maila na sekretariat szkoły, że jest podłożona bomba, że musieli ewakuować wszystkich z zajęć i że właśnie siedzą na policji i nie wiadomo, ile to potrwa.
Od dawna "stoję na prostym stanowisku", że w kodeksie karnym powinien być oddzielny paragraf dla takich "dowcipnisiów" - 5 lat prac w kamieniołomach, a po wyjściu z nich dodatkowo natychmiastowa kastracja. A może lepiej odwrotnie chronologicznie, nie wiem. Żeby nie płodzili kolejnych idiotów (ale to już oczywiście w domyśle, bez takiego zapisu).
Ostatecznie spóźnienie Zaprzyjaźnionej Szkoły wyniosło tylko 20 minut. Wpadli zdyszani i zdenerwowani, bo musieli jeszcze przeżyć wizytę straży pożarnej, która proceduralnie (Wiecie państwo, ile my dziennie mamy takich zgłoszeń?... - zapytał w zasadzie retorycznie dowódca przybyłego wozu bojowego - a wiadomo, że to wszystko bzdurny dowcip, ale...) przeszukała całą szkołę.
Trzeba powiedzieć, że obie przybyłe strony się znalazły. Z okazji urodzin Żony przypadających na dzień naszego spotkania Dyrektor z żoną (ciągle no name) wręczyli jej piękne ceramiczne kwiaty, a Mąż Dyrektorki i Żona Dyrektora obraz namalowany przez Męża Dyrektorki.
Mieliśmy mieć do dyspozycji całą górę AKUKU. Już wczoraj sympatyczny i bardzo profesjonalny kelner, jak się dowiedział, że będziemy mieć spotkanie w sześć osób i musimy swobodnie rozmawiać i knuć, stwierdził, że udostępni nam górę, mimo że z oczywistych koronawirusowych powodów jest ona "na trwałe zamknięta".
- A pan przypadkiem nie jest szefem kuchni? - zacząłem go wczoraj od razu rozszyfrowywać, gdy na początek serwował nam piwo.
Wyglądał mi na takiego z racji poważnej miny, profesjonalizmu i aury bijącej z jego postaci.
- Gdybym był - odparł wyraźnie rozbawiony - to bym siedział w kuchni i państwa nie obsługiwał.
- A bo mi pan na takiego wyglądał. - kontynuowałem.
- To może przez to, że w gastronomii siedzę już 10 lat i po studiach cały czas pracuję.
- A to musi mieć pan 34 lata. - bezczelnie dopytywałem twierdząco.
- 32. - śmiał się nieurażony.
- Aaaa, to już pracował pan w tej branży przez ostatnie dwa lata studiów.
Więc po czymś takim było wiadomo, że lody stopniały, rozszyfrowanie mu się spodobało i miejsce na górze mieliśmy zapewnione.
Ale gdy najpierw pojawił się Dyrektor z żoną, a potem spóźniona Zaprzyjaźniona Szkoła, wszyscy, łącznie z nami, chcieli siedzieć w urokliwym ogródku, zwłaszcza że nikogo nie było, bo kto przyjeżdża do Kazimierza poza sezonem, poza tym w poniedziałek i na dodatek wybiera się do AKUKU.
Więc bardzo szybko zapanował jeden żywioł i kontrolowany chaos towarzysko-kulinarny, że nawet nie zapamiętałem, co my zamawialiśmy, a co dopiero pozostali. Krzyżujące się rozmowy, dowcipy, poważne tematy i wymiana doświadczeń, jak również moja charakterystyka nie znających się stron, żeby się "lepiej poznały". No i kelner - "Szef Kuchni" stanął na wysokości zadania, bo w pewnym momencie przyniósł jakiś deser, coś nietypowego, z okolicznościową palącą się świeczką.
Do środka wygoniła nas dopiero burza (ponoć takiej już dawno w Kazimierzu nie było), co w niczym nie popsuło naszych nastrojów, nawet mojego, mimo że znowu musiałem oglądać swoją łysinę. Bo urządzać się na górze nie było już sensu.
Używając języka dyplomacji Spotkanie było owocne i przysłużyło się nawiązaniu obustronnych stosunków.
Po 23.00 byliśmy w łóżku.
We wtorek, 06.10, było jasne, że Żona się nie "zerwie" z łóżka. Bo "zrywania" się nie lubi w ogóle, a po takiej imprezie zwłaszcza. Więc poszliśmy z Grubą Bertą na Wzgórze Trzech Krzyży tylko we dwoje. Tym razem byłem przygotowany i tej samej sympatycznej dziewczynie zapłaciłem za wstęp regulując również wczorajszą zaległość.
Byliśmy tu wczoraj, ale ten widok i ta atmosfera nie mogły się znudzić. Sami i w ciszy mogliśmy chłonąć widoki, dźwięki i zapachy. Ja w ten oczywisty sposób żegnałem się z Kazimierzem.
Śniadanie, po wczorajszym wybryku, zjedliśmy jak najbardziej standardowe - w Pod Wietrzną Górą, zaraz na początku Krakowskiej i ruszyliśmy w krótką drogę do Lublina przez Nałęczów.
Plan był taki, że my jedziemy swoim rytmem, a Zaprzyjaźniona Szkoła, wyjechawszy wcześniej z Kazimierza, czeka na nas u siebie w szkole. Mieliśmy się tam wcale nie zatrzymywać, więc Żona chodziła z Bertą po trawnikach, a ja wpadłem do sekretariatu, żeby dać znać, że już jesteśmy.
Byłem raptem może z pół minuty, bo Żona Dyrektora i Mąż Dyrektorki czekali w pogotowiu, żeby nie tracić czasu, bo plany na popołudnie były bogate, ale i tak wspomnienia wróciły z całą swoją mocą. Dokładnie pamiętałem, jak 5 lat temu, właśnie o tej porze roku, razem z Żoną wchodziliśmy do tego niedużego gabinetu i poznaliśmy Żonę Dyrektora i Męża Dyrektorki nie przewidując zupełnie, że nasza znajomość stanie się tak zażyła.
A zaczęło się od tego, że jeszcze jakieś pół roku wcześniej Mąż Dyrektorki wydzwaniał do nas do Szkoły, jako podobnej i z podobnymi problemami, chcąc skonsultować pewne sprawy, wymienić się doświadczeniami i poglądami. Zawsze wtedy trafiał na Kolegę Współpracownika, więc nadal się nie znaliśmy, nawet telefonicznie. I oczywiście wyobrażaliśmy sobie ich zupełnie inaczej, tak jak oni, podejrzewam, nas. Ale pierwsze wrażenie, a ono jest najważniejsze, było dobre i na poczekaniu zaczęło "lepszeć", bo i charakterami nam odpowiadali i sposobem podejścia do swojej pracy, profesjonalizmem i filozofią swojej szkoły, więc nic dziwnego, że bardzo szybko zaczęła powstawać nić porozumienia i zaufania. Istotne było również to, że oni byli parą (wtedy mogliśmy tylko to podejrzewać) i my również. Bardzo podobny układ, o podobnej historii ich i naszej.
Momentem przełomowym naszej znajomości był Płock i kolejna konferencja dyrektorów. Wtedy to, wieczorem w Hotelu Tumskim, poszliśmy na całość. Wszystko temu sprzyjało - ówczesna dobra sytuacja naszych szkół, klasyczne zerwanie się z łańcucha pracy, domu i codziennych obowiązków, pyszne wino i widok na Wisłę już o zmroku z migającymi urokliwie różnymi światłami.
Po tej pięcioletniej drodze spotykaliśmy się w różnych miejscach, byliśmy zaproszeni na ich ślub i wesele i stopniowo środek ciężkości naszej znajomości przesuwał się ze spraw służbowych ku prywatnym, aby teraz właśnie być u nich, w ich pieleszach.
Na pewno dla nich te 5 lat stanowiło duży i poważny okres (niezwykle stresogenne, wielomiesięczne użeranie się ze zwierzchnictwem ze Stolicy, ślub, kupno wspólnego mieszkania i jego remont), ale dla nas to była epoka. Przecież wtedy jeszcze "istniała" Dzikość Serca, potem pojawiło się Nasze Miasteczko, w końcu "zniknęła" Nasza Wieś (tam mieszkała Q-Gospodyni i tam się urodził synek Szamanki i Tego Co Dba O Auto) i pojawiła się Wakacyjna Wieś. Do tego doszły cztery lata pomieszkiwania w Nie Naszym Mieszkaniu, które niezwykle doceniamy i które czasami w jakimś sensie trochę i ciepło "obśmiewamy" i przekazanie po 26. latach Szkoły. Ponadto w tym czasie urodziła się Ofelia, a ówczesne Zagraniczne Grono Szyderców wróciło do Polski stając się Krajowym. I do kraju wrócili Córcia z Zięciem, którzy zamieszkali w swojej Dziurze Marzeń, gdzie urodziła się Wnuczka.
W tej epoce poznaliśmy Helowców i w niej też Hel zniknął, odszedł na zawsze.
No i trzeba pamiętać o Suni, Bazysi, i o drugiej, Tosce Heli, które odeszły w tym roku. I o Bercie, która już mocno zaistniała w naszym życiu.
Mało?
Zaprzyjaźniona Szkoła dała nam na czas naszego pobytu do dyspozycji pracownię Męża Dyrektorki.
Było to klasyczne nieduże pomieszczenie (może 25 m2 wszystkiego razem) na VII piętrze (do szóstego jechało się windą) w bloku, wydzielone, przydzielone i zaadaptowane na potrzeby pracowni malarskiej, które raz uratowało skórę Mężowi Dyrektorki, gdy jakiś czas temu musiał tam przez dwa lata mieszkać.
Pracownia-mieszkanie miało łóżko z wygodnym materacem, stół, fotel, szafę, jakieś regały, wydzielony i skonstruowany przez Męża Dyrektorki kibelek, wnękę kuchenno - sanitarną i kabinę prysznicową zaadaptowaną i wymyśloną przez tegoż wielkości połowy najmniejszej dostępnej na rynku kabiny prysznicowej, która stała się na początku naszej wizyty przedmiotem zgryzoty Żony Dyrektora Bo jak któreś z was tam się zmieści? No, ale skoro przez dwa lata mieścił się tam Mąż Dyrektorki...
Ale przede wszystkim miała niezależność i dawała nam wolność, a to są rzeczy z pierwszego levelu
(:) ) naszych potrzeb.
Rzuciliśmy we czworo cały nasz bagaż i pojechaliśmy do nich, do mieszkania, o którym przez ostatni rok słyszeliśmy wiele. Salon z kuchnią, przedpokój, dwie sypialnie i łazienka. Dla dwóch osób niezwykły komfort. Wszystko wyremontowane i przemyślane z plastycznymi elementami wprowadzonymi przez Męża Dyrektorki, w końcu artysty malarza.
Przegadaliśmy całe mieszkanie, wszystkie niuanse remontowe, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w drogę w kierunku Krasnystaw, Zamość oglądać...nieruchomość. Co z tego, że nie dla nas, skoro od razu było wiadomo, że chętnie się w to włączymy, że będzie to dla nas atrakcja i że odezwie się w nas narkotyczna ciekawość i chęć łażenia, oglądania, wykonywania na miejscu różnych symulacji i dzielenia włosa na ośmioro albo i więcej.
Zaprzyjaźniona Szkoła chce kupić domek na wsi, całoroczny, żeby móc tam spędzać każdy wolny czas i móc uciec od wielkiego miasta. A kto się może nadawać do takiego doradztwa lepiej niż my? Już wcześniej, przez kilka miesięcy, Żona Dyrektora wysyłała Żonie różne oferty, a my je oglądaliśmy, analizowaliśmy i emocjonowaliśmy się, jakby to było dla nas. Więc w oczywisty sposób wspólnie zaplanowaliśmy, że nasz pobyt wykorzystamy na miotanie się po okolicach i oglądanie.
Wieczorem obgadywaliśmy wszystkie za i przeciw u Św. Michała na lubelskiej starówce. Więcej argumentów i większość, żeby nie powiedzieć wszyscy, byli przeciw. Nie ta cena akurat tej, oglądanej "przed chwilą" nieruchomości i nie ta aura. Przy rzemieślniczym piwie, jedynym leciutkim zgrzycie, i przy pysznych, mięciutkich i olbrzymiastych żeberkach planowaliśmy jutrzejszą eskapadę i dalsze oglądanie.
Leciutki zgrzycik polegał na tym, że nie było Pilsnera Urquella, "za to" była cała paleta piw warzonych na miejscu i barman, po opisaniu naszych priorytetów smakowo-piwnych dawał próbki do delektowania się, po czym można już było wybrać sobie to "właściwe". No cóż, właściwym byłby Pilsner Urquellel, ale na bezrybiu i rak ryba.
W taki sposób oswajaliśmy Lublin.
W środę, 07.10, wstawaliśmy niespiesznie. Czyli komfortowo, wolnościowo i niezależnie z dużym poczuciem swobody. Taka była umowa z Zaprzyjaźnioną Szkołą - Jak się zbierzecie, to będziecie. Komfortu dopełniał fakt, że z pracowni do nich było 7 minut piechotką.
Nawet udało mi się wziąć prysznic w "kabince", bo skoro Mąż Dyrektorki mieszkał tu dwa lata i dawał radę, chociaż
zdecydowanie jest ode mnie wyższy, o co w takich razach związanych z moim
wzrostem nietrudno, to ja tym bardziej. Każdy ruch musiał być przemyślany, żeby albo
nie walnąć się jakąkolwiek częścią ciała, zwłaszcza tymi kanciastymi elementami (łokciami i/lub kolanami) o odległą o milimetry ściankę, albo żeby nie
wypaść z "kabiny" na zewnątrz wyrywając po drodze z korzeniami
zasłonkę.
Ponieważ wszystko robiliśmy niespiesznie, więc zdążyłem zgłodnieć i z samego rana dojadłem na zimno pyszne żeberka, bo wczoraj nie podołałem olbrzymiej porcji. Czy muszę mówić, czyj to był pomysł, aby reszta była na wynos? Mój na pewno nie.
Od zawsze wiadomo, że podróże kształcą. Nas one dokształcają jeszcze w inny sposób. Bo oprócz zdobywanej nowej wiedzy geograficzno-historyczno-architektoniczno-kulturowo-socjologicznej zyskujemy przyziemno-praktyczną. Ta ostatnia w miarę upływu lat się rozrasta i skutkuje przygotowywaniem do podróży specjalnego zestawu oprócz oczywistego, standardowego bagażu.
Obecnie zestaw ten zawiera:
- dwa jaśki, bo nie w każdym miejscu noclegowym są, a jeśli są, to jakieś takie, albo dziadowskie, albo nadmuchane, że nie idzie spać,
- ruter, bo albo w danym miejscu go nie ma, albo Internet ślimaczy się niemiłosiernie,
- ładowarki do laptopów i do smartfonów, co oczywiste,
- książki, w tym audiobook, co oczywiste,
- witaminę C, bo zażywamy regularnie,
- ocet jabłkowy, żeby spokojnie zrobić Płyny Nocne,
- wyciskarkę do cytryn, żeby pić wodę z sokiem cytrynowym zamiennie z Płynem Nocnym albo, ot tak, po prostu,
- wodę w szkle, bo albo nie mają, albo serwują w plastiku,
- otwieracz dwufunkcyjny do zdejmowania kapsli i dostawania się do środka butelek z winem,
- pieprz, bo ten serwowany w pyle jest zwietrzały,
- tabasco, bo jemy ostro, a często podawane potrawy, zwłaszcza śniadania, są mdłe,
- oliwę z oliwek, bo, patrz wyżej, przygotowywaną specjalnie przez Żonę i doprawianą jeszcze w domu,
- sól himalajską, bo wszędzie podają ten bezwartościowy i szkodzący NaCl,
- płyn Lugola 5%, ponoć świetny na wiele rzeczy, w co głęboko wierzę według zasady, że jeśli coś jest bardzo smaczne, to najbardziej szkodzi, a płyn Lugola, to rzadkie, nomen omen, świństwo, więc musi pozytywnie działać na organizm,
- olej kokosowy lub alternatywnie smalec z cebulką, jeśli Żona "zdąży" go zrobić,
- psi zestaw, mocno skomplikowany, bo prócz legowiska, dwóch poduszek, dwóch kocyków i dwóch narzut zawiera dwie miski, jedzenie, olej, smaczki, dwie obroże, dwie smycze i książeczkę zdrowia na wypadek, gdyby Berta kogoś uharatała, czego w jej przypadku nie można sobie nawet wyobrazić, ale wylegitymować się aktualnym szczepieniem można.
Ta ostatnia podróż uzmysłowiła nam, że zestaw ten należy uzupełnić o:
- przedłużacz elektryczny, bo albo jest za mało gniazdek, albo są tak usytuowane debilnie, często w narożach pozastawianych różnymi meblami, w tym ciężkimi, że nie sposób na czas naszego pobytu "przeorganizować" całego pokoju, co, jak się tylko daje, robimy nagminnie, ale zawsze potem wszystko wraca do poprzedniego, elektrycznie debilnego, stanu; tak na przykład było w Dworze Carskim, gdzie w pokoju zajmowanym przez nas trzeba było gdzieś ulokować olbrzymie legowisko z olbrzymią Bertą tak, żeby jej nie stresować ciągłym podłączaniem i wyłączaniem różnych urządzeń z gniazdka, które akurat barykadowała swoim cielskiem, a które bez stresu dla niej trudno, siłą rzeczy, było przesunąć, żeby właśnie się nie stresowała,
- WD 40, ten powszechnie znany i bardzo skuteczny oraz wygodny w użyciu środek smarowniczy; jakoś zawsze o nim zapominaliśmy, a przecież ile to drzwi do różnych pomieszczeń, szaf i szafeczek zdążyło się naskrzypieć w trakcie naszych wojaży? Apogeum skrzypienia nastąpiło dość nieoczekiwanie, bo w pracowni-mieszkaniu Męża Dyrektorki. Jak wspomniałem, skonstruował on sam wiele rzeczy, w tym drzwi do klopika, takie jakieś cieniutkie z płyty, które na zawiasach skrzypiały niemiłosiernie, co nawet w dzień było ciężko strawne, a co dopiero nocą. Perfidia skrzypienia polegała na tym, że skrzypiały one w określonych modułach. Nie "wolno" było ich zamknąć, bo jakieś 5 cm wcześniej zaczynały swoje, więc zawsze "musiały" być otwarte tworząc taką pięciocentymetrową szparę. Dalej, w trakcie otwierania, szło normalnie, ale do pewnego momentu, bo po około 30 cm (cały czas podaję odległości biorąc pod uwagę łuk koła, więc po linii prostej, cięciwie, wychodziło jeszcze mniej) rozlegał się straszny, piskliwo-zgrzytliwy dźwięk, wobec którego ten "pięciocentymetrowy" był dla uszu prawdziwym balsamem. Oczywiście w ciągu dnia można było to przeżyć, zwłaszcza że każde z nas było przytomne i wiedziało, czego się spodziewać. Gorzej było nocą. Wstawałem i natychmiast trzeźwy uważałem, co robię. Drzwi otwierałem te 30. cm, sumaryczny prześwit wynosił 35, więc przy mojej ostatniej wadze wystarczyło tylko umiejętnie bokiem i jednak z wciągniętym brzuchem prześliznąć się do środka, by manewr powtórzyć przy wyjściu. Wtedy wystarczyło tylko uważać na te ostatnie 5 cm i drzwi do końca nie zamykać. Oczywiście mógłbym drzwi całkowicie zostawić otwarte i nie przejmować się wtedy skrzypieniem, ale jakoś tak było nieporęcznie. Żona wcześniej i od razu zajęła noclegowe miejsce jak najdalej od klopika, po drugiej stronie łóżka, przy oknie, oddzielona moją osobą, a mnie się dostała ta strona klopikowa. To wolałem chociaż trochę mieć te drzwi domknięte i stworzyć sobie ułudę nie trzymania głowy w kiblu. Ale i tak miałem dobrze, bo przy mojej naturze psa specjalnie nie uwierały mnie biologiczne zapachy, a ponadto po wróceniu do łóżka potrafiłem natychmiast zasnąć.
Jeśli chodzi o zestaw podróżniczy, to raczej nie będzie w nim dodatkowej kołdry, która by przecież bez problemów zmieściła się w Inteligentnym Aucie. Chodziłoby o to, żeby Żona mogła na pewno w nocy owinąć się niezależną swoją kołdrą, ale nawet my przy kilku krótkich dyskusjach na ten temat stwierdzaliśmy, że to już byłaby duża przesada. Zresztą pojedyncze kołdry dla pary małżeńskiej trafiają się ostatnio już znacznie rzadziej.
Śniadanie u Zaprzyjaźnionej Szkoły zjedliśmy obfite. Żona Dyrektora umówiła się z kolejnymi dwoma sprzedającymi i ruszyliśmy w trasę.
Jedna nieruchomość i działka były całkiem sensowne, znowu na kierunku Krasnystaw, Zamość, ale z wieloma niewiadomymi, a druga, w kierunku na Chełm została natychmiast odrzucona przez całą naszą czwórkę jako zdecydowany chłam budowlany, estetyczny i lokalizacyjny.
Budujące, nomen omen, było to, że "naszym gołym okiem" widzieliśmy, jak po oglądaniu trzech raptem nieruchomości świadomość i doświadczenie Zaprzyjaźnionej Szkoły rośnie.
Wieczorem znowu mieliśmy wylądować u Św. Michała. Tym razem zapraszaliśmy my, ale po powrocie Żona zaproponowała, żeby cały wieczór spędzić u naszych gospodarzy. Czegoś takiego nie grali, od kiedy jestem razem z Żoną. Żeby sama z siebie, bez żadnych sugestii i podjuszczeń, zrezygnowała z knajpy?...
Sprawa okazała się banalnie prosta. W Biedronce, za nasze pieniądze, bo przecież wypadało, kupiliśmy ileś wina, Pilsnera Urquella i golonkę. I wszystko razem okazało się strzałem w dziesiątkę. Nad Pilsnerem Urquellem nie będę się rozwodził, przypomnę tylko, że z dużą chęcią pije go również Mąż Dyrektorki, a w tym względzie już dawno się uwiarygodnił w moich oczach, bo robił to na wszystkich naszych spotkaniach i to nie dlatego, żeby mi się przypodobać. Wino chilijskie było świetne, a jakie mogło być skoro to Carmenere (czerwone wytrawne) z serii Bicicleta. A golonkę pysznie zrobiła Żona Dyrektora, więc można było siedzieć i siedzieć, gadać i gadać.
Zaprzyjaźniona Szkoła zdążyła w "międzyczasie" znaleźć jeszcze jedną ofertę sprzedaży nieruchomości, tym razem w kierunku na Solec n/Wisłą, czyli zupełnie przeciwnym niż wczorajszy i dzisiejsze. Żona na kierunkach świata się mniej więcej zna, ale żeby od razu wiedzieć, w którą stronę jest ten Solec, to nie za bardzo i Dlaczego jest nam to po drodze, bo przecież musimy tę ofertę także zobaczyć?, więc stwierdziłem, że w tej sytuacji wydam swój plan i niespodziankę. Po prostu już "dawno" pomyślałem sobie, że w drodze powrotnej do Spały nadłożymy drogi i wpadniemy na chwilę do Sandomierza. Byłem pewny, że to Żonę zaskoczy, bo z tymi kierunkami świata to tak ma, że zorientowałaby się, gdzie jedziemy chyba dopiero przy tablicy Sandomierz.
To wszystko razem wprawiło nas w świetny nastrój i nie była mi go w stanie zepsuć perspektywa nocnej walki z drzwiami, a nawet później, w głuchej nocnej ciszy, ciężkie westchnienie Żony. Chyba otworzyłem drzwi na jakieś 36 cm.
Dzisiaj o 04.32 napisał Po Morzach Pływający. Po jego krótkim meldunku od razu wiedziałem, że żegluje i że ma wachtę.
Pozycja 25 mil morskich na zachód od wyspy Berlenga w drodze do Garrucha, Hiszpania. PMP.
W czwartek, 08.10, przez całą noc padało. I nie było lepiej, gdy wstaliśmy.
Przejazd przez Sandomierz nie miał sensu. Łażenie w deszczu i to z Bertą?...
Zaprzyjaźniona Szkoła namawiała nas na śniadanie u nich, ale się zaparliśmy, że nie Bo jak do was przyjdziemy, to umarł w butach i nigdy nie wyjedziemy tak, żeby cokolwiek wspólnie zobaczyć i żebyśmy mogli za dnia dojechać do Spały!
Stąd rano ja sprawę śniadania opędziłem golonką na zimno, której nadmiar wczoraj zabrałem ze sobą, a Żona kawą z olejem kokosowym.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Lublina, zadzwonił kolega z Naszej Klasy. Coroczne spotkanie, które się miało odbyć w najbliższą sobotę w Rodzinnym Mieście, zostało odwołane. Do dupy z takim interesem!
Oglądanie nieruchomości odbyło się bez ich właścicieli, którzy telefonicznie się zgodzili, abyśmy sami buszowali po terenie. A było co oglądać - ustronna działka 3 tys. m2, dwa domki, oba do remontu, ale to oczywiste, jeden sąsiad, lasy i niska cena. Nic tylko brać. Zaprzyjaźniona Szkoła umówiła się z właścicielami na ponowne oględziny w najbliższą sobotę, żeby finalizować sprawę. Obiecaliśmy trzymać za nich kciuki.
Do Spały przyjechaliśmy w deszczu. Ponownie zatrzymaliśmy się w Dworze Carskim, ale już na I piętrze, w znacznie większym pokoju, więc nawet Berta to doceniła mając swój intymny kącik.
Obiad zjedliśmy w Mościckim, bo Zajazd Spalski był bezczelnie zarezerwowany, a wieczorem znowu poszliśmy do naszej kelnerki do Carskiej Wieży. Gdy nas zobaczyła, wyraźnie się ucieszyła i wyrecytowała (oczywiście!) wszystko to, co zamawialiśmy 5 dni temu.
- W drodze powrotnej specjalnie przyszliśmy tutaj ponownie ze względu na panią. - odwzajemniliśmy się.
Wyraźnie była zadowolona, tym bardziej że zdaje się, że obok niej stał jej szef i wszystkiemu się przysłuchiwał.
A potem zaczęła:
- No, to ja już jestem...
Unikaliśmy wzajemnie z Żoną naszego wzroku, żeby nie wybuchnąć śmiechem, co, jak wspominałem, mogłoby być źle zinterpretowane.
W piątek, 09.10, po śniadaniu wyruszyliśmy do Naszej Wsi. Przyjechaliśmy, gdy już nie było żadnego fachowca. Od razu musieliśmy się zabrać za sprzątanie "naszego" mieszkania, bo w całym domu nie ma prądu, tylko jest "u nas", więc siłą rzeczy codziennie dwukrotnie musieli go czerpać i "odczerpywać" z "naszych" gniazdek nie fatygując się przy podłączaniu albo odłączaniu przedłużacza, aby z nóg zdjąć olbrzymie, zakurzone i zapylone buciory.
Było ciężko. Postanowiliśmy do końca remontu nie wyjeżdżać na tak długo, bo powrót okazał się być traumatycznym i trudno było się nam z powrotem zaadaptować do nowych-starych warunków.
W sobotę, 10.10, nadal nie mogliśmy dojść do siebie.
Na dodatek był Ciu Ciu ze swoją ekipą. Uparł się, że, aby otrzymać resztę należności, skończą dzisiaj wszystko, chociaż ciągle mu powtarzałem, że to niemożliwe, bo pada. W końcu gdzieś o 12.00 się poddał i cała ekipa wyjechała, ale co krwi napsuł, to jego.
Dzisiaj udało się nam porozmawiać z Helą. Umówiliśmy się na wizytę u niej w sobotę, 17.10.
Obie strony wiedziały, że to najwyższy czas.
Wieczorem Zaprzyjaźniona Szkoła poinformowała nas, że dzisiaj byli ponownie, oglądali i że są zdecydowani. Z ostateczną decyzją zadzwonią do właścicieli w poniedziałek. Ta wiadomość nas bardzo ucieszyła, dodatkowo zaś myśl, że tam moglibyśmy się z nimi spotykać, bo klimat, lasy, Wisła - wszystko inne niż u nas. I co z tego, że dzieli nas blisko 500 km?
W niedzielę, 11.10. okazało się, że niedziela jest niedzielą. Spokojną i bez cienia fachowca.
W tej dobrej aurze zaprosiliśmy wreszcie Gruzina i jego żonę na wódeczkę i na ognisko. Wybrałem najbliższy czwartek, chociaż Gruzin sugerował piątek Bo w sobotę żona nie musi iść do pracy. Wiedział, co mówił, ale ja też. Intuicyjnie czułem, że mogę mieć kłopot z przeżyciem tego towarzyskiego spotkania, a na pewno nie będę w stanie po ewentualnej piątkowej imprezie jechać w sobotę do Heli. Musiałem sobie zostawić dzień buforu i tylko tyle, bo mimo wieku ciągle poważne zdolności regeneracyjne mam.
No to wróćmy do bieżącej, blogowej codzienności.
Dzisiaj, we wtorek 13.10, nastąpił ostatni oficjalny akcent związany ze mną, jako z byłym dyrektorem. Zaprosiłem sześciu absolwentów i trzech promotorów do restauracji, która już zawsze będzie mi się kojarzyć z Helowcami, a przede wszystkim z Helem, którego duch był wszędzie wyczuwalny, gdy tylko wszedłem. Ale ponieważ go nie było, a raczej świadomość we mnie, że już go nigdy nie będzie, czyniły, że czułem się obco, chociaż to moja ulubiona knajpa.
Życie jednak nie uznaje pustki i gdy wszyscy przybyli, bardzo szybko zrobiło się wesoło i niepowtarzalnie. Show must go on.
ŚRODA (14.10)
No i na dzisiaj postanowiłem jeszcze zostać w Metropolii.
Żona w Naszej Wsi miała luz, bo od poniedziałku nie było Basa z Barytonem. Na trzy dni wyjechali łowić ryby na Bornholm. Dzisiaj miał "tylko" przyjechać facet z firmy, która nam wymieniała okna i drzwi tarasowe, żeby je podregulować, bo przez tyle czasu "pracowały" i skrzydła lekko przy zamykaniu i otwieraniu ocierały. A to robota czysta, cicha i krótka.
Po kilkugodzinnym pobycie w Szkole wybrałem się do Wnuków, a bardziej do Syna, który akurat dzisiaj kończył 43 lata.
A pamiętam...
Zaczęło się oczywiście od oglądania czterech szczeniąt, które od kilku tygodni dają w kość przede wszystkim Synowi i Synowej. Oboje na zmianę od ich urodzenia dyżurują w nocy przy suce, żeby na nią uważać. Od początku wydało mi się to dziwne, ale wytłumaczyli mi wcześniej, że Furia po porodzie nie spała trzy doby i mogłaby wtedy ze zmęczenia nagle usnąć kamiennym snem i któreś zadusić.
To jeszcze rozumiałem, ale późniejszych ich dyżurów, które trwają do tej pory, to już nie, zwłaszcza że chodzą wykończeni, niewyspani i przez to zawalają wiele swoich codziennych spraw. Ale ja się nie znam. Postanowiłem się nie wtrącać, zwłaszcza że to i tak nic by nie dało, a tylko atmosfera jeszcze bardziej by się skwasiła.
Ale dzisiaj nie wytrzymałem. Po przyjściu od razu wystartowałem na górę do kojca, ale zostałem zastopowany przez Syna.
- Tato, umyj najpierw ręce.
Nie wierzyłem własnym uszom, tym bardziej że psia sytuacja nie dotyczyła raczej COVID-19. Zszedłem na dół i poskarżyłem się Synowej myśląc, że w niej znajdę sprzymierzeńca. A tu jeszcze gorzej. Nie pomogły moje tłumaczenia, logiczne wykazywania, że to są przecież psy, zwierzęta, które natura wyposażyła w ..., naigrywania się z ich, ludzkich metod, a wreszcie groźby, że wszystko opowiem Sąsiadom z Naszej Wsi i że oni to dopiero będą mieć ubaw.
- Tato, albo myjesz ręce, albo nie oglądasz szczeniąt! - usłyszałem kategoryczny głos Synowej.
Cała ona. Musiałem się ugiąć i umyć te durnowate ręce.
- Umyłeś ręce? - Syn na górze tworzył drugą barierę nie do przejścia.
Czy muszę pisać o szczeniaczkach. Wiadomo, przesłodkie i już zgrywają się na strasznie groźne psy od czasu do czasu poszczekując, ale to takie ciapciaki, że nic tylko pękać ze śmiechu.
- Tato, umyj ręce, bo mogą mieć pasożyty. - usłyszałem Syna, gdy schodziłem na dół.
Ale reżim i terror.
Nic więc dziwnego, że przy takim napięciu i trzymaniu nerwów na wodzach wystarczy drobiazg, żeby zacząć się kłócić. Taka jedna iskierka. Niespodziewanie stał się nią fakt zalania wodą jednej z książek, którą akurat Syn chciał mi pokazać. I zaczęło się.
- A nie mogłabyś uważać, gdy podlewasz kwiaty? - to Syn.
- A ty musisz kłaść tam książki, skoro ten stół nie jest do tego? - to Synowa.
Nie jestem w stanie odtworzyć całej kłótni, a nawet nie mam zamiaru, ale wiadomo że najczęściej się przewijały Tyle razy mówiłem/-am albo A nie mógłbyś/mogłabyś i tego typu kłótniowe szablony, że nie byłem w stanie dalej tego słuchać i uciekłem na górę do Wnuków, gdzie razem oglądaliśmy z Youtube'a jakieś filmiki o iluzjonistach.
Gdy zszedłem, stanęli przede mną objęci, uśmiechnięci i pogodzeni.
- Zobacz tato, dwa gołąbki. - zażartowali.
Ale mnie już do śmiechu nie było i powiedziałem, co o tym myślę, zwłaszcza Synowi.
- Najbardziej w was "podziwiam", że żadne nie chciało ustąpić i każde, na zabij się, musiało mieć ostatnie słowo.
Zrobiła się 17.00. Synowa odwoziła trójkę młodszych na krav magę, a ja też się zbierałem do wyjazdu.
- Tato, ale nie zostaniesz? - Przecież mieliśmy porozmawiać. - odezwał się Syn, jak gdyby nic.
Starałem się mu wytłumaczyć, że przecież planowałem wyjazd o tej porze, bo nienawidzę jazdy po ciemku i że pobytem w Metropolii, nie wspominając o remoncie, jestem zmęczony. Nie wspominałem, że świetnym momentem na rozmowę był przecież okres, kiedy on kłócił się ze swoją żoną.
Wracałem dość przygnębiony z "odkrywczymi" myślami, że rodzic martwi się o dzieci do końca życia.
Na dodatek nisko nad głową wisiała szara, ponura powała chmur. Nic tylko się upić.
Na szczęście wieczorem był mecz Ligi Narodów Polska - Bośnia i Hercegowina. Ostatni z tej serii, Polska - Włochy, odpuściłem, jak nie ja. Wtedy Konfliktów Unikający, z którym zwyczajowo i "od zawsze" wymieniam się smsowymi komentarzami w czasie meczu, napisał:
- Będziesz oglądał?
- ..., przykro mi, ale nie będę oglądał, nawet gdybym miał techniczną możliwość. Nadmiar spraw i obowiązków. Można to też nazwać zdziadzieniem. Podaj, proszę, końcowy wynik. Jutro rano go sobie odczytam. Dobranoc.
- Ok, podam. Nie wydaje mi się, żeby zdziadzienie było słowem pasującym do Ciebie, ale nie będę się ze starszym kłócił :).
Żona przygotowała mi pyszne śledzie i nawet znalazła jeden kieliszek, bo w tych ciągłych przeprowadzkach, podprzeprowadzkach, nadprzeprowadzkach, quasiprzeprowadzkach, hiper i superprzeprowadzkach można się nieźle pogubić. Ostatecznie piłbym Luksusową z dowolnego naczynia, a nawet gdyby trzeba było to i z gwinta, ale znalezienie tego jednego, podstawowego i miarowo poręcznego naczynia potraktowałem w kategoriach ślepej kury i ziarenka.
Było jak za starych naszowsiowych czasów. Żona w łóżku, ogień w kozie i ogień we mnie, zwłaszcza że Polska po bardo dobrym i finezyjnym (tutaj nie boję się użyć tego słowa) meczu wygrała 3:0.
Przed meczem udało się jeszcze poczynić pewne ustalenia.
Ponieważ elektryk zapowiedział się na sobotę rano, to Gruzina z żoną przestawiliśmy na piątek, tak jak sugerowali, a Helę na niedzielę :). Tym bezpiecznym buforem po spotkaniu z sąsiadami i po rzuceniu się przez nas na głęboką, towarzyską wodę miała się więc stać sobota.
Ostatecznie dobry nastrój przed nocą zdążył powrócić.
CZWARTEK (15.10)
No i dzisiaj do pracy wrócili Bas z Barytonem.
To znaczy usiłowali powrócić. Gdzieś około południa stwierdzili, zwłaszcza Baryton, bo starszy, że nie dadzą rady i muszą jechać do domów się położyć i że w tej sytuacji nie ma sensu przyjeżdżać w piątek na jeden dzień pracy...
Jak wspomniałem, byli na rybach.
Proceder polega nie na łowieniu ryb (to taka przykrywka), tylko na tym, żeby za jakieś śmieszne pieniądze (300-400 zł; bus całą grupę zawozi i przywozi) zerwać się z domo-żono-pracowego łańcucha i prysnąć na trzy dni. Tu na pełne morze w okolice Bornholmu. Oczywiście każdy z nich był wyposażony w wędkę, a może i dwie, ale jakoś dziwnie ryba nie brała, piździło jak w bornholmskim, to co mogło robić na kutrze dziesięciu chłopa przez dziewięć godzin?
Wykorzystaliśmy tę niespodziewaną remontową lukę i pojechaliśmy najpierw do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa po twarożki i jajka, a potem do Powiatu, do Tego Nieuchwytnego, po odbiór naprawionych smartfonów. Wszystko hulało jak ta lala, nawet mój zasilacz do laptopa, który, według Żony jako kolejny, zepsułem w ten sam sposób, czyli zbyt mocno skręcając kabel i gdzieś go tam w środku, w bebechach przerywając. Ten Nieuchwytny zdementował tę interpretację wyginając dość brutalnie kabel na naszych oczach w różne strony niczym prestidigitator i doszukując się raczej problemu w gnieździe usb mojego laptopa.
- W razie czego proszę przyjść z laptopem. - Naprawimy.
- Ale wie pan, że na moim blogu ma pan ksywę Ten Nieuchwytny?...
- Może być. - odparł szczerze ubawiony.
Wieczorem rozmawialiśmy z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Okazało się, że Mąż Dyrektorki w poniedziałek obraził się na cały świat, że ma w dupie wszystkie nieruchomości i już żadnej nie chce kupować. Po prostu się załamał, a ja go świetnie rozumiem. Dlatego się nie odzywali.
Gdy w poniedziałek zadzwonili do sprzedających nieruchomość, którą wspólnie oglądaliśmy i którą oni potem oglądali drugi raz, żeby oświadczyć, że są zdecydowani i zacząć dogadywać warunki, usłyszeli z drugiej strony, że sprawa jest nieaktualna i że nieruchomość jest sprzedana. Mnie też to walnęło obuchem w łeb, chociaż ja przecież tej nieruchomości nie kupowałem. Takie ordynarne chamstwo, chociaż jest to masło maślane.
Żona Dyrektora zniosła ten nieruchomościowy "afront" spokojnie i spokojnie przyjmowała wyjaśnienia i pocieszanie Żony zupełnie się z nimi zgadzając.
- Z tego wynika, że trzymali was w zanadrzu, że byliście dla nich planem B. - wyjaśniała Żona. - No trudno, z tym trzeba się liczyć, ale na pewno w końcu coś znajdziecie.
A potem zaczęliśmy sobie żartować z Męża Dyrektorki, nabijać się z niego i naśmiewać, nawet ja, chociaż jego chłopięcy ból był mi bliski.
Uczą się i są na początku drogi, być może długiej. I tylko nie wiadomo, czy życzyć im, żeby była jak najkrótsza, czy jak najdłuższa, ale zawsze owocna, bo nie wiemy, jak mocne mają charaktery (chociaż o Żonę Dyrektora byłbym spokojny, bo to i kobieta i młodsza od swojego męża). Ale ciągle będziemy im kibicować i mogą na nas liczyć.
Przed 19.00 byłem już w łóżku. "Wróciłem" do Kopalińskiego, chyba po kilku tygodniach. Tak było to dawno, że nie pamiętam. Dalej jestem przy J, bo co mogło się zmienić?
PIĄTEK (16.10)
No i sprawdziły się nasze najczarniejsze przewidywania.
Trzeba by to raczej tak zdefiniować, bo nie można byłoby tego nazwać czarnym scenariuszem.
A czego? Oczywiście wizyty Gruzina z żoną.
Mieliśmy wiele obaw, od oczywistych - czy alkoholowo podołamy, do niejasnych, bo osoba żony była przez nas kompletnie nierozszyfrowana, chociaż mija już blisko pół roku, od kiedy mieszkamy w Wakacyjnej Wsi, tuż obok nich.
W pierwszych dniach pobytu, kiedy Gruzin wywoził jeszcze jakieś rzeczy swojej matki, czyli Pozytywnej Maryi, rzuciłem grzecznościowo, że będziemy "musieli" napić się wódeczki i wkupić się, jako nowi, w sąsiedzkie środowisko. Wtedy nawet usłyszałem, ku pewnemu mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu, że "zdążymy".
Ale mijały tygodnie i miesiące remontowe, a my z powodu remontu nie "zdanżaliśmy". Zawsze przy krótkich spotkaniach z Gruzinem, przeważnie przy jego bramie, gdy przychodziłem z jakimś pytaniem, problemem lub z awizo adresowanym na jego nazwisko, ale ciągle jeszcze ze starym, czyli już naszym adresem, ciągnął mnie do środka na kawę, co było nawet nieskrywaną przykrywką, bo mową ciała, a zwłaszcza szyi i przykładanego doń kantu dłoni wyraźnie mówił, że na kielicha. Zawsze udawało mi się z tego wymigać i jakoś wytłumaczyć, a to nagłymi obowiązkami, a to koniecznością spędzenia najbliższego czasu za kółkiem, bo instynkt mi mówił i doświadczenie, że żywy stamtąd to mógłbym nie wyjść, zwłaszcza że wiedziałem, że jest emerytowanym strażakiem i widziałem, że w każdą stronę jest dwa razy większy ode mnie.
Ale w końcu ile razy da się wywinąć? Zresztą tego tak naprawdę nigdy nie chcieliśmy.
Do spotkania przygotowaliśmy się godnie.
Grubo przed 17.00 rozpaliłem ognisko i przygotowałem grilla, ustawiłem krzesła, nawiozłem zapas bierwion i po pół roku wysprzątałem altanę. Żona przygotowała stosowne, ogniskowe kiełbaski i karkówkę na grilla. Razem znieśliśmy wszelakie talerze, talerzyki, sztućce, szklanki, wodę, ogórki, musztardę i inne kuchenne imponderabilia. I oczywiście 0,7 Żubrówki, bo ostatnio tak się składało, że nie mogłem "trafić" na Luksusową. Co ciekawe, udało mi się znaleźć cztery kieliszki, każdy z innej parafii.
Goście przyszli punktualnie. W prezentowej torbie przynieśli 0,7 litra czystej, marki nie pamiętam, 0,5 l nalewki z zaznaczeniem, że to dla Żony oraz dwie konserwy własnej roboty (Gruzin dostarcza zaprzyjaźnionemu rzeźnikowi mięso, tu z jelenia, on je odpowiednio robi i zapuszkowuje).
Sprawy potoczyły się szybko i zgodnie z przewidywaniami. Od razu przeszliśmy na ty, bo też od razu oboje, zwłaszcza żona Gruzina, się oburzali, że mówimy do nich na pan/pani.
Zaczęło się robić ciekawie, sympatycznie i oczywiście coraz bardziej luźno. Przy jakichkolwiek opowieściach Gruzina zakrapianych obficie kwiecistą mową za każdym razem nie omieszkał dodawać, że on jest prostym człowiekiem.
To dowiedzieliśmy się sporo o sąsiadach, ale bez specjalnego z ich strony oplotkowywania, co nas mile zaskoczyło, o naszym domu i otoczeniu, o jego i jej pracy i o różnych związanych z nimi historiach. W końcu stąd pochodzili i tu się wychowali.
Gdy się zrobiło ciemno i zaczęło mżyć, przenieśliśmy się do nich. Nawet nie usiłowaliśmy protestować, bo i tak to nic by nie dało. Żona Gruzina (na razie no name, bo trzeba ją będzie lepiej rozszyfrować, chociaż już teraz się skłaniam ku Przyjemna Niespodzianka, ale jeszcze poczekajmy) natychmiast zastawiła stół różnymi pysznościami. Pojawiły się marynowane grzybki zbierane własnoręcznie w Gruszeczkowych Lasach, papryka marynowana, ogórki marynowane i galad z mięsa wieprzowego. Gruzin bardzo szybko "wykończył" swoją wódkę, którą przyniósł z powrotem z ogniska i postawił kolejną, Bociana 0,7. Wiało grozą. Co z tego, że piliśmy po jednej trzeciej kieliszka, skoro nawet Żona, która w takich sytuacjach potrafi sobie świetnie i asertywnie radzić (co innego ja) nie potrafiła się oprzeć gruzinowemu To jeszcze kropkę.
A każda nasza próba podziękowania i chęci wyjścia kończyła się niezmiennie ich odpowiedzią Ale siedźcie, gdzie chcecie iść?! Przecież jutro sobota, a dopiero jest dwudziesta! Potem było to samo, tylko a dopiero jest dwudziesta pierwsza!, a potem a dopiero jest dwudziesta druga!
Chyba udało się nam wyjść przed dwudziestą trzecią, a i tak słyszeliśmy Przecież jeszcze nie ma dwudziestej trzeciej! Piszę chyba, bo dokładnie nie pamiętam. Jak i tego, że ponoć długo szukałem swojej piżamy, która spokojnie leżała sobie na swoim miejscu.
Ogólnie wnioski są bardzo pozytywne. Gruzin wielokrotnie podkreślał, że jakby ktoś do nas wystartował, w podtekście do ich sąsiadów, to on chętnie przypierdoli, tylko żeby mu powiedzieć, w co święcie i chętnie uwierzyliśmy. Z kolei żona Gruzina z przejęciem słuchała Żony, co by zrobić, żeby pomóc ich wilczurowi, który zdaje się, że ma zapalenie pęcherza i popuszcza mocz. Podobało nam się, że słuchała i była otwarta na różne żonine nowości.
Dobrze jest mieć takich sąsiadów.
SOBOTA (17.10)
No i dzisiejszy dzień był prosty i oczywisty.
Wszystko wynikało z wczorajszego, no może z wyjątkiem faktu, że nie przyjechał elektryk, bo mu się zepsuło auto. Ale o 07.00 nie mogłem jeszcze o tym wiedzieć i wstałem, żeby mu wszystko pootwierać i udostępnić, w stanie, eufemistycznie mówiąc, lekko nieprzytomnym. Żona nawet nie usiłowała schodzić z łóżka, no może w ciągu dnia na siku lub żeby zjeść jabłko (ostatnio ma fazę na nasze renety, pyszne, twarde o winno-kwaskowym smaku, czyli żadne sztuczne mydłki).
Po standardowym Płynie Nocnym, a potem po wodzie z solą wystartowałem do mojej ulubionej kawy z ekspresu. Wypiłem pół kubka, bo dalej mnie normalnie odrzucało. To się wziąłem za mój sprawdzony od wielu, wielu lat sposób - za pracę fizyczną. Najpierw przy jednym Pilsnerze Urquellu, który wracał mi życie, a potem przy drugim, utrwalającym ten stan, rąbałem drzewo, jak dziki. Zapasu narobiłem, że ho, ho. Po powrocie do domu normalnie zjadłem swój twarożek, by nagle w okolicach południa paść w okamgnieniu. Ledwo się dowlokłem do łóżka.
Smartfona nastawiłem na 15.00, ale potem lekko się ocknąwszy, musiałem przestawić go na 16.00.
Reszta popołudnia przeszła już idealnie. Podgrzałem sobie na kuchni zupę - flaki ze świńskich nóżek po azjatycku. To dopiero postawiło mnie na nogi. Nawet wieczorem byłem w stanie skończyć J (kiedy rozpocznę K, doprawdy nie wiem).
Żona, gdy wróciłem "ostatecznie" do łóżka stwierdziła:
- Tak być nie może, żebym ja potem cały dzień przeleżała w łóżku!
My to wiemy, pomyślałem, ale czy o tym wie Gruzin?
Wczoraj maila przysłał Po Morzach Pływający. Czy byłem w stanie wówczas czytać?...
Cytuję go w całości, bez żadnych moich uwag i wtrąceń, saute, żeby nie spieprzyć klimatu.
Podróż Moerdijk- Gent dystans 123Nm
To będzie bardzo długi dzień. Przyszedłem na nocną wachtę, powiedziałem Dzień dobry i w odpowiedzi otrzymałem jakieś mruknięcie ze strony Ruska/ kapitan /. Parę minut wcześniej opuściliśmy kotwicowisko i podchodziliśmy do PILOT MASS POSITION. Przez prawie półtorej godziny Rusek nie wydał z siebie żadnego dźwięku głównie zajmując się surfowaniem w sieci. Jest to zabronione i niebezpieczne zwłaszcza na podejściu do portu gdzie panuje wzmożony ruch statków. Tak się oderwał od rzeczywistości, że dopiero na mój ostrzegawczy okrzyk zwrócił uwagę na pochodzącą pilotówkę. Pilota wzięliśmy ok 0115, a cumowanie w Moerdijk przewidziano na 0630. Wachta minęła szybko i fajnie bo znaleźliśmy z pilotem wspólny temat do rozmowy czyli remont starego domu. Pilot ma dom w stylu typowo holenderskim z 1884 roku i od paru lat go remontuje wykorzystując każdą wolną chwilę. W jego remoncie pojawił się także motyw polski w postaci dwóch rzemieślników. Potem rozmowa zeszła na nasz dom i nasze miejsce zamieszkania, a następnie na ciekawe miejsca w Polsce. Pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele. Kończąc wachtę o 0400 miałem ok 2 godzin, żeby złapać trochę snu. Pogoda i prąd były sprzyjające to i na miejsce dotarliśmy o wiele wcześniej. Wstałem o 0545 i byłem na pokładzie do 0640 czyli końca manewrów cumowania i przygotowania statku do rozładunku. Rozładunek miał planowo zakończyć się o 1730, ale robotnicy portowi ang. STEVEDORES przyśpieszyli i o 1000 ponownie znalazłem się na pokładzie, a konkretnie w ładowni sprzątając ją. Koniec nastąpił o 1500. Rutynowo mycie, ładowni i klap, przestawianie ruchomych przegród ang BULKHEADS dzielących ładownie na części. Następnym portem załadunkowym miał być GENT, BELGIA, przejście wodami wewnętrznymi Holandii, potem rzeką Schelde i kanałem TERNEUZEN GENT. Dodatkową atrakcję stanowiły śluzy oddzielające poszczególne rejony wodne. Po wejściu pilota okazało się, idziemy na zewnątrz czyli dookoła morzem. Z jednej strony lepiej dla nas bo mogliśmy trochę odpocząć, a nie co chwilę wstawać do mijanych śluz. Chwilę trwało wyjaśnianie powstałej sytuacji ponieważ statek był przygotowany do przejścia "lądem". Decyzja zapadła i ruszyliśmy po drodze " zahaczając MASS PILOT, STATION, STEENBANK PILOT STATION, na której wzięliśmy kolejnego pilota. Zmiana pilotów na FLUSHING ROADS, pol. rozwidlenie szlaków/ dróg morskich, śluza TERNEUZEN i Gent. Ruszyliśmy z Moerdijk 07.03.18 o godzinie 1830, zacumowaliśmy 08.03.18 o godzinie 0830 po przejściu 123Nm.W tym czasie wachta 0000 - 0400, spanie 0400 0545, śluza, spanie 0640 - 0815, cumowanie, przygotowanie ładowni 0815 - 1035 i do tej pory czyli 1815 nadal coś robię. Dobra wiadomość to śpimy dzisiaj nockę. Koniec załadunku jutro. I co Wy na to?
To będzie bardzo długi dzień. Przyszedłem na nocną wachtę, powiedziałem Dzień dobry i w odpowiedzi otrzymałem jakieś mruknięcie ze strony Ruska/ kapitan /. Parę minut wcześniej opuściliśmy kotwicowisko i podchodziliśmy do PILOT MASS POSITION. Przez prawie półtorej godziny Rusek nie wydał z siebie żadnego dźwięku głównie zajmując się surfowaniem w sieci. Jest to zabronione i niebezpieczne zwłaszcza na podejściu do portu gdzie panuje wzmożony ruch statków. Tak się oderwał od rzeczywistości, że dopiero na mój ostrzegawczy okrzyk zwrócił uwagę na pochodzącą pilotówkę. Pilota wzięliśmy ok 0115, a cumowanie w Moerdijk przewidziano na 0630. Wachta minęła szybko i fajnie bo znaleźliśmy z pilotem wspólny temat do rozmowy czyli remont starego domu. Pilot ma dom w stylu typowo holenderskim z 1884 roku i od paru lat go remontuje wykorzystując każdą wolną chwilę. W jego remoncie pojawił się także motyw polski w postaci dwóch rzemieślników. Potem rozmowa zeszła na nasz dom i nasze miejsce zamieszkania, a następnie na ciekawe miejsca w Polsce. Pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele. Kończąc wachtę o 0400 miałem ok 2 godzin, żeby złapać trochę snu. Pogoda i prąd były sprzyjające to i na miejsce dotarliśmy o wiele wcześniej. Wstałem o 0545 i byłem na pokładzie do 0640 czyli końca manewrów cumowania i przygotowania statku do rozładunku. Rozładunek miał planowo zakończyć się o 1730, ale robotnicy portowi ang. STEVEDORES przyśpieszyli i o 1000 ponownie znalazłem się na pokładzie, a konkretnie w ładowni sprzątając ją. Koniec nastąpił o 1500. Rutynowo mycie, ładowni i klap, przestawianie ruchomych przegród ang BULKHEADS dzielących ładownie na części. Następnym portem załadunkowym miał być GENT, BELGIA, przejście wodami wewnętrznymi Holandii, potem rzeką Schelde i kanałem TERNEUZEN GENT. Dodatkową atrakcję stanowiły śluzy oddzielające poszczególne rejony wodne. Po wejściu pilota okazało się, idziemy na zewnątrz czyli dookoła morzem. Z jednej strony lepiej dla nas bo mogliśmy trochę odpocząć, a nie co chwilę wstawać do mijanych śluz. Chwilę trwało wyjaśnianie powstałej sytuacji ponieważ statek był przygotowany do przejścia "lądem". Decyzja zapadła i ruszyliśmy po drodze " zahaczając MASS PILOT, STATION, STEENBANK PILOT STATION, na której wzięliśmy kolejnego pilota. Zmiana pilotów na FLUSHING ROADS, pol. rozwidlenie szlaków/ dróg morskich, śluza TERNEUZEN i Gent. Ruszyliśmy z Moerdijk 07.03.18 o godzinie 1830, zacumowaliśmy 08.03.18 o godzinie 0830 po przejściu 123Nm.W tym czasie wachta 0000 - 0400, spanie 0400 0545, śluza, spanie 0640 - 0815, cumowanie, przygotowanie ładowni 0815 - 1035 i do tej pory czyli 1815 nadal coś robię. Dobra wiadomość to śpimy dzisiaj nockę. Koniec załadunku jutro. I co Wy na to?
Jakie to romantyczne ta praca na morzu.
Czy jakikolwiek normalny człowiek, czyli szczur lądowy, mógłby spłodzić taki tekst? Zrozumiałem z tego połowę, a z niej większość o Rusku.
NIEDZIELA (18.10)
No i dzisiaj już doszliśmy do siebie.
Gorzej było z Helą.
Gdy do niej przyjechaliśmy, do furtki wyszło na nasze powitanie takie wychudzone i wybladzone bido.
Ponoć wczoraj to Bido na spotkaniu ze swoimi znajomymi zatruło się plackami ziemniaczanymi. Przynajmniej taka była diagnoza Heli. Ale zgodziliśmy się, że równie dobrze mógł to być wirus grypy jelitowej.
Nieprzejęci tym faktem wszystko robiliśmy sami i się rządziliśmy. Ja robiłem herbatki, a Żona ugotowała na przywiezionym przez nas przecierze pomidorowym (podarunek od Sąsiada Muzyka) zupę z ryżowym makaronem.
Wszystko w miarę obgadaliśmy, ale z oczywistych względów nie było w tym ognia.
Na cmentarz poszliśmy sami. Nawet gdyby Hela była na chodzie, optowalibyśmy za opcją naszego "samotnego" pobytu na cmentarzu, żeby rozstanie z Helem przeżyć po swojemu.
Zresztą i tak "odwiedziliśmy" jakiegoś innego Hela, bo ten nasz musiał akurat gdzieś służbowo albo rodzinnie wyjechać i było oczywistym, że wróci. I tylko szkoda było, że mu tak wypadło, gdy my znaleźliśmy czas, aby przyjechać do nich, do ich HeloWsi.
Gdy wyjeżdżaliśmy, mieliśmy ciągle to samo wrażenie - Hel gdzieś wyjechał, ale następnym razem się spotkamy.
Z Helą się umówiliśmy na 90.% termin jej przyjazdu do Wakacyjnej Wsi. Żal nam jej, ale wiemy, że ma niesamowicie twardy charakter i że da radę.
W Nie Naszym Mieszkaniu musieliśmy się odkazić po ewentualnej jelitówce. Oboje wypiliśmy czystą z pieprzem, przy czym Żonie udało się skończyć na jednym kieliszku, bo jakoś tak umiejętnie zamieszała, że cały pieprz "zszedł" od razu. Mnie, mimo że jestem chemikiem, ta sztuczka się nie udała i musiałem się go "pozbyć" za pomocą dwóch kieliszków.
- Specjalnie tak robisz, żeby wypić więcej. - zauważyła nawet bez kąśliwości.
I dała się natychmiast przekonać, że mnie to wcale nie bawi, nie smakuje, a wręcz odrzuca "po Gruzinie". I że wcale nie ściemniam.
PONIEDZIAŁEK (19.10)
No i dzisiaj w Szkole odkryłem, że powoli nasze drogi z Najlepszą Sekretarką w UE się rozchodzą.
- Wie pani - zagadałem, gdy któryś raz słuchałem jej różnych rozmów telefonicznych na różne bieżące tematy i z różnymi osobami - widzę i czuję, jak nasze drogi się rozchodzą. - Już powoli nie mam pojęcia, o czym i z kim pani rozmawia. - A potem, kiedyś, spotkamy się na ulicy i tylko będziemy wzajemnie się pytać Co słychać?
Śmiała się, ale wiedziałem, że i ona powoli zaczyna czuć to samo. Jeszcze gdzieś tam "zahaczamy się" w zaległych sprawach i takich od wielkiego dzwonu, ale codzienność robi swoje.
W domu Żona ujęła mnie i nastawiła jeszcze bardziej filozoficznie mówiąc:
- Sprawy już przepływają jakby obok ciebie.
Czyli po mojemu, bez subtelności - jednak boczny tor.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła raz. Oczywiście doznaliśmy szoku i w pierwszej chwili nie chcieliśmy uwierzyć, ale Hela potwierdziła. Gdy byliśmy u niej wczoraj, Berta była cały czas na dworze, razem z Winylem. Ale w którymś momencie, gdy oba psy siedziały na tarasie i obserwowały nas przez szybę w tarasowych drzwiach, niespodziewanie szczeknęła chcąc zwrócić na siebie uwagę i oznajmić Jak to?! Wy w środku, a my na zewnątrz?! I faktycznie, od tego momentu oba psiaki zajęły wygodne dla siebie miejsca w salonie.
To "już" 11. pojedynczy szczek od 2. maja, kiedy to zaczęliśmy tworzyć stado.
Godzina publikacji 22.06.