poniedziałek, 5 października 2020

05.10.2020 - pn
Mam 69 lat i 309 dni.

WTOREK (29.09)
No i ciągle jeszcze zbyt mocno angażuję się w sprawy Szkoły.
 
Nie da się inaczej, bo chciałbym, żeby to jej przejęcie nastąpiło w miarę gładko. A jest tyle spraw do przekazania w stosunkowo krótkim czasie, że bez intensywności się nie da.
Dzisiaj z Dyrektorem siedzieliśmy nad miesięcznym rozliczeniem dotacji. I od tłumaczenia i wyjaśniania niuansów rozbolała mnie głowa. Tak mam. Jak w coś wkładam zbyt dużo energii, zawsze kończy się tak samo. Ciekawe, że objaw ten nie dopada mnie przy pracy fizycznej. To oczywiście daje wiele do myślenia.
W takim moim stanie wróciliśmy dzisiaj do Wakacyjnej Wsi. Praktycznie po 5. dniach nieobecności.
 
ŚRODA (30.09)
No i dzisiaj wstałem o 03.15.
 
Bo ile można spać, zwłaszcza gdy ma się takie blogowe zaległości i zwłaszcza, że położyłem się spać wczoraj o 18.00. Wszystko przez to, że po powrocie z Metropolii ogarnął mnie wkurw. 
Ale na początku nic go nie zapowiadało. 
Wróciliśmy z Metropolii o przyzwoitej porze, przed 15.00, na tyle, żeby spokojnie omówić z Basem i Barytonem kilka spraw i to, co mogło się dziać pod naszą 5.dniową nieobecność, rozpakować się i wstępnie ogarnąć.
Problem się zaczął przy rozpalaniu górnej kuchni, bo gdzieś trzeba było upichcić obiad. Kuchnia się znarowiła, za diabła nie dało się rozpalić, nie było cugu i dym powoli opanowywał naszą przyszłą górną część domu. Wszystko nagle się zdezorganizowało, a ja takich niespodziewanych zakłóceń planu, tu powrotu do domu, nie lubię, jak i zresztą żadnych innych zakłóceń moich planów. Nie jestem na nie, zakłócenia, odporny i w takich przypadkach adrenalina zawsze od razu skacze mi do góry. A to grozi spięciem na linii Żona-ja, bo ona wtedy oczywiście czuje tę aurę i na łeb sobie wejść nie da.
Na szczęście do niego nie doszło. Żona całkowicie wycofała się z prób wspólnego rozpalania, pałeczkę przejąłem ja dmuchając i dmuchając bezskutecznie w wewnętrzną otchłań kuchni i wędząc się. W końcu na skutek sugestii Żony rozpaliłem w dolnej kuchni. Poszło gładko, zwłaszcza że użyłem starego sposobu, który pokazał nam jeden z budowlańców w okresie remontu Naszej Wsi i który (sposób) wielokrotnie ratował nam skórę w Dzikości Serca, gdy przyjeżdżaliśmy doń, zawsze po wielu tygodniach nieobecności natykając się oczywiście na zimnicę w domu i brak cugu w zimnym kominie. Po prostu do wyczystki włożyłem rozpaloną gazetę, zadudniło i cug poszedł, aż miło. 
Obiad miał więc być szykowany na dole całkowicie w bojowych warunkach, bo dół ze względu na wkroczenie fachowców już kilka tygodni temu został opróżniony ze wszystkiego, w tym z dostępu do wody. Zdegustowany i zniesmaczony takim początkiem oczekiwanego przecież powrotu do domu poszedłem rąbać drewno, a ta czynność zawsze mnie uspokaja, zwłaszcza gdy tuż obok, pod ręką, stoi otwarta butelka Pilsnera Urquella. To powolne uspokajanie się i godzenie się z losem uruchomiło widocznie u mnie jakieś procesy myślowe, bo ni z tego ni z owego nagle stanął mi przed oczami obraz takich małych ciemnych drzwiczek, sczajonych na którymś bocznym kaflu górnej kuchni. Rzuciłem rąbanie, Pilsnera Urquella i w te pędy pobiegłem na górę. Drzwiczki były, a włożona do wewnątrz rozpalona gazeta dokonała cudu - usłyszałem przyjemne dudnienie i piękny cug. Pozostało "tylko" wietrzenie z siwego dymu. 
A i tak mieliśmy dobrze, bo tydzień temu  ta kuchnia, która chodziła dotychczas wzorcowo, się znarowiła, wtedy pierwszy raz, i osiwiła oczywiście dymem całą górę, a dym elegancko uwędził całe, akurat bardzo duże, pranie suszące się na suszarce. Więc przez jakiś czas chodziliśmy w ciuchach z zapachem dymu, aż do następnego prania, ale czy to komuś przeszkadzało? Mnie na pewno nie.
A teraz prania nie było. 
Ostatecznie wszystko skończyło się sukcesem. Bo i się nie poprztykaliśmy, o co łatwo w sytuacji kryzysowej, i Żona ugotowała obiad i zjedliśmy go w przyzwoitej temperaturze, czyli na zewnątrz, na dolnym tarasie, gdzie było cieplej niż w domu. 
Ale od tego momentu wszystko zaczęło mi jednak przeszkadzać Bo nie tak miał wyglądać powrót do domu! Zacząłem się "czepiać" sterty gruzu leżącej tuż obok na tarasie, która sobie tam leży od kilku miesięcy, od czasu wykucia granitu i bloczków max pod drzwi tarasowe, a która była mi do tej pory obojętna i dodawała kolorytu i romantyzmu naszemu budowlanemu życiu, granitowych ubytków w ścianach, które też "oglądałem" już kilka miesięcy Bo ciekawe, jak oni uzupełnią te ubytki, żeby niczego nie było widać?!, różnych innych, a na koniec że Bas z Barytonem "pożyczyli" sobie ikeowski taboret, takie schodki, które dzisiaj dostrzegłem u nich ubabrane niemiłosiernie, a na moją uwagę usłyszałem A to może je pan sobie z powrotem zabrać, bo nam już są niepotrzebne bez słowa, że może je z tego ubabrania oczyszczą.
Słowem, miałem po prostu jeden z nielicznych kryzysów budowlanych. 
Żona w takich razach znosząc na początku moje marudzenie, ale szybko się orientując że następuje eskalacja tegoż, od dawna ma opracowaną metodę postępowania.
- Idź ty się połóż spać! - stwierdziła kategorycznie. Wie, że zawsze po jakimkolwiek przespaniu się, będę jak nowy.
To oczywiście fałszywie się oburzyłem, że jak ja mogę iść spać o tej porze dalej tkwiąc w marudzeniu, ale Żona była nieugięta. Czasami w takich sytuacjach postępuje łagodniej mówiąc A może położyłbyś się spać?, ale teraz tylko troszeczkę  złagodziła swoją postawę mówiąc:
- I przykryję cię dodatkowo podwójną warstwą narzuty.
Wiedziała, co mówi. W górnej części, obecnie mieszkalnej, było zimno jak w psiarni, bo niby skąd miało być ciepło, skoro nie ma żadnego ogrzewania. Nie było go już w kwietniu, gdy się wprowadziliśmy i natychmiast kazaliśmy wyciąć tony żelastwa tworzącego centralne ogrzewanie (aby cały układ funkcjonował musiał mieć w sobie bodajże 300 litrów wody; aby to nagrzać w kotłowni do dyspozycji stał olbrzymi kocioł-smok na węgiel i drewno), ale wtedy w perspektywie była wiosna i lato, więc łatwo było się pogodzić ze świadomością, że codziennie wieczorem trzeba zasypiać będąc ogaconym w skarpety, piżamę z dodatkiem koszuli z długimi rękawami i przykrytym dodatkowo, oprócz kołdry, podwójną narzutą, która tworzyła właściwą sensoryczność dającą ciężar i ciepło. O czytaniu Kopalińskiego w grubym swetrze nie wspomnę.
Więc wczoraj, "ponownie" tak ogacony i opatulony przez Żonę podwójną narzutą, błyskawicznie zasnąłem o tej "chorej" porze. Gdy przyszła się położyć (twardo wytrzymała jeszcze kilka godzin siedząc przy komputerze i załatwiając różne sprawy), zapytała:
- Na którą nastawiłeś budzik?
Zrobiła to bezceremonialnie wiedząc, że ja natychmiast się obudzę, będę przytomny, po czym, po udzieleniu odpowiedzi, natychmiast usnę. Udzieliłem precyzyjnej odpowiedzi nie wykłócając się, że nie nastawiałem żadnego budzika tylko smartfon, i już bym usnął, gdy usłyszałem:
- O, Boże! 
Żona złapała mój telefon, tu akurat budzik, zobaczyła, co zobaczyła i zaczęła liczyć na palcach. I gdy doszła do dziewięciu, się uspokoiła. Nawet ona, chociaż dla niej każda pora wstawania przed siódmą jest barbarzyńska.

Więc dzisiaj rano(?) wstałem.
Do "nocnej" pary skarpet dołożyłem drugą, na koszulkę z długim rękawem, inną(!) niż "nocna", założyłem bluzę i dwa polary, a gdy zasiadłem przed laptopem, nogi owinąłem polarowym kocem.
To jednak nie na wiele się zdało, bo bardzo szybko ręce zaczęły mi grabieć,  nos stał się zimny, czego szczególnie nie lubię, zwłaszcza w domu, więc na plecy zarzuciłem drugi koc. Po jakimś kwadransie zorientowałem się, że nie zmierzam we właściwą stronę. Postanowiłem wyciągnąć ciężkie argumenty. Po ciemku, na zabij się, zszedłem na dół przechodząc przez "wczorajszą" wędzarnię, wziąłem buty robocze, zimową kurtkę i czapkę. I tak, wsparty dodatkowo gorącą kawą i łykiem, no bądźmy uczciwi, dwoma,  Soplicy Orzech Laskowy, poczułem wreszcie miłe ciepełko.
Było pięknie! To co działo się w poprzednim tygodniu?
 
We wtorek, 22.09, wyjechałem do Metropolii.
W cywilizowany sposób, jak określiła Żona. "Cywilizacja" polegała na tym, że, po pierwsze, nie zrywałem się skoro świt i nie pędziłem, to po drugie, najpierw do Nie Naszego Mieszkania, żeby się tam ogarnąć i przeszeregować. Byłem "ogarnięty" już po części wczoraj, a w pozostałej reszcie pomogła mi Żona, która rano przygotowała wiktuały, to po  trzecie. Po czwarte mogłem się z nią normalnie pożegnać, jak mąż, który wyjeżdża na metropolialną poniewierkę. A i tak wczoraj wieczorem miałem skiszony humor, bo mogę wyjeżdżać do Metropolii i lubię, ale razem. I nieważne było, że przecież w środę wrócę.
W Nie Naszym Mieszkaniu znalazłem  się stosunkowo wcześnie, na tyle, żeby po pobycie w Szkole i zakupach, zakosztować krótkiego luzu i przygotować się do "wizyty" Wnuka-I. Wcześniej umówiłem się z nim i oczywiście z Synową i z Synem, że odbiorę go po krav madze i że "zanocuje u dziadka". Cudzysłów wziął się stąd, że Nie Naszego Mieszkania nie mogę z oczywistych względów traktować podmiotowo. Lepiej brzmiałaby forma "zanocuje z dziadkiem w Nie Naszym Mieszkaniu". Ale mniejsza o szczegóły.
Wnuk-I kończył zajęcia  po 19.00. A że do niego było raptem jazdy tramwajem dwa przystanki, więc bez szczególnego spinania się mogłem w ramach wspomnianego krótkiego luzu wypić Pilsnera Urquella i z przyjemnością pojechać pierwszym lepszym, bo wszystkie jechały po trasie.
Wnuk-I z racji wieku (14 lat) przeszedł do kadetów, a tu żarty i "zabawa" się skończyły. Częstotliwość zajęć wzrosła do dwóch tygodniowo, a intensywność zdaje się być na pograniczu swobodnego uzyskania kontuzji lub "udzielenia" jej swojemu przeciwnikowi. Stąd pamiętając siebie z takiego wieku, kiedy "zwyczajnie" wracałem z podwórka zmachany po różnych gonitwach i podchodach lub po wielogodzinnym graniu z chłopakami w piłkę nad rzeką w Rodzinnym Mieście, nie wygłupiałem się i nie miałem zamiaru idiotycznie pytać Czy jesteś głodny? Bez ceregieli zaproponowałem: 
- Zrobię ci kolację. - Albo ugotuję ci ziemniaki omaszczone masełkiem i do tego zrobię ci jajecznicę, albo mam bułeczki, posmaruję ci masłem, do tego będziesz miał szynkę i ser, a do wszystkiego paprykę i kiszony ogórek.
Przy okazji myślałem sobie Mój Boże, jaki byłem szczęśliwy, gdy po takim moim zmachaniu Mama dawała mi po prostu chleb ze smalcem. Jeśli był.
- Mhm, obie propozycje są kuszące. - odparł. Po tym chociażby było widać, że powoli wkracza w świat dorosłych. Po chwili zastanowienia wybrał jednak bułeczki. 
Ja przygotowywałem jedzenie, a on chodził i "podziwiał" Nie Nasze Mieszkanie. Widział je raz, jakieś dwa lata temu, a to w jego wieku kolosalna różnica. Więc teraz reagował świadomie. Albo nie potrafił zrozumieć idei przerwanego remontu, albo nie mógł się nadziwić "różnorodności" ścian i podłóg, w większości doprowadzonych w trakcie przerwanego "remontu" do gołego betonu (teraz to nawet na czasie), albo analizował skansenowskie różne rozwiązania i instalacje z mieszkań lat 70. ubiegłego wieku.
Dwiema rzeczami z tamtego okresu udało mi się mu zaimponować, chociaż to moja żadna zasługa, bo nie ja wymyśliłem takie wyposażenie Nie Naszego Mieszkania. W łazience podziwiał małą pralkę, taką z bębnem "w poprzek" i wsadem od góry, a prawdziwym hitem stał się fotel, który na skutek specyficznego wysuwania nagle robił się łóżkiem. Spałem tam kilkakrotnie i zawsze wstawałem lekko "połamany".
Po kolacji zaserwowałem lody i graliśmy w warcaby. Pierwszą partię graliśmy najdłużej i ją przegrałem. Miała ona swoją historię - od mojej zdecydowanej przewagi, poprzez wyrównanie stanu przez Wnuka-I na skutek zbyt dużej mojej pewności siebie, ponownej mojej przewagi do stanu, w którym modliłem się, żeby uzyskać  remis, bo  znowu popełniłem błąd. Udało mi się do sytuacji remisowej doprowadzić, ale Wnuk-I nie chciał się na niego zgodzić i przyjął taktykę Na wyczerpanie i znużenie przeciwnika. Na końcu podstawił mi do bicia pod moją damkę jednego pionka, ja damkę po biciu ustawiłem, jak kretyn, nie na ostatnim polu przekątnej linii, on podstawił mi znowu do bicia, tym razem damkę i ostatniego pionka i ostatnią swoją damką zmiótł z szachownicy moją. Został na polu sam.
W kolejnych pięciu partiach dostał sromotnego łupnia. Nie to jednak było istotne. Najważniejsze było to, że raz wygrał z dziadkiem.
O 22.00 byliśmy już w łóżkach i usnęliśmy snami sprawiedliwych.

Dzisiaj rozpoczęła się jesień. Pora roku, na którą zawsze czeka Żona.
I napisał Po Morzach Pływający:
Ogarnięcie Wyrobiska do stanu" Staw" zajęło Tobie kilka tygodni.
Mnie ogarnięcie " fundamentów" zajęło 11 lat!
Powinieneś być dumny z szybkości Twojej pracy.
Po Morzach Pływający, jako marynarz, rzadko jeździ samochodem (Mam doświadczenie z jazdy "wokół komina"), stąd jego wielki podziw dla  samego siebie i dla S-ek, którymi pokonał trasę ponad 1000 km na Mazury i z powrotem. I to w jeden weekend.

W środę, 23.09, rano, musiałem zastosować kravmagowy system budzenia Wnuka-I. Umówiliśmy się, że obudzę go o 08.00. Parę minut przed zacząłem tłuc się po kuchni, głośno chodzić i robić głośno cokolwiek dając mu szansę na humanitarne wybudzenie się. Bezskutecznie. Jak go ujrzałem przy pierwszym głośnym otwarciu drzwi śpiącego kamiennym snem, ułożonego na boku z lekko odrzuconą głową na poduszce, tak po paru minutach mojej łomotaniny ujrzałem dokładniutko to samo. Nie drgnął najmniejszy mięsień. Piękny wiek!
Zacząłem od najdelikatniejszego, czyli najbardziej wrednego, łaskotania po szyi. Nic. To przeszedłem do uszu. Nic. Zacząłem lekko dźgać palcem w żebra. Nic. Dopiero po chwili dźgania uzyskałem tyle, że w śnie obrócił się na drugi bok chcąc widocznie podświadomie pozbyć się zewnętrznego natręctwa.
Wtedy dwoma rękami i ciężarem swojego ciała bezceremonialnie naparłem na niego. Obudził się w mgnieniu oka z całkowicie przytomnym wzrokiem przyjmując natychmiast kravmagową obronną postawę i rzucając pytanie No, co?! Nie dość tego. Ledwo się obróciłem i zacząłem iść do kuchni, już szedł za mną. Moje geny. I nie zauważyłem, żeby przez spanie na łóżku-fotelu był "połamany" . A gdyby nawet był, podejrzewam, że nie miał w sobie tej świadomości. Młodość.
Na śniadanie zrobiłem mu jajecznicę i kazałem mu zgadywać, na czym jest usmażona. "Przeszedł"  przez masło, potem smalec i nawet dotarł do oleju kokosowego myśląc, że mnie zaskoczy, ale zaskoczyłem go ja pokazując mu smalec gęsi. Podziwiał. "Przy okazji" (to mi się chyba udziela od Żony) wytłumaczyłem mu, dlaczego nie należy smażyć na maśle i na oleju palmowym. Muszę powiedzieć, że go to interesowało.
Wnuk-I musiał być w domu na hiszpańskim (online) o 11.00, więc odpowiednio wcześnie odwiozłem go na przystanek autobusowy. Dalej jechał sam. Komunikacją miejską posługuje się już jakiś czas, a pamiętam, jak "niedawno" leżał w pieluchach i jak z dwulatkiem grałem w przedpokoju w piłkę nożną.
 
W Szkole byłem krótko. Stamtąd zahaczając o Nie Nasze Mieszkanie wróciłem do Wakacyjnej Wsi.
Żona na mój powrót "tradycyjnie" rozmroziła krewetki i sprawa wydawała się być sympatyczną i oczywistą, dopóki nie zaczęła rozpalać w górnej kuchni. Kuchnia się znarowiła, dym leciał jak w wędzarni, wszędzie, tylko nie do komina. Musieliśmy pootwierać wszystkie okna a i tak, zrezygnowany, uświadomiłem sobie, że pranie suszące się na suszarce będzie uwędzone. To ostatecznie nie było problemem. Gorzej z krewetkami, które rozmrożone nie powinny raczej zbyt długo czekać. W końcu zestresowana Żona zdecydowała, że będzie szykować obiad na dolnej kuchni i trudno. Gdy tylko rozpaliłem, ta na górze ruszyła. Tak więc dzisiejsze krewetki okupiliśmy stresem, uwędzeniem i upieprzeniem się. Ale smakowały jak zawsze. Pychota.
Po wszystkim zadzwoniłem do Basa i Barytona podejrzewając, że "w tych kuchniach ręce musiał maczać któryś z nich". I miałem rację. Ciu Ciu kilka dni temu na wszystkich trzech kominach "wylał" kołnierze robiąc ze styropianu rodzaj szalunku. A ponieważ wszystkim było wiadomo, że my kuchni używamy i że na rozgrzanych ciągach dymnych trochę głupio byłoby ten styropian zostawić, więc pod nieobecność Ciu Ciu wczoraj Baryton ten styropian usunął. A że przy tym jego kawałki fruwały wszędzie wokół domu, to pal diabli, gorzej że jedna taka franca, a może i więcej, musiała wpaść do środka i zablokować cug. Dopiero chyba, ale ciągle tego nie byłem pewien, uruchomienie dolnej kuchni spowodowało, że ta franca się wypaliła i komin się udrożnił.
Na moją telefoniczną uwagę do Barytona, że mógłby przy odrywaniu styropianu "trochę" uważać, usłyszałem: 
- Ciekawe, jak? - Jedną ręką musiałem trzymać się komina, żeby nie zlecieć, drugą odrywałem styropian, a trzeciej nie miałem, żeby "uważać"...
Zawsze uważałem, że ewolucja dała ciała, nomen omen, i że w przypadku człowieka dobór naturalny sfuszerował. Trzecia ręka powinna być. Ale to każdy wie.
 
Wieczorem bardzo, ale to bardzo długo rozmawiałem z Córcią. Temat? Jej relacje z bratem i relacje jej męża z jej bratem. I jak tu się nie martwić? Małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci...
 
W czwartek, 24.09, znowu napisał Po Morzach Pływający. Ale go wzięło.
A wzięło go rzeczywiście, bo Zbierałem się do napisania tego maila od dłuższego czasu.
 Obserwuję Twoje wpisy na temat żywienia. Wiem ,że ważysz tyle co kogut, ale chyba jeszcze przypominasz fizycznie " tamtego Emeryta (zmiana moja)"? Dieta to chyba ważny element naszego życia chociaż ja jej nie stosuję, a tym samym nie przestrzegam. Mam ten komfort, że zostałem obdarowany przez naturę dobrym DNA i mam zawsze " przerób" jak mewa😀 (pis. oryg.)
I dalej, po dłuższym wywodzie o wielkiej ilości niezdrowej żywności, którą jesteśmy zmuszeni kupować żeby przeżyć i o rezygnacji z pewnych rodzajów żywności,.... rezygnacji z ulubionych potraw i o nie popadaniu w jakiś rodzaj ...obłędu:
Czujesz, się lżejszy, lepszy, zdrowszy? Lepiej śpisz, nie masz problemów ze stawami, oddychaniem, krew
 krąży szybciej bo nie ma złogów? Nie żal ,że zrezygnowałeś z wielu potraw, aby być zdrowszym i mieć lepsze samopoczucie? Świadomie podjąłeś decyzję o zmianie żywienia czy może korzystasz z pomocy dietetyka czy też może uważasz " specjalistów od żywienia" za ludzi wyłudzających pieniądze, a nie dających nic w zamian? Masz lepsze wyniki badań medycznych? Jak z siłą fizyczną i odpornością na zmęczenie / oczywiście adekwatnie do wieku / Jestem ciekawy co jadasz i jak często i jak długo trwało zanim Twój organizm przestał protestować i czy w ogóle przestał? Zgadzam się z tym że nie powinno się " żreć" przed samym snem. Testowałem  to ostatnio i rezultat był dobry tzn sen był ciągły i bez koszmarów czy też przywracania się z boku na bok.
To chyba wyczerpałem temat.
 
Więc rano, niezależnie od siebie, pospieszyliśmy z Żoną z uspokajającymi odpowiedziami i wyjaśnieniami. Każde miało swój oddzielny styl, ale sens podobny. Staraliśmy się wytłumaczyć Po Morzach Pływającemu, że my żadnej diety nie stosujemy, bo czegoś takiego, jak dieta nie ma (ciekawe, co by powiedział człowiek pierwotny, gdyby nawet zrozumiał sens wywodu o diecie i definicję tego pojęcia?) i że my się po prostu odżywiamy mądrze. Nie cierpimy z tego powodu, nie słabniemy, nadal mamy siły witalne i czujemy się bardzo dobrze. 
Ale ogólnie treścią tego maila Po Morzach Pływający nas zaskoczył i lekko zszokował.

W południe wybraliśmy się do Powiatu.
W PKO postanowiliśmy założyć Konto Za Zero, czyli maksymalnie bezkosztowe. Najpierw jedna pani poprosiła nas o założenie masek Bo, proszę państwa, jesteśmy w strefie czerwonej, więc je założyliśmy nie rozumiejąc w ogóle, o co jej chodzi. A potem druga, mimo że Żona wyraźnie od razu i po polsku powiedziała, że przyszliśmy założyć Konto  Za Zero, starała się nam wcisnąć konto gold lub jakieś inne premium. Wymiękła i zrezygnowała z nachalnych prób dopiero wtedy, gdy Żona zaczęła do  niej konsekwentnie mówić rozbudowanymi, okrągłymi zdaniami dodając do podmiotu i orzeczenia przydawkę, dopełnienie i stosowny okolicznik. Dalej już, gdy pani zorientowała się, z "kim"  ma do czynienia, sprawa przebiegła gładko. A i tak na koniec chciała bezczelnie i quasi-sprytnie wcisnąć nam zgodę (bez pytania nas zaznaczyła na "tak" wszystkie kwadraciki) na nękanie nas w przyszłości za pomocą bankowych reklam i marketingu udając sztuczne zdziwienie, gdy Żona zaprotestowała.

Wypadłszy z banku wpadliśmy od razu do czerwonej strefy. Obwieszczał o tym złowieszczy głos wydobywający się z policyjnego megafonu usytuowanego na radiowozie jeżdżącym po całym Powiecie. Nie wiem dlaczego, ale widok potulnych ludzi zakładających maski przypomniał mi sceny z filmu, tylko nie pamiętam, czy to był Wehikuł czasu z 1960 roku, czy Planeta małp z 1968, gdzie ludzie na określony sygnał dźwiękowy szli na rzeź, jak klasyczne stado bezwolnych baranów. Zdaje się, że to jednak było w Planecie małp.
Żeby się dowiedzieć czegoś więcej o czerwonej strefie, zajrzeliśmy ot tak, bez celu do "naszego" pana od lodówki, zmywarki i pralki. Niestety jego nie było. Za to była jego córka, ale młode to to, więc pytanie skierowałem do jakiejś pani, na oko 55 lat. Nie było wyraźnych oznak, czy to klientka, czy ktoś z rodziny tej młodej, bo tego w Powiecie nigdy nie wiadomo. Ludzie często w sklepach stoją, gadają o pierdołach i na dodatek są ze sobą "na ty".
- Proszę pani - zagadałem po zwyczajowym dzień dobry. - Co to znaczy, że jesteśmy w czerwonej  strefie?
Popatrzyła na mnie uważnie, ale widocznie stwierdziła, że nie kpię i że raczej ma do czynienia z kimś, kto spadł z kosmosu.
- To oznacza - od razu przybrała informacyjno-dydaktyczny ton - że stwierdzono 10 zachorowań na 10 tys. mieszkańców.
- Ale zachorowań, czy "odkryto" 10. "posiadaczy" koronawirusa. - dociekałem. - Bo przecież nosiciel, na przykład pani lub ja, może o tym nie wiedzieć, jest zdrowy, więc po co ten cały raban?!
Wzruszyła pogardliwie ramionami dając mi do zrozumienia, że nie ma mi po co tłumaczyć, bo i tak nie zrozumiem.
- Ale po konferencji może się okazać, że spadniemy do strefy pomarańczowej. - dodała za to ta młoda.
To jakieś rozgrywki ligowe, że można spaść - pomyślałem, a głośno zapytałem:
- A o której ta konferencja?
- O 15.00.
- A gdzie?
- W Warszawie! - oznajmiła z emfazą i z oburzonym przejęciem starsza, która jednak nie wytrzymała, mimo że chwilę wcześniej postanowiła głąbowi nie wyjaśniać oczywistości.
- A skąd będę wiedział, jaki będzie wynik konferencji? - dalej dociekałem.
- Przeczyta pan sobie na pasku. - starsza wyraźnie przeszła z oburzenia na nabijanie się.
- Na jakim pasku? - pławiłem się w wyrazie jej twarzy po każdym takim pytaniu głąba.
- No w telewizji! - Nie ma pan telewizji? - przeszła na niedowierzanie.
- Nie mam. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- No to zobaczy pan sobie w Internecie. - wyraźnie kpiła.
- Ale Internetu też nie mam. - skłamałem chcąc dalej się pławić.
Tego było już za wiele. Oburzona i obrażona zamilkła. Nie dość, że taki głąb przychodzi do sklepu, niczego nie kupuje, zadaje durnowate pytania, to jeszcze nie ma telewizji i Internetu. Wprost skandal!
Żona przez cały czas stała na zewnątrz ciężko wzdychając i nie chcąc brać udziału w tym moim "show" i tylko od czasu do czasu dało się słyszeć No chodź już! albo Przestań!
 
W tej czerwonej strefie udało się nam wreszcie dzisiaj dopaść pana od naprawy telefonów. Przed jego punktem napraw byliśmy wcześniej wielokrotnie, ale za każdym razem odbijaliśmy się od zamkniętych drzwi, a dzwonienie pod podany na przyklejonej kartce numer niczego nie dawało, bo telefon po drugiej stronie milczał. Było tak nawet, gdy interweniującej Żonie kilka razy potwierdzał mailowo Dzisiaj będę o 12.00.
Nie inaczej było dzisiaj. Znowu potwierdził, że będzie o 12.00, więc gdy Żona siedziała w banku, ja czaiłem się na faceta i od czasu do czasu do niego dzwoniłem, bo minęła 12.00, 12.15, 12.30, itd. Telefon oczywiście milczał. Stały numer.
- To chodźmy tam ostatni raz. - zaproponowałem Żonie, już po rozmowie z paniami o czerwonej strefie. Było już wtedy sporo po 13.00.
Drzwi zastaliśmy zamknięte, telefon nie odpowiadał.
- No trudno. - stwierdziła Żona. - Będę musiała naprawić w Metropolii, chociaż tam jest drożej. 
Zbieraliśmy się i pro forma zadzwoniłem ostatni raz.
- Już jestem! - usłyszałem nagle i zdębiałem. Po pierwsze nie spodziewałem się odbioru, po drugie tak bezceremonialnego, bez żadnego wstępu i wyjaśnień, po trzecie, skąd facet wiedział, o co mi chodzi i po czwarte to "raczej" my już byliśmy, a nie facet, bo wokoło żywej duszy. Wiadomo - czerwona strefa.
Ale rzeczywiście za chwilę się pojawił i przystąpił do rzeczy bez specjalnych przeproszeń i wyjaśnień. My też nie pchaliśmy się do wyjaśniania w końcu chorej sytuacji, bo po co. W Powiecie już tak jest i szkoda energii.
Swoim profesjonalizmem od razu wzbudził nasze zaufanie. Przyjął do naprawy dwa telefony Żony (chciała wrócić do jakiegoś swojego, ukochanego i trzeba było wymienić szybki) i ładowarkę do laptopa, bo gdzieś nie stykała i nie ładowała. Według Żony to przeze mnie, bo kabel od ładowarki po jej pracy owijam wokół prostownika zbyt mocno i ciasno i w końcu one, gdzieś tam w zalanym, sztucznym wnętrzu, się przerywają. Takie, na pewno chińskie, badziewie. Ponoć, tak twierdzi Żona, załatwiłem w ten sposób już drugą ładowarkę.

Wreszcie dzisiaj, wieczorem, rozpocząłem akcję Obchody 70.lecia. Sporządziłem listę zaproszonych gości i wyszły 22 osoby plus my. 
Z różnych względów stuprocentowej frekwencji nie będzie. Wiem to już teraz, ale i tak zapowiada się nieźle. Wymyśliłem, że do wszystkich wyślę indywidualne zaproszenie, pisane ręcznie i wysłane listem poleconym. Do większości z nich kody pocztowe mam, a do tych, których nie mam, zacząłem wieczorem dzwonić.
Ze względu na reakcję na moje słowa "list polecony" rozmówców mógłbym podzielić na dwie kategorie. Obie łączyła jawna niechęć do tej formy przesyłki i natychmiastowe, paniczne próby w trakcie rozmowy ze mną przypomnienia sobie Zaraz, zaraz, a gdzie ja mam pocztę? oraz próby wybicia mi z głowy tego pomysłu.
Jedni: 
- A nie wystarczy mailowo wysłać zaproszenie? - Przecież i tak bym przyszedł/ -ła. - Nie cierpię stania w kolejce na poczcie, a wiadomo, że list przyjdzie, jak będę w pracy.
Drudzy:
- Ale taki polecony to się źle kojarzy. - Cholera wie, co tam w nim siedzi. - Na pewno nic dobrego!
I jednym i drugim tłumaczyłem, że właśnie dlatego ich uprzedzam, żeby wiedzieli, kiedy mniej więcej spodziewać się przesyłki i że ona będzie "tylko" ode mnie. 
Od razu też stwierdziłem, że co z tego, że do pozostałych znam pocztowe kody. Też ich telefonicznie uprzedzę, żeby mi któryś ze stresu nie zszedł, bo jednak zależy mi na maksymalnej frekwencji.

W piątek, 25.09, od rana czyniliśmy przygotowania do wspólnego wyjazdu na 5 dni do Metropolii.
Trzeba było też ustalić z Basem i Barytonem ich tryb postępowania pod naszą nieobecność w kontekście zamykania i zabezpieczenia domu i ewentualnego ruchu innych ekip.
 
O 17.00 odbyła się obrona dyplomu mojej ostatniej słuchaczki. Mogę tak powiedzieć, bo w całości "wyszła spod mojej ręki" ucząc się przez dwa lata w Szkole, przez dwa ostatnie lata mojego dyrektorowania. Dyplom obroniła na bardzo dobry. 
Potem odbył się wernisaż jej dyplomu, a potem zaprowadziłem piechotą wszystkich zaproszonych nauczycieli do restauracji na pożegnalne spotkanie z byłym już dyrektorem. Żona czekała na miejscu zarezerwowawszy taki fajny kącik, idealny dla 10. osób.
Całość spotkania postanowiłem opisać w specyficzny sposób i opis ten umieścić w poniedziałek, 28.09, bo wtedy mogłem się ponownie zobaczyć w Szkole z niektórymi nauczycielami, podsumować spotkanie i dołączyć do niego wszelkie reperkusje jako dalszy jego ciąg.
Do Nie Naszego Mieszkania wróciliśmy bardzo późno odwożąc taksówką po drodze jedną z wykładowczyń.
 
W sobotę, 26.09, od 09.00 byłem w Szkole na klasycznym dyżurze sekretarskim. Sam się zgłosiłem na ochotnika. 
O 13.00, po "pracy", pojechałem na zakupy do Kauflandu. Przed kolejną niehandlową niedzielą wewnątrz panował prawdziwy Armagedon. Tłumy ludzi się kotłowały wzajemnie sobie przeszkadzając, a przed kasami panował istny rozgardiasz, kolejki potrafiły być potrójne i powykręcane, tak że nie wiadomo było, która jest do jakiej kasy i kto za kim stoi. W komunie byłem nie w takich opałach, więc w swojej, wokół siebie, od razu zaprowadziłem porządek.
Jedna z pań, lat około 50., miło się zdziwiła, gdy jej zakomunikowałem, że jest przede mną, bo właśnie myślała, że za mną, a drugiej, lat około 75, uzmysłowiłem, że jest akurat za mną, bo myślała, że jest właśnie przede mną. Wszystko poszło gładko i pozostało tylko uzbroić się w cierpliwość i spokojnie przyjąć cywilizacyjny dopust.
Ja w cierpliwość byłem uzbrojony, ta młodsza też, ale ta starsza w ogóle. Co chwilę słyszałem, jak ciężko wzdychając mówiła do tej młodszej stojącej do niej równolegle, "ramię w ramię", mimo że przecież "kolejkowo" je rozdzielałem, co tylko w drobniutki sposób oddawało panujące zamieszanie No, widzi pani, nic się nie rusza! No, co tak stoimy cały czas w miejscu?! Co oni tam robią na początku?! Co ta kolejka tak stoi?! Ta młodsza coś tam uspokajająco odpowiadała. Ja nie wtrącałem się wcale, mimo że jestem w tym względzie niezwyczajny.
W końcu usłyszałem Wie pani, ja chyba zrezygnuję! i tu już nie mogłem się nie wtrącić.
- Ale dlaczego chce pani zrezygnować w połowie drogi? - Tyle się przecież pani nastała! - Proszę zobaczyć - prawie ją wziąłem za rękę i zaprowadziłem za róg regałów, za którymi pojawiła się kasowa taśma - przy taśmie są trzy osoby, ta pani, wskazałem na młodszą, jest czwarta, ja piąty, a pani już szósta. - Nie jest tak źle.
- Faktycznie, nie jest tak źle. - stwierdziła spokojniejszym głosem.  - Bo ja myślałam...
- A zresztą - przerwałem  jej - jak pani się spieszy, to proszę, może być pani przede mną.
Pianiom i podziękowaniom nie było końca, a do nich dołączyła się ta młodsza, nie wiedzieć czemu, bo przecież bez łaski, tylko z mojego nakazu, stała przede mną.
- A wie pan, rzeczywiście się spieszę. - spojrzała na mnie z wdzięcznością.
Sytuacja stawała się niezręczna, bo zacząłem wychodzić na jakiegoś pieprzonego samarytanina, a tego sobie nie życzyłem.
- Ale muszę panią uczciwie poinformować - zagadałem do starszej - że gdybym się spieszył, to bym pani nie przepuścił. 
Ta asertywność i powrót do "normalności"od razu poprawiły mi nastrój, który przed chwilą zdawał się psuć. Ale i tak moja "dobroć" odbiła się czkawką, bo  pani, niezrażona ostatnią uwagą, zupełnie się do mnie przykolegowała porzucając tę młodszą. Zagadywała co prawda już  nie w stylu Co ta kolejka tak stoi?, ale na tyle, że ciągle musiałem się do niej uśmiechać i kiwać potakująco głową na znak, że się zgadzam. Doszło do tego, że w końcu bezceremonialnie zajrzała mi do kosza z przymilnymi słowami Ale pan ma tutaj porządek...
Trudno, żebym nie miał, skoro w jednej, specjalnej torbie butelkowej tkwiło 6 cydrów dla Żony (jej ulubiona Antonówka), w drugiej 8 Pilsnerów Urquelli (mniejsza średnica butelki, więc jest łatwiej i ekonomiczniej wykorzystać kubaturę torby), a w trzeciej 6 butelek wody mineralnej Jurajska (w szkle).
Wszystkie stały w jednym rogu olbrzymiego kosza, w pozostałej części wiało pustką, a gdzieś tam w drugim rogu, na peryferiach, dosyć smętnie leżał kawałek koziego sera i jedna buteleczka Tabasco.
- Jeszcze raz dziękuję i życzę miłego weekendu. - starsza pani z uśmiechem właśnie zakończyła zakupy.
Odwzajemniłem się.
Chyba ta fala dobroci mnie zgubnie opanowała, bo na końcu, odchodząc od kasy, z własnej, nieprzymuszonej woli wyrecytowałem jednym tchem do pani kasjerki Dziękuję bardzo, Do widzenia i Miłego dnia i ujrzałem natychmiast zza maski rozjaśnione i roześmiane jej oczy. A wiadomo ...oczy są zwierciadłem duszy.
Po tych doznaniach i przeżyciach, już na spokojnie, stwierdziłem, że, jak zwykle, trzeba uważać na siebie, żeby nieopatrznie nie dopadły mnie siły nieczyste osłabiające ukształtowany przez 70 lat mój ukochany charakter.
 
Po południu dostarczono nam Q-Wnuka i Ofelię. 
Pomysł od samego początku był nasz, więc trudno się dziwić, że Krajowe Grono Szyderców rzuciło się nań skwapliwie. Taka niespodziewanie wolna sobota to prawdziwy skarb dla młodych rodziców.
Pobyt Q-Wnuków, można powiedzieć, odbył się w dotychczasowych standardach. Były jednak niuansowe różnice względem poprzednich. Po pierwsze zła pogoda uniemożliwiła wyjście do parku, co zdaje się odpowiadało wszystkim łącznie z Grubą Bertą, a zwłaszcza Q-Wnukom, które dostały do dotychczasowego zestawu kulkowego, hitu ich pobytu w Nie Naszym Mieszkaniu, kolejny zestaw rozbudowujący poprzedni, a po drugie spotkałem się z odmową ze strony Q-Wnuka, gdy zaproponowałem kąpiel, którą do tej pory bardzo lubili z racji przede wszystkim możliwych szaleństw w wannie, której nie mają u siebie w domu.
- Ale ja się kąpałem wczoraj. - stwierdził, musiałem przyznać, mocno przytomnie i logicznie.
To był kolejny dowód na to, że Q-wnuk staje się powoli chłopakiem i że jest coraz bliższy dorosłej płci męskiej, czyli że kąpiel owszem, ale bez przesady. Jako klasyczny, pierwotny mężczyzna, świetnie to zrozumiałem, więc w ogóle go nie naciskałem i nie przekonywałem, skoro idzie w dobrą stronę.
O dziwo Żona też nie protestowała.
Ofelia, wiadomo, małpuje po swoim starszym bracie, ale sprawiedliwie muszę dodać, że ma swój charakter i że małpuje PRAWIE wszystko. Ale tu akurat tematu kąpieli również nie było. 
Jedynym małym zgrzycikiem wieczoru była pora posiłku, który przygotowałem ja według moich standardów, czyli Jemy, nie marudzimy, a potem będą lody!
W trakcie, gdy nadzorowałem całość i wszystko szło w dobrą stronę, to znaczy Q-Wnuki jadły bez szemrania, Żona uważała za swój babciny obowiązek wykazać się troską i zadała sugerujące pytanie Bo jeśli wam nie  smakuje, to może...i nie skończyła zgromiona moim wzrokiem. Cudem więc udało mi się potencjalne zarzewie kolacyjnego buntu zdusić w zarodku i dzieci wszystko pięknie zjadły.
Reszta była w normie, czyli że, między innymi, ja poszedłem wcześniej spać, a Żona "walczyła" z Wnukami ponoć do 22.00.

W niedzielę, 27.09,  wstaliśmy mocno niewyspani. A jak mogliśmy być wyspani, gdy w nocy wstawaliśmy trzy razy, bo Ofelii śniło się widocznie coś złego, skoro płakała przez sen.
Przed śniadaniem szepnąłem Żonie na ucho Żebyś mi się tylko nie wtrącała i wszystko poszło gładko. Dzieci zjadły jajeczko na miękko (moja specjalność), parówkę i nawet kiszonego ogórka. Więc po kulkach, gdy zrobiła się piękna pogoda, można było pójść do parku.
Umowa była taka, że po południu odstawiamy Q-Wnuki z powrotem do rodziców i że zostajemy u Krajowego Grona Szyderców na obiedzie.
Ich mieszkanie stało się wreszcie mieszkaniem. Po ponad roku, odkąd zamieszkali, wszystko stało się tam przemyślane, estetyczne, funkcjonalne i na swoim miejscu, że aż miło było popatrzeć.
Po raz pierwszy przyszedłem bez "swojego" Pilsnera Urquella, co do tej pory robiłem zawsze i co było często źle odbierane przez Q-Zięcia. Więc żeby mu nie robić przykrości postanowiłem wreszcie nie kłuć jego oczu, jako gospodarza, tą swoją pilsnerowszczyzno-urquellowszczyzną ostentacją i dać mu przyjemność poczęstowania mnie jakimś innym piwem, które oczywiście nie mogło dorosnąć do pięt Pilsnerowi-Urquellowi, ale przecież też było smaczne. To określenie "smaczne" najlepiej oddaje różnicę. Są więc piwa smaczne, smaczniejsze i mniej smaczne i jest Pilsner Urquell jako stan ducha.
Pasierbica była nawet lekko zszokowana taką moją postawą, a Q-Zięć zadowolony, że wreszcie upomniałem się o inne piwo. Więc atmosfera musiała być sympatyczna, skoro nie wywierałem tej pilsnerowo-urquellowskiej presji i skoro zacząłem normalnieć. 
Żeby mi się tylko coś złego nie porobiło od tego przekazania Szkoły i świadomości "pełnej " emerytury (vide wczorajsze moje zachowanie w zakupowej kolejce).
Wieczorem Q-Zięć pojechał po swoją babcię, czyli jedną z trzech prababć, i mieliśmy sympatyczną okazję bliżej ją poznać. Bo dotychczasowe paczworkowe spędy były takimi oficjałkami i oprócz zwyczajowego dzień dobry i do widzenia, nigdy nie było okazji zwyczajnie i bez pośpiechu porozmawiać.
 
W poniedziałek, 28.09, w Szkole nastąpiły pierwsze pozytywne reperkusje piątkowego spotkania z nauczycielami. Zostały one niejako sprowokowane przez mój list, który wysłałem do każdego z uczestników. Dla oczywistych celów zastępuję imiona i nazwiska ich inicjałami, bo póki co nie mogą mieć jeszcze charakteru blogowego.
 
J,
doszedłszy do siebie po ostatnim naszym spotkaniu w Restauracji
(zmiana względem oryginału), po spotkaniu brzemiennym w pozytywne skutki, przy czym to brzemię teraz raczej intuicyjnie postrzegam i wiem, że na pewno objawi się ono z całą swoją mocą za kilka lat i będzie rosło wraz z ich upływem, spieszę donieść o moich spostrzeżeniach, odczuciach i uczuciach.
Szczerze przyznam i nie ukrywam, że przed podchodziłem do myśli o nim raczej ostrożnie, bez specjalnego sceptycyzmu, czy też szczypty goryczy, ale jednak na zasadzie "po co ?", albo "czy to będzie komuś potrzebne ?" i wreszcie "czy ktoś będzie chciał przyjść, bo myśl o potencjalnej odmowie nie będzie jednak miła, a nie chcę być w pozycji przymuszającego, korzystającego z <przywileju> odchodzącego szefa".
Dopiero na sierpniowej Radzie Pedagogicznej Pani A.G. swoim "niewinnym" pytaniem wybiła mnie z tego durnowatego stanu. Gdym już "otrzeźwiał", nie omieszkałem jej zbawienny w skutkach krok zaakcentować na spotkaniu i oficjalnie jej podziękować.
Pro memoria - kto był na spotkaniu? (w kolejności alfabetycznej):
- T.A.
- D.Ch-B.
- O.G.
- A.G.
- J.J.-S.
- D.N.
- M.O.
- D.Z.-K.
i
- Żona
(zmiana względem oryginału)
- Emeryt (zmiana względem oryginału).

Nie było M.S., który w ostatniej chwili, ku jego i naszej przykrości, swoje przybycie musiał odwołać uwikłany u siebie, w Uzdrowisku II
(zmiana względem oryginału), swoją osobą i z własnej chęci w referendalne odwołanie ich burmistrza.

Przyznaję, dawno już na takim, było nie było zawodowym spotkaniu, tak świetnie się nie bawiłem i nie czułem. Ba, na żadnym z ostatnich spotkań w ogóle. Wspomniałem, że jego atmosfera i aura zapadnie mi na zawsze w mojej pamięci, co już się dzieje. Zdaję sobie sprawę, że swoim gadulstwem i nie tylko zdominowałem to spotkanie, za co przepraszam, ale wydaje mi się, że wszyscy w sposób niewymuszony dobrze się bawili. Ja na pewno tak, co było zasługą wyrozumiałych, tolerancyjnych gości zaproszonych przeze mnie i moją Żonę i właśnie jej, bo czułem się swobodnie wiedząc, że zdrowo przesadzam, ale ona wiele razy podkreślała, że "to jest twoja impreza"...
Przepraszam za to i za tę moją obecną emfazę. Ale co mogę poradzić, skoro tak czuję?...
I za mój blogowy styl, od którego zdaje się, jest mi trudno się odczepić. Nawet "Żonę" napisałem dużą literą, chociaż ostatecznie w tym względzie jest to zupełnie na miejscu. Dlaczego? - kto był, ten wie.

Chcę tutaj podziękować za bezlik prezentów. To może zabrzmi niewiarygodnie, ale naprawdę ich się nie spodziewałem i tym większe było moje zaskoczenie. A więc dziękuję za:
- wydawnictwo "Goalkeeper vs. Robokeeper"
- wódkę "Kozacka Rada" z "piłkarskim" zestawem
- czekoladki "Merci"
- świecę sojową "Podróż w głąb siebie"
- herbatę "Smak relaksu"
- wódkę "Monopolową" J.A. Baczewskiego
- czarno-białą pracę w technice fotograficzno-graficznej
- pracę w technice cyjanotypii
- zestaw Pilsner Urquel
i dwa przesympatyczne, wzruszające listy-dedykacje.
Oczywiście kolejność nie gra tutaj roli, a nawet ten miszmasz naturalniej wygląda.
Być może w tym zamieszaniu coś pominąłem, więc z góry przepraszam. Również w tym zamieszaniu nie byłem w stanie zapamiętać i powiązać prezent z "dawcą", chociaż pewne konotacje były i są oczywiste. Ale nie o to przecież chodzi.
Chodzi o to, że w domu zachowywałem się jak dziecko ustawiając sobie wszystkie prezenty i patrzyłem na nie ciesząc się radością dziecka właśnie, a jak wiemy, nam dorosłym, te uczucia, w zasadzie i nie wiedzieć czemu bezpowrotnie, są zabrane.

Wszystko, co napisałem powyżej, jest prawdą i nawet mieszczę się na pierwszym miejscu wśród prawd góralskich (według nich są trzy kategorie prawdy: prawda, tys prawda i gówno prawda), ale widzę, że z tym pisaniem nieźle przesadziłem w dzisiejszym obrazkowym świecie, czyli że mi odbiło. Może to po 26. latach prowadzenia Szkoły?...
Tak czy owak, ściskam serdecznie, życzę wszystkiego co najlepsze, ale najlepsze dla Ciebie (Pana/Pani - zmiany w zależności) i jeszcze raz dziękuję.
Trzymaj się zdrowo.
(Proszę się trzymać zdrowo. - w zależności) 
Emeryt (zmiana względem oryginału)
 
Pozwolę sobie zacytować odpowiedzi.

Emerycie, (zmiana względem oryginału)
jestem w pisaniu lakoniczny ( chociaż mówią o mnie gaduła).
Dziękuję z wspaniały wieczór, który zawdzięcza swój klimat Twoim świetnym opowieściom.
Wśród prezentów nie było nic ode mnie, ponieważ nie miałem pomysłu, a nie lubię prezentów nieprzemyślanych. Po spotkaniu wiem, co Ci sprezentuję i mam nadzieję, że będę miał okazję wręczyć osobiście w szkole.
Ciepło...Pozdrawiam.
T.A.
 
Dobry wieczór,
cieszę się, że spotkanie (bardzo sympatyczne) świetnie się udało, a prezenty Cię uradowały.
Zdecydowanie powinieneś pisać, bo dobrze się czyta Twoje teksty.
Dobrej nocy winszuję Tobie i Żonie (która zasługuje na dużą literę w całej rozciągłości) i pozdrawiam
J.

Witam.
Nie spodziewałem się takiego listu, choć przez myśl przeszło mi, by nazajutrz spytać o samopoczucie. Ale stwierdziłem, że może nie wypada. Chciałem jednak podziękować za miły wieczór. I proszę nie czuć się zakłopotanym. Jako kapitan tej łajby spisał się Pan wybornie.
Z wyrazami szacunku, pozdrowieniami dla małżonki:
M.W.O.
 
Dzień dobry, 
dziękuję bardzo za wiadomość, super przyjemne spotkanie w Restauracji (zmiana względem oryginału) ( bardzo miło było lepiej Pana poznać) i przede wszystkim, cały czas w Szkole (zmiana względem oryginału). Pamiętam, kiedy wraz z Żoną (zmiana względem oryginału) rekrutował mnie Pan do szkoły.  Czułam, że to bardzo dobre miejsce dla mnie na ten czas i bardzo ucieszyłam się, kiedy usłyszałam, że jestem w zespole :). Zadzwonił Pan, kiedy byłam z mężem A. na kajakach. Słońce, Rzeka (zmiana względem oryginału), dobry dzień.  Dziękuję. 
Cyjanotypia to kadr z teledysku, który zrobiłam dla zespołu Broad Peak.  Część zdjęć w sali malarstwa w Szkole (zmiana względem oryginału).
Poniżej link:
https://www.youtube.com/watch?v=PHJg1eaj_Vc&feature=share
Jeszcze raz pozdrawiam ciepło.
D.Ch.- B.
Ps. Trzy ofiarowane nam na koniec rady -super :).
 
Więc dzisiaj w Szkole jeszcze raz osobiście lub telefonicznie dziękowałem wszystkim i wspominaliśmy spotkanie, które bardzo szybko stawało się historią.

Po południu wybraliśmy się do Kobiety Pracującej i Janko Walskiego.
Swój dom, w jednej z sypialń Metropolii, sprzedali i wybudowali drugi, jeszcze dalej od niej.  Więc teraz, gdy jechaliśmy do nich, zrobiła się prawdziwa wyprawa, a na dojazd potrzeba było tyle czasu, co z Metropolii do Wakacyjnej Wsi - jakieś 40 minut.
Pretekstem były 66. urodziny Janko Walskiego. Stąd wręczyliśmy mu 6 jego ulubionych Miłosławów.
Znowu specjalnie nie przywiozłem  Pilsnera Urquella, żeby nim nie epatować i żeby dać szansę gospodarzowi. 
Spotkanie miało, oprócz klasycznego, sympatycznego towarzyskiego wydźwięku (nie widzieliśmy się kilka miesięcy) swój szczególny ciężar gatunkowy. 
Zaczęło się od tego, a nie pamiętam, z czego to się wzięło, że oni oboje pobierają zasiłek (nie wiem, czy to jest fortunna nazwa; raczej chyba dodatek lub ekwiwalent) dla osób represjonowanych w okresie komuny i/lub działających w podziemiu. Internowani nie byli, ale "swoje" w owym czasie robili (drukarnia, kolportaż, itp.). Więc Żona bez słowa "znalazła" mnie w IPN (chyba już kolejny raz w historii naszego małżeństwa), gdzie w odpowiednim miejscu "stało" jak byk, że byłem internowany i był opis, co też ja nie wyprawiałem, żeby wzniecić niepokój społeczny i obalić ustrój ludowy oraz żeby mnie pod żadnym pozorem nie wypuszczać za granicę, bo mogę nawiązać kontakty z odpowiednimi tamtejszymi służbami. Z jednej strony czytając ten opis nieźle się ubawiłem przypomniawszy sobie język tamtych lat, z drugiej stanęło mi wszystko przed oczyma i wtedy tak śmiesznie nie było. 
Opis ten zrobił jednak na mnie spore wrażenie, a jeszcze większe na naszych gospodarzach, zwłaszcza na Janko Walskim. Żona w drodze powrotnej stwierdziła, że specjalnie w tamtym momencie wyciągnęła asa z rękawa, czyli ten IPN Żeby im uzmysłowić, że w końcu jesteśmy z tej samej gliny i mamy podobne początki naszej "politycznej" historii.
A dlaczego? To dłuższa historia w kontekście naszej blisko dwudziestoletniej znajomości.
Była ona dosyć zażyła - wspólne sylwestry, zwyczajne wzajemne odwiedziny, nawet ich wizyta w Dzikości Serca, a wszystko to po czteroletnim dyrektorowaniu Kobiety Pracującej w Szkole. 
W końcu nadeszła era PIS-u. Siedzieliśmy u nich po jakichś wyborach, w których PIS właśnie wygrał i sobie rozmawialiśmy na aktualne tematy.
- To ciekawe - powiedziała Żona w pewnym momencie. - Jak to jest, że kogo byśmy nie spytali, nikt nie głosuje na PIS, a on wygrywa?...
Zapadła dziwna cisza i za chwilę usłyszeliśmy, jak Kobieta Pracująca, trochę zaskoczona, mówi:
- Nooo, my głosujemy na PIS...
Zapadła jeszcze większa cisza.
Ogólnie doznaliśmy szoku, bo nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że tacy normalni ludzie, z którymi tyle razem...
Z biegiem lat nasze stosunki trochę się rozluźniły, zwłaszcza że do PIS-u "dołączył się" u nich dość ortodoksyjny katolicyzm, o którym wiedzieliśmy, ale nie zdawaliśmy sobie  sprawy, że tak przepełnia ich życie, ale nigdy naszej znajomości nie zerwaliśmy, może  dlatego że obie strony się lubiły i szanowały. Oczywiście przeszliśmy przez etap wzajemnego przekonywania się i tłumaczenia, jak kretyńsko postępuje druga strona i jak można to, czy tamto, ale w końcu daliśmy sobie spokój i stosunki wróciły na dawne tory. Od czasu do czasu tylko, ale już trochę na innych zasadach, my się obśmiewamy z umieszczanych na FB Kobiety Pracującej zdjęć okolicznościowych Maryjek i "naszego" Prezydenta, a oni z informacji umieszczanych przez Żonę na swoim FB, że głosowaliśmy na Biedronia.
Wykorzystaliśmy okazję wizyty u nich, żeby bezpośrednio a nie telefonicznie zaprosić ich na moje 70. urodziny. Oczywiście uprzedziłem, że nie unikną poleconego listu, więc od razu zaczęli się zastanawiać, gdzie mają pocztę. Ale oni są usprawiedliwieni, bo przecież w nowym miejscu żyją od niedawna.
Gdy się żegnaliśmy, każde z nich, na swój sposób, podkreślało, jak doceniają znajomość z nami.
Dawało do myślenia.
 
To wracamy do dzisiaj, do środy, 30.09.
O 07.00 tym miłym ciepełkiem zaskoczyłem Żonę. 
- O jakie masz ciepłe ręce?... - stwierdziła zaskoczona, gdy wkroczyłem do sypialni podsuwając jej pod nos kubek z gorącą czarną kawą 80 ml. 
Ta forma budzenia Żony jest jednym z elementów naszego budzeniowego kodu, tu oczywiście bardzo łagodna i zhumanizowana, oznaczająca  Masz czas, nie musisz się zrywać, bo zrywania się Żona nie cierpi. Ale są sytuacje, zwłaszcza gdy gdzieś wyjeżdżamy, że zerwać się trzeba, i tu stosuję trzy metody, znacznie drastyczniejsze, stosując perfidną gradację. Najpierw szeleszczę plastikowymi torbami symulując pakowanie się przed podróżą, co wprowadza Żonę w nerwowy stan. Ale gdy nadal nie wstaje, zaczynam chodzić po domu, nawet w oddali od sypialni, bardzo szybko i energicznie symulując pośpiech. Żona to słyszy, ale potrafi przetrzymać i przeczekać, bo ile tak mogę chodzić? Wtedy sięgam po środek ostateczny - mówię do niej po niemiecku stosując twardy akcent niemiły dla każdego normalnego Polaka, np. Wir(!)  mu(!)ssen na(!)ch  War(!)scha(!)u  (zum Beispiel) fahr(!)en, aber(!) sch(!)nell. Żona nie zna niemieckiego, ale schnell zna doskonale, jak każdy Polak wychowany w komunie na odpowiednich filmach, więc to słowo kojarzy się jej okropnie i woli się zerwać, bylebym go nie powtarzał w niemieckiej wersji (podejrzewam, że już o tym na blogu musiałem pisać).
Ale dzisiaj nie było potrzeby stosowania takich drastycznych metod. Podsunąłem więc kawę i dotknąłem ręce Żony budząc jej zdziwienie i nie tłumacząc przy tym, ile wysiłku i poświęceń, no może oprócz kawy i tych dwóch łyków Soplicy Orzech Laskowy, mnie kosztowało, aby rano doprowadzić się do takiego stanu, gdy wokół panowała zimnica, o czym Żona doskonale wiedziała.
Nie protestowała ustanawiając oczywisty priorytet między dwoma wyborami: nie wstawać "tak" wcześnie, co równa się zimnicy w kolejnym dniu i nocy, czy wstawać dając pole do działania Zdunowi, który miał przyjść o 08.00  instalować kozy dające zbawcze ciepło.
Okazało się, że Zdun może przyjść na montaż tylko dzisiaj, bo będzie miał do dyspozycji syna, a we dwóch, wiadomo, łatwiej i sprawniej. Poza tym nasze zamówione i zaliczkowane kozy blokująco zalegały u niego w małym magazynie już chyba dwa tygodnie, więc co było robić. Trzeba było się zgodzić, a perspektywa kolejnych hardkorowych nocy i poranków odpłynęła w siną dal. Ledwo zaistniała, a już w zanadrzu sczezła. Mówi się trudno - rano będę pisał normalnymi, niezgrabiałymi palcami, co, jak wiadomo, potrafi każdy głupi. Trochę tylko żal Soplicy Orzech Laskowy, bo alibi, żeby się jej napić, nie będzie żadnego.
 
Zdun z synem sprawili się niezwykle sprawnie. O 12.00 trzy kozy były zamontowane  przy pomocy Basa, który specjalną odwiertnicą Φ 13 wywiercał w kominach zgrabne otwory na rurę odprowadzającą spaliny. Przy czym we trzech w trakcie dowcipkowali w stylu klasycznym dla każdej grupy zawodowej (lekarze nad łóżkiem przerażonego pacjenta,  mechanicy samochodowi nad autem-rzęchem klienta, dorobkiem jego życia, itp.) mając ubaw z mojej miny, tu klienta-inwestora.
- Jak nie da się tego odwierconego kawałka cegły wyjąć, to może on wpaść do przewodu kominowego i go zatkać. - Patrzyli przy tym na mnie. - Wtedy ta dolna koza nie będzie miała ciągu i trzeba będzie komin rozkuwać, żeby znaleźć ten gruz.  
Na tym poprzestali osiągnąwszy oczekiwany efekt w postaci widoku mojej zmaltretowanej i zgnębionej twarzy. Sam się zresztą prosiłem ciągle nad nimi stojąc i patrząc im na ręce od czasu do czasu wymądrzając się lub zadając głupie pytania. Ale jak miałem tego nie robić, skoro Zdun okazał się być w pracy Szybkim Zdunem, kto wie, czy nie szybszym od Szybkiego Stolarza. Z tej szybkości "pieprzyły" mu się wszystkie trzy kominy, długo nie mógł dojść, który jest który i do którego przypisane są ciągi. Więc nic dziwnego, że gdy skończył, ze stałego napięcia, z którego w trakcie nie zdawałem sobie sprawy, łeb mnie na...ł,  niczym swego czasu Siwaka.
Żona, sama z siebie, ale też na skutek mojej sugestii, uciekła z Grubą Bertą do lasu. Dym, nomen omen, zrobiony przez Szybkiego Zduna był taki, że mając na uwadze siebie i Bertę, nie miała wyjścia, zwłaszcza że do całego zamieszania swoje dołożyli Bas z Barytonem i Prąd Nie Woda ryjący na dole bruzdy. Na szczęście była piękna pogoda. Gdy za jakiś czas wróciły, nie "wpuściłem" je do domu, bo akurat w naszej obecnej, mieszkalnej części trwało montażowe apogeum, sugerując, żeby jeszcze trochę przetrwały nad Stawem. 
Ale Żona zdążyła się pochwalić tym, co znalazła w lesie. W chuście, którą grzybowo przysposobiła, ujrzałem kilka kurek i jakiś dziwny biologiczny twór, którego nigdy nie widziałem i który, gdybym zauważył,  na pewno w lesie omijałbym szerokim łukiem, a nad którym Żona się strasznie zachwycała.
- To są kozie brody! - mówiła rozemocjonowana.
Faktycznie jakieś podobieństwo było, więc spodobały mi się średnio. Kto widział kozę, a raczej chyba capa, ten wie, o czym mówię.
- Są świetne do jajecznicy, jeszcze lepsze niż kurki! 
Szybki Zdun to potwierdził, więc jajecznicę, pyszną zresztą,  jadłem w mniejszym napięciu. Siedziałem w tej zadymionej wczoraj części, żeby choć trochę zjeść w spokoju, ale Szybki Zdun co chwilę po coś wpadał, za każdym razem ze słowami Ale wędzarnia!
 
W miarę szybko, bo gdzieś o 13.00, udało się nam wyrwać i pojechać do Powiatu. W Urzędzie Gminy został dokonany kolejny milowy krok - zawiesiliśmy działalność gospodarczą. Konsekwentnie, jak tylko się da, próbujemy wymiksować się ze wszelkich systemów, niebezpiecznych i ubezwłasnowolniających maluczkiego. 
A potem odwiedziliśmy Sąsiadkę Realistkę i Sąsiada Filozofa. Świadomie piszę "odwiedziliśmy", chociaż była to nadal robocza wizyta (jajka i twaróg), bo po raz pierwszy od dłuższego czasu w ogóle się nie spieszyliśmy i zaznaczyliśmy, że mamy dla nich nieograniczoną ilość czasu. Więc poplotkować można było do woli.
Wieczorem kładliśmy się spać przy pięknym, budującym i rozleniwiającym ciepełku. Ale Żona, tak na wszelki wypadek, położyła koło łóżka swoją czapkę.

CZWARTEK (01.10)
No i dzisiaj rozpoczął się szósty miesiąc remontów.
 
No i szósty miesiąc naszej ortodoksyjnej postawy, aby "współżyć" z fachowcami. Żona powtarza co jakiś czas To już ostatni raz!
Niby przez cały dzień nic się nie działo, ot standardowe rozmowy i ustalenia z fachowcami (Bas i Baryton oraz Prąd Nie Woda), zwykła praca bruzdownic, wiertarek i gumówek, ale wieczorem kładliśmy się spać zmęczeni. Lepiej chyba by oddawało nasz stan słowo "zgnębieni".
Z ewidentnych plusów należałoby wymienić wszech obecne ciepełko. Koza zrobiła swoje. Na noc doładowałem ostro i to, plus całe wczorajsze popołudnie palenia, zrobiły swoje. Nie dość że w nocy trzeba było się lekko rozkopywać, to rano nie musiałem szczękać zębami i natychmiast się ogacać.
A dzisiaj, gdy rozpaliłem, mogłem przy laptopie dodatkowo rozkoszować się dobiegającymi mnie z tyłu oznakami "życia" kozy - trzaskaniem palonych bierwion i lekkim, cugowym szumem. Gdy zaś podnosiłem głowę, w szybie okna widziałem obraz języków ognia. A to wszystko działało uspokajająco. Wiadomo, atawizm. 
Oczywiście musiało wystąpić zjawisko wahadła. Gdzieś koło południa w "mieszkaniu gości" zrobiło się tak niemiłosiernie gorąco, że nie szło wytrzymać.
- Wygaszamy. - stwierdziła Żona. - Najwyżej rozpalimy ponownie wieczorem. 
Mijały godziny, a tu nic. Nadal "trzeba" było chodzić mocno "rozebranym". Wieczorem spojrzeliśmy na siebie.
- Chyba nie ma sensu rozpalać? - zadaliśmy sobie retoryczne pytanie.
Dopiero w tym momencie mnie tknęło i dotknąłem komina. A on z obu stron gorący. Dużymi płaszczyznami oddawał ciepło z naszej kozy i tej z dołu, którą uruchomili Bas z Barytonem, bo im nie schły posadzki (Do grudnia tego nie skończymy, jak pan nie będzie podrzucał do samego wieczora, jak my już pojedziemy! - zawyrokował Baryton).
To podrzucałem nie uświadomiwszy sobie, że przecież w ten niezwykle ekonomiczny sposób ogrzewam nas tam, na górze i że palenie tam, u nas na górze lekko nie ma sensu.
Tak więc ciągle uczymy się mieszkań dla gości, żeby w przyszłości wiedzieć, co im mówić.

PIĄTEK (02.10)
No i mógłby to być całkiem nie stresujący dzień, a nawet spokojny.
 
Bo Bas z Barytonem zmyli się wcześnie, a Prąd Nie Woda, w ostatnim czasie "główny dawca bruzdownic,  wiertarek i gumówek", tuż za nimi.
Ale nie, musiałem się zdenerwować. Między 10.00 a 12.00 miał przyjechać facet, który będzie stanowił, co prawda jednoosobową, ale już 12. ekipę, która mniej lub bardziej ingeruje w Dziwny Dom i jego otoczenie. Gość zbiera zamówienia z całej Polski na jednostkowe meble, na wymiar, robi je, potem opracowuje sobie tour po kraju, rozwozi i montuje.
- Zatrzymał mnie klient na Śląsku, więc  nie zdążę przyjechać o tej porze i mogę być dopiero o ok. 19.00. - poinformował kulturalnie, było nie było, Żonę, która z nim od początku całą sprawę nagrywała.
Dość brutalnie, wbrew Żonie, wtrąciłem się do rozmowy informując go, że ja o tej porze śpię i co on na to? To on na to z pewnym zdziwieniem, że to jest przecież wczesna pora i rozmowa zaczęła przybierać zły obrót. W końcu Żona nie dopuściła mnie do jej dalszej części, sprawę załagodziła i umówiła się na jutro na 08.00. A chodziło o blato-stoło-szafki pod umywalki w łazienkach.
- Ostatni raz dopuszczam cię do takich rozmów, gdy ja prowadzę sprawę od początku do końca. - Ty w ogóle się nie orientujesz, a się wtrącasz! - spojrzała na mnie z niesmakiem i krytycznie. - I wcale nie żartuję! - zaakcentowała stawiając kropkę nad i widocznie czujnie dopatrując się w mojej twarzy śladowych ilości  niedowierzania, które, mimo że śladowe, starałem się, jak się okazuje nieudolnie, ukryć.
Ale incydent rozszedł się po kościach i do końca dnia było sympatycznie.

A zadziałało u mnie to co zwykle - nie cierpię zmiany planów i braku panowania nad sytuacją. Sytuacja jest opanowana to jedno z moich naczelnych haseł i moja główna linia postępowania.
Bo dzisiaj miało być też według planu. Rano, jak na Żonę raniutko, pojechaliśmy do Powiatu. Ja dla Prądu Nie Wody po kolejne kilometry kabli i kolejne dziesiątki puszek Bo skoro Państwo  sobie wymyśliliście w domu taki system, to kilometry muszą być. Dom jest duży, a Żona na plac po spodnie. Swoje ulubione zostawiła w Nie Naszym Mieszkaniu, więc postanowiła kupić podobne. Jutro bowiem wyruszamy znowu w drogę, aby spotkać się z Zaprzyjaźnioną Szkołą i poznać ją z nową dyrekcją "naszej". Siedem dni i sześć nocy poza domem. Ale z fachowcami precyzyjnie omówiliśmy, co mają robić pod naszą nieobecność.
Spodnie, i to fajne, udało się kupić za całe 90 zł i elegancko byliśmy w domu przed 10.00, a tu taki telefon.  Plan się zrypał, więc jak miałem się nie wtrącać?

Dzisiaj Żona mi zaimponowała. A zaimponować mi, to...cho, cho, cho!
Dwukrotnie rozpaliła w kozie, co w samo w sobie nie zasługiwałoby na najmniejszą uwagę i wzmiankę, bo robiła to już setki razy, ale zaskoczyła mnie sposobem. Na dno kładła w szpic dwie szczapy, w miejscu ich styku kostkę do rozpalania grilla, na to jedną beleczkę, kostkę podpalała jedną(!) zapałką i fertig! Zero dymu, piękny ogień. 
Ja do tej pory, czyli przez 15 lat, rozpalałem następująco: Na dno kładłem gazetę, na nią 6-7 tekturowych kartoników (co ja się, panie, naciąłem, nomen omen), na nie 6-7 szczapek (ile to ja się, panie, narąbałem, nomen omen), podpalałem jedną(!) zapałką i po jakiejś chwili kładłem główne bierwiona. Zawsze przy tym na początku od gazety i kartonów był siwy dym i zasyfianie kozowej szyby (raczej nie koziej), by potem "sytuację opanować".
Oczywiste, że w tej sytuacji będę musiał żoniny system zmałpować. Może wreszcie szyby nie będą się tak brudzić i nie będę musiał się tyle naciąć i narąbać.
 
SOBOTA (03.10)
No i dzisiaj wyjechaliśmy do Spały.
 
NIEDZIELA (04.10)
No i dzisiaj wyjechaliśmy ze Spały do Kazimierza Dolnego.

PONIEDZIAŁEK (05.10)
No i dzisiaj o 17.00 mamy w Kazimierzu trójstronne spotkanie. 
 
My, Zaprzyjaźniona Szkoła i nowy Dyrektor Szkoły wraz z żoną. 
Idea jest taka, aby ich zapoznać ze sobą, żeby później mogli łatwiej rozmawiać ze sobą na odległość, w zaufaniu, i żeby mogli sobie nawzajem pomagać i wymieniać się własnymi doświadczeniami.
Stąd opis ubiegłej soboty, niedzieli, a przede wszystkim dzisiejszego dnia muszę przerzucić do następnego wpisu. Nie łudźmy się, że po spotkaniu będę w stanie jeszcze coś z siebie wykrzesać. I tak jest nieźle biorąc pod uwagę ogrom materiału, który udało mi się nadrobić.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 16.14.