12.10.2020 - pn
Mam 69 lat i 316 dni.
WTOREK (06.10)
No i co się działo kilka dni wcześniej?
W sobotę, 03.10, przyjechał ten stolarz, co to zbiera zamówienia z całej Polski, robi tour i twierdzi, że 19.00 to jest przecież wczesna pora.
Miał być o 08.00, a był o 08.40. Słówka jednak nie pisnąłem, bo Żona nie żartuje.
Z auta wysiadł facet w wieku ok. 35 lat, taki góralski przystojniak o orlim nosie, a mówię to bez złośliwości, o kruczoczarnych dłuższych włosach czesanych luźno do tyłu, o inteligentnej twarzy i bardzo miłej powierzchowności budzącej od razu zaufanie. Do tego był kulturalny. Co zrobić, nie szło się już dalej czepiać.
Trzeba wyraźnie sobie powiedzieć, że na facetów nie spoglądam "w ten sposób", a tu jednak. Jakby tego było mało, lekko się zacinał, prawie niezauważalnie. Można to było interpretować jako świadome zastanawianie się nad każdym zdaniem, a to jeszcze dodatkowo dodawało mu uroku. Na koniec mnie "dobił" wypakowując z auta dwa cudeńka - blato-szafko-stoliki pod umywalki do łazienek. Miały w sobie solidność, delikatność i finezję. O jakości wykonania nie wspomnę.
Ciekawie opowiadał o tym, co robi i o filozofii swojej pracy. Jak wspominałem, zbiera zamówienia z całej Polski, na odległość wszystko konsultuje z klientem, wysyła mu próbki drewna i kolorów, a potem sam dostarcza towar, żeby "nie załapać negatywa", bo zdarzało się, że firmy przewozowe i sami kurierzy nie dbali i obchodzili się z jego wyrobami "niezbyt delikatnie", przez co trafiały czasami do rąk klientów uszkodzone i całe odium zbierał on.
- A w tamtym roku, przed Świętami Bożego Narodzenia załapałem jednego negatywa. - Wcześniej "rzuciłem" na Allegro projekt piętrowego łóżka i byłem w szoku, bo nie mogłem się wyrobić z zamówieniami. - I jednemu klientowi nie zdążyłem z dostawą przed świętami.
Na tej pozytywnej fali omówiliśmy z nim wstępnie możliwość wykonania okiennic na trzy olbrzymie okna (2 x 1,3 m) i na drzwi tarasowe (2,2 x 2 m), wszystko od strony południowej. Już tego minionego lata stwierdziliśmy, że jeśli chcemy uniknąć klimatyzacji, a chcemy(!), to musimy zastosować jakąś przegrodę dla brutalnego działania słońca, bo w środku, na dole i na górze nie dało się żyć. Żona, oprócz okiennic, które od początku w rozważanych opcjach były numerem jeden, brała pod uwagę markizy oraz takie finezyjne okapy nad oknami i wewnętrzne rolety uzupełniające powyższe, ale summa summarum stanęło na okiennicach. Ciężko byłoby zastosować coś innego na drzwiach tarasowych, a cała południowa fasada Domu Dziwa upstrzona różnymi rozwiązaniami tylko by go jeszcze bardziej udziwniła. Zresztą mieliśmy z jedną okiennicą pozytywne doświadczenia z Naszej Wsi, kiedy latem nie szło spać w sypialni, tak słońce "dawało" od wczesnego popołudnia do zachodu. Dopiero brutalna mechaniczna przegroda załatwiła sprawę.
Żona podsumowała, gdy już się rozliczyliśmy i rozstaliśmy z Tym Co Twierdzi, że taka cena, biorąc pod uwagę jednostkowość wykonania, jakość i dostawę, jest bardzo, bardzo przyzwoita.
"Jednocześnie" w sobotę rano "działał nam na nerwy" i działał nam na nerwy Prąd Nie Woda. Ale wiedząc, że wyjeżdżamy, łaskawie zmył się wcześniej. Wyjazd zapowiadał się więc we względnym komforcie, ale zakłócił go lekko facet od telefonów, Ten Nieuchwytny, z Powiatu.
- Gdybyście państwo chcieli odebrać telefony, to wszystko jest gotowe.
Może i by się zająknął o ładowarce, którą niby zepsułem, ale Żona rozmowę "ukróciła", bo paranoją byłoby teraz jechać specjalnie do niego, kiedy marzyliśmy tylko o tym, żeby uciec od wszelkich spraw i problemów. Może i popełniliśmy błąd, bo facet miał dobrą wolę, był na łączach i chciał kasę za wykonaną usługę. Ciekawe, ile czasu po powrocie będziemy te naprawione rzeczy odbierać. Może od razu, czyli za pierwszą próbą usłyszymy Już jestem. Liczę na siłę pieniądza.
Do Spały dojechaliśmy z lekkimi problemami.
Ponieważ w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego mocno nadrabiają 50.letnie komunistyczne drogowe zaległości, więc się pogubiliśmy. Przypomnę, że Złowieszcza ma cztery i pół roku, a w tym czasie wiele się w naszym drogownictwie zmieniło na plus, więc mocno nie na czasie prowadziła nas idiotycznie przez pola i lasy po bezdrożach, stąd nie można było na niej polegać. Na oznakowaniach również, więc ani się obejrzeliśmy, jak gnaliśmy robioną A1 na Katowice, "trochę" w inną stronę, żeby nie powiedzieć dokładnie w przeciwną. Ostatecznie w Spale wylądowaliśmy z pół godzinnym "opóźnieniem".
Spała oczywiście kojarzy się nam z Arturem Andrusem i jego Piłem w Spale, spałem w Pile.
Byliśmy tam kilka lat temu przez dwie-trzy godziny i co nieco zapamiętaliśmy, zwłaszcza chore tłumy.
Bo Spała to taka ni pies, ni wydra. Ani to uzdrowisko, chociaż pewne cechy ma - lasy, część specyficznej architektury, ani miejscowość wypoczynkowa, chociaż pewne cechy ma - lasy, Pilica (najdłuższy lewy dopływ Wisły, 8. rzeka w Polsce pod względem długości), zalew na rzece (strudze) Gać wpadającej do Pilicy, ani na pewno miejscowość nadmorska, chociaż pewne cechy ma - lasy, stragany z wszelkim chińskim badziewiem, ani nadjeziorna, chociaż pewne cechy ma - lasy, Pilica, zalew, ani miasto, bo nie ma określonego centrum, typu rynek i klasycznych ulic, może z wyjątkiem kilku, chociaż większość zabudowy jest klasycznie miejska, ani wieś, bo choć ma tylko ok. 400. mieszkańców, sołtysa i odbywają się dożynki prezydenckie, to są hotele, restauracje, kawiarnie, pokoje do wynajęcia i cała infrastruktura, w tym znany Centralny Ośrodek Sportu przyciągający wielkich tegoż i nie tylko. Na dodatek idealnie przez środek Spały biegnie droga krajowa nr 48, którą gnają różni idioci, ze szczególnym uwzględnieniem TIRów. Ale to nikomu zdaje się nie przeszkadzać.
Spała ma jednak, a może dzięki temu, swój klimat. Nad wszystkim zdaje się górować carskość i mościckość, więc się mówi, że to kurort.
Carskość, bo historia Spały jest związana z dynastią Romanowów (ostatni car Mikołaj II - panował do 1917 roku do Rewolucji Październikowej), którzy do niej często przyjeżdżali, polowali i odpoczywali i po których zostało kilka historycznych zabudowań.
Mościckość, bo ostatni prezydent II Rzeczpospolitej, Ignacy Mościcki, ją sobie upodobał, często tam przebywał, patronował wielu uroczystościom, w tym o charakterze państwowym, które się tam odbywały i który wprowadził zwyczaj obchodzenia w niej centralnych prezydenckich dożynek.
Biorąc dodatkowo geograficzne położenie, bliskość Łodzi, Piotrkowa Trybunalskiego, Radomia, Kielc, Częstochowy, Warszawy, o Tomaszowie Mazowieckim nie wspominając, jest jak jest - tłumy w sezonie, a poza nim w weekendy.
Zatrzymaliśmy się w Dworze Carskim, w którym mogłem sobie przećwiczyć i przypomnieć moje umiejętności związane z cyrylicą. Wszelkie ściany były obwieszone różnymi, oprawionymi w ramy, dokumentami w "tamtym" języku rosyjskim oraz obrazami wówczas panujących. Nadawało to miejscu ciekawy klimat.
Na obiad poszliśmy do pobliskiego Zajazdu Spalskiego.
Żona od razu wypatrzyła, jeszcze w menu przed drzwiami, że podają Pilsnera Urquella, stąd po wejściu zastosowałem swoją restauracyjną technikę polegającą na tym, że zanim w takich razach zdejmiemy wierzchnie okrycie (to chłodną porą) siądziemy i się rozmościmy, zamawiam go od razu u zbliżającego się kelnera/-ki, zanim wręczy nam menu, tuż zaraz po grzecznościowym dzień dobry, oczywiście. Szkoda czasu.
Tak też zrobiłem i tym razem, ale pani odpowiedziała, że takiego piwa nie mają. Widocznie moja mina bardzo szybko zaczęła się robić skwaszona, bo natychmiast pojawiła się druga, widocznie bardziej doświadczona, wyjaśniając koleżance i nam, że takie piwo mają.
- Tyle razy ci już mówiłam - odezwała się Żona, ale to dopiero za jakiś czas, gdy wszystko wróciło do normy, a zwłaszcza między nami - żebyś nie mówił do tych młodych dziewczyn Urquella, bo natychmiast głupieją i wpadają w panikę! - Mów Pilsnera!
Może i mógłbym, ale skąd będę miał pewność, że dostanę Urquella?
Zanim Żona to powiedziała, do tego momentu się działo, a dziać się nie miało prawa.
Pani odmówiła natychmiastowego przyjęcia zamówienia na Pilsnera Urquella prosząc, żebyśmy zajęli stolik.
- Zrobię to przy całym zamówieniu. - zakomunikowała podając karty.
- Ale ja bym chętnie je przejrzał i coś zamówił, gdybym na stole miał już to piwo, bo zanim... - starałem się zachować grzecznie, asertywnie i logicznie. Pani jednak, mimo moich uparcie powtarzanych logicznych argumentów, twardo stała na swoim stanowisku cytując wielokrotnie samą siebie, czyli wypowiadając pierwsze zdanie. Więc oczywiście i widocznie musiałem lekko podnieść głos, bo gdy tylko pani się oddaliła nie przyjmując zamówienia na Pilsnera(!) usłyszałem zirytowaną Żonę:
- Co ty wyprawiasz?!
Atmosfera się skisiła i od razu między nami zaiskrzyło. Rozmowa przebiegała na zasadzie dziad swoje, baba swoje. Ja powtarzałem argumenty, które przed chwilą wielokrotnie przedstawiałem kelnerce wzmacniając je słowami Przecież zawsze tak robię i nigdy z tym nie ma problemu, a Żona zwracała mi uwagę na niewłaściwość mojego postępowania wzmacniając ją słowami Przecież to jest młoda dziewczyna i zobacz, jaki jest ruch (przypomnę, wpadliśmy w sam środek weekendu).
W końcu napięcie zelżało, bo nie mogło być inaczej, skoro dwoje kulturalnych ludzi rozmawia ze sobą "przepychając się" tylko rzeczowymi argumentami i to wypowiadanymi bez cienia agresji, no może z lekkim zniecierpliwieniem z mojej strony. Poza tym bardzo szybko przyszła ta "doświadczona", miła, przyjęła zamówienie sugerując pyszną makrelę, a za chwilę na stole pojawił się Pilsner Urquell.
Żeby jednak szybciej uspokoić lekko rozkałatane nerwy, zamówiłem litewską czystą. W proponowanym zestawie była to jedyna wódka "na ziemniakach", a Luksusowej nie mieli. Może to i dobrze, bo ponoć zaczęli do niej "mieszać" ostatnio jakieś zboża, więc będę musiał się temu procederowi przyjrzeć i ewentualnie zmienić moje nastawienie. Bo tak być nie powinno.
Żona spróbowała litewskiej i nawet ona stwierdziła, że jest świetna, łagodna, a nie jak te inne salzseiery wykręcające gębę.
Już w sympatycznej atmosferze zacząłem dociekać, co było praprzyczyną tego tu zaiskrzenia. Ostatnio tak mam, że w podobnych sytuacjach lub jakichkolwiek innych, stresujących, staram się dociec analizując krok po kroku ostatnie chwile lub męczący ostatni ciąg myślowy, co jest przyczyną mego złego samopoczucia, mimo że nic go nie zapowiadało. Bo "odkryłem", że jego zdefiniowanie na zasadzie A to przecież tylko to od razu powoduje, że się uspokajam i "biorę byka za rogi".
Wspólnie z Żoną nam wyszło, że praprzyczyną była uświadomiona przeze mnie w tamtym momencie, podświadomie i natychmiast, brutalna sprzeczność pomiędzy informacją od Żony Podają Pilsnera Urquella a informacją od młodej kelnerki Takiego piwa nie mamy.
Ta błyskotliwa analiza nas ubawiła i na kanwie tego zapytałem:
- A czy ja wypiłem 40 g tej wódki, czy ile?
To dodatkowo rozbawiło Żonę.
- A czy ja pamiętam wszystkie twoje wypite wódki?...
Poszliśmy na spacer po Spale, żeby wszystko sobie poprzypominać, a po krótkim odpoczynku wybraliśmy się wieczorem do kawiarni Carska Wieża prowadzonej, o ile dobrze zrozumiałem i zinterpretowałem, pod szyldem Carpe diem, co nam bardzo odpowiadało, bo zawsze staramy się chwytać...
I od razu trafiliśmy na Kelnerkę Dziwo.
Młoda dziewczyna, jakieś 20-22 lata, niewysoka, drobna, w okularach, niezbyt ładna, ale urocza i urokliwa. Takie dziewczę. Po swobodnej gadce (o specyficznej za chwilę), którą wstawiała, można było sądzić, że jednak mogła mieć lat 25. Na dodatek poruszała się drobnymi kroczkami od bioder w dół pozostawiając górną część ciała w dziwnym bezruchu. To znaczy poszczególne "górne" elementy w odpowiednich momentach zaczynały funkcjonować, czyli że, gdy mówiła, usta się poruszały, gdy podawała zamówienie, pracowały ręce i gdy ustawiała filiżanki i kieliszki na stolik, cały korpus się odpowiednio i nawet precyzyjnie pochylał. Ale gdy chodziła, góra "stawała" w bezruchu.
To wszystko nic.
Chłonęliśmy co celniejsze odzywki młodej kelnerki i od czasu do czasu porozumiewawczo patrzyliśmy z Żoną na siebie starając się zakamuflować pchający się na usta śmiech, który, gdyby się pojawił, byłby przyjaznym, ale może źle zinterpretowanym. Za każdym razem, gdy przychodziła, mówiła No, to ja już jestem... i w zależności od sytuacji dodawała, np.:
- To ja teraz przyjmę od państwa zamówienie - i wyciągała notes i długopis, wszystko zapisywała, po czym profesjonalnie je powtarzała zwracając się oddzielnie do Żony i do mnie Pani zamówiła... a Pan zamówił...
Gdy wracała z zamówieniem, po No, to ja już jestem, podawała je "długo", bo musiała spokojnie wszystko wymienić, np.
- Dla pani sok gruszkowo-jabłkowy i podwójne espresso, a dla pana dwie gałki lodów waniliowych z różnymi orzechami, migdałami, rodzynkami i z polewą czekoladową oraz kawa americano.
Gdy się delektowaliśmy, podeszła raz z pytaniem No to ja już jestem, czy wszystko w porządku?
A gdy przy zamówieniu wydziwialiśmy w naszym stylu, zawsze odpowiadała w osobie pierwszej:
- Tak, mam ten deser, do jednego dodam winogrona, a do drugiego borówkę amerykańską i będzie pani zadowolona...
albo
- To ja tak skomponuję lody z orzechami, żeby panu smakowały...
chociaż nie była ani kucharką, ani właścicielką.
Wychodziliśmy pod dużym wrażeniem.
W drodze powrotnej do Carskiego Dworu Żona trafnie opisała "naszą" kelnerkę.
- To taka prymuska ze szkoły. - Nie uważasz? - Wszystko musi zrobić na 100%, na celujący, nie przejmując się otoczeniem, kolegami i koleżankami.
Wypisz, wymaluj. Jeszcze przy jej drobnej posturze, dziewczęcej postawie i okularach...
W niedzielę, 04.10, po śniadaniu w Mościckim, wyjechaliśmy do Kazimierza nad Wisłą przez Dęblin i Puławy.
Wpadliśmy w sam środek tłumów, które opanowały kazimierski Rynek, zamek, wszystkie uliczki z i do i chyba znacznie więcej, ale nie dociekaliśmy. Zabarykadowaliśmy się w samym sercu miasta, czyli w Sercu Miasta. Młody właściciel, taki rozchełstano-artystyczny i bardzo sympatyczny sam nas uprzedził, żeby zamknąć patio na klucz Bo turyści się pchają bezczelnie i zaglądają...
I uspokoił nas po moim trwożliwym pytaniu podszytym nadzieją A kiedy, jak pan myśli, ci wszyscy ludzie wyjadą? odpowiadając, że po 18.00 powinien być spokój. Więc do tego czasu delektowaliśmy się daną nam przez gospodarza wewnętrzną przestrzenią Serca Miasta - przedpokojem, kuchnią, łazienką i dwoma pokojami, o patio nie wspominając, zwłaszcza że "przed chwilą", w Carskim Dworze, kisiliśmy się w niedużym pokoju z łazienką dopasowując precyzyjnie harmonogram naszych ruchów (toaleta, wyjście z hotelu na spacer albo na posiłek, praca przy laptopie przy niedużym stole) do usytuowania legowiska Berty, które musiało być odpowiednio przestawiane, żeby się dało przejść.
Trudno było nam się dziwić, że nie chcieliśmy przedwcześnie rozkoszować się Kazimierzem pamiętając któryś długi weekend, 15-18. sierpnia, kiedy zdarzyło się tak, że Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wypadło w czwartek, a my o tym "zapomnieliśmy". Tu muszę zaznaczyć, że nigdy nie wiem, czy to jest Wniebowzięcie czy Wniebowstąpienie, czyli czy Ją wzięli, czy sama wstąpiła. I co roku muszę ten oczywisty absurd i wymysł sprawdzać.
Wtedy, posuwając się wolniej przez Kazimierz niż wszyscy "liczni" piesi, jakimś cudem znaleźliśmy na jego krańcach miejsce parkingowe, z którego po 0,5 godzinie dotarliśmy do centrum, by po następnej 0,5 godzinie natychmiast gwałtownie wracać i z Kazimierza uciec ze słowami Nigdy więcej i z postanowieniem śledzenia kalendarza, żeby wiedzieć, kiedy akurat wypada Wniebowzięcie (jednak ...wzięcie, bo sprawdziłem).
W mieszkaniu mieliśmy kapitalnie. A po 18.00, już poza nim, było jeszcze kapitalniej (może bardziej kapitalnie?). Pięknie, cicho i pusto. "Zderzaliśmy" się z pojedynczymi osobami, na które od razu, siłą rzeczy, patrzyliśmy przyjaźnie. Jedynym, za to poważnym zgrzytem był olbrzymi telebim ustawiony centralnie na Rynku, z którego grzmiało Kabaretem Moralnego Niepokoju. Nie wiem, co mieli w głowach włodarze miasteczka, skoro 200 m dalej, w zamku lub na zamku ten kabaret miał swój występ na żywo. Przy telebimie nie było żywej duszy, za to on sam pięknie niszczył wieczorny klimat.
Było oczywistym, że Rynek musimy opuścić i zanurzyć się w urokliwą ulicę Krakowską. A tam wybraliśmy się na późny obiad do AKUKU, o którym (bo chyba nie o której?) Żona wcześniej zasięgnęła pozytywnego języka. I się nie omyliła. Oboje zjedliśmy tatara, ja do tego zaserwowałem sobie 40. wódki, chyba Chopina, nie pamiętam, a pomny słów Żony, nie śmiałem jej o to zapytać. Na deser wybraliśmy coś chałwowego z galaretką pomarańczową, które to coś po paru kęsach natychmiast wskoczyło do grupy trzech najpyszniejszych deserów, jakie jedliśmy. Tak więc niespodziewanie utworzył się deserowy "triumwirat" - Puck, Pszczyna i Kazimierz. Kto by pomyślał.
Nic dziwnego, że miejsce to zarezerwowaliśmy na jutrzejsze spotkanie z Dyrektorem i jego żoną i z Zaprzyjaźnioną Szkołą.
Jedynym minusem miejsca był stół, przy którym siedzieliśmy. Był on usytuowany między dwiema ścianami, na których wisiały olbrzymie lustra, tak perfidnie zamocowane pod kątem do nich, że przez cały czas nie mogła mi zejść z oczu moja łysina, której, aż tak dużej, się nie spodziewałem. Straszne doznanie. Żona problem bagatelizowała Przecież masz ją już od dawna, ale ja lokal opuszczałem z pewną ulgą nieprzystającą do tego, co nam zaoferował kulinarnie.
Poszliśmy na długi spacer, aż do końca Krakowskiej, dzięki czemu o łysinie zapomniałem.
Gdy wracaliśmy, telebim stał, ale był martwy, cichy i ciemny, przez to piękny.
PONIEDZIAŁEK (12.10)
No i dzisiaj niespodziewanie zakomunikowałem Najlepszej Sekretarce w UE, że z powrotem będę robił zakupy z tymi dziadami i dziamdziakami.
Od 10.00 do 12.00.
Najlepsza Sekretarka wybuchnęła śmiechem, ale potem cywilizacyjnie otrzeźwiała i zaczęła staruchów bronić i tłumaczyć.
- Nie każdy miał takie szczęście, żeby trafić na taką żonę jak pańska!
No, proszę. Absolutnie się z tym po wielokroć zgodziłem i przyznałem, że jestem dzieckiem, to znaczy staruchem szczęścia, ale i tak nie zostawiałem suchej nitki na tych dziamdziakach, co to pięć razy oglądają jedną rzecz z jednej strony, pięć razy z drugiej i w tym czasie nie wpadną na to, że swoim ustawionym w poprzek koszem blokują przejście. Poza tym, mimo że mogą mieć raptem 70-75 lat, chodzą "na narciarza", a ten szurający szelest dodatkowo mnie wkurza, bo zakupów robić nie cierpię.
- Ale nikt panu nie każe iść w tych godzinach do sklepu! - skomentowała mój antycywilizacyjny i antyhumanitarny wywód Najlepsza Sekretarka w UE.
Oczywiście, że nie pójdę, ale może się zdarzyć i co wtedy?
W Szkole byłem dopiero o 10.00 przyjechawszy prosto z Wakacyjnej Wsi. Rano musiałem dokładnie omówić z Basem i Barytonem strategię kolejnych naszych rozliczeń finansowych, więc już nie było czasu, żeby po drodze wpadać do Nie Naszego Mieszkania.
Ledwo wszedłem, a już zostałem upomniany przez Najlepszą Sekretarkę w UE:
- A gdzie maska?!
Okazało się, że Dyrektor wydał ustne polecenie, że w Szkole wszyscy poruszamy się z maskami na twarzach.
Uważny czytelnik, no dobra, czytający wpisy, zapewne zauważył, że zniknął na blogu cały poprzedni tydzień. Spieszę więc wyjaśnić, że nie zniknął, bo nie mógł, skoro nie powstał. Taki poniedziałek, jak dzisiejszy, charakteryzuje się tym, że po "urlopowej", aż tygodniowej demolce wszystkich możliwych struktur naszego codziennego życia, trudno się pozbierać. Nie dość więc, że późno przyjechałem do Szkoły, to chcąc co nieco w niej zrobić, późno też wyszedłem i to późno towarzyszyło mi już przez późne zakupy, późne ogarnięcie Nie Naszego Mieszkania, późny obiad i wreszcie późne pisanie. A z późnego i Salomon nie naleje.
Więc znowu zaległości. A przecież jestem niby na emeryturze.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy i wysłał jeden zwyczajny list.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.30.